Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Uciekam przed światem. Przed sobą. Przed życiem.
Olivier żyje uwięziony w labiryncie własnych, mrocznych myśli. Choroba, która nim rządzi, skazuje go na wieczne cierpienie. Obarczony poczuciem winy za śmierć młodszego brata, każdego dnia karmi swoje wewnętrzne demony, przez co oddala się coraz bardziej od ludzi. Wierzy, że zasługuje jedynie na samotność.
Eden to kobieta pełna pasji, empatii oraz wrażliwości. Mimo traumatycznej przeszłości, potrafi czerpać z życia garściami. Jako lekarka codziennie ratuje innych i wierzy, że w każdym człowieku kryje się dobro.
Ścieżki tych dwojga przecinają się pewnej burzliwej nocy. On chce odejść, by móc na zawsze pogrążyć się w swojej ciemności. Ona ją dostrzega i postanawia go z niej wyrwać.
Ale czy nie jest na to za późno?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ewa Pirce
Tysiące chwil – borderline
Ze łzami w oczach dochodzimy do granicy.
Mam już przygotowane kłamstwa.
Widzę ją, jak stoi w porannym deszczu,
i wiem, że znów muszę się pożegnać.*
Chris De Burgh Borderline
Chwila nieuwagi, kilka sekund, moment rozproszenia i życie może zwyczajnie, ot tak, wyparować. Coś tak cennego, coś niemożliwego do odzyskania może po prostu zgasnąć, pozostawiając po sobie pustą przestrzeń i bolesną ranę.
Ostre światła samochodu z naprzeciwka spowodowały, że gwałtownie zjechałem na drugi pas. Ręka niespodziewanie ześlizgnęła mi się z kierownicy i zanim zdążyłem ją chwycić ponownie, uderzyłem z dużą siłą w jeepa jadącego w przeciwnym kierunku. Wszystko zamarło. Po kilku sekundach usłyszałem przerażający krzyk, poczułem nieopisany ból i zobaczyłem wirujący wokoło mnie świat. Temu wszystkiemu towarzyszyły strach i płacz. Słyszałem moje imię wykrzykiwane głośno raz za razem. Niemoc, pieprzona bezradność chwyciła mnie mocno w swoje szpony.
Potem zapadła nienaturalna cisza, a ciemność objęła mnie swoimi ramionami, przynosząc spokój.
Obudził mnie jakiś dźwięk.
Coś kapie, pomyślałem.
Otworzyłem powoli oczy. Po chwili do moich uszu dobiegły jakieś głosy i nawoływania, które sprawiły, że zacząłem odzyskiwać świadomość. Próbowałem się poruszyć, ale przeszywający ból prawej strony ciała uniemożliwił mi to. W głowie miałem czarną dziurę, byłem zdezorientowany jak nigdy dotąd. Starałem się przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Przymknąłem oczy i skupiłem się na pojedynczych obrazach, które zaczęły przelatywać mi pod powiekami. Wtedy mnie olśniło…
Wypadek!
Ponownie otworzyłem oczy i usiłowałem się poruszyć, ale nie byłem w stanie. Zauważyłem, że część mojego ciała została uwięziona pod zmiażdżonymi drzwiami. Wolną ręką sięgnąłem do twarzy, by otrzeć ją z krwi utrudniającej widzenie. Zapach benzyny drażnił moje zmysły, mieszając się ze rdzawą wonią krwi, a metaliczny smak w ustach spowodował, że zrobiło mi się niedobrze. Irytujący dźwięk kapania stawał się coraz głośniejszy. Strach zaczynał przejmować kontrolę nad moim ciałem. Nie mogłem opanować drżenia. Rozejrzałem się po wnętrzu wraku i zamarłem. Żołądek skurczył mi się boleśnie, a w gardle poczułem suchość. Ktoś o coś pytał, a rażące światło smagało mnie po twarzy. Ale mój wzrok był skoncentrowany na nienaturalnie wygiętym ciele, pokrytym czerwoną mazią. Puste, pozbawione życia oczy wpatrywały się we mnie błagalnie.
Ten widok sprawił, że na ułamek sekundy stanęło mi serce, a potem roztrzaskało się na setki małych kawałków. Czułem, jak żal, smutek i niewyobrażalny ból rozsadzają mnie od wewnątrz. Jednak nie potrafiłem odwrócić oczu. Gapiłem się na pozbawione życia ciało, a z ust wyrwał mi się cichy jęk, który po chwili przerodził się w agonalny krzyk. Krzyk rozpaczy…
Cokolwiek ma być, będzie
Przyszłość nie należy do nas
The Pixies Que Sera, Sera
Przez uchylone okno do pokoju wkradał się wiatr. To sprawiało, że zasłony osłaniające szybę, która odgradzała mnie od świata, rozchylały się na boki, a wpełzające do środka srebrne promienie księżyca rozpraszały panującą tu ciemność – moją wierną przyjaciółkę. Skupiony na odgłosie swojego serca, bijącego do rytmu sączącego się z głośników 45 Shinedown, siedziałem w głębokim skórzanym fotelu, na przemian zaciskając i rozprostowując palce. Czułem narastającą panikę, płuca kurczyły się, odcinając mi dopływ powietrza, a powiększająca się gula, która uformowała mi się w gardle, przysparzała coraz większego bólu.
Jeszcze chwila i to minie. Choć nieustanie powtarzałem to sobie w myślach, poziom rozsadzającej mnie furii, zamiast zmaleć, wzrastał. Miałem cholerną ochotę w coś walnąć, ale z całych sił z tym walczyłem, świadomy, że wystarczy jedno uderzenie, abym się zatracił. Nie zamierzałem oddać kontroli tej popapranej części mojej osobowości. Nie chciałem ponownie utonąć w zalewającym mój umysł mroku, dlatego tak zagorzale stawiałem mu opór.
Kiedy zorientowałem się, że dłużej nie dam rady, poderwałem się na równe nogi i z roztargnieniem spojrzałem na zegarek. Jego podświetlona tarcza wskazywała północ. Niesiony nagłą potrzebą ucieczki, chwyciłem granatową bluzę z oparcia fotela. Zarzuciłem ją na gołe, mokre od potu ciało, po czym zgarnąłem leżącego na szafce hasselblada, przewiesiłem go sobie przez ramię i powolnym krokiem opuściłem pokój. Mimo strachu, wspinającego mi się po kręgosłupie, wyszedłem na zewnątrz – do świata, którego kurewsko się bałem.
***
Nazywam się Olivier. Jestem inteligentnym, wysportowanym, uchodzącym za atrakcyjnego mężczyzną. Posiadam kochającą rodzinę, zostałem wychowany w duchu szlachetnych wartości, z wyróżnieniem ukończyłem jedną z najlepszych uczelni w Stanach Zjednoczonych, nie narzekam na brak pieniędzy. W teorii stanowię doskonałą partię. A w praktyce? Nic bardziej mylnego. Mój lęk przed ludźmi kładzie się cieniem na wszystkim, co pozytywne. To przekreśla mnie już na starcie, a ja wcale nad tym nie ubolewam.
Z doświadczenia wiem, że w ciągu kilku krótkich chwil możemy stracić wszystko, na czym nam zależy. Możemy stać się narzędziem zniszczenia innych ludzi. Możemy odebrać komuś coś, czego nikt ani nic nie będzie w stanie zrekompensować. Wtedy wszystkie pieniądze świata okazują się bezwartościowe. Egzystencja zmienia swe wielobarwne oblicze na szare i wypłowiałe. Oddychanie zaczyna sprawić ból, a smutek i strach stają się jedynymi kompanami. Przepoczwarzamy się w pustą skorupę, niezdolną do odczuwania czegokolwiek, poza wszechogarniającym bólem i wstrętem do samego siebie.
Kiedyś miałem wszystko, teraz nie mam nic. Przewrotny los ukarał mnie za popełnione grzechy, mieszając mi w głowie tak, że jedyne, co potrafię, to uciekać.
Uciekam przed ludźmi.
Uciekam przed interakcjami.
Uciekam przed życiem.
***
Świat spowity był we śnie. Ciemność dodawała mi odwagi, której aktualnie potrzebowałem bardziej niż tlenu. Maszerowałem przed siebie, starając się ignorować ciągnący mnie w dół ciężar nóg. Wewnętrzne pragnienie, by zawrócić i zamknąć się w czterech ścianach, stawało się coraz silniejsze, ale nie zamierzałem mu się poddać. Pomagał mi aparat, który, nawet jeśli go nie używałem, zapewniał mi wyimaginowane poczucie bezpieczeństwa i ochronę. Dzięki temu niewielkiemu pudełku odnosiłem wrażenie, że patrzę na świat nie swoimi oczami. Że jestem kimś innym niż chłopakiem bojącym się własnego cienia.
Gniew wywołany własnym tchórzostwem intensyfikował się wraz z każdym stawianym przeze mnie krokiem. Napędzał mnie niczym paliwo, aż chęć powrotu ustąpiła potrzebie wyładowania złości. I to właśnie zamierzałem zrobić. Jeśli dla czegoś żyłem, to właśnie dla takich momentów. Ból był swojego rodzaju lekarstwem. Sprawiał, że rzeczywistość wydawała się mniej przerażająca. Zdarte na dłoniach kostki pozwalały mi choćby przez krótką chwilę czuć się normalnym. Wiedziałem, że to złudne, bo kiedy emocje opadały, przez co najmniej dwa kolejne dni tkwiłem w rozpaczy i toczyłem batalię z samym sobą, by nie skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. Jednak bezpośrednio po walce byłem wolny. Może i kontrolowała mnie wtedy choroba, która zżerała moją osobowość kawałek po kawałku, ale bytujący we mnie potwór wypuszczał mnie ze swoich łap. Ta autodestrukcyjna część zamiast mnie zgnębić, okazała się moim wybawieniem.
To, co robiłem przez większość wieczorów od dnia wypadku, pozwalało mi wierzyć, że nie jest za późno. Że nie umarłem. Że jeszcze istnieje dla mnie szansa.
Naciągnąwszy na głowę kaptur, tak by zasłonił część twarzy i pozornie odgrodził mnie od otoczenia, przyspieszyłem kroku. Starałem się nie rozglądać na boki, by uniknąć wspomnień związanych z mijanymi miejscami. Udawało mi się to dopóty, dopóki nie dotarłem do stadionu New York Yankees – tam mój umysł zalała lawina obrazów przedstawiających mnie z ojcem na tym boisku. Mój tata pragnął, żebym został zawodowym bejsbolistą, dlatego od najmłodszych lat woził mnie na wszelkiego rodzaju nabory do drużyny. Niestety okazałem się na tyle marnym graczem, że skreślono mnie już na etapie ligi młodzików. Dość szybko wyszło jednak na jaw, że moim konikiem są sztuki walki. Próbowałem niemal wszystkiego – od boksu, przez judo, po muay thai. Ostatecznie swoją energię, zapał i umiejętności skupiłem na technikach mieszanych i finansach. W moim przypadku ta nietypowa kombinacja sprawdzała się wzorowo. Liczby, ich logika, powtarzalność i harmonia, zapewniały mi dziwny spokój i pozwalały wykazać się intelektualnie. Walki zaś działały na mnie odprężająco i odstresowująco, dawały też możliwość wyrzucenia z siebie nagromadzonych emocji.
Chcąc jak najszybciej zostawić za sobą migawki z przeszłości, które były dla mnie niczym narzędzia tortur, jeszcze bardziej podkręciłem tempo, aż połapałem się, że truchtam. Starałem się oczyścić umysł, ogniskując myśli na rytmicznym liczeniu kroków. Nadaremnie. Względne ukojenie odnalazłem dopiero w pobliżu Walton Ave, gdzie mieściła się piwnica, w której bez większych konsekwencji mogłem spuścić ze smyczy bytującą we mnie bestię.
Bronx ofiarował mi coś, co utrzymywało mnie przy życiu, choć to od jakiegoś czasu stanowiło nieprzerwany ciąg bólu, przede wszystkim psychicznego. Na ironię zakrawał fakt, że ta uznawana za najbardziej niebezpieczną, ciesząca się złą sławą dzielnica Nowego Jorku stała się moim azylem. To tam walczyłem z największym przeciwnikiem, jakim były demony starające się przejąć kontrolę nad moim jestestwem. To tam wracały mi chęci do życia. To tam odnajdowałem powody, by nie podciąć sobie żył, nie powiesić się albo nie przedawkować psychotropów.
Podziemie pomogło mi bardziej niż wszyscy specjaliści, u których byłem, razem wzięci. Psychiatrzy potrafili jedynie recytować nic nieznaczące formułki i faszerować mnie lekami, natomiast terapeuci rozkładali moją osobowość na czynniki pierwsze, w międzyczasie kłamiąc, że wszystko będzie dobrze. Ani jedni, ani drudzy nie zdołali uczynić mnie normalnym. Istnieje w ogóle jakiś wyznacznik bycia normalnym? Wszyscy jesteśmy popieprzeni, tyle że niektórzy z nas nieodwracalnie. Miałem zatem wybór: podjąć walkę z niszczącym mnie kurewstwem albo pozwolić mu wpędzić się do grobu. Aktualnie tułałem się na pograniczu, świadomy, że prędzej czy później wydarzy się coś, co popchnie mnie w jedną ze stron.
– Ej, ty, laluniu, nie zagalopowałeś się za bardzo?
Usłyszawszy tę zaczepkę, która musiała być skierowana do mnie, bo na ulicy nie było nikogo więcej, nie zatrzymałem się, tylko szedłem dalej.
– Matka cię nie wychowała, lamusie?! Czy zapomniałeś języka w gębie?!
Ledwo wybrzmiało ostatnie z pytań, a poczułem ból z tyłu głowy. Zamroczyło mnie to do tego stopnia, że zatoczyłem się i uderzyłem w przymocowany do latarni kosz.
– No i od razu lepiej – warknął chłopak, który usilnie próbował mnie sprowokować.
Potrząsnąłem głową, żeby pozbyć się mroczków sprzed oczu. Obróciłem się i spojrzałem spod półprzymkniętych powiek na zadowolonego z siebie Latynosa, który przerzucał metalową rurkę z ręki do ręki. Zlustrowałem go uważnie, po czym rzuciłem szybkie spojrzenie za jego plecy, gdzie stało jeszcze dwóch oprychów. Każdy z nich miał na sobie taką samą kamizelkę, dzięki czemu zorientowałem się, że należą do jakiegoś gangu – jednej z wielu niechlubnych atrakcji Wielkiego Jabłka.
Wyprostowałem się, eksponując pełnię swoich gabarytów, i zrobiłem krok do przodu.
– Nie waż się podchodzić, psie! – krzyknął.
Zanim wykonałem kolejny ruch, zamachnął się żelazną pałką. Zdążyłem się jednak uchylić, więc jedynie delikatnie mnie nią musnął. Rozwścieczony, że chybił, zaszarżował na mnie z impetem. W chwili gdy uniósł pręt, chwyciłem jego koniec i za jego pomocą odsunąłem od siebie napastnika. Wolną ręką wymierzyłem mu cios, uważając przy tym, by nie uszkodzić aparatu. Głowa Latynosa odskoczyła do tyłu. Wykorzystałem to, żeby podciąć mu nogi.
– Już nie żyjesz – zagroził, z trudem łapiąc oddech i wierzchem dłoni ocierając krew cieknącą z rozciętej wargi. – Lepiej zacznij się modlić.
Krzywy uśmieszek zagościł na jego twarzy, kiedy skinął na pozostałą dwójkę. Niepewność, z jaką się zbliżali, dodała mi animuszu.
Zapraszam, popaprańcy.
Zdjąwszy z ramienia pokrowiec z aparatem, zawiesiłem go na koszu. Rozstawiłem lekko nogi, ugiąłem je w kolanach i uniosłem gardę, szykując się do ataku.
– To ty, Hood?
Nie zdążyłem wymierzyć nawet jednego ciosu, kiedy koło ucha świsnął mi znajomy głos. Okręciłem się w prawo. Wtedy ujrzałem tak dobrze znaną mi twarz.
– Scars. – Skinąłem lekko głową w ramach powitania.
– Czy wy, kurwa, postradaliście rozumy? – Scars zwrócił się do chłopaków, którzy najwyraźniej nie byli mu obcy. – To nasz człowiek, walczy w kręgu – dodał, po czym przeniósł spojrzenie z powrotem na mnie. – Wybacz, Hood, to leszcze. Dopiero oderwali się od mamusinego cycka, a już cwaniakują. A tacy najszybciej trafiają trzy metry pod ziemię. – Uniósł rękę i zdzielił przez łeb tego, który stał najbliżej. – Kiedy założyliście kamizelki?
– Trzy dni temu – wymamrotał ten, który mnie zaczepił. Brawura sprzed paru chwil ustąpiła miejsca strachowi. Nic dziwnego, skoro wyglądał na góra czternaście lat, co wywnioskowałem, gdy dokładniej mu się przyjrzałem.
– Przeszliście inicjację? – dociekał Scars.
– Jasne, że tak – prychnął napastnik z nieco większą dozą pewności siebie. – Inaczej byśmy ich nie mieli. – Zawachlował klapą kamizelki.
– Więc jeśli nie chcecie, żeby wasz prezes dowiedział się o tym wybryku, to już was nie ma.
Chłopaki popatrzyli po sobie, po czym zrobili w tył zwrot. Odprowadziliśmy ich wzrokiem, a kiedy zniknęli nam z pola widzenia, Scars zapytał:
– Idziesz do piwnicy?
Kiwnąłem głową, naciągając na nią mocniej kaptur.
– Rozmowny jak zawsze. – Zaśmiał się Scars. – Zamierzam postawić dziś na ciebie niezłą sumkę.
Puściwszy ten komentarz mimo uszu, sięgnąłem po aparat i wznowiłem wędrówkę.
– Jesteś pojebany, Hood, ale i tak cię, kurwa, kocham! – krzyknął za mną, co również zignorowałem.
Po tym, jak moje niemal idealne życie zmieniło się w koszmar, choroba, którą zdiagnozowano u mnie w nastoletnich latach, zaostrzyła się, a dotychczasowe przejawy agresji przekształciły się w ataki furii. Krótko mówiąc, osobowość borderline zdominowała całe moje życie. Być może wpłynął na to fakt, że zrezygnowałem z sesji terapeutycznych i odstawiłem leki, ale te zamiast poprawiać moje samopoczucie, działały na mnie otępiająco. Poza tym podskórnie czułem, że muszę ponieść karę za to wszystko, co się wydarzyło.
Czy sprawiedliwe było karanie samego siebie? Tak. Zdecydowanie zasługiwałem na każdą łzę, każdy okruch smutku i każde uderzenie, które regularnie przyjmowało moje ciało. Gdybym miał pewność, że dzięki temu odkupię swoje winy, zniósłbym znacznie więcej. Każdy cios wymierzony w moją twarz, każde rozcięcie, siniak czy złamane żebro sprawiały, że przez jeden krótki moment czułem się wolny od gówna, które dźwigałem na swoich barkach. Wiedziałem, że to jedynie ułuda, bo kiedy świadomość powracała, wpadałem w jeszcze głębsze otchłanie mroku. Niemniej przyjmowałem te chwile ukojenia z otwartymi ramionami.
Po odizolowaniu się od rodziny, z którą, jak się okazało, nie łączyły mnie więzy krwi, utwierdziłem się w przekonaniu, że nie istnieje nic, dzięki czemu mógłbym zadośćuczynić im za to, co zrobiłem. Nie istniały słowa ani czyny, które mogłyby sprawić, że zapomną, wybaczą i będą traktowali mnie jak przedtem. Bo jak można kochać kogoś, kto odebrał ci największą radość życia? Jak można go choćby tolerować? Jak można spojrzeć mu w oczy? To niemożliwe.
Nie byłem głupi ani naiwny. Nie wierzyłem w zapewnienia rodziców, że to nie moja wina, a wszystko, co opuszczało ich usta, uważałem za kłamstwa. Kłamstwa, które miały na celu ujarzmienie żyjącego we mnie potwora. Z czasem zacząłem podawać w wątpliwość uczucia, którymi mnie darzyli. Może ich miłość wcale nią nie była? Może to tylko zawoalowany strach przed tym, do czego mógłbym się posunąć lub w kogo zamienić?
Moje rozmyślania przerwały okrzyki i śmiechy, których źródłem były stojące kilka metrów dalej młode dziewczyny, które swoją nieletniość próbowały ukryć za zbyt mocnymi makijażami i skąpymi ciuchami. Nie tylko wyglądały jak prostytutki – wiedziałem, że jeśli dalej będą się tak prowadzić, to prędzej czy później skończą jak one, sprzedając się na ulicy.
Przechodząc obok, nie obdarzyłem małolat nawet przelotnym spojrzeniem, mimo że dwie z nich mnie zaczepiały. Wyminąwszy je w pośpiechu, skierowałem się na tyły budynku, by dostać się do piwnicy, gdzie ostatnio odbywały się walki. Miejscówki zmienialiśmy mniej więcej co półtora miesiąca. Dzięki sowitym łapówkom policjanci patrolujący Bronx przymykali oko na naszą nielegalną działalność, niemniej Ben – główny organizator – wychodził z założenia, że lepiej zapobiegać, niż leczyć, dlatego tak często się przenosiliśmy.
Kiedy schodziłem po schodach, słyszałem narastające dudnienie i okrzyki zgromadzonej widowni. Ludzie skandowali czyjeś imię. Wibracje przenikały przez moje ciało. Gorąca atmosfera i wirująca w powietrzu żądza krwi wsiąkały w moją skórę, napięte mięśnie i kości. Czułem przyspieszone tętno i bicie rozszalałego z emocji serca. Energia, która kumulowała się we mnie od kilku dni, szukała ujścia. W żyłach kotłowała się adrenalina. Gniew – mój główny motor napędowy – z każdą sekundą coraz bardziej się wzmagał. Już od kilkunastu godzin chciałem w coś solidnie przywalić. Nosiło mnie, a zamknięcie w czterech ścianach tylko potęgowało moją złość. Wyłącznie świadomość, że lada chwila będę mógł się wyładować, trzymała mnie w ryzach, a świadomość, że przy okazji nie ucierpi nikt niewinny, zapewniała mi względny spokój ducha.
Smród potu, mieszający się z rdzawym zapachem krwi, wilgoci oraz pleśni, podrażnił moje zmysły. Jak zawsze potrzebowałem paru sekund, żeby opanować mdłości. Ignorując wrzaski z kręgu, skręciłem ku pokojowi służącemu za szatnię. Gdy pojawiłem się w jego progu, Ben, który czekał na mnie jak na każdego innego zawodnika, zerwał się z krzesła.
– Hood, najwyższa, kurwa, pora.
Puszczając mimo uszu to ciepłe powitanie, wszedłem leniwie do pomieszczenia. Na jednym z przymocowanych do ściany haczyków zawiesiłem futerał z aparatem, następnie zdjąłem bluzę i zakryłem nią sprzęt.
– Dobra, stary, nie emocjonuj się tak – zażartował Ben, kiedy opadłem na stojące naprzeciwko niego krzesło.
Łypnąłem na niego bykiem, niemo dając do zrozumienia, by darował sobie wszelkie docinki. Na widok moich zaciskających się i rozprostowujących pięści instynktownie odsunął się ze swoim krzesłem do tyłu.
– Zachowaj swoją złość dla rywala, ślicznotko – zaśmiał się nerwowo. – Dzisiaj staniesz naprzeciwko nie byle kogo.
Uniosłem brew.
– Joel Hammer – odpowiedział na moje bezgłośne pytanie. – Skurwiel jest cholernie dobry. – Pokiwał z uznaniem głową. – Zdążył już pokonać Balda, Sacka i… – zapauzował, rzucając mi niepewne spojrzenie – Sickle’a.
Ostatnia ksywka sprawiła, że ręka, którą sięgałem po taśmę zabezpieczającą dłonie, zawisła w powietrzu.
– Sickle’a? – przemówiłem ochryple, chcąc się upewnić, że dobrze usłyszałem.
– Uwierzysz, kurwa? – Nerwowość sprzed chwili ustąpiła pola podnieceniu, którym Ben wręcz emanował. – Ten gnój nie przegrał dotąd żadnej walki. To była pieprzona maszyna! – Wyrzucił ręce do góry. – Sądziłem, że jest nie do przejścia, aż zjawił się ten nowy i powalił go już w drugiej rundzie.
Sickle to najlepszy z zawodników, z którymi dane mi było się zmierzyć. Ten do niedawna służący w Marynarce Wojennej facet składał się z samych mięśni. Ponadto cechowały go niesamowita sprawność, szybkość i precyzyja. Podczas walki nie marnował energii, każdy jego cios był skrupulatnie przemyślany i dokładnie wymierzony. Niejednokrotnie skopał mi dupę, ale także cholernie dużo mnie nauczył. To dzięki niemu piąłem się coraz wyżej, nabrałem pokory i ogłady, aż stałem się jednym z najlepszych. Wcześniej waliłem na oślep, bez opamiętania, a odkąd Sickle wziął mnie pod swoje skrzydła, moje uderzenia i kopnięcia stały się bardziej finezyjne i zaplanowane. Nauczyłem się przewidywać ruchy przeciwników i panować nad swoim ciałem na tyle, by nie wyrządzić nikomu nieodwracalnej krzywdy. Dotychczas tylko ten człowiek był w stanie mnie pokonać, niestety nie vice versa. A skoro dzisiaj przegrał z kimś nowym, to z dużym prawdopodobieństwem mnie czekało to samo. To z kolei oznaczało, że Scars, który podobno postawił na mnie swoje pieniądze, nie będzie zadowolony.
– Dobra, Hood, twoja kolej.
Z zamyślenia wyrwał mnie podekscytowany głos Bena. Skinąłem głową, po czym wziąłem się za obwiązywanie dłoni bandażem. Kiedy skończyłem, wyprostowałem się, wypinając pierś do przodu, i ruszyłem ku dzikiemu tłumowi.
– Tylko nie daj się, kurwa, zabić! – krzyknął do moich pleców Ben.
Szedłem w kierunku kręgu, przeciskając się pomiędzy ludźmi żądnymi krwi i szybkiego zarobku. Co parę kroków ktoś poklepywał minie po plecach i ramionach, życząc powodzenia, przypominając, że na mnie postawił, lub chwaląc moje umiejętności. Kilka dziewczyn usiłowało wepchnąć mi swoje cycki w twarz, a nawet pocałować mnie na szczęście. Padło również kilka propozycji seksu, z których zamierzałem skorzystać, gdy rozprawię się ze swoimi rywalami. Kilkuminutowa schadzka na tyłach budynku pomagała mi rozluźnić się po skopaniu komuś dupy.
Gdy tylko dotarłem na obrzeża kręgu, zobaczyłem wysokiego na dwa metry i szerokiego na metr faceta z rękoma i torsem pokrytymi krwią, należącą między innymi do Sickle’a. Mięśnie w całym ciele spięły mi się boleśnie. Przechyliłem głowę w lewo, a następnie w prawo, żeby pozbyć się napięcia z karku. Kiedy spojrzenia moje i mężczyzny się spotkały, uśmiechnąłem się prowokująco. Mój przeciwnik nie odwzajemnił uśmiechu. Co więcej, mój widok chyba go rozsierdził, ponieważ wydał z siebie dziki ryk. Jeśli sądził, że to mnie przestraszy, to się grubo mylił.
Zmniejszyłem odległość między nami. Tym razem nie bawiłem się w krążenie wokół ofiary czy próbę odczytania jej zamiarów.
– Uważaj na zęby – powiedziałem, zaciskając mocno pięści i rzucając się na niego znienacka.
Zaskoczony moim nagłym atakiem, nie zdążył się przygotować. Może i był ogromny, ale zdecydowanie brakowało mu tego, z czego słynąłem ja – zwinności i szybkości. Zacząłem od wyskoku i uderzenia z całej siły w piszczel przeciwnika. Opadł na kolana, co sprawiło, że mogłem wpasować kolano w sam środek jego podbródka. W momencie kiedy jego głowa poleciała do tyłu, wbiłem mu łokieć w tchawicę. Podczas gdy Hammer dusił się i charczał, ja pozwoliłem ekscytacji zabulgotać mi pod skórą. Napędzany nią, wyprowadziłem serię błyskawicznych ciosów, które powaliły mojego rywala na ziemię szybciej, niż się spodziewałem.
Duma to nic innego jak arogancja, a to bywa zgubne, o czym przekonałem się, gdy odwróciłem się w kierunku tłumu skandującego moje imię. Przeświadczony o swoim zwycięstwie, powiodłem wzrokiem po zebranych, po czym uniosłem ręce w geście triumfu. W tej samej chwili gawiedź zamilkła, jakby odcięto jej zasilanie. Wtedy zrozumiałem, że mam przejebane. Najpierw poczułem ból w dole pleców. Tak silny, że powalił mnie na kolana, na parę długich sekund paraliżując dolną część ciała. Potem nastąpiło mocne szarpnięcie, które poderwało mnie do góry. Zawirowałem w powietrzu, w każdym razie takie odniosłem wrażenie, po czym runąłem z impetem na ziemię. Przed oczami błysnęły mi białe plamy, usłyszałem chrupanie w kościach. Jeden z kącików moich ust mimowolnie powędrował do góry.
– Chory skurwysyn.
To były ostatnie słowa, jakie zarejestrował mój mózg, zanim moim ciałem wstrząsnęło kolejne szarpnięcie, po którym nastała ciemność.
***
– Ollie, wziąłeś leki? – Głos krzątającej się w kuchni mamy dobiegł mnie, gdy przeglądałem się w powieszonym na korytarzu lustrze.
– Mamo, mam dwadzieścia sześć lat – odparłem, starając się nie okazywać irytacji wywołanej jej nadopiekuńczością. – Biorę je od dziesiątego roku życia, zawsze o tej samej porze, mam nawet ustawione przypomnienie w telefonie. Uważasz, że dziś było inaczej? – zapytałem, zerkając po raz ostatni w szklaną taflę, by ocenić swój wygląd.
– Jako twoja matka mam prawo się upewnić.
Czując na sobie wzrok rodzicielki, oderwałem spojrzenie od swojego odbicia i przeniosłem je na nią. Pełen miłości uśmiech, którym mnie obdarzyła, przepędził wszelkie oznaki rozdrażnienia.
– Mamo, mogę jechać z Olivierem? – zapytał Joey, mój młodszy brat, który ni stąd, ni zowąd pojawił się koło nas.
– Nie, kochanie – zaoponowała mama. – Już o tym rozmawialiśmy. Dwunastoletni chłopcy nie chodzą na imprezy. Twój brat swoją pierwszą imprezę zaliczył, mając skończone siedemnaście lat. Z tobą nie będzie inaczej – oświadczyła z powagą.
– Siedemnaście, kiedy poszedłem za przyzwoleniem twoim i taty. – Puściłem bratu oczko, po czym pochyliłem się, żeby cmoknąć mamę w policzek. – Wcześniej wymykałem się bez waszej wiedzy. – Zaśmiałem się, kiedy ściągnęła przewieszoną przez ramię ścierkę i pacnęła mnie nią w plecy.
– Olivierze, nie podsuwaj bratu głupich pomysłów – upomniała mnie, siląc się na srogi ton.
– Ale ja chcę jechać z Olliem – upierał się Joey. – Jestem już duży i nie będę pił piwa, jeśli to cię uspokoi.
Zacisnąłem wargi, żeby się nie roześmiać.
– No tak, mój drogi, przekonałeś mnie tą rezygnacją z picia alkoholu – sarknęła.
– Naprawdę?! – Joey podskoczył z ekscytacji.
– Nie, kochanie – westchnęła mama, kładąc ręce na jego drobnych ramionach. – Zostaniesz ze mną w domu. Zrobimy popcorn i obejrzymy jakiś straszny film, okej?
– Nie chcę! – Joey odsunął się gwałtownie do tyłu. – Olliego prawie w ogóle nie ma w domu. Chcę spędzić z nim trochę czasu. – Tupnął ze złością nogą.
– Teraz to się zmieni – wtrąciłem, chcąc załagodzić sytuację. – Skończyłem studia i będę pracował z tatą. To…
– To niesprawiedliwe! – przerwał mi brat, po czym wbiegł po schodach na górę. – Cholernie niesprawiedliwe! – dodał, gdy dotarł na ich szczyt.
– Zważaj na słownictwo, młody człowieku! – zganiła go mama.
– Uroki bycia nastolatkiem. – Wzruszyłem bezradnie ramionami. – Uciekam, bo już jestem spóźniony. Nie czekajcie na mnie.
Raz jeszcze musnąłem policzek mamy ustami i skierowałem się do wyjścia.
– Jakbyśmy kiedykolwiek na ciebie czekali – mruknęła tylko.
– Wcale tego nie robicie. – Uśmiechnąłem się półgębkiem, mimo wszystko doceniając troskliwość rodziców. – Zawsze, kiedy wychodziłem, siedzieliście z tatą do mojego powrotu, oglądaliście National Geographic, a potem debatowaliście nad losem kormoranów czy innych dziwacznych stworzeń.
– Kochanie, zwierzęta to bardzo interesujący temat – stwierdziła, próbując się nie roześmiać. – Powinieneś kiedyś do nas dołączyć, wtedy przekonasz się, że mam rację.
Pokręciłem ze śmiechem głową.
– Znikam, bo jeszcze chwila i zamiast spotkać się z Emmą, skończę przed telewizorem z tobą i jakimiś gadami – odrzekłem. – Kocham cię, mamo.
– Ja ciebie też, synku. Bądź ostrożny.
– Będę – zapewniłem, zanim zamknęły się za mną drzwi.
***
– Hood, ty skurkowańcu, obudź się, do kurwy nędzy!
Kiedy przez warstwy mojej świadomości przebił się głos Bena, zmusiłem się do dźwignięcia ociężałych powiek. Skupiłem zdezorientowany wzrok na suficie, a gdy wróciła mi względna przytomność, rozejrzałem się na boki. Jeśli umysł nie płatał mi figla, to pomieszczenie wypełniło chóralne westchnienie ulgi.
– No, nareszcie! – krzyknął Ben, wyraźnie się odprężając. – Odleciałeś na kilka minut… Ni cholery nie wyglądało to dobrze. – Potrząsnął głową, jakby chciał wymazać z niej to wspomnienie.
– Przegrałem – wychrypiałem, gdy przed oczami przeleciała mi seria obrazów sprzed nokautu. Wraz z nimi moje ciało zaczął przejmować ból wywołany ciosami wyprowadzonymi przez Hammera.
– No, zdecydowanie – przytaknął Ben. – Ludzie są na ciebie wkurwieni, bo stracili kupę forsy.
Odepchnąłem klęczącego obok mnie mężczyznę, po czym powoli się podniosłem. Lekceważąc jego utyskiwania i stopniowo wzmagającą się wrzawę, ruszyłem ku wyjściu z tej przeklętej nory, której ściany coraz bardziej na mnie napierały. Z każdym chwiejnym krokiem moją klatkę piersiową rozdzierał duszący ból, co potwierdziło moje domysły – miałem złamane żebra. Brnąłem przez tłum, ignorując zaczepki i nienawistne spojrzenia, aż dowlokłem się do kanciapy. Sycząc z bólu, założyłem bluzę i przewiesiłem przez ramię mojego najwierniejszego towarzysza: hasselbalda.
Po raz pierwszy od dawna opuszczałem piwnicę z uczuciem porażki. Jedyne, czego pragnąłem, to spokój, który gwarantowały mi wyłącznie ściany własnego domu, bym mógł w samotności delektować się bólem, oraz butelka wódki, za pomocą której zamierzałem zdusić dręczące mnie poczucie beznadziei.
Kiedy pchnąłem metalowe drzwi, rześkie nocne powietrze wypełniło mi płuca. Chciałem zaczerpnąć głębszy oddech, lecz uszkodzone żebra mi to utrudniały. Zagryzłem zęby i wsunąłem dłoń pod bluzę, by zbadać miejsce, które sprawiało mi największy ból. Przejechawszy palcami po boku, oceniłem, że pękło mi więcej kości, niż pierwotnie sądziłem. Nie przeraziło mnie to. Wręcz przeciwnie – wszystko, co wiązało się z cierpieniem fizycznym, witałem z uśmiechem i otwartymi ramionami. Tak było i tym razem.
Wyprostowawszy się na tyle, na ile mogłem, zacisnąłem mocno zęby i poczłapałem niespiesznie w stronę domu.
Dom.
Do cholery, przecież ja nie mam domu. Nawet nie jestem pewien, czy kiedykolwiek miałem. Mało tego, ja nawet nie wiem, kim jestem. I nie zanosiło się na to, by cokolwiek w tej materii się zmieniło. Może gdybym posiadał w swoim życiu kogoś, kto pomógłby mi odkryć wszystkie elementy układanki, jaką byłem, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Ale nie posiadałem.
Przygnębiony tą myślą, zatrzymałem się w pół kroku. Wyciągnąłem aparat z futerału, zdjąłem osłonkę z obiektywu i przytknąłem do niego oko. Pogrążona we śnie ulica, budynki okryte płaszczem mgły, osnuwający przestrzeń mrok to widok, który mnie uspokajał i wręcz prosił, by uwiecznić go na fotografii. Już miałem to uczynić, gdy do moich uszu dobiegł zduszony krzyk. Opuściłem aparat i otaksowałem wzrokiem okolicę. Na pierwszy rzut oka nie zauważyłem nic podejrzanego. Na powrót uniosłem aparat, lecz znów usłyszałem ten dziwny odgłos. Powinienem go zignorować, pilnować swojego nosa, cyknąć fotkę i iść dalej. I uczyniłbym to, gdyby nie dwa pełne przerażenia słowa, które poniosły po na pozór wyludnionej przestrzeni.
– Nie, proszę!
Nogi same poniosły mnie w kierunku, z którego dochodził krzyk. Im bliżej się znajdowałem, tym błagalne skamlenie przeplatające się z płaczem stawało się coraz głośniejsze. Minąwszy obskurny budynek mieszkalny, skręciłem w ciemny zaułek. Gdy moje nozdrza wypełnił smród moczu i odpadów, z trudem zdusiłem odruch wymiotny i podążyłem dalej. Po chwili dostrzegłem trzech mężczyzn. Dwóch trzymało szamoczącą się dziewczynę za ramiona, kneblując jej usta ręką, trzeci zaś próbował zerwać z niej ubranie. Domyśliwszy się, do czego to wszystko zmierza, przyspieszyłem kroku.
– Przepraszam, że przeszkadzam – zagaiłem, gdy dzieliły nas niespełna dwa metry.
Zarówno napastnicy, jak i dziewczyna zamarli, wlepiając we mnie zdezorientowane spojrzenia.
– Zgubiłem szczeniaczka, moglibyście pomóc mi go szukać? – kontynuowałem, usiłując ocenić sytuację, zanim przejdę do czynów.
– Wypierdalaj stąd! – Ocknął się jeden z oprychów.
Zamiast posłuchać, przesunąłem się o kolejne dwa kroki do przodu. W tym samym momencie wielkie z przerażenia oczy dziewczyny rozwarły się jeszcze szerzej.
– Nie słyszałeś? – odezwał się ten, który zatykał usta ofiary. – Wypierdalaj!
Prychnąłem kpiąco pod nosem. Gdy znalazłem się wystarczająco blisko, zanurkowałem w kierunku grupki i chwyciłem jednego z ciemiężców za gardło. Zacisnąłem na nim rękę, odbierając mu dech, a drugą wymierzyłem cios. Kiedy kolega ruszył mu na ratunek, odwinąłem się, uniosłem nogę i kopnąłem go z całej siły w twarz. Runął na chodnik, łapiąc się za nos, z którego trysnęła krew. Jego wspólnik wykorzystał moment mojej nieuwagi i wyswobodził się z uścisku. Zdążyłem jednak podciąć mu stopą nogi. Również upadł, a wtedy całym ciężarem ciała stanąłem na jego piszczel. Chrupanie miażdżonej kości podziałało na mnie orzeźwiająco. Tego, który kneblował sparaliżowaną ze strachu dziewczynę, złapałem za włosy i odciągnąłem od niej. Wziąłem porządny zamach i wyprowadziłem cios. Waliłem go raz za razem, nie zważając na to, gdzie lądują moje fangi. Wpadłem w furię, z każdą sekundą buzowało we mnie coraz większe podniecenie, które eskalowało wraz ze spadającymi na mnie kroplami krwi. Byłem w swoim żywiole, niczego więcej nie potrzebowałem.
– Przestań! – W moje szaleństwo wdarł się dziewczęcy krzyk. Puściłem go mimo uszu. – Proszę cię, przestań!
Rozpaczliwe błaganie dziewczyny nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Dopiero ręka, która spoczęła na moim ramieniu, wyrwała mnie z transu. Puściłem chłopaka, jakby mnie oparzył, i odskoczyłem, by znaleźć się jak najdalej od źródła dotyku. Otarłem zakrwawioną twarz rękawem bluzy, a kiedy spojrzenia moje i dziewczyny przelotnie się skrzyżowały, naciągnąłem kaptur na głowę i dałem nogę. Tak samo jak ją przeraziło to, że omal nie została zgwałcona, a potem stała się świadkiem sceny rodem z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, mnie przeraziło coś w niej. Być może chodziło o widoczne w jej oczach zagubienie i współczucie, których nie rozumiałem, bo przecież jedyne, co powinna odczuwać względem mnie, to strach i odraza.
Przyspieszyłem kroku, żeby jak najprędzej zniknąć jej z pola widzenia. Ona najwyraźniej nie chciała, by nasze ścieżki tak szybko się rozeszły, ponieważ kiedy skręcałem za róg, odezwała się jeszcze raz:
– Dziękuję!
Za co, do cholery, mi dziękowała? Bo na pewno nie za to, że spotkała na swojej drodze potwora. Potwora, który zaprezentował w jej obecności całą gamę swoich sadystycznych skłonności, a teraz odczuwał wstyd i zażenowanie. Chciał zniknąć, wyparować, przestać istnieć.
Choć moje ciało zaczęło protestować, zmusiłem nogi do biegu. Zdołałem jednak dobiec jedynie do końca ulicy, kiedy ciszę nocną zakłócił głośny huk. Sekundę później moje ramię przeszył rozrywający ból. Zatrzymałem się i dotknąłem płonącego żywym ogniem miejsca. Moje palce pokryła ciepła, lepka ciecz. W mig pojąłem, że zostałem… postrzelony.
Odwróciłem się gwałtownie do tyłu. To sprawiło, że zawirowało mi w głowie i zanim się spostrzegłem, klęczałem na chodniku. Przed oczami zatańczyły mi mroczki, dlatego nie zareagowałem, gdy ktoś do mnie podbiegł i sprzedał mi mocnego kopniaka w szczękę. Moja głowa odskoczyła w bok, zakołysało mną i padłem całym ciałem na kamienne płyty.
– Myślałeś, że kim, kurwa, jesteś?! Pierdolonym Batmanem?!
Ledwo uświadomiłem sobie, że najwyraźniej niewystarczająco spacyfikowałem tych gnojów, a następne kopnięcie, tym razem w brzuch, odebrało mi możliwość swobodnego oddychania. Odruchowo przekręciłem się na bok, co przypłaciłem jeszcze jednym kopniakiem.
– A może Supermanem, co? – zadrwił napastnik, kolejny raz celując we mnie swoim butem.
Chyba pozostały we mnie jakieś strzępy instynktu samozachowawczego, bo kiedy uniósł nogę nad moją głową, starałem się osłonić ją rękoma. Niestety refleks mnie zawiódł. Na moją czaszkę spadł grad ciosów, który stopniowo rozszedł się na inne części ciała. Z każdym następnym uderzeniem coraz bardziej traciłem wolę walki.
Może to i lepiej.
Już dawno powinienem zginąć.
To mojego życia światło powinno zgasnąć.
To powinienem być ja.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
* Wszystkie tłumaczenia fragmentów utworów pochodzą od autorki.
Tysiące chwil – borderline
ISBN: 978-83-8373-672-3
© Ewa Pirce i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska
KOREKTA: Konrad Witkowski
OKŁADKA: Karolina Urbaniak
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek