Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co robić, by nie obwiniać się bez przerwy za wpadki wychowawcze? Carla Naumburg – autorka bestsellera Jak nie krzyczeć na swoje dziecko - radzi podejść do rodzicielstwa z większym współczuciem dla siebie, poważnie traktując własne potrzeby. Za każdym razem, gdy uznajemy się za winnych, odbieramy sobie wszelkie możliwości uświadomienia sobie, co tak naprawdę się wydarzyło, zyskania jasności lub zrozumienia, jak inaczej możemy postąpić w przyszłości. Nauka reagowania ze zrozumieniem, przebaczeniem i akceptacją samego siebie wymaga praktyki, ale jest tego warta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Tytuł oryginału: You Are Not a Sh*tty Parent
Projekt okładki: Katarzyna Grabowska/andvisual.pl
Przekład z angielskiego: Anna Czajkowska
Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Magdalena Osica, Bogusława Jędrasik
© 2022 Carla Naumburg
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-287-3038-0
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla Danieli – jesteś moją ulubienicą. Kocham Cię.
Niedługo po tym, jak cały świat się zatrzymał na wiosnę 2020 roku, zaczęłam odbierać telefony od dziennikarzy i autorów podcastów, którzy chcieli przeprowadzać ze mną wywiady o mojej książce Jak nie krzyczeć na swoje dziecko. Po wielu tygodniach – a potem miesiącach – prób godzenia nauki domowej, pracy w domu, lęków związanych z życiem w pandemii i stresu wynikającego z tego, że nie mamy nawet kilku minut dla siebie (nawet w toalecie), rodzice zaczęli bzikować.
Oczywiście, że tak. Wszyscy bzikowaliśmy.
Odbierałam zatem te telefony, rozmawiałam o rodzicielskim bziku i podsuwałam sugestie tak częste i tak pomocne, jak się dało. A prawie każda rozmowa kończyła się tym samym pytaniem: „Gdyby miała pani przedstawić rodzicom jeden tylko pomysł, praktykę lub radę, co to by było?”.
To była często moja ulubiona część takiej rozmowy, ponieważ wreszcie dostawałam szansę, aby poruszyć temat, o którym naprawdę chciałam rozmawiać: współczucia dla siebie. Sami rozmówcy rzadko o to pytali, ponieważ, no cóż, zagadnienie mogło im się wydawać trochę dziwaczne. „Współczucie dla siebie” – brzmi ckliwie i sentymentalnie, a kiedy wygląda na to, że świat się wali, my, rodzice, nie chcemy landrynkowego bełkotu. Potrzebujemy odpowiedzi. Potrzebujemy strategii i rozwiązań.
A przynajmniej tak nam się wydaje.
Ale oto, z czego większość ludzi nie zdaje sobie sprawy: współczucie dla siebie to jest właśnie strategia, która pozwoli nam znaleźć rozwiązanie, a przynajmniej najlepszą drogę przez nawałnicę.
Czasem, jeśli mamy szczęście, znajdujemy sposób, aby naprawić to, co się stało. Kiedy tak będzie, korzystaj z okazji i tańcz z radości, ponieważ te chwile nie zdarzają się tak często, jak nam wmawiano. Najczęściej jednak wiele rzeczy, z którymi się zmagamy albo 1) nie jest problemem twoim czy twojej rodziny, tylko wspólnoty lub społeczeństwa, i sam go nie rozwiążesz, choćbyś stawał na rzęsach, albo 2) jest w ogóle nie do naprawienia, na żadnym poziomie, a w takim wypadku jedyne, co można zrobić, to przetrwać, najlepiej jak się da.
Zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawę, ale wiedziałam też, że trzydziestominutowy podcast o rodzicielstwie to nie czas ani miejsce, aby wchodzić na katedrę i wygłaszać ulubione orędzie o braku opieki dla dzieci, opieki zdrowotnej, w tym z obszaru zdrowia psychicznego, i wsparcia, którego każdy z nas potrzebuje – nawet wtedy, kiedy nie ma na dodatek porąbanej pandemii. Zamiast tego opowiadałam zatem, dlaczego bzikujemy, o znaczeniu snu, „jednozadaniowości” i ruchu dla zachowania spokoju. Chociaż jestem pewna, że przynajmniej część tych rad była przydatna, martwiłam się, że za każdym razem, gdy sugeruję, że rodzice powinni coś robić inaczej, mówię im, że nie radzą sobie, bo coś robią źle.
A tymczasem nie ma nic bardziej błędnego.
Nie twierdzę, że rodzice radzą sobie perfekcyjnie; u każdego z nas dałoby się coś poprawić, bo tak to jest, kiedy jest się człowiekiem wychowującym małych ludzi. Twierdzę po prostu, że w owym czasie mówienie rodzicom, aby zajęli się sobą dla odzyskania spokoju i nabrania większej elastyczności w obliczu chaosu pandemii COVID było trochę jak obwinianie ich za rany, których nie zadali sobie sami, i skupianie się na tym, jaki plaster powinni wybrać i jak często go zmieniać. Jasne, kiedy masz tylko plaster i nic więcej, musisz się na nim skupić i to jest w porządku. Ale na pewno nie powinniśmy winić się za to, że ten plaster nie rozwiązuje podstawowego problemu.
A to właśnie – jak zauważyłam – wciąż robili rodzice: winili się za to, że nie rozwiązują nierozwiązywalnych problemów życia i rodzicielstwa. Za to, że nie potrafią przez cały czas zachowywać spokoju. Że nie radzą sobie lepiej z organizacją nauki online swoich dzieci. Za to, że odeszli z pracy i zatrzymali ścieżkę kariery, aby zająć się dziećmi, lub przeciwnie – że nie odeszli, więc nie mają dość czasu i energii dla rodziny. Że nie zmuszają dzieci, aby więcej się ruszały, że za dużo piją, kupują byle co online, albo po prostu za to, że czują się zbyt wyżyłowani i przytłoczeni, aby przeżyć choćby jeden dzień tak, jakby chcieli, nie mówiąc już o udanym wychowywaniu dzieci.
I nie są to tylko problemy pandemii; to wyzwania, którym rodzice stawiają czoła, od początku świata. Pandemia była po prostu ostatnią kroplą, która przelała czarę wypełnioną po brzegi.
Dlatego właśnie ciągle wspominałam o współczuciu dla siebie. Nie było mowy, aby zakończyć rozmowę kolejną radą, która zabrzmi jak pouczenia. Chciałam dać słuchaczom antidotum na izolację, osądzanie i pogardę dla siebie, których – jak wiedziałam – wielu rodziców doświadcza od lat, a obecnie po prostu w nich tonie. Korzystałam zatem z okazji, aby mówić o więzi, ciekawości i życzliwości tak często, jak się dało i tylu osobom, ilu się dało. Lubię myśleć, że trochę pomogłam.
Ale nawet jeśli mi się to udało, sytuacja rodziców jeszcze się pogorszyła. Kiedy świat na nowo się otwierał jesienią 2021 roku, zaczęły napływać dane potwierdzające to, o czym już wiedzieliśmy: że nasze dzieci ucierpiały pod względami: edukacyjnym, umysłowym, emocjonalnym, fizycznym i społecznym w roku lockdownu. A rodzice, których przecież zmuszono do wybierania mniejszego zła, winili siebie za trudności swoich podopiecznych. Porównywali własną trudną sytuację do sytuacji rodziców mających więcej pieniędzy i zasobów, bardziej elastyczną pracę, lepszy system kształcenia, lepszy dostęp do opieki nad dziećmi i ochrony zdrowia, i dziwili się, dlaczego nie potrafią im dorównać.
Poczucie, że jesteś gównianym rodzicem, to nie jest po prostu kolejny efekt uboczny tej cholernej pandemii (chociaż i to byłoby bardzo niedobre); w jakiś sposób stało się ono motywem przewodnim naszego pokolenia. Z rozmaitych powodów, które będziemy omawiać, my, rodzice, narzucaliśmy sobie niemożliwe standardy, obwinialiśmy się za sytuacje poza naszą kontrolą, i pastwiliśmy się nad sobą, kiedy popełnialiśmy błędy.
Innymi słowy, cierpimy na syndrom gównianego rodzica, który definiuję jako przekonanie lub wyobrażenie, że jesteś złym rodzicem, kiedy wcale tak nie jest. Syndrom ten u każdego z nas wygląda nieco inaczej, jednak, ogólnie rzecz biorąc, składa się z trzech różnych reakcji, które miewamy, kiedy wszystko zaczyna się walić albo czujemy, że zawiedliśmy: izolacja, osądzanie i pogarda.
Zakładamy, że nikt inny nigdy nie cierpiał, ani nie spieprzył sprawy tak jak my, osądzamy się za to surowo i traktujemy się tak, jakbyśmy nie zasługiwali nawet na najbardziej podstawową aprobatę czy szacunek.
A oto, co jest najgorsze: przekonanie, że jesteśmy gównianymi rodzicami i traktowanie się w ten sposób niczego nie poprawia.
Nikt z nas nie funkcjonuje dobrze, kiedy czuje się zupełnie bezwartościowy. Wiem o tym z doświadczenia.
Przez pierwsze lata macierzyństwa byłam ciężkim przypadkiem syndromu gównianego rodzica. Nie tylko osądzałam się za każdym razem, gdy wkurzyłam się na dzieci albo źle zareagowałam na jakąś sytuację; byłam też w pełni przekonana, że jestem okropną matką, ponieważ nie znoszę bawić się lalkami ze swoimi córkami, nie gotuję codziennie domowych obiadów, przyuczanie do nocnika to dla mnie koszmar, córki chyba nigdy nie mają butów na tej nodze, na której trzeba, a ponieważ pracuję, nie mam dla nich dość czasu. Nawet kiedy go mam, nie okazuję dość spokoju, cierpliwości czy radości – niezależnie od tego, czy gramy w ich ulubioną grę pierwszy raz w tym tygodniu, czy pięćdziesiąty siódmy.
Skąd się wziął syndrom gównianego rodzica? Zajmiemy się tym dogłębniej w rozdziale 5, ale na razie wiedzcie, że nie ma on nic wspólnego z poziomem waszych rodzicielskich umiejętności. Wszystkim nam zdarza się spieprzyć sprawę, i to epicko, ale to nie oznacza, że jesteśmy gównianym rodzicami. Jesteśmy po prostu ludźmi wykonującymi najcięższą pracę, jaką ktokolwiek z nas kiedykolwiek będzie miał. Nasza skłonność do izolowania się, osądzania i pogardy dla siebie to rezultat toksycznej kombinacji nadmiaru rad, niedostatku wsparcia i nieuniknionych porównań, do których dochodzi za sprawą mediów społecznościowych i telewizji. Mam nadzieję, że zdołacie zapamiętać, iż niezależnie od tego, jak konkretne i osobiste są wasze myśli i przekonania o sobie, jako o gównianym rodzicu, mają one niewiele wspólnego z jakością waszego rodzicielstwa, a za to mnóstwo z tym, jak nauczono was osądzać samych siebie.
Myślałam, że jestem okropną matką, bo rodzicielstwo okazało się naprawdę trudne i nigdy nie czułam, że robię to równie dobrze i z taką samą radością, jak (w moim przekonaniu) wszyscy inni.
Syndrom gównianego rodzica nie tylko mnie dołował, ale też wszystko dodatkowo utrudniał. Czas spędzany na ukrywaniu się w spiżarni i wyjadaniu ciasteczek czekoladowych prosto z opakowania wcale mi nie pomagał się uspokoić, zyskać jasność sytuacji i myśleć bardziej kreatywnie o tym, co się działo. A i ty, i ja dobrze wiemy, że porównywanie się do innych rodziców – tych, którzy wydają się tak cholernie perfekcyjni – nie dodawało mi pewności siebie. Czułam się wyczerpana, pokonana, znękana wątpliwościami, pełna lęków i zdezorientowana; nie ma mowy, aby mi to pomogło być cierpliwszą i bardziej obecną przy dzieciach.
Ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie miałam pojęcia, jak szkodliwe były ten wstyd i poczucie winy, więc brnęłam dalej. Byłam pewna, że gdybym tylko zdołała się poprawić, znaleźć te właściwe rady i odpowiednio je zastosować, dokonywać właściwych wyborów i odpowiednio reagować, przestałabym być gównianym rodzicem. Bo gdybym nie była gównianym rodzicem, to bym się tak nie czuła – prawda?
No więc – nie!
Bo oto, w czym rzecz. Jasne, wkurzałam się na dzieci, dawałam im na obiad dania gotowe, odmawiałam udziału w zabawie w księżniczkę i sadzałam je przed telewizorem, zamiast razem malować palcami.
Ale nie byłam gównianym rodzicem.
I ty też nie jesteś.
Ale jeśli nie jesteś gównianym, czy to oznacza, że jesteś dobrym rodzicem? Ach, to jest pytanie, nieprawdaż? Czy jesteśmy dobrymi rodzicami? Na czym w ogóle polega bycie dobrym rodzicem? Przez lata – całe lata, mówię wam! – zmagałam się z tym pytaniem, i mogę z dużą pewnością za siebie odpowiedzieć, że nie mam zielonego pojęcia. Sposobów wychowywania dzieci jest tyle, ile rodzin na tej planecie, i nawet jeśli robimy to dobrze (co by to nie znaczyło), nadal nie ma gwarancji, że wszystko dobrze się ułoży (znów, co by to nie znaczyło). Ale jedno wiem na pewno: wiara w te teksty o gównianym rodzicu, która kołacze się w twojej głowie, nie przybliży cię do udanego rodzicielstwa, co by to nie znaczyło dla ciebie i twojej rodziny.
Ale co, jeśli rzeczywiście jesteś gównianym rodzicem
Bardzo prawdopodobne, że jakaś wersja tego pytania chodzi ci po głowie, skoro wybrałeś tę książkę. Chociaż nie wierzę, że w ogóle jest coś takiego jak gówniany rodzic, domyślam się, że wy możecie myśleć inaczej. I jeśli o tym nie porozmawiamy (to znaczy ja nie napiszę), zawsze będzie to nad nami wisieć jak wstydliwy sekret.
Większość ofiar syndromu gównianego rodzica zachowuje się w jeden z następujących sposobów:
1. Obwiniacie się za wybory i sytuacje, które nie są tak naprawdę problemem. Może nie masz czasu, energii czy pieniędzy, aby nakłonić córkę do uprawiania jakiegoś sportu czy udziału w lekcjach matematyki dla zaawansowanych, albo nie rozmawiasz z nią w obcym języku. Albo pracujesz na pełny etat, co oznacza, że dzieci muszą poczekać po lekcjach, a ty nie oglądasz każdego ich meczu. Albo tak naprawdę nie lubisz bawić się z maluchami i czujesz się winna, bo tak często żałujesz, że nie jesteś sama na tej plaży, w tym sklepie… czy choćby tylko ukryta w garderobie, na litość boską. Albo czujesz, że musisz bardziej się starać, aby twoje dzieci były szczęśliwe, a nie masz pojęcia, jak to zrobić.
Chociaż są to bardzo realne doświadczenia i troski, jedna rzecz jest jasna jak słońce: nic z tego nie jest przykładem złego rodzicielstwa. To tylko chwile, kiedy twoja rzeczywistość nie dorasta do wydumanego ideału, który stworzyło nasze społeczeństwo odnośnie do tego, jak powinno wyglądać rodzicielstwo. Hej, równie dobrze moglibyśmy się winić za to, że nie założyliśmy dla dzieci minizoo w ogródku za domem; to mniej więcej ten sam poziom realizmu.
2. Winisz się za nawyki i reakcje, które plasują się gdzieś pomiędzy „nie całkiem idealne” a „ciut pokręcone” (czyli te w obrębie klinicznej normy). Mówię o takich sytuacjach, jak napady gniewu, czy odsuwanie się od rodziny, jeśli zdarzają się częściej, niż powinny, zapominanie o zapakowaniu maluchowi śniadania do szkoły, niespełnianie obietnic, okłamywanie dzieci, bo nie masz pojęcia, jak powiedzieć im prawdę, nieustalanie granic, niesłuchanie ich wtedy, gdy tego potrzebują itd., itp. (tu skończę, bo wiem, że twój umysł już zaczął w pośpiechu produkować własną listę powodów, dla których jesteś do bani, a nie o to tutaj chodzi).
Jeśli się nie mylę (a nie mylę się), pominęliście wzmiankę o normie i przeszliście bezpośrednio do listy powodów, dla których jesteście do bani. Proszę, nie róbcie tego. Zamiast tego postarajcie się zapamiętać, że: a) perfekcja jest przereklamowana i b) nasze dzieci nie potrzebują perfekcyjnych rodziców. Potrzebują tylko takich, którzy idą przez życie, najlepiej jak się da, kochają je najlepiej, jak potrafią i pokazują im – słowem i czynem – że to w porządku od czasu do czasu się pogubić, popełniać błędy i czuć się źle, i że żadna z tych rzeczy nie czyni z nas złych dzieci czy złych rodziców.
3. Czasami posuwasz się za daleko. Dajesz dzieciom klapsa. Mówisz rzeczy okrutne, bolesne lub krzywdzące. Pijesz albo używasz narkotyków do tego stopnia, że nie jesteś w stanie być obecny dla dzieci i zajmować się nimi. To również nie oznacza, że jesteś gównianym rodzicem czy gównianym człowiekiem. Oznacza to po prostu, że w tej chwili nie masz dość wiedzy, wsparcia i zasobów, aby lepiej sobie poradzić. Zapewne już czujesz się osamotniony, zawstydzony i zdezorientowany. Nie ma sensu dokładać do tego jeszcze osądów i pogardy, a to właśnie robią te myśli o gównianym rodzicielstwie. Tym, czego potrzebujesz, są ludzie gotowi cię wysłuchać, zainteresować się twoimi doświadczeniami, i traktować cię życzliwie, pomagając ci się uleczyć, zmienić i stać takim rodzicem, jakim pragniesz być. I chociaż ta książka cię nie wysłucha, jej przeczytanie to ważny pierwszy krok do znalezienia takich ludzi.
Niezależnie od tego, ile elementów z tych scenariuszy do ciebie pasuje, niezależnie od szczegółów twojej sytuacji, niezależnie od tego, jak ostrym jesteś przypadkiem Syndromu Gównianego Rodzica, pozwól, że ci powiem wyraźnie: nie jesteś gównianym rodzicem.
Napiszę to raz jeszcze, tym razem kursywą, abyś na pewno tego nie przeoczył. Nie jesteś gównianym rodzicem.
Nie żebym chciała na ciebie krzyczeć, ale napiszę to jeszcze raz wielkimi literami, bo jest naprawdę ważne. NIE JESTEŚ GÓWNIANYM RODZICEM.
I to nie jest tylko takie sobie gadanie. Napisałam o tym całą cholerną książkę.
To zapewne moment, kiedy niektórzy z was myślą – no tak, dobra, ale co z tymi rodzicami, którzy naprawdę są ultragówniani? Tymi, którzy znęcają się nad dziećmi, zaniedbują je i bezdyskusyjnie nie ogarniają rodzicielstwa? To ważna kwestia, ponieważ bez wątpienia są ludzie, którzy dokonują okropnych wyborów jako rodzice i naprawdę źle traktują dzieci. Ale ja nigdy, przenigdy nie nazwę ich gównianymi rodzicami. Moim celem – jako pracownika opieki społecznej, matki i człowieka na tej planecie – jest pomagać ludziom rozwijać się, zdrowieć i stawać się bardziej zaangażowanymi, empatycznymi i skutecznymi rodzicami. A mówiąc komuś, że jest gówniany, nigdy tego nie osiągnę. Zatem, tak, są rodzice, którzy potrzebują szczególnie dużo pomocy i wsparcia, ale może zamiast przylepiać im łatki, warto zainteresować się ich potrzebami albo przynajmniej zaoferować dużo współczucia?
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz