Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Nevena zostało zaplanowane, jeszcze zanim się urodził. Robił wszystko, co mu kazano, stosując się do rygorystycznych zasad. Kiedy jego rówieśnicy się bawili, on pobierał lekcje gry na wiolonczeli. Nieustanna izolacja od świata sprawiła, że chłopak się w sobie zamknął. Odarty z interakcji międzyludzkich, poświęcił się jedynej rzeczy, która jednocześnie dawała mu radość i wzbudzała nienawiść – muzyce. Dzięki ciężkiej pracy i licznym wyrzeczeniom osiągnął sukces – stał się jednym z najbardziej pożądanych wiolonczelistów na świecie.
Willow od dziecka była zakochana w balecie. Wspinała się na wyżyny, aż pewnego dnia jej kariera legła w gruzach. Doznała kontuzji, po której nigdy więcej nie mogła założyć point. Zdruzgotana nastolatka, ratunek odnalazła w namiastce baletu – muzyce klasycznej. Urzeczona występem młodego wiolonczelisty, postanowiła spróbować swoich sił w tej dziedzinie sztuki – rozpoczęła naukę gry na skrzypcach.
Losy Nevena i Willow przeplatały się parokrotnie. Dziewczyna nie znalazła w sobie jednak na tyle odwagi, żeby nawiązać kontakt ze swoim idolem. Natomiast skupiony na karierze muzycznej Neven, nie zwracał na nią uwagi.
Historia zmieniła bieg na scenie opery w Sydney, gdzie doszło do dramatycznych wydarzeń z udziałem Nevena i Wilhelminy. Połączyła ich wspólna tragedia, ale czy stanie się ona przepustką do zawarcia bliższej znajomości, a może nawet miłości?
„Z muzyką klasyczną jest tak, że można się w niej zakochać już po pierwszym dźwięku. I tak było w moim przypadku z twórczością Ewy Pirce – przepadłam już po pierwszych zdaniach. Nie pozwól światłu zgasnąć to kolejna odsłona ogromnego talentu Pirce. Tym razem autorka uderza w najczulsze zakamarki wrażliwej strony naszej duszy. Pełna ciepła, dojrzała opowieść o trudnej miłości dwóch niepokornych dusz, które z pozoru wszystko dzieli. Łączy ich miłość do muzyki, ale czy jedynie do muzyki? Z całego serca polecam!” – Anna Tuziak, autorka
„Ewa Pirce po raz kolejny zabiera nas w przepiękną i poruszającą podróż, gdzie muzyka klasyczna gra pierwsze skrzypce. Ta historia obudzi w Was coś wyjątkowego. Autorka, jak nikt inny, potrafi grać na uczuciach czytelnika w jedyny w swoim rodzaju sposób. Historia Nevena i Willow na długo pozostanie w Waszej pamięci! Gorąco polecam!” – Riva Scott, autorka
„Światowej sławy wirtuoz wiolonczeli i dziewczyna, którą życie już raz usiłowało złamać. Neven i Willow, dwie wrażliwe dusze, które być może nigdy by się nie spotkały, gdyby nie dramat, jaki zafundował im przewrotny los. Nie pozwól światłu zgasnąć to kolejna, niezwykła odsłona talentu Ewy Pirce. Autorka, niczym natchniony muzyk, płynnie przenosi nas od frazy do frazy, z każdym słowem głębiej wciągając w tę niesamowitą historię. Zapamiętajcie ten tytuł, bo to pozycja obowiązkowa na półce każdego miłośnika dobrej książki.” – Rain Winter, autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Ewa Pirce, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja i korekta: Martyna Maria Czerwiec
Korekta II: Magdalena Zięba-Stępnik
Ilustracje w środku książki: © by pngtree
Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek
Zdjęcia na okładce: © by Andrey Bortnikov (wiolonczelista) oraz ostill (baletnica) /123rf
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-013-2
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
PLAYLISTA
PROLOG
ADAGIO 1
ADAGIO 2
ADAGIO 3
ADAGIO 4
ADAGIO 5
ADAGIO 6
ADAGIO 7
ADAGIO 8
ADAGIO 9
ADAGIO 10
ADAGIO 11
ADAGIO 12
DROGI CZYTELNIKU!
Dla wszystkich, którzy mają odwagę marzyć i te marzenia spełniać.
PLAYLISTA
Adagio– HAUSER
Winter– Antonio Vivaldi
With Or Without You– 2CELLOS
Crystallize– Lindsey Stirling
Song from a Secret Garden– HAUSER
Nocturne Op.9 No.2– Fryderyk Chopin
Artemis– Lindsey Stirling
La Campanella– Niccolò Paginini
Faded– Alan Walker
Aria na strunie G– Jan Sebastian Bach
Dance Me to the End of Love– Leonard Cohen
Eye Of The Tiger– 2CELLOS
The Trooper Overture– 2CELLOS
Lost Girls– Lindsey Stirling
Moon River– 2CELLOS
River Flows In You– HAUSER
Never Enough– The Greatest Showman
They Don’t Care About Us– Michael Jackson
Eternal Flame– The Bangles
Shape Of My Heart– Sting
Storm– Antonio Vivaldi
We Three Gentlemen– Lindsey Stirling
Swan Lake– HAUSER
Pas de Deux– HAUSER
Phantom of the Opera– Lindsey Stirling
Vivaldi Storm – 2CELLOS
Forgotten City from RiME– Lindsey Stirling
The Lonely Shepherd– HAUSER
Candlelight– Jack Savoretti
Uspavanka– Mensura Bajraktarevic
Kingdom Hearts – Lindsey Stirling
Changes– Jack Savoretti
Live And Let Die– 2CELLOS & Lang Lang
It Ain’t Me– Lindsey Stirling & KHS (Selena Gomez & Kygo Cover)
Whiskey Tango– Jack Savoretti
When We Were Lovers– Jack Savoretti
The Lonely Shepard– André Rieu, Gheorghe Zamfir
Between Twilight– Lindsey Stirling
Adagio for Strings– Samuel Barber
Alone, Together– HAUSER
Underground– Lindsey Stirling
For The Love Of A Princess– 2CELLOS
Song of the Caged Bird– Lindsey Stirling
All of Me – John Legend
Piano Concerto No. 21– Wolfgang Amadeusz Mozart
PROLOG
Lewa dłoń spoczywała na chwytni, w prawej zaciskałem smyczek tak mocno, że zbielały mi knykcie. Mój oddech przyśpieszył, a przed oczami zamigały jasne punkciki, jak zawsze gdy zajmowałem miejsce na scenie. Ktoś mógłby pomyśleć, że po tylu latach powinienem do tego przywyknąć. Nic bardziej mylnego. Do tego uczucia nie dało się przyzwyczaić, tak samo jak nie istniały słowa, którymi można by jeopisać.
Oto nadszedł tenmoment.
Światła rozbłysły, na kilka sekund mnie oślepiając.
Po wnętrzu opery rozeszły się ciche szepty, dochodzące z widowni.
Serce łomotało mi w piersi z taką siłą, że szum płynącej w żyłach krwi zagłuszył wszelkie szemrania. Wyprostowałem się, zamknąłem oczy i przystawiłem smyczek do strun wiolonczeli. Ledwo nim przesunąłem, poczułem ucisk w klatce piersiowej. Trema powoli osiągała apogeum. Tym razem nie wyciszyły jej nawet pierwsze akordy Adagia, którym otwierałem swój występ. Zaniepokoiło mnieto.
Denerwowałem się przed każdym pokazem swoich umiejętności, jednak wystarczyło, bym zaczął grać, a stres się ulatniał. Teraz było inaczej. Winą obarczałem miejsce, bowiem opera Sydney1 nieustannie mnie onieśmielała – nieważne czy grałem tutaj pierwszy, czy – tak jak dzisiaj – setnyraz.
Nabrałem powietrza do płuc, po czym powoli je wypuściłem. Wyobraziłem sobie, że jestem w swoim pokoju, a nie w sali koncertowej z prawie trzytysięczną publiką, i gram dla Niej. Sunąłem smyczkiem po strunach, wywołując Jej łzy. Ona jako jedyna całą sobą czuła wydostające się spod palców nuty i tony. Nie znałem nikogo innego tak wrażliwego na piękno dźwięków wydobywających się z wiolonczeli.
Grałem dla kobiety, która jako jedyna sprawiała, że ból w klatce piersiowej stawał się bardziej znośny, a nienawiść do świata mniejsza niż miłość do tegoinstrumentu.
Dałem się ponieść fali emocji, które wyzwalały we mnie dźwięki. Odpłynąłem jak zawsze, gdy pozwalałem muzyce przejąć nad sobą władzę. Opętała mnie niczym demon, który przybył, by zabrać moją duszę do jednego z kręgów piekielnych czeluści. Otuliła anielskimi skrzydłami, by pofrunąć ze mną do nieba bram. Bo tym właśnie była dla mnie muzyka – niebem i piekłem.
Dryfowałem wraz z poszczególnymi tonami – wyżej, niżej i znowuwyżej.
Każda część mojego ciała drżała od nadmiaru emocji i wsiąkających w skórę dźwięków. Wyśpiewywałem w głowie poszczególne tonacje, których nie mogłem z siebie wyrzucić, mimo że cisnęły się na usta. Znowu stałem się kimś innym. Antynomią samego siebie. Kimś, kogo hołubiłem i niecierpiałem.
Przesunąłem duszę2o pół milimetra. To zmieniło barwę brzmienia instrumentu i sprawiło, że zacząłem wracać do rzeczywistości. Jednak oczy otworzyłem dopiero, gdy utwór dobiegł końca, a na sali zapanowała cisza.
Po raz pierwszy prześledziłem wzrokiem zgromadzony w aulitłum.
Choć występowałem od siedemnastu lat, wciąż nie oswoiłem się z widokiem rzesz, które przychodziły mnie posłuchać. Nadal zakrawało to o abstrakcję, dlatego gdy uniosłem wiolonczelę i wstałem, by się ukłonić, dygotały mi nogi. Publiczność podążyła moim śladem i nagrodziła występ owacjami na stojąco. Moje ciało naprzemiennie zalewała fala zimna i gorąca. Przywołałem na twarz na wpół szczery uśmiech, po czym mechanicznie się ukłoniłem. Trwałem w takiej pozycji przez dłuższą chwilę, a kiedy się wyprostowałem, dostrzegłem jasny rozbłysk światła, po którym nastąpił głośny huk. Coś świsnęło mi nad ramieniem. Instynktownie padłem na ziemię, a wraz ze mną wiolonczela, która z łoskotem uderzyła o estradową podłogę.
Oszołomiony, zarejestrowałem, że ludzie krzyczeli i piszczeli z przerażenia, wskazując na coś za moimi plecami. Gdy odwróciłem głowę, by sprawdzić, co ich tak przestraszyło, zobaczyłem leżącą kilka metrów ode mnie dziewczynę. Była przytomna, bo próbowała się podnieść, jako podpórki używając skrzypiec. Członkowie orkiestry zamiast jej pomóc, uciekali za kulisy. Dopiero, gdy nieznacznie się obróciła, zauważyłem na jej nagim ramieniu i szyi krew. To napędziło mnie do działania. Poderwałem się i zbliżyłem do niej chwiejnym krokiem.
– Spokojnie – wyszeptałem nienaturalnie spiętym głosem, chwytając ją za nienaruszone przedramię. – Jesteś ranna. Potrzebujesz pomocy lekarza. – Starałem się zachować zdrowy rozsądek, choć przestraszył mnie widok dziurki o średnicy około centymetra w okolicach barku, z której sączyło się więcej krwi, niż początkowozakładałem.
– Cholera – przeklęła z sykiem dziewczyna. – Ze wszystkich osób tutaj to naprawdę ty musisz mi pomagać? – Brzmiała na autentyczniezdumioną.
Skonfundowany, przemawiające przez nią niedowierzanie zrzuciłem na stan, w jakim sięznajdowała.
– Dasz radę iść? – zapytałem z nadzieją, że padnie odpowiedź twierdząca. Nie przywykłem do noszenia kobiet, ale ostatecznie mógłbym siępoświęcić.
Dziewczyna milczała, zaciskając zęby zbólu.
– Dasz radę czy nie? – ponagliłem, już wsuwając rękę pod jejkolana.
Gdy nasze ciała się zetknęły, cała się spięła.
– Co…
Nie dokończyłem, bo odnalazła swoim spojrzeniem moje i dosłownie mnie uwięziła. Te wielkie szare oczy, okalane długimi, ciemnymi rzęsami, które wyglądały jak niezapisane jeszcze nutami pięciolinie, sprawiły, że nie byłem w stanie się od nich uwolnić. Świdrowała mnie tak, jakby chciała zbadać najgłębsze zakamarki mojej duszy. Ciepło, jakie pozostawiał po sobie jej wzrok, wygrywało jakieś nieznane akordy w moim sercu, a wysyłane przez nią fluidy podstępem wdzierały się do mojego umysłu.
Ten stupor, który dopadł nas oboje, trwałby zapewne w nieskończoność, gdyby po wnętrzu opery nie rozszedł się kolejny huk. Nim zdołałem zareagować, odrzuciło mnie na bok i ponownie uderzyłem ciałem o deski. Zawirowało mi w głowie, a po chwili pole widzenia przysłoniła kurtyna ciemności.
Traciłem świadomość, a mimo to wiedziałem, że wciąż trzymam w swojej ręce drobną dłońskrzypaczki.
1Opera Sydney (Sydney Opera House) – gmach oper w stylu nowoczesnego ekspresjonizmu, położony na przylądku Bennelong Point w Sydney. Mieści kilka sal przystosowanych do różnego rodzaju widowisk – teatralnych, baletowych, operowych, muzycznych [wszystkie przypisy pochodzą odredaktora].
2Dusza (część instrumentu) – drewniany patyczek będący elementem wszystkich instrumentów smyczkowych. Łączy płyty pudła rezonansowego, dzięki czemu przenosi drgania dźwiękowe z górnej na dolną płytęrezonansową.
ADAGIO 1
With Or Without You – 2CELLOS
Neven
Ocknąłem się w szpitalu wśród ludzi, spośród których rozpoznawałem jedynie mojego agenta Deana Brewera. Grupka prowadziła zajadłą dyskusję, nie bacząc na fakt, że mogą mnie obudzić. Co zresztą sięstało.
Ignorując lekkie zawroty głowy, uniosłem się na przedramieniu i odchrząknąłem, żeby dać o sobieznać.
Oczy wszystkich zebranych natychmiast zwróciły się kumnie.
– Proszę nie wstawać.
W mgnieniu oka doskoczyła do mnie pielęgniarka. Popchnęła mnie – wcale nie delikatnie – z powrotem na łóżko. Skrzywiłem się, gdy ramię przeszyło mi bolesne pulsowanie.
– Tak będzie bezpieczniej – dodała głosem zupełnie nieadekwatnym do siły, jaką wobec mniezastosowała.
– Co tu się dzieje? – zapytałem. Od lat nie czułem takiego zdezorientowania jak teraz.
– Wszystko w porządku, Nevenie – odezwał się Dean, który podszedł bliżej mojego łóżka. – Kula tylko lekko drasnęła twoje ramię. Rana została zszyta i po problemie.
– Jaka kula? O czym ty mówisz? – Nie rozumiałem. Nic. Kompletnie.
– Zostałeś postrzelony w bark – wyjaśnił Dean. Zdawał się być opanowany, ale jego spojrzenie mówiło mi, że to tylko fasada, bym ja zachowałspokój.
– Zostałem postrzelony?! – powtórzyłem znaczniedonośniej.
– Tak – odpowiedział człowiek, którego – sądząc po kitlu – wziąłem zalekarza.
– To zaledwie draśnięcie – wtrącił Dean. – Nic, co mogłoby zaszkodzić twojej dalszejkarierze.
– Od kiedy posiada pan uprawnienia lekarskie i jest w stanie ocenić powagę obrażeń? – fuknął, nie kryjąc oburzenia, lekarz. – Proszę w końcu pozwolić nam wykonywać swoją pracę albo wezwiemy ochronę i zostanie pan usunięty z placówki – zagroził, piorunując mojego agentawzrokiem.
– Może mi ktoś wyjaśnić, co się tu, do diabła, dzieje? – Tym razem to ja dałem pokaz irytacji.
– Chcę zabrać cię do hotelu – odparł Dean. – Jednak ci tutaj – machnął lekceważąco ręką w kierunku pozostałych osób – upierają się, żebyś został na noc w szpitalu. Wiem, jak bardzo nie lubisz żadnych ośrodków medycznych, dlatego już wszystko zorganizowałem, począwszy od transportu, po prywatną opiekę w hotelu.
Rzeczywiście czułem niewyobrażalną niechęć wobec szpitali, przychodni, a nawet laboratoriów. Nie cierpiałem tego specyficznego zapachu, sterylności, dźwięku aparatury ani kitlów. Ta fobia zakorzeniła się we mnie na tyle głęboko, że gdy przebywałem w takim miejscu dłużej niż przysłowiowe piętnaście minut, popadałem wpanikę.
– Panie Dalmatino… – zaczął lekarz, ale przerwałem mu gestem zdrowej ręki.
– Skoro mojemu życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, proszę o przygotowanie wypisu – oznajmiłem tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Czułem, jak zaczynają kurczyć mi się płuca, a od duszącej woni środków odkażających coraz bardziej wirowało mi wgłowie.
Odnosiłem też okropne wrażenie, jakby coś mnie oblazło. To znak, że mój czasowy limit pobytu w szpitalu został przekroczony.
– Naprawdę lepiej bybyło…
– Nalegam – ponownie wszedłem lekarzowi w słowo. To niegrzeczne, ale nie pozostawił miwyboru.
– W porządku, jak pan sobie życzy – skapitulował, po czym odwrócił się ku wyjściu, a w ślad za nim podążyła resztazespołu.
Gdy zostałem sam na sam z Deanem, zapytałem o to, co dręczyło mnie od chwili zrzucenia na mnie bomby w postaci informacji opostrzale.
– Dlaczego ktoś miałby chcieć mnie zabić? Bo zakładam, że to ja byłem celem. – Z natury byłem bezkonfliktowym człowiekiem, unikałem wszelkich afer i związków z ludźmi, którzy mogliby mi zaszkodzić, dlatego nie potrafiłem pojąć, że ktoś chciałby mojej śmierci. Bo przecież o to chodziło w zamachach – o czyjąśśmierć.
Dean przysunął sobie krzesło i ociężale na nieklapnął.
– Jeszcze tego nie wiadomo, ale policja i ASIO3 już wszczęli śledztwo – odparł. – Masowe imprezy dają idealne pole do popisu takim świrom jak ten, który strzelał do ciebie. Nie sądziłem jednak, że do zamachu może dojść w miejscu takim jak opera. Za tę tragedię są odpowiedzialni organizatorzy i wierz mi, poniosą srogie konsekwencje. – Po raz pierwszy odkąd tu był, pokazał, że całe zdarzenie go poruszyło. – Nasi prawnicy już zaczęli działać. Z dziewczyną postaramy się załatwić wszystko polubownie. Myślę, że suma, jaką jej zaproponowaliśmy, zapewni nam spokój ducha.
Dziewczyna.
To jedno słowo wystarczyło, bym przypomniał sobie obraz, który zapisał się w mojej pamięci jako ostatni. Teraz wszystko stało się jasne – leżąca na deskach opery dziewczyna ze skrzypcami przyjęła kulę przeznaczoną… dla mnie.
– Cholera – przekląłem, podrywając się do pozycji siedzącej. Znowu poczułem ból w ramieniu. Gdy sięgnąłem do niego zdrową ręką, natrafiłem na gruby opatrunek. – Co znią?
– Zamachowiec strzelił dwukrotnie – wyjaśnił Dean. – Pierwsza kula drasnęła rękę dziewczyny, druga twoją. Jakimś cudem w porę się odchyliłeś i zmieniła tor lotu, ostatecznie dziurawiąc podłogę. Miałeś cholernie dużo szczęścia, Nevenie – stwierdził z autentycznymzmartwieniem.
– Szczęścia? – Chyba zupełnie odmiennie rozumowaliśmy to pojęcie. – Jakaś dziewczyna została postrzelona z mojego powodu, a ty to nazywasz szczęściem? – Wściekłością próbowałem zamaskować osiadające na dnie serca wyrzuty sumienia.
– Uspokój się – upomniał mnieDean.
– A ty na moim miejscu byłbyś spokojny? – Spiorunowałem go wzrokiem.
Pojedynkowaliśmy się na spojrzenia jak zawsze, gdy się nie zgadzaliśmy i jeden próbował udowodnić swoją racjędrugiemu.
– Co z nią? – zapytałem ponownie, postanawiając tym razem ustąpić.
– Wyliże się z tego – odrzekł lakonicznie. – Jest jednak coś… – Urwał, przeczesując włosy nerwowymgestem.
Każdy jeden mięsień w moim ciele napiął się do granic możliwości. Wiedziałem, że przedłużające się milczenie nie wróżyło nic dobrego.
– Co? – ponagliłem go, zaciskając zęby w obawie przed tym, co miałem usłyszeć.
– Zginęła jedna osoba – wyjawił niechętnie. – Kobieta, która siedziała obok zamachowca. Z zeznań świadków wynika, że próbowała go powstrzymać. Została postrzelona w brzuch i zmarła, zanim dotarła pomoc.
Jego wyznanie było jak sztylet, który wbił mi się w klatkę piersiową, odbierając możliwość swobodnegooddychania.
Opadłem z powrotem na poduszkę, nie będąc w stanie utrzymać ciężaru ciała na rękach. Zakryłem oczy przedramieniem, tak jakby ciemność miała uchronić mnie przed brutalnąrzeczywistością.
– Nie jesteś za to odpowiedzialny, Nevenie – zapewnił Dean, prawidłowo odczytując moje myśli. – Winę ponoszą tylko i wyłącznie organizatorzy, nie ty ani żadna z osób, która padła ofiarą tego psychopaty.
– Próbowała nie dopuścić do tragedii, tymczasem stała się jej częścią – wymamrotałem bardziej do siebie niż do mojegoagenta.
– Neven… – Ostrość w jego głosie sprawiła, że oderwałem rękę od twarzy i na niego spojrzałem. – Nie rób tego. – Znał mnie dostatecznie długo, by z łatwością zorientować się, dokąd zmierza mój umysł.
– Muszę stąd jak najszybciej wyjść – wyszeptałem, z sekundy na sekundę oddychając coraz bardziej nieregularnie.
– W porządku, zaraz wracam. – Dean zerwał się z krzesła. – Wydostanę cię stąd, tylko wytrzymaj jeszcze chwilę – poprosił, po czym niemal wybiegł z sali.
Zostawienie mnie samego wzmogło napływ czarnych myśli i wrzuciło w wir wspomnień, których choć chciałem, nie mogłem wymazać.
Wyprostowany, jakby do pleców przyczepiono mi gryf od wiolonczeli, siedziałem na tylnym siedzeniu mercedesa należącego do Davora. Dłonie ułożyłem na udach, a wzrok wbiłem w boczną szybę. Symulowałem, że pochłaniają mnie widoki, choć tak naprawdę nie zwracałem na nie uwagi. Znowu zamknąłem się w swojej bańce, by odgrodzić się od ludzi, konkretnie od babki i dziadka. Tę pierwszą kochałem, mimo bierności, jaką zachowywała wobec mojego wychowania. Z kolei dziadka nienawidziłem, lecz musiałem udawać, że darzę go szacunkiem. Nie pamiętałem, czy ten człowiek kiedykolwiek mnie przytulił. Co najwyżej mogłem liczyć na „mogło być lepiej”. Bo nigdy nie było dostatecznie dobrze. Nieważne, jak bardzo bym się starał i ile poświęcił, zawsze brakowało kropki nad „i”.
Czasem zastanawiałem się, czy był moment, kiedy odczuwałem wobec dziadka coś innego niż złość, pogardę lub nienawiść. Sam się do tego przyczynił, posyłając mnie do szkoły muzycznej w chorwackiej Požedze, gdzie samnauczał.
Prócz wielogodzinnych zajęć w placówce edukacyjnej pobierałem nadprogramowe lekcje gry w domu, bo tak życzył sobie Davor. Tak więc ostatnie dwanaście lat swojego życia spędziłem na nauce, licznych konkursach i podróżach. Byłem dobry w tym, co robiłem, inaczej nie zdobyłbym tych wszystkich nagród, które stały w specjalnie przeznaczonym ku temu pokoju w naszym domu. Niestety Davor miał na ten temat inne zdanie. W ten sposób rekompensował sobie fakt, że sam był niespełnionym muzykiem. Swoją pasję przelał najpierw na mojego ojca, a później na mnie.
Nie. On wytresował najpierw jego, a później mnie. Jak psa.
Moja przyszłość została przesądzona do tego stopnia, że nikt nigdy nie wysilił się, by zapytać mnie, czy lubię to, czym się zajmuję. Może to i dobrze, bo nie potrafiłbym udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ale za to mogłem jasno określić, czego żałowałem – tego, że nie miałem przyjaciół. Mój czas był tak wypełniony, że nie istniała możliwość interakcji z rówieśnikami. Gdy byłem młodszy, często z tęsknotą obserwowałem przez okno dzieciaki biegające po boisku za piłką, wiszące do góry nogami na trzepaku czy jeżdżące na rowerach, zastanawiając się, jak to jest być wolnym. Być dzieckiem.
Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy nie wytrzymałem narzuconej mi presji. Jak zawsze na zakończenie kursu muzycznego, który odbywał się w miejscowości Pučišcia na wyspie Brač, został zorganizowany koncert. Gdy tylko zszedłem ze sceny, dopadł mnie Davor. Zasypał mnie gradem błędów i niedociągnięć, jakie popełniłem. To sprawiło, że puściły mi nerwy i walnąłem pięścią wścianę.
Jego mina, gdy to zrobiłem, wyryła mi się w pamięci nawieki.
Nigdy wcześniej go takiego nie widziałem i nigdy więcej nie chciałem widzieć. To, co wydarzyło się po powrocie do hotelu, raz na zawsze wybiło mi z głowy wszelkie próby buntu. Przez trzy tygodnie nie byłem w stanie położyć się na plecach, trzymanie smyczka w dłoni zakrawało o tortury, a mimo to każdego kolejnego dnia stawałem przy wiolonczeli.
– Nevenie.
Na dźwięk swojego imienia, wypowiedzianego lodowatym tonem, automatycznie spojrzałem w lusterko wsteczne. Gdy napotykałem surowy, pozbawiony ciepła wzrok dziadka, po kręgosłupie przebiegł mi zimnydreszcz.
– Tak? – Mój głos był równie niepewny jaksamopoczucie.
– Robimy to wszystko dla ciebie – przypomniał po raz enty od wyjazdu z domu. – Porzuciliśmy stabilne życie w Chorwacji, byś mógł uczyć się w najlepszej szkole muzycznej w Europie. Doceń to. – Zwęził oczy w szparki, jakby samą siłą sugestii usiłował nagiąć mnie do swojejwoli.
– Postaram się was nie zawieść – odparłem zdawkowo.
Nie chciałem ani wdawać się w bezcelowe dyskusje, ani nie zamierzałem rozprawiać o tym, jaką wspaniałomyślnością się wykazał. Był albo głupi, albo naiwny, jeśli sądził, że uwierzę, że cokolwiek w swoim życiu zrobił z myślą o mnie.
Zdołowany tym, że nawet tysiące kilometrów od domu nie byłem w stanie uwolnić się od tego potwora, wlepiłem ponownie wzrok w krajobraz za oknem. Widok zamazywały mi sunące po szybie krople deszczu, który chwilę temu zacząłpadać.
Nawet niebo płakało nad moim losem, żegnając mnie ze smutkiem. Nie chciałem opuszczać kraju. Nic mnie tam nie trzymało, ale to była moja ojczyzna. Tylko tam czułem się „na miejscu”.
Im bardziej zagłębiałem się w swoich myślach, tym większa ogarniała mnie panika. Przed moimi oczami zatańczyły jasne punkciki. Strach uformował się w dolnej części trzewi, a na czole i dłoniach skroplił się zimny pot. Czułem, jak muszka zaciska się wokół mojej szyi, odcinając dopływ powietrza. Sięgnąłem do kołnierzyka, żeby goodpiąć.
– Co ty robisz? – fuknął dziadek, który od razu zauważył ten gest w lusterku wstecznym.
– Chcę to poluzować, nie mogę oddychać – wysapałem.
– Nie przesadzaj – bąknąłlekceważąco.
– Davor, zatrzymaj się – poprosiła babka, pojmując, że wcale nieżartuję.
– Nic mu nie będzie – warknął. – To nie jest dziecko.
– Dla mnie to zawsze będzie dziecko! – krzyknęła babcia.
Dziadek targnął głową w jej stronę, przez co automatycznie przesunęła się bliżej drzwi. Gdy jego dłoń oderwała się od kierownicy, skuliła się tak bardzo, że stała się dwa razymniejsza.
Oboje byliśmy pewni, że Davor ją uderzy, ale nie zrobił tego, bo samochód wpadł w poślizg. Babcia krzyknęła, a ja walnąłem głową w szybę, co na moment mnie zamroczyło. Nim zdołałem zorientować się w sytuacji, mercedes się obrócił, po czym dachował. Krzyk babci się wzmógł, a z ust dziadka wyleciała wiązanka chorwackich przekleństw.
Ostatnie, co zarejestrował mój umysł, to oślepiające światła reflektorów i mocne szarpnięcie. Po nim przez moje ciało przelała się fala nieznośnego bólu, która strąciła mnie w ramionaciemności.
Leżałem w jednej z sal szpitala świętego Wincenta w austriackim Zams, gdzie przetransportowano mnie idziadka.
Wyciągnięto nas z wraku samochodu jako pierwszych, na uwolnienie babci służby ratunkowe potrzebowały więcej czasu, ponieważ jej ciało się zaklinowało. Choć błagałem, nie udzielono mi żadnych informacji o jej stanie. Przez całą drogę do szpitala, a także teraz, gdy krzątał się koło mnie personel medyczny, modliłem się, by ją uratowano.
– Masz na imię Neven, prawda? – zapytała po angielsku jedna z opiekujących się mną kobiet.
Lubiłem patrzeć swojemu rozmówcy w oczy, ale przez kołnierz ortopedyczny, który ograniczał mi możliwość koordynowania ciałem, było to niemożliwe.
– Nie ruszaj się – powiedziała, widząc moje próby przekręcenia głowy. – Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Tak – wychrypiałem półszeptem. Językiem angielskim posługiwałem się tak samo płynnie jak chorwackim, jednak w obliczu tego, co się stało i w jakim znajdowałem się stanie, nawet wyartykułowanie monosylab przychodziło mi ztrudem.
– W porządku. – Kobieta pochyliła się nade mną, by po coś sięgnąć, a gdy powróciła do pozycji pionowej, dostrzegłem w jej dłoni strzykawkę. – Pamiętasz, co sięwydarzyło?
– Co z moją babcią? – zapytałem nie tylko dlatego, że mnie to interesowało, ale także, żeby odciągnąć swoją uwagę od igły, którą montowała wnasadce.
Zbyła mnie milczeniem, choć byłem pewien, że zrozumiała pytanie. To mnie zaalarmowało. Całe moje ciało się napięło, a następnie przeszyły je dreszcze, które zmroziły każdą komórkę, tkankę i zakończenie nerwowe. Poczułem, jak w jednej sekundzie coś we mnie obumiera. Bo wiedziałem. Nie miałem pojęcia skąd, ale wiedziałem.
– Cierpiała? – Z ledwością przepchnąłem to słowo przez zatkane emocjami gardło. Żałowałem, że nie potrafiłem uzewnętrzniać uczuć, może wtedy byłoby mi łatwiej sobie z nimiporadzić.
– Twój dziadek jest w sali obok – poinformowała kobieta, ponownie lekceważąc moje pytanie. – Jego życiu nie zagrażaniebezpieczeństwo.
Żeby nie wykrzyczeć, że nic mnie to nie obchodzi, zamknąłem oczy, skupiając się na biciu własnego serca. Pod powiekami piekły mnie łzy, ale zdusiłem je, by nie okazać słabości przeznaczonej dla mięczaków bez charakteru. To wpoił mi dziadek, powtarzając za każdym razem, gdy miałem dość, że płacz i lenistwo są dlanieudaczników.
Celował, z dobrym skutkiem, w moją piętę achillesową, jaką od zawsze była ambicja.
– Nevenie – odezwała się lekarka, dotykając mojego ramienia. Natychmiast strząsnąłem jej dłoń. – Wszystkodobrze?
To głupie pytanie sprawiło, że skrzywiłem się w duchu. Brałem udział w wypadku samochodowym, w którym babcia – najważniejsza osoba w moim życiu – zginęła, a ona pyta czy ze mną wszystko dobrze? Chyba z nią nie do końca było dobrze, skoro w ogóle o coś takiegozapytała.
Nagle coś zaczęło się ze mną dziać. Nad głową zawisła mi jakaś złowroga chmura, dosłownie dało się wyczuć obecność czegoś mrocznego w powietrzu. Serce wzmogło rytm, a gula, która ulokowała się w moim gardle, rozrosła się tak bardzo, że nie mogłem zaczerpnąć oddechu. Wychwyciły to maszyny monitorujące mój stan i rozpiszczały się wrzaskliwie. Przez mgłę zobaczyłem, jak zebrana w sali załoga, otacza moje łóżko. Z sekundy na sekundę obraz coraz bardziej mi się zamazywał, aż zniknął całkowicie, a jedynym zmysłem łączącym mnie ze światem pozostałsłuch.
Błądziłem jeszcze po wspomnieniach z dosłownie najczarniejszego okresu mojego życia, kiedy drzwi do pokoju się otworzyły. W zasięgu mojego wzroku najpierw pojawiła się blaszana tacka, a potempielęgniarka.
– Witam, panie Dalmatino – odezwała się, posyłając mi promienny uśmiech. – Przyszłam, by zaaplikować panu zastrzyk z antybiotykiem. – Postawiła tacę na stoliku i zabrała się za napełnianie strzykawkizawiesiną.
Skinąłem głową na zgodę, tylko dlatego, że miała mi podać lek poprzez wenflon. Co uświadomiło mi, że mam w ciało wbitą igłę. Miałem nadzieję, że Dean jak najszybciej załatwi formalności, uwolnią mnie od wszelkich medycznych ustrojstw i będę mógł stąd wyjść. Inaczej groził mi atak paniki.
– Dobrze się pan czuje? – zagaiła kobieta, odpinając korek przy wenflonie.
– Tak, dziękuję – skłamałem.
– Mieliście sporo szczęścia – stwierdziła.
Chciałem jej wygarnąć, co myślę o takim szczęściu, tak jak wcześniej mojemu agentowi, ale zamiast tego uznałem, że lepiej wyciągnąć z niej coś na temat postrzelonejdziewczyny.
– Czy ranna dziewczyna znajduje się w tym szpitalu?
– Tak – przytaknęła. – Leży na tym samympiętrze.
– Co… – Musiałem przełknąć ślinę, bo z nerwów zaschło mi w gardle. – Co znią?
– Niestety nie mogę udzielić panu takich informacji. – Obdarzyła mnie współczującym spojrzeniem. – Ale jej rodzina kręci się po korytarzu, może od nich pan się czegoś dowie.
Dokończyła wszelkie czynności, uśmiechnęła się pokrzepiająco, po czym opuściła pokój.
Minuty mijały, a Dean niewracał.
Rozdarty pomiędzy chęcią porozmawiania z bliskimi dziewczyny a strachem przed tym, co mógłbym usłyszeć, wstałem ostrożnie z łóżka. Zignorowałem ból w ramieniu i zacząłem krążyć po pokoju, żeby „rozchodzić” skumulowane we mnie emocje. Niczego bardziej teraz nie pragnąłem, niż mieć pod ręką wiolonczelę, która pomogłaby mi uciec od rzeczywistości. Niestety obawiałem się, że przez kilka dni, póki ból nie zelżeje, traktowanie gry jako środka znieczulającego mogło być niemożliwe. To odkrycie mocno mnie przygnębiło. Miałem wrażenie, że ściany na mnie napierały, a podłoga pod stopami zafalowała. Musiałem wyjść, zanim to miejsce mnie zmiażdży.
Doskoczyłem do drzwi. Otworzyłem je z rozmachem i wypadłem na korytarz. Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów, starając się ignorować antyseptyczny zapach, a gdy uznałem, że przegoniłem zaczątki popłochu, rozejrzałem się dookoła. Parę metrów dalej tłoczyła się grupa ludzi. Jedna z dziewczyn spojrzała na mnie, jakby wyczuła mój wzrok. Po jej minie wywnioskowałem, że mnie rozpoznała.
Cholera.
Powiedziała coś do reszty, po czym głowy wszystkich wystrzeliły w moim kierunku.
Założyłem, że to rodzina postrzelonej dziewczyny, dlatego opuściłem wzrok. Zamierzałem zawrócić do pokoju, nawet kosztem uduszenia się, kiedy zatrzymał mnie głos jedynego mężczyzny z tejgromadki.
– PanieDalmatino!
Zacisnąłem dłonie w pięści, przygotowując się do werbalnejchłosty.
– Nazywam się Jeffrey Milburn, jestem ojcem Willow – oznajmił, wyciągając do mnie rękę, kiedy znalazł się wystarczająco blisko, bym mógł ją ująć.
– Willow – powtórzyłem, by sprawdzić, jak brzmi to imię. Willow rymowało się z pillow4, może dlatego wydawało mi się gładkie, miękkie ipuchate.
– Tak, Willow, dziewczyna, która ucierpiała w wyniku postrzału – wyjaśnił, sądząc, że chyba nie wiem, o kogochodzi.
– Tak, przepraszam – zreflektowałem się, ujmując jego dłoń. Mało nie jęknąłem, kiedy ścisnął moją rękę tak mocno, że mało nie połamał mi kości. – Neven Dalmatino – przedstawiłem się, wyswobadzając dyskretnierękę.
– Wiem. – Z jego gardła uleciał krótki śmiech. – Znamy pana chyba lepiej niż ktokolwiekinny.
Jego wesołość zbiła mnie z tropu. Prędzej spodziewałbym się, że ojciec dziewczyny, za zranienie której ponosiłem odpowiedzialność, powybija mi zęby, niż wykaże się w tej sytuacji humorem.
– Dzięki panu nasza córka zaczęła ponownie cieszyć się życiem – kontynuował, nie bacząc na moje skonsternowanie. – Pokochała muzykę równie mocno jak taniec, który został jej odebrany. – Na kilka sekund zmarkotniał, ale szybko odzyskał rezon i na nowo uformował usta w pełnym wdzięczności uśmiechu.
– Niezmiernie mi miło – odparłem grzecznie, mimo że nie miałem pojęcia, o czym ten człowiek mówił. Tego typu interakcje wprawiały mnie w zakłopotanie, a zdarzały się nader często, gdy dochodziło do spotkań z fanami. Zazwyczaj Dean starał się mnie przed nimi ustrzec, ale nie zawsze się to udawało i musiałem stawić im czoła.
– Chce pan porozmawiać z Willow?
Odebrałem to pytanie jak cios w splot słoneczny. Z osłupienia dosłownie cofnęło mnie okrok.
– To fantastyczny pomysł! – dodał, zanim zebrałem się w sobie na tyle, żeby odpowiedzieć. – Będzie zachwycona. Jest w dość kiepskim jak na nią stanie, więc przyda jej się nieco rozrywki…
Trajkotał coś dalej z taką prędkością, że nie nadążałem z przetwarzaniem jego słów. W którymś momencie po prostu się wyłączyłem i zareagowałem dopiero, gdy mężczyzna wspomniał coś o tym, że dziewczyna na razie nie będzie mogłagrać.
– Mógłby pan powtórzyć? – poprosiłem, by upewnić się, że prawidłowousłyszałem.
– Lekarz powiedział, że na jakiś czas Willow będzie musiała zrobić sobie przerwę w graniu. To dla niej ogromny cios, nawet jeśli nie jest to ostateczny wyrok… – Urwał. Wyglądał, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale chyba uznał, że wypaplał wystarczającodużo.
– W porządku, zobaczę się z pańską córką. Oczywiście, jeśli nie ma ku temu żadnych przeciwskazań – powiedziałem, zanim w ogóle się nad tym zastanowiłem. Przemawiało przeze mnie współczucie, a także poczucie winy. W końcu to przeze mnie ta dziewczyna nie będzie grała, nawet jeśli to tylko chwilowe. Mogłem się z nią spotkać, nieważne, że żeby tego dokonać, musiałem wyjść ze swojej strefy komfortu. Zasługiwała chociaż natyle.
– Przeciwskazań? – Posępność, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przemieniła się w rozbawienie. – Panie Dalmatino, pan będzie najlepszym lekarstwem dla mojej córki. Zapraszam. – Ruszył ku grupie, która patrzyła na mnie jak na biblijnego złotego cielca.
Zdawałem sobie sprawę, że powinienem podążyć w ślad za nim, ale nogi nie słuchały komend wydawanych przez mózg. Wrosły w podłoże i nic nie było w stanie ich przekonać, by choćbydrgnęły.
– No dalej, chłopcze! – ponaglił mężczyzna, przywołując mnie zamaszystym ruchem ręki, gdy zauważył, że do niego nie dołączyłem. – Nie stójże jak słupdrogowy.
Gdyby nie szok wywołany jego bezpośredniością i swobodą, prawdopodobnie bym się obraził. Nie pozostało mi nic innego, jak przekonać kończyny do pracy i podejśćbliżej.
Mężczyzna wyszeptał coś do kobiety, którą otaczał wianuszek czterech dziewcząt. Gdy dzieliło mnie od nich jakieś dwa metry, kobieta wyszła mi naprzeciw. Jej twarz w kształcie serca zdobiły okulary w czerwonych oprawkach, a usta promienny uśmiech. Włosy w kolorze platynowy blond upięła w gładki kok na karku, wokół nóg powiewała długa czarna spódnica, a na ciemnym golfie połyskiwał naszyjnik z damą kameliową. Sunęła z gracją charakteryzującą wyłącznietancerki.
– Ophelia Milburn – przedstawiła się, łapiąc mnie za dłoń, jeszcze zanim ją wyciągnąłem. – Jestem żoną tego gaduły – wskazała pana Milburna – i matką Wilhelminy.
– Neven Dalmatino, miło mi. – Przez zagubienie nie potrafiłem określić, czy rzeczywiście cieszy mnie to spotkanie. Po prostu powiedziałem to, co należało.
– Wiem, kochanieńki, wiem – zaświergotała radośnie. – Nasza córka będzie wniebowzięta. – Poklepała mnie po ręce, po czym uwolniła ze swojego uścisku. Nie przyzwyczajony do czegoś takiego, musiałem mocno się wysilić, by nie wytrzeć dłoni o koszulę. – Nie wyobraża pan sobie, jak Low się cieszyła, gdy poinformowano ją, że wystąpi z panem na jednej scenie. – W jej oczach zabłyszczały łzy.
– Z przyjemnością poznam państwa córkę. – Z zaskoczeniem stwierdziłem, że mówiłem szczerze. Po entuzjastycznym przyjęciu przez jej rodzinę, które sprawiło, że moje poczucie winy zmalało, poczułem się zaintrygowany tą dziewczyną. Musiała być niesamowicie barwną postacią, jak te trzy warianty jej imienia, które poznałem w ciągu kilkuminut.
Wilhelmina. Willow. Low.
– Zaprowadzę pana – zaoferowała pani Milburn.
– Mamo… – odezwała się najwyższa z towarzyszących państwu Milburn dziewcząt. Zawsze miałem problem z odczytaniem wieku po wyglądzie. O tym, że są tak młode skonstatowałem dopiero, jak znalazłem się jakiś metr odnich.
– Tak, kochanie?
– Może nas przedstawisz? – Dziewczyna uśmiechnęła się przymilnie, bez cieniazakłopotania.
– Och, przepraszam! – Pani Milburn wypuściła teatralne westchnienie. – To nasze córki. Josephine. – Wskazała na dziewczynę, która ją zagadnęła. – Adelaide i Adrianne. – Machnęła na dwie identyczne twarze, co dopiero sobie uświadomiłem. – OrazCecilia.
– Cee-Cee – poprawiła ją najmłodsza z dziewcząt. Postąpiła do przodu, tak że znajdowała się raptem pół kroku przede mną. Zadarła głowę do góry, a ja swoją pochyliłem, byśmy mogli na siebie patrzeć. – Low-Low cię lubi! Ma twoje zdjęcia w pokoju – oznajmiła z dziecięcąszczerością.
– Cee-Cee… – upomniała ją matka. – Kochanie, zostań z dziewczynkami – poleciła naprędce mężowi, po czym złapała mnie za przedramię i pociągnęła ku najbliższym drzwiom.
Zawładnął mną taki szok, że dałem się prowadzić bez najmniejszegosprzeciwu.
– Jest pani pewna, że nie będziemy przeszkadzać? – zapytałem w przypływie jasnościumysłu.
– Proszę się nie martwić, w niczym nie przeszkodzimy – zapewniła.
Uchyliła bez pukania drzwi, ale nie wciągnęła mnie do środka, tylko przystanęła i oświadczyła zentuzjazmem:
– Willow, skarbie, mam dla ciebie niespodziankę.
Po drugiej stronie wybrzmiało przeciągłe westchnienie, które sugerowało, że dziewczyna sięga do ostatnich pokładówcierpliwości.
– Mamo, prosiłam was, żebyście pojechali już do hotelu. To był wieczór pełen wrażeń, powinniście odpocząć.
Na dźwięk jej melodyjnego głosu po sercu rozlała mi się jakaś dziwna słodycz.
– Już się zbieraliśmy, ale ktoś nas zatrzymał. – Kobieta zerknęła na mnie przez ramię. Uśmiechnęła się konspiracyjnie, po czym po raz kolejny wsunęła głowę do pokoju córki.
– Wuj Ralph z ciotką Lydią? – Wydawała się zmęczona odwiedzinami. – Są na miejscu, ale niepotrzebnie zawracaliście im głowę.
– Pudło, młoda damo – odparła bez zrażenia jej matka.
– Mamuniu, wierz mi, nawet gdyby teraz odwiedził mnie sam Dalmatino, to bym go odesłała – odburknęłaWillow.
Gdy padło moje nazwisko, po plecach przebiegły mi paląceiskry.
Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy nie będzie lepiej, jeśli się wycofam. Jeśli naprawdę nie chciała mnie widzieć, to nie czułbym się dobrze, wkraczając w jej przestrzeń.
– Jesteś pewna? – drążyła pani Ophelia, popychając lekko drzwi.
Moim oczom ukazało się łóżko, a na nim drobna dziewczyna z niechlujnym kokiem na głowie. Gdy mnie rozpoznała, jej oczy się powiększyły, a z ust uciekł wcale nie cichy jęk. Zsunęła z głowy słuchawki i jakby bardziej zapadła się wmateracu.
Nawet z tej odległości dostrzegłem, że policzki jej spurpurowiały, a oddechprzyspieszył.
– Mogę? – Wolałem się upewnić, że mogę wejść.
– Tak! – krzyknęła piskliwym głosem.
Ledwo przekroczyłem próg pokoju, a usłyszałem za plecami znajome kliknięcie, świadczące o zamknięciu drzwi.
– Powiedz, że nie mam halucynacji po tym, czym mnie naszpikowali, i to naprawdę ty – poprosiła, kręcąc głową, jakby nie wierzyła w to, co widzi.
– To ja, Neven Dalmatino – potwierdziłem, niepewnie skracając dystans między nami. – Jak się czujesz? – Choć werbalizowanie myśli przychodziło mi z trudem, starałem się poprowadzić rozmowę, żeby przełamać wiszącą w powietrzu niezręczność.
– A ty? – odbiła, wskazując głową mójopatrunek.
– W porządku. – Nie kłamałem. Tak bardzo skoncentrowałem się na niej, że zapomniałem o bólu. A nawet o tym, że zostałem ranny tak samo jakona.
– Ze mną też okej – odrzekła. – W zasadzie warto było dać się postrzelić dla tej chwili. – Siliła się na swobodę, ale mimo wysiłków nie zdołała zakamuflować zdenerwowania w głosie.
Ja również się denerwowałem. Nie tylko dlatego, że zostałem postawiony w nowej sytuacji, lecz także dlatego, że Wilhelmina Milburn była prześliczna. Piękne kobiety peszyły mnie ionieśmielały.
Można by pomyśleć, że dzięki byciu sławnym miewałem ich na pęczki. Nie należałem jednak do tego typu mężczyzn. Od dziecka wpajano mi zasady, których przestrzegałem nawet w wieku trzydziestu czterech lat. Oczywiście nie stroniłem od przelotnych romansów, ale nigdy nie angażowałem się na tyle, by stworzyć z kimś poważny związek. Dean lubił wytykać, że jestem staroświecki, a mój charakter nie pasuje do wyglądu amanta, jakim zostałem pobłogosławiony. Nie pozostało mi nic innego, jak ignorować jegodocinki.
– Czuję się zobowiązany przeprosić za to, co się stało… – przemówiłem po chwili milczenia. – W najczarniejszych scenariuszach nie brałem pod uwagę, że podczas mojego występu wydarzy się coś takiego. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło. – Zaczerpnąłem głęboki oddech. – Gdybym mógłjakoś…
– To nie twoja wina – przerwała mój wywód. – Gdyby człowiek potrafił przewidzieć, że potrąci go autobus, nie wyszedłby z domu – stwierdziła.
– Masz rację. – Zgadzałem się jedynie z drugą częścią jej wypowiedzi, ale zachowałem to dla siebie. – Niemniej chciałbym ci wynagrodzić krzywdę, jakiejdoznałaś.
– Twój agent zaproponował całkiem niezłą sumkę w ramach rekompensaty – prychnęła, nie kryjąc dezaprobaty wobec postępowania Deana.
– Tak. – Uciekłem spojrzeniem w bok. – Potrafi być dość… – Uciąłem, szukając właściwego określenia. – Bezpośredni.
– Może usiądziesz? – zaproponowała, zdrową ręką wskazując na ulokowane po prawej stronie łóżka krzesło.
– Nie chciałbym cię przemęczać. Powinnaś odpoczywać, by nabraćsił.
To była wymówka, zaczynałem bowiem coraz dotkliwiej odczuwać zapach środków odkażających, pikanie aparatury medycznej zagłuszało moje myśli, a do wrót umysłu dobijały się demony zprzeszłości.
– Rozumiem – przytaknęła z czymś bliźniaczo podobnym do rozczarowania. – Dziękuję za poświęcony mi czas.
Skinąłem sztywnogłową.
Już miałem się odwrócić, kiedy z moich ust wyskoczyło kolejne pytanie.
– Jak długo nie będziesz mogłagrać?
– Przez miesiąc, może dwa. Wszystko zależy od tego, jak będzie goiła się rana. Nie zamierzam jednak stosować się do zaleceń lekarzy i jak tylko się tego pozbędę – ruchem głowy wskazała temblak – wracam do ćwiczeń.
– Nieroztropnie jest ignorować dyrektywy lekarza. – Nie powinienem jej pouczać, bo sam nie byłem lepszy, ale ja miałem swoje powody, by za wszelką cenę opuścićszpital.
Wybuchnęła głośnym śmiechem.
Skonsternowany jej reakcją, wykrzywiłem usta wgrymasie.
– Nigdy nie należałam do osób, które przestrzegają zasad – powiedziała.
Była moim całkowitymprzeciwieństwem.
Zaintrygowało mnie to na tyle, że nieświadomie podszedłem jeszcze bliżej łóżka i przysiadłem na brzegukrzesła.
Dopiero teraz zauważyłem, że jej włosy miały kolor granatowy, a przetykało je kilka fioletowych pasemek. Jak żyję, nie spotkałem w orkiestrze nikogo z tak… udziwnioną fryzurą.
– Co jest? Przyglądasz mi się jak Zgredek Harry’emu Potterowi, gdy ten zwrócił muwolność.
– Słucham? – zapytałem z roztargnieniem.
– Dziwnie na mnie patrzysz – wyjaśniła. Policzki jej spąsowiały, co uznałem za niezwykle urocze.
– Przepraszam, jeśli tak to odebrałaś – zmitygowałem się. – Po prostu po raz pierwszy zetknąłem się ze skrzypaczką o tak nietypowym kolorze włosów.
– Odróżniają mnie nie tylko kolorowe włosy – odrzekła z figlarnym błyskiem w oku.
– Och…
– Przepraszam! – Nie pozwoliła mi dokończyć. Znowu. – Mówię szybciej, niż myślę… – Zawstydzona ukryła część twarzy w zdrowejręce.
– Kiedy się tutaj pojawiłem, słuchałaś muzyki. – Zmieniłem temat, by uciąć tę krępującą dla nas obojga wymianę zdań.
– Tak – potwierdziła, z powrotem na mnie spoglądając. – Vivaldi.
– Cztery pory roku? – Wystarczyła wzmianka o muzyce, bym sięożywił.
Skinęła głową.
– Mój ostatni występ. Dzięki niemu wygrałam w organizowanym przez uczelnię konkursie i mogłam zagrać z tobą na jednej scenie. – Onieśmielona, utkwiła wzrok w leżących na kolanachsłuchawkach.
– Zima – wypaliłem, choć zdawało mi się, że ta myśl urodziła się jedynie w moim mózgu.
– Słucham? – W jej głosie było słychać zmieszanie.
– Twój ulubiony cykl z Czterech pór roku to Zima – wyjaśniłem, dziwnie pewienswego.
Na jej usta wypłynął szeroki uśmiech.
– Skąd wiesz?
– Bo to również moja ulubiona część – odparłem. – Już od pierwszych taktów czuć chłód i senność zimy, o czym świadczy largo5. Szybko przenosimy się do rodzinnego domu, gdzie ogrzewa nas ciepło z kominka, kiedy na zewnątrz panuje śnieżyca.
– Pustka, chłód, ale i piękno – podjęła Wilhelmina. – Wszystko to, co charakteryzuje zaśnieżony krajobraz, odbija się w tym utworze.
Nasze spojrzenia się skrzyżowały.
Po raz pierwszy w swoim życiu poczułem coś, czego nie byłem w staniezdefiniować.
3Australijska Organizacja Bezpieczeństwa i Wywiadu (Australian Security Intelligence Organisation; ASIO) – australijska służba specjalna, zajmująca się bezpieczeństwem wewnętrznym. Wspólnie z policją federalną zajmuje się zbieraniem informacji wywiadowczych, kontrwywiadem oraz zapobieganiu terroryzmowi na terytoriumAustralii.
4Pillow (ang.) – poduszka.
5Largo (wł. szeroko) – powolne tempo w muzyce. Nazwą tą oznacza się często środkową, wolną część cyklu sonatowego, obecnego np. w symfonii czy koncerciesolowym.
ADAGIO 2
Crystallize – Lindsey Stirling
Willow
Mimo że minęło dobrych kilkanaście minut, nadal nie mogłam uwierzyć, że zaledwie dwa metry ode mnie siedział sam Neven Dalmatino – człowiek z krwi i kości, a nie nieuchwytna imaginacja. Mój idol i największainspiracja.
Gdy ujrzałam go w drzwiach pokoju, szczęka opadła mi jak Jimowi Carreyowi w Masce. Brakowało tylko, by język wyleciał mi napościel.
Na szczęście ekspresowo się opamiętałam, w czym pomogła mi powściągliwość zaszczepiona na lekcjach baletu, w przeciwnym razie bym się zbłaźniła. Wewnątrz mnie wciąż kotłowała się mieszanka zaskoczenia, zakłopotania i ekscytacji, ale starałam się zachować pokerową twarz. Wymagało to herkulesowego wysiłku, zwłaszcza że facet został obdarzony urodą, dla której nawet zakonnica byłaby chętna wystąpić z zakonu.
Neven Dalmatino miał wszystko, co kręci kobiety. Ciemne, zaczesane do tyłu i przystrzyżone po bokach włosy, oczy w kolorze gorzkiej czekolady, którymi przenikał rozmówcę tak, jakby chciał zajrzeć w głębiny jego duszy, chłopięcy, lekko krzywy uśmiech i ciało niczym Bachus, który wyszedł spod dłuta Michała Anioła. Niestety jeśli wierzyć plotkom, stanowił zupełne przeciwieństwo tego rzymskiego boga dzikiej natury, winorośli i hulaszczego trybu życia. Interesowała go wyłącznie gra na wiolonczeli, wiódł niemal ascetyczny żywot, dlatego w mediach ciężko było doszukać się jakichkolwiek informacji na temat jego prywatności. Jedyne, co udało mi się wyszperać, to to, że został wychowany przez dziadków od strony ojca, bo jego rodzice zginęli w katastrofie helikoptera. Tak jak ja uczęszczał do londyńskiej Królewskiej Akademii Muzycznej6, a teraz występował na największych scenach świata. Ponadto nigdy nie związał się z żadną kobietą, a przynajmniej nie oficjalnie. Tak podają wszelkie źródła, do których sięgnęłam, by lepiej poznać swojegomistrza.
– Chciałbym kiedyś posłuchać, jak grasz – wypalił nagle, szturmem przerywając moje rozmyślania.
Dzięki Bogu, że siedziałam, bo przysięgam, ugięłyby się pode mną kolana.
– Byłabym zaszczycona – odparłam w miarę stabilnym głosem, choć wszystko wewnątrz mnie trzęsło się jak jabłkowa galaretka, którą jakąś godzinę temu przyniosła mi ze szpitalnego bufetu Cee-Cee. – Dzięki tobie rozpoczęła się moja przygoda z muzyką. – Starałam się utrzymać kontakt wzrokowy, co okazało się niełatwe w obliczu aury, jaką emanował. Onieśmielał mnie swoją wielkością, z której chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, i intrygował zakłopotaniem, z którym ewidentnie się teraz zmagał.
– Twoi rodzice coś o tym wspominali. – Uśmiechnął się nieśmiało.
– Moja rodzina stanowczo za dużo papla – parsknęłam. – Wpadnij na niedzielny obiad, gdy będziesz w Londynie, a gwarantuję, że wyjdziesz z bólem głowy – wyparowałam, po czym nagle zamilkłam, uświadamiając sobie, co mu zaproponowałam. – Wybacz, chyba trochę się zagalopowałam. Gdybyś nie zauważył, to ja również cierpię na syndromgadulstwa…
– W porządku – przerwał wylewający się z moich ust strumień słów. – Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia.
Wytrzeszczyłam oczy.
Wyłapałam moment, kiedy Neven pojął, co powiedział, bo jego oczy także się rozszerzyły.
– Naprawdę? To była luźna propozycja, nie musisz się zgadzać. – Chciałam dać mu możliwość zmiany zdania, mimo że w tej chwili nie pragnęłam niczego bardziej, niż ugościć go w swoim domu. Nieważne, że głośnym i lekko zwariowanym, liczyło się tylko to, że moglibyśmy spędzić razem jeszcze trochę czasu. No bo kto by nie chciał poobcować dłużej z człowiekiem, którego uważa się za swój autorytet?
– Mogę chociaż tyle zrobić w ramach zadośćuczynienia – stwierdził, wiercąc się na krześle, jakby uwierało go przyjęcie mojegozaproszenia.
Musiałam mocno się wysilić, by nie pokazać po sobie, że nieco mnie to ubodło. Wolałam, by spotkał się ze mną ponownie nie z przymusu czy poczucia winy, lecz dlatego, że tegochciał.
– To byłoby naprawdę miłe z twojej strony. – Zmusiłam się do ułożenia ust w blady uśmiech.
– Masz coś do pisania? Zanotowałbym numer, byśmy mogli dograć szczegółyspotkania.
Nim zdążyłam udzielić odpowiedzi, rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę! – krzyknęłam donioślej, niż wymagała tegosytuacja.
Drewniane skrzydło otworzyło się, ukazując sylwetkę Deana Brewera – człowieka, którego znielubiłam w chwili, gdy chciał kupić moje milczenie. Nawet nie wziął pod uwagę, że nie zamierzam rozmawiać z mediami na temat postrzału ani tym bardziej oskarżać jegopodopiecznego.
– Nevenie, wszędzie cię szukałem – oznajmił, nie fatygując się, by choćby przelotnie na mnie spojrzeć.
– Postanowiłem porozmawiać z Wilhelminą.
Gdy Neven wypowiedział moje pełne imię, westchnęłam z rozmarzeniem. Musiał to usłyszeć, ponieważ spojrzał na mnie ukradkiem. Lekko zawstydzona, opuściłamgłowę.
– Transport jest gotowy, załatwiłem też kwestię dokumentacji – poinformował Brewer, nadal na mnie nie patrząc. – Możemy więc wracać do hotelu.
Neven wstał zkrzesła.
– Było mi niezmiernie miło – zwrócił się do mnie z wyciągniętą ręką. A ja zamiast ją uścisnąć, gapiłam się w oszołomieniu, nie wierząc, że ten człowiek chce mnie dotknąć. Wprawdzie to nie miał być pierwszy raz, ale wtedy na scenie nie byłam w pełni świadoma tego, co siędzieje.
Dean chrząknął wymownie, czym wybudził mnie z otępienia.
Ujęłam dłoń Nevena. Gdy tylko nasze skóry weszły w kontakt, poczułam coś w rodzaju rażenia, tak jakby podpięto mnie do przewodnika prądu. Jego uścisk był silny, a zarazem delikatny – tak jak on złożony zesprzeczności.
Skórę miał miękką i gładką, tylko opuszki palców pokrywały niewielkie zgrubienia – efekt wieloletniego trzymania smyczka i ugniatania strun wiolonczeli. Nic nie mogłam poradzić na to, że od razu pomyślałam, jak by to było poczuć je na innych częściach ciała.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparłam dziwnie ochrypłym głosem.
Neven poluzował uścisk, ale nie wypuściłam jego dłoni. Zachowywałam się jak moja siostra Josephine na pokoncertowym spotkaniu z Edem Sheeranem. Wtedy się z niej nabijałam, ale teraz całkowicie rozumiałam jej zachowanie.
– Może mi się jeszcze przydać – zauważył Neven, patrząc sugestywnie na nasze złączone dłonie.
– Och, przepraszam… – zreflektowałam się, po czym szybko, acz niechętnie cofnęłam rękę.
– Do zobaczenia, Wilhelmino – wyszeptał, zawieszając wzrok na mojej twarzy nieco dłużej niż to konieczne.
Skinęłam jedyniegłową.
Tak mnie oczarował, że nie byłam w stanie wydusić z siebie choćby krótkiego „cześć”.
Po tym, jak jego nienagannie wyprostowana sylwetka zniknęła za drzwiami, Dean po raz pierwszy zaszczycił mnie spojrzeniem.
– Nie zapędzaj się, dzieciaku. – Skamieniałam od surowości w jego głosie. – Im wyżej się wspinasz, tym upadek bardziejboli.
Po tych brzmiących jak ostrzeżenie słowach obrócił się na pięcie i podążył w ślad za Dalmatinem.
Gdy zostałam sama, starałam się skupić na uczuciu, jakie pozostawił po sobie dotyk Nevena, a nie na niesmaku wywołanym przez przestrogę jegoagenta.
Nie znałam tego człowieka, dlatego nie powinnam go oceniać. Jednak już widząc go na zdjęciach i nagraniach w internecie, nie zapałałam do niego sympatią, a swoją wrogością tylko potwierdził moje odczucia. Rozwodziłam się nad swoim spotkaniem z Nevenem Dalmatino, rozkładając je na czynniki pierwsze, aż zdałam sobie sprawę, że ostatecznie nie podałam mu swojego numeru telefonu ani nie wzięłam jego. Całe moje zadowolenie wyparowało, bo to oznaczało, że nasz wspólny obiad nie dojdzie do skutku. Sfrustrowana tym, że zmarnowałam jedną z największych szans w życiu, opadłam z impetem na poduszki. Rozżalenie, które mnie ogarnęło, przewyższało nawet ból w miejscu, gdzie ugodziła mnie kulazamachowca.
– Cholera! – krzyknęłam, uderzając zdrową ręką o łóżko.
Wtem drzwi ponownie się otworzyły i do pokoju władowała się moja zwariowana rodzina. Zdziwił mnie ich widok, bo już dawno powinni być w drodze dohotelu.
– O mój Boże, Willow! – pisnęła Adrianne, jedna z bliźniaczek. – To był ten twójwiolonczelista!
Przykleiłam do twarzy uśmiech, choć w rzeczywistości chciało mi się wyć z rozpaczy.
– Po raz pierwszy spotkałam tak miłego, dobrze wychowanego sławnego człowieka – stwierdziła mama, siadając na miejscu, które jeszcze kilka minut temu zajmowałNeven.
– A ilu ich spotkałaś, Ophelio, żeby mieć porównanie? – zadrwił tata.
– No właśnie, mamo? – zawtórowała ojcu Josephine, sadowiąc się w nogachłóżka.
– Dajcie spokój! – fuknęłam.
Wgapiło się we mnie sześć par oczu.
– To człowiek jak każdy inny, a nie jakiś superbohater. – Dla mnie był Batmanem, Supermanem i Thorem w jednym. Chciałam jednak, żeby przestali się nakręcać, a tym samym mnie dołować. Dopadało mnie coś, co z Jo-Jo nazywałyśmy pokoncertowym kacem. Z tym rodzajem pustki i smutku mierzyłyśmy się zawsze po dobrym koncercie, na który z utęsknieniemczekałyśmy.
Moi bliscy popatrzyli po sobie, po czym zgodnie eksplodowaliśmiechem.
– Daj spokój z tą nonszalancją, Low – powiedziała Josephine. – Mamy świadomość, co czujesz do tego gościa i jego wiolonczeli. – Poruszyła sugestywnie brwiami, na co prychnęłam pod nosem.
– Josephine ma rację – przytaknęła gorliwie mama. – Twój pokój nadal wygląda jak ołtarzyk na cześć NevenaDalmatino.
– Jesteście tacy podli – jęknęłam, zakrywając oczy zdrowymprzedramieniem.
Kochałam swoją dużą, szurniętą rodzinę najbardziej na świecie, nie przeszkadzało mi to, że wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli, jednak w chwilach takich jak ta żałowałam, że nie jesteśmy bardziejszablonowi.
Od incydentu w operze minęły dwa miesiące. Po kilku dniach pobytu w szpitalu wróciłam do Londynu. Mój obojczyk goił się jak na psie, dlatego szybko zostałam poddana rehabilitacji i już po niespełna trzech tygodniach mogłam wrócić do skrzypiec z zastrzeżeniem, że nie wolno mi się zbytnio forsować. Przez cały ten czas prowadzono śledztwo, ustalono personalia, ale nie motywy postępowania zamachowca. Przez to, że padłam jego ofiarą, na bieżąco informowano mnie o postępach w dochodzeniu. Nevena zapewne też, lecz nie mogłam tego potwierdzić, bo nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Jedynie jego agent skontaktował się z moim tatą w kwestii finansowego powetowania strat, jednak ponownie został odesłany z kwitkiem.
Dzięki temu, że nie należałam do osób, które się nad sobą użalają, nie doznałam żadnego uszczerbku na psychice wywołanego postrzałem ani nie rozpamiętywałam tego, że zaprzepaściłam szansę ponownego spotkania zidolem.
W dalszym ciągu śledziłam jego poczynania, głównie w mediach społecznościowych, stąd wiedziałam, że aktualnie przebywa w Hamburgu.
– Wychodzę! – krzyknęłam do mamy, kładąc na szafce na buty futerał ze skrzypcami.
Jak można było przewidzieć, mama, która nie lubiła prowadzić rozmowy na odległość, pojawiła się w przejściu między kuchnią akorytarzem.
– O której wrócisz? – zapytała, wycierając dłonie w kraciastąścierkę.
– Mam do późna zajęcia. – Wsunęłam na stopy czerwone converse’y. – Nie wykluczam, że wyskoczę po nich ze znajomymi na piwo.
– Zadzwoń, to tata po ciebie przyjedzie. Nie lubię, jak wracasz po nocy sama dodomu.
– Wolałabyś, żebym z każdej eskapady do pubu wracała do domu z jakimś facetem? – zażartowałam, mimo że wiedziałam, do czegonawiązywała.
– Low! – Pacnęła mnie żartobliwie ścierką. – Wiesz, co mam na myśli. Martwię się o was, taka rolamatki.
Przewróciłam oczami, nakładając na głowę dżinsową dżokejkę z brokatowym jednorożcem na przodzie, którą zrobiła dla mnie Cee-Cee. Zdjęłam z wieszaka kurtkę na wypadek, gdyby wieczorem się ochłodziło, i przewiesiłam ją przez torbę, następnie sięgnęłam po futerał.
– Kocham cię, mamuniu. – Cmoknęłam ją w policzek. – Paaaaa!
Nie dane jej było dłużej mnie pouczać, bo wymknęłam się z domu, zanim w ogóle zarejestrowała, co się dzieje.
Sunąc w dół Park Street, rozkoszowałam się piękną pogodą, która jak na wiosnę w Londynie była nietypowa. Od Królewskiej Akademii Muzycznej, gdzie studiowałam na ostatnim roku instrumentalistyki w klasie skrzypiec, dzielił mnie spory kawałek. Wychodząc jednak z założenia, że wystarczająco dużo czasu spędzam w zamkniętych pomieszczeniach, kiedy mogłam, wybierałam spacer zamiast jazdy komunikacją miejską, co bywało kłopotliwe, gdy – tak jak teraz – wpadła mi do głowy melodia, której nuty musiałam natychmiast zapisać.
Nie pierwszy raz, przystanęłam na środku chodnika. Położyłam na nim skrzypce i zaczęłam szperać w plecaku w poszukiwaniu notesu w pięciolinię i pióra. Nie mogłam ich znaleźć, więc kucnęłam i wywaliłam zawartość plecaka obok futerału. Przejrzałam wszystko, aż natrafiłam na pisak i notatnik. Otworzyłam go i zaczęłam zapisywać nuty brzmiącej w mojej głowiemelodii.
Tak bardzo pogrążyłam się w pracy, że zapomniałam o otaczającym mnie świecie. Przypomniałam sobie o nim dopiero, gdy usłyszałam za plecami oficjalny męskigłos.
– Nie możesz rzucać skrzypiec, gdzie popadnie. To profanacja, a zarazem łakomy kąsek dla złodziei.
Po moim kręgosłupie przepłynęła fala dreszczy. Ręka z piórem zawisła nad kartką, serce opadło w okolice żołądka, by za chwilę radośnie podskoczyć. I skakało tak jak kauczukowa piłeczka, póki nie zobaczyłam ręki z moim obklejonym naklejkami futerałem. Nie musiałam sprawdzać, doskonale wiedziałam, kim jest osoba, która go trzymała. Tak fizycznie, nie tylko emocjonalnie, reagowałam tylko na jednego człowieka.
Uniosłam ostrożniegłowę.
Ciemnobrązowe oczy wpatrywały się we mnie z zaciętością i dezaprobatą. Ich właściciel minę miał taką, jakbym naprawdę popełniła świętokradztwo, a nie położyła skrzypce naziemi.
– Witam ponownie, panie Dalmatino – odezwałam się. Wykrzesałam z siebie tyle lekkości i swobody, na ile było mnie stać, żeby zamaskować zaskoczenie i podniecenie spowodowane jegowidokiem.
Ściągnął usta w wąską kreskę, po czym przykucnął obok mnie, futerał kładąc na kolanach, i zaczął na powrót pakować do mojego plecaka rzeczy, które wyrzuciłam.
– Czy nie powinieneś być teraz w Hamburgu? – zagadnęłam, autentycznie zdumiona jego obecnością. Poza tym denerwowało mnie zalęgające między namimilczenie.
Neven omiótł spojrzeniem moją twarz, ale zamiast odpowiedzieć, wyprostował się i pomógł podnieść się mnie. Podał mi plecak, a sam poprawił kołnierz beżowego trencza, w którym przypominał Agenta 007.
– Czy od naszego ostatniego spotkania odjęło ci mowę? – Irytacja, którą powściągałam już wystarczająco długo, zerwała się zesmyczy.
– Już zakończyłem swoją wizytę w Niemczech – przemówił beznamiętnym tonem, jakże adekwatnym do wyrazu jego wypranej z emocji twarzy. Jak podczas gry widać było u niego całą ich gamę, tak na co dzień wydawał się wyzuty z jakichkolwiek uczuć.
– Co w takim razie robisz tutaj? – dociekałam, zdając sobie sprawę, że jeśli sama nie wyciągnę z niego informacji, to niczego się niedowiem.
– Chodzi ci o Anglię czy o tę ulicę? – Gdyby nie nagły błysk w jego oczach, uznałabym, że mówipoważnie.
– I to i to – odparłam, zarzucając plecak na ramię.
– Wybieram się na spotkanie ze starym przyjacielem.
Jakaś zadurzona w swoim idolu cząstka mnie pragnęła, by wyznał, że to ja jestem powodem jego przyjazdu do Wielkiej Brytanii. Byłam jednak na tyle dużą dziewczynką, by wiedzieć, że takie coś zdarza się wyłącznie w tandetnych komediach romantycznych. Przełknęłam więc gorycz rozczarowania i sięgnęłam po futerał. Gdy nasze palce mimowolnie się zetknęły, poważny wzrok Nevena powędrował w dół. Natychmiast puścił rączkę obudowy i cofnął rękę, chowając ją w kieszeni płaszcza.
Skrzywiłam się, ale stosowny komentarz pozostawiłam dlasiebie.
– A