Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nazywają go Mesjaszem.
Duchowny – psychopatyczny morderca – trwa w przeświadczeniu, że jest narzędziem zbawiciela. Pod pozorem dobroduszności i wiary oczyszcza ziemię z grzeszników.
Swoje ofiary dręczy i poddaje cierpieniom, wierząc, że w ten sposób oczyszcza ich z grzechów i chroni przed wiecznym potępieniem.
Przekonany o słuszności swoich czynów, solennie wykonuje powierzone mu przez Stwórcę zadania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 174
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Ewa Pirce, 2021
© Copyright for present edition by Wydawnictwo Plectrum, Stary Imielnik 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie i powielanie za pomocą jakiejkolwiek techniki całości lub fragmentów książki bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.
Redakcja: Anna Wasińska
Korekta: Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Zdjęcie na okładce: ©LightField Studios/Shutterstock
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do osób, zdarzeń lub miejsc rzeczywistych jest przypadkowe.
ebook na bazie wydania I
ISBN 978-83-961331-4-4
Wydawnictwo Plectrum
www.plectrum.pl
KonwersjaEpubeum
Wśród nich jesteście i wy
powołani przez Jezusa Chrystusa.
(Rz 1,6)
Nie ma człowieka, który nie nosiłby maski. Zakładamy je, aby ukryć prawdziwe, często wstydliwe, więc schowane przed wszystkimi oblicze. Jedni za pozorem radości i szczęścia skrywają ból oraz cierpienie, inni natomiast elokwencją i mądrością zasłaniają podszytą lekkomyślnością głupotę.
Zaczynam się gubić. Nie wiem, czy własną maskę noszę jedynie za dnia, w otoczeniu innych ludzi, czy również nocą, kiedy pogrążam się w mrokach samotności. Niemniej jest ona nieodłącznym elementem mojego życia. Ukrywam się za fasadą dobroci i serdeczności, co pomaga mi w obserwowaniu zachowania ludzi, a także zbliża mnie do nich, usypia ich czujność. Dzięki temu dobrowolnie prezentują swoje skrupulatnie tajone tożsamości – podają mi siebie na tacy.
Balansuję na krawędzi dwóch światów, starając się nie dać pochłonąć ciemności, która tkwi wewnątrz mnie.
Przez wiele lat oglądałem obłudę oraz zakłamanie. Ludzie doskonale opanowali sztukę udawania. Grają swoje nędzne role w teatrze życia. Kobiety udają słabe, by podnieść morale zadufanych, zapatrzonych w siebie mężczyzn. Sztuczna bezsilność i zaniechanie niszczą wszystko to, co niegdyś było dobre. Dzieci są najczystsze, ale ostatecznie tracą niewinność, zastępując ją rozwydrzeniem i grzechem próżności. Ciągłe żądania, przepychanki, agresja opanowały wolne niegdyś dusze. Świat postępu to świat ignorancji. Nikt nie widzi nikogo ani niczego poza sobą, swoimi potrzebami, zaspokajaniem irracjonalnych zachcianek. Ludzie nie dostrzegają cudzego cierpienia, bólu i głodu. Wyzbywają się wrażliwości, która ustępuje miejsca znieczulicy. Tracą człowieczeństwo. Tracą dusze.
Ale jest sposób, by uratować, uwolnić od bezecnego życia i uzdrowić skażonych nieprawością grzeszników. Wiara to coś, co odrodzi ich na nowo, zagubionych sprowadzi na drogę praworządności. Stoję na straży porządku, oczyszczam świat z brudu i dewiacji. Bóg powierzył mi misję, którą zamierzam rzetelnie wykonać.
Uzdrawiam świat.
Oddzielam ziarno od plew.
Tak nakazał mi Stwórca.
Podnoszę się z kolan, po czym muskam ustami wiszący na ścianie mojego pokoju krzyż. Podchodzę do komody, otwieram górną szufladę i wyjmuję z niej srebrny sztylet, ukryty w czarnym atłasowym woreczku. Wsuwam go do zakamuflowanego w cholewie buta pokrowca, poprawiam ubranie i wkraczam w mrok, ruszając po kolejną duszę, która potrzebuje zbawienia.
Pan podtrzymuje wszystkich, którzy padają,i podnosi wszystkich zgnębionych.
(Ps 145, 14)
Gabriel
Obudził mnie przenikliwy głos kościelnego dzwonu. Głośne, majestatyczne brzmienie skutecznie wskrzeszało miasto. Przez moje obolałe ciało przeszła fala dreszczy, a dźwięk, który powstał, gdy serce dzwonu uderzało w jego wieniec, wywołał wewnątrz mnie serię wibracji. Podniosłem się niezgrabnie ze starej, pokrytej kurzem podłogi. Moje ręce były umazane czymś ciemnym, co zdołało już zaschnąć i wyglądało teraz jak popękana powłoka farby.
Krew.
Skrzywiłem się, trzymając przed sobą wyciągnięte dłonie. Potrząsnąłem głową, by wyzbyć się resztek snu, i w skupieniu obejrzałem pomieszczenie. Usilnie starałem się zignorować tysiące maleńkich dźwięczących igieł, atakujących moją czaszkę. Na stoliku po przeciwległej stronie dostrzegłem futerał z czarnego aksamitu, na którym zatrzymałem wzrok. Nie musiałem do niego zaglądać, żeby wiedzieć, co się w nim znajduje. Szybkim krokiem ruszyłem do stolika, zgarnąłem przedmiot z blatu i przeszedłem pod lewą ścianę pokoju. Podniosłem oczy, aby spojrzeć na obraz Jezusa Miłosiernego. Skinąłem pokornie głową na znak czci i całkowitego oddania, a potem zdjąłem go ostrożnie, odkrywając schowany za nim sejf. Wbiłem kod, który umożliwił mi otwarcie ciężkich, żeliwnych drzwi. Na usta wypełzł mi grymas obrzydzenia, kiedy moje nozdrza podrażnił przyprawiający o mdłości fetor. Wyciągnąłem przygotowany wcześniej słoik z formaliną i wyjąłem z futerału serce.
Wrzuciłem je ostrożnie do środka. Przez chwilę przyglądałem mu się z fascynacją i lękiem, po czym schowałem słój do futerału i wsunąłem go do skrytki, zatrzymując przez moment uwagę na piętrzących się wewnątrz czarnych pudełkach. Westchnąłem głęboko. Zamknąłem sejf i odwiesiłem obraz na miejsce. Po raz ostatni omiotłem wzrokiem pomieszczenie, by się upewnić, że niczego nie zostawiłem. Następnie podążyłem w kierunku wyjścia i udałem się do swojego pokoju.
Po szybkim prysznicu włożyłem świeże ubranie. Opadłszy na kolana przed wiszącym na ścianie krzyżem, zacząłem się żarliwie modlić. Rozmowa z Panem zawsze mnie koiła i uspokajała rozdygotane nerwy. Utwierdzał mnie bowiem w przekonaniu, że czynię dobro. Chwile spędzone z Nim sam na sam były dla mnie oczyszczające i podnosiły na duchu. Każda wątpliwość, załamanie, smutek i złość ulatniały się wraz z czasem, który poświęcałem na modlitwę.
Uniosłem wzrok i wbiłem go w wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Ten widok zawsze mnie fascynował, ale i sprawiał fizyczny wręcz ból. Wywoływał wielkie wzruszenie, zwłaszcza Chrystusowe dłonie, rozdarte wbitymi w nie gwoździami, czy ramiona wyrwane ze stawów pod ciężarem zwisającego z krzyża ciała. Jego bezwładnie opadająca na pierś głowa. I twarz wyrażająca nie ból, lecz zawód i smutek.Przesunąłem spojrzenie na nogi Zbawiciela, a w oczach błysnęły mi łzy. Nie byłem w stanie znieść myśli o tym, jak bardzo cierpiał. Kolana miał ugięte, nie stanowiły żadnego oparcia dla ciała. Syn Boży stał się największą z ofiar wśród ludzi. A wszystko po to, by odkupić ich grzechy. Grzechy całej niewdzięcznej i podłej ludzkości.
Wykonałem znak krzyża, wyprostowałem się i opuściłem sypialnię.
Nie czułem głodu, dlatego odpuściłem sobie śniadanie. Nim wyszedłem, precyzyjnie wygładziłem wierzch swojego stroju i poprawiłem zaczesane do tyłu włosy. Spojrzałem w wiszące przy drzwiach wejściowych lustro. W jego odbiciu dostrzegłem mroczne, niespokojne spojrzenie mężczyzny, którego nie rozpoznałem. Pozwoliłem powiekom opaść, oddychając przy tym głęboko, aby się uspokoić. Kiedy uniosłem je ponownie, patrzyły na mnie łagodne oczy o niebieskozielonej barwie. Lewy kącik ust uniósł się delikatnie. Otworzyłem drzwi i wyszedłem z pokoju.
Gdy przemierzałem plebanię, usłyszałem za sobą głos proboszcza.
– Księże Gabrielu!
Zatrzymałem się i przybrałem radosny wyraz twarzy.
– Tak, ojcze? – zapytałem, starając się brzmieć serdecznie.
– Dziękuję za wczorajszą pomoc. – Złożył ręce jak do modlitwy. – Wikary jest chory, a biskup nie zgadza się na przysłanie jeszcze jednego księdza do naszej parafii. Jesteś moim zbawieniem. – Uśmiechnął się ciepło i przyjaźnie.
Odpowiedziałem mu tym samym.
– Nie ma za co dziękować, z przyjemnością pomogłem. – Kiwnąłem lekko głową. – To mój obowiązek względem Boga – oznajmiłem z pełną czci powagą.
McKenzie ruszył do przodu i położył dłoń na moich plecach, nakazując mi tym samym dotrzymać mu towarzystwa.
– Pani Legue zostawiła całkiem spory datek na sierociniec. – Posłał mi kolejny szeroki, pełen zadowolenia uśmiech. – To twoja zasługa.
Nie był w stanie ukryć radości.
– To wyłącznie dobra wola pani Legue – odparłem, unikając jego spojrzenia, a gdy dotarliśmy do końca korytarza, rzuciłem: – Muszę uciekać, ojcze, bo spóźnię się na lekcje.
– Tak, tak, rozumiem – bąknął, nieco rozczarowany. – Z Bogiem, mój chłopcze, z Bogiem. – Poklepał mnie po ramieniu, po czym odwrócił się i odszedł.
Odetchnąwszy z ulgą, opuściłem budynek plebanii zaraz za nim.
Amanda Legue – pomyślałem, spoglądając na dzwonnicę. Ta kobieta nosiła swoją maskę zbyt długo.
Minionej nocy pozwoliłem jej stanąć przed obliczem Świętego Piotra.
DZIEŃ WCZEŚNIEJ
Zająłem miejsce w konfesjonale. Wywiesiłem fioletową stułę, a następnie oddałem się modlitwie. Lubiłem ten czas, ponieważ miałem możliwość się wyciszyć, porozmawiać z Bogiem i poczuć Jego moc. Był to też moment, gdy mogłem rozpocząć misję i zacząć oddzielanie ziarna od plew.
Zasłona rozchyliła się i do środka wszedł penitent. Drewno zaskrzypiało pod jego ciężarem, a potem usłyszałem charakterystyczny dźwięk opadania na klęcznik.
Przysunąłem się do kraty w celu wysłuchania przybyłego grzesznika. Podparłem głowę ręką i przymknąłem powieki.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – dotarł do moich uszu melodyjny kobiecy głos.
– Na wieki wieków. Wyznaj swoje grzechy, córko, i uzyskaj przebaczenie – odrzekłem kapłańskim tonem.
Kobieta westchnęła cicho, nim przybliżyła twarz do kraty.
Przed każdą spowiedzią czułem lekkie podekscytowanie. Ludzie powierzali mi swoje najmroczniejsze sekrety, a ja mogłem dzielić je jedynie z Bogiem. W chwili wyznawania grzechów byliśmy jednością. Za Jego sprawą dawałem rozgrzeszenie i dla Niego ratowałem dusze.
– Mam dość swojego męża – wyrzuciła z siebie bez owijania w bawełnę zbłąkana owieczka. – Odpycha mnie i napawa wstrętem.
Moja czujność natychmiast się wyostrzyła.
– Mów dalej – zachęciłem, nie otwierając oczu.
– Osacza mnie. Nie daje mi żyć… – Kobieta westchnęła przeciągle. – Czuję się jak przedmiot. Jak zabawka, którą może się bawić, kiedy zechce, i rzuca w kąt, kiedy tylko mu się znudzi.
– Dlaczego tak uważasz?
– Nieustannie mnie poucza i sztorcuje, jakbym była jakąś nierozumną istotą – sapnęła. – Mówi, co mam robić, w czym chodzić albo jak go… – Zamilkła.
– Kontynuuj.
– Jak go zaspokajać – wykrztusiła wreszcie. – Ciągle mówi o dziecku, czym doprowadza mnie do szaleństwa. Nie zamierzam niszczyć sobie ciała tylko dlatego, że on chce dziedzica. Nie po to całe życie pilnuję diety i wylewam siódme poty na siłowni, żeby mały pasożyt wszystko zrujnował. Pozbyłam się już jednego i postarałam się o to, by nigdy nie móc ponownie zajść w ciążę. Odpycha mnie sama myśl, że miałoby coś we mnie urosnąć. Bachor zabrałby mi wszystko, co osiągnęłam, męcząc się przy Seanie. Tyle zmarnowanych lat… – Urwała i poruszyła się nieznacznie.
Jej słowa sprawiały, że czułem niesmak, a żółć podchodziła mi do gardła. Zacisnąłem dłonie w pięści, na pozór obojętnie słuchając dalej.
– Sądziłam, że jeśli uwierzy w moją bezpłodność, da mi w końcu spokój, ale nie! – prychnęła z obrzydzeniem. – On chce adoptować jakiegoś dzieciaka! Niech ksiądz mnie źle nie zrozumie… Całkiem normalne jest, że się tego obawiam, prawda?
Postanowiłem nie udzielać odpowiedzi, uznałem, że zwyczajnie przemilczę jej pytanie.
– Przecież dzieciak może się wywodzić z patologicznej rodziny! – Poruszyła się znowu, o czym świadczyło kolejne skrzypnięcie drewna. Ponownie westchnęła i ciągnęła już spokojniej: – Nie mogę do tego dopuścić, ale nie mogę też odejść. Nie po tylu latach udręki.
Zapanowało krótkie milczenie. Czekałem.
– Muszę się do czegoś księdzu przyznać.
– Słucham.
– Ale to, co tu powiem, zostaje pomiędzy nami, prawda? – upewniła się.
– Pomiędzy nami i Bogiem – uściśliłem.
Przysunąłem się nieznacznie i wytężyłem słuch.
– Miałam złe myśli. – Przełknęła głośno ślinę. – Czasami mam ochotę się go pozbyć.
Zmarszczyłem brwi, poprawiając stułę, która zsunęła mi się z ramienia.
– Masz na myśli zabójstwo? – Uniosłem głowę, aby spojrzeć na dzielącą nas kratę.
– Tak. – Jej głos był cichszy od szeptu.
Zassałem powietrze – zaniepokojony, ale i zaskoczony jej słowami.
– Nie ma ksiądz pojęcia, jak to jest oddawać się mężczyźnie, którego sam dotyk budzi wstręt i obrzydzenie – jęknęła. – Nikt nie ma pojęcia, jak wiele muszę znosić. I teraz jeszcze ten… dzieciak – wypluła gorzko. – Nie mogę do tego dopuścić – zakończyła kategorycznie.
Poruszyłem się niespokojnie, zaciskając ze złości szczękę. Nim się odezwałem, musiałem wyciszyć krzyk, który pojawił się w mojej głowie i narastał z każdym wypowiadanym przez nią słowem. Na niewiele się to jednak zdało.
– Dziecko jest największym darem, jaki człowiek może dostać od Boga. – Usiłowałem zachować spokój, mimo że jej słowa uderzyły we mnie boleśnie. – Należy je czcić i szanować, kochać i chronić – dodałem nieco zbyt surowym tonem. – To, czego się dopuściłaś, należy potępiać – zbeształem ją już otwarcie. – Uważasz męża za tyrana? Kim zatem jesteś ty?
Po drugiej stronie drewnianej kraty zapadła cisza.
– Amando – warknąłem na nią niemal.
– Ja… ja… – Zaczęła się jąkać, ewidentnie zaskoczona moją reakcją.
– Wiesz, co czeka grzeszników twojego pokroju? – wysyczałem, prawie nie mogąc zapanować nad rosnącą we mnie wściekłością.
Mimo wytężonych starań nie byłem w stanie zachować spokoju.
Jej oddech znacznie przyspieszył, co słychać było dość wyraźnie.
– Życie jest świętością – przypomniałem dobitnie. – Darem od Stwórcy! – Nie mogłem poskromić szalejącego we mnie oburzenia. – Kimże jesteś, żeby ten dar niszczyć?
– A kim jest ksiądz, by mnie osądzać?! – rzuciła równie ostro, mocno urażona moją reakcją.
Wstałem gwałtownie, wyszedłem z konfesjonału i odsunąłem zasłonę, żeby spojrzeć w oczy klęczącej przede mną kobiecie.
– „Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć, a łaska przez Boga dana to życie wieczne w Chrystusie Jezusie, Panu naszym”1 – zacytowałem fragment Listu do Rzymian, a następnie odwróciłem się na pięcie i odszedłem.
Musiałem oddalić się od niej jak najszybciej. Wyciszyć buzujące we mnie emocje, które mogłyby lada chwila eksplodować. Krzywda dzieci – żyjących czy nienarodzonych – zawsze uderzała w najczulsze punkty mojego serca i umysłu.
Każdy człowiek jest odpowiedzialny za swoje czyny. Otrzymuje karę, tak jak i nagrodę – w zależności od tego, na co akurat zasłużył. Wszystko, co posiadamy i co otrzymujemy od Boga, jest wynikiem tego, jak żyjemy i jaką drogę w swoim życiu wybieramy. Długa – przez mękę i wyrzeczenia – kończy się Królestwem Niebieskim. Prosta i pozbawiona przeszkód – wiedzie wprost do piekła.
Amanda wybrała tę bez komplikacji.
I za to przyjdzie jej zapłacić.
Wszystkie troski wasze
przerzućcie na Niego,
gdyż Jemu zależy na was.
(1P 5,7)
Gabriel
Amanda z pozoru była człowiekiem z sercem na dłoni. Udzielała się charytatywnie i dużo pomagała w naszym sierocińcu. Okazało się jednak, że to po prostu maska. Pod powłoką idealnej żony, bogobojnej katoliczki i miłosiernej samarytanki kryła się kobieta, która pałała nienawiścią do męża. I w dodatku była dzieciobójczynią.
Czekałem na nią przy opuszczonej stacji paliw. Było to dość odludne miejsce, idealne do tego, co zaplanowałem. Wiedziałem, że będzie tędy jechała – Amanda nie lubiła ryzykować i zawsze zachowywała środki ostrożności. Jak choćby wtedy, gdy wracała od kochanka – wyłącznie starą drogą, którą mało kto uczęszczał.
Gdy zobaczyłem światła samochodu, wstałem z ławki i wyszedłem na środek jezdni. Poprawiłem koloratkę i wygładziwszy wierzch sutanny, czekałem. Zatrzymała się parę metrów przede mną.
– Ksiądz Gabriel? – zapytała ze zdumieniem, wychyliwszy głowę z auta. – Co ksiądz tu robi?
– Amanda? – Bez problemu udałem zaskoczenie. – Jak dobrze cię widzieć. – Ruszyłem w jej stronę. – Mój samochód stoi przecznicę dalej. Zdaje się, że rozładował się akumulator, kiedy byłem z wizytą u chorego. Najwyraźniej nieumyślnie zostawiłem włączone światła. – Sapnąłem z udawanym niezadowoleniem i zmarszczyłem czoło. – Czy mogłabyś mi pomóc?
Przyglądała mi się podejrzliwie, rozważając odpowiedź.
– Proszę – dodałem zbolałym głosem.
– W porządku – odparła wreszcie, choć niechętnie. – Sean na mnie czeka, a nie lubi, kiedy się spóźniam, więc bardzo proszę, by ksiądz zrobił to w miarę szybko. – Uśmiechnęła się półgębkiem, chcąc zamaskować zakłopotanie.
Skinąłem szybko głową i obszedłem samochód.
– Podłączę tylko akumulator do twojego i podładuję go na tyle, by mój staruszek odpalił – wyjaśniłem. – Nie zostawisz mnie chyba tutaj samego, prawda? – Odwzajemniłem uśmiech.
– Niech ksiądz już wsiada – burknęła. – Jak już wspominałam, spieszę się.
– Bóg zapłać. – Wyszczerzyłem się obłudnie.
Zająłem miejsce po jej prawej stronie. Ułożyłem dłonie na kolanach tak, żeby niczego nie dotykać. Kątem oka dostrzegłem, że Amanda co kilka sekund ukradkiem na mnie zerka.
– Jeżeli chcesz mnie o coś zapytać, to śmiało. Nie musisz się krępować – zachęciłem ją dobrodusznie.
Rzuciła mi szybkie spojrzenie. Widać było, jak intensywnie pracują jej trybiki.
– Nie… ja… – jąkała się.
– Powiedz wprost, Amando – nakłaniałem. – Nie znamy się od wczoraj.
– Proszę księdza… – Zaczerpnęła powietrza i podjęła pewniej: – Jeśli chodzi o to, co mówiłam w konfesjonale…
Przerwałem jej, unosząc dłoń.
– Amando, to, co dzieje się podczas spowiedzi w konfesjonale, tam też zostaje – zapewniłem, żeby ją uspokoić.
Skupiła wzrok na drodze, nerwowo stukając palcem o kierownicę.
– Mam nadzieję.
Wychwyciłem w jej głosie lekką nutę groźby, co nie bardzo mi się spodobało.
– Niedobrze by było, gdyby Kościół stracił moje wsparcie finansowe – dodała, uśmiechając się nerwowo. – Wiem, jak w obecnych czasach jest ciężko.
Przechyliłem delikatnie głowę i wbiłem w nią zaciekawione spojrzenie.
– Czy ty mi grozisz? – zapytałem, nie potrafiąc uwierzyć w jej bezczelność.
Ludzie mający finansowe zaplecze uważają się za lepszych i wartościowszych od tych mniej zamożnych, co z reguły staje się ich zgubą. Tak też było w tym przypadku.
– A kimże ja jestem, by to robić? – parsknęła cicho, a jej słowa podszyte były szyderstwem. – Nie mam w zwyczaju nikomu grozić, proszę księdza. – Posłała mi niewinny uśmiech, ale z jej oczu wyzierała perfidia.
Ledwie widocznym ruchem poprawiłem widzący na szyi krzyż.
– Ja zwyczajnie i po ludzku cię ostrzegam, Gabrielu.
Zwróciwszy się do mnie po imieniu, z premedytacją zatarła granice, do których nie powinna się nawet zbliżać.
Nie skomentowałem jej wyzywającego zachowania, ponieważ mogło to doprowadzić do zniszczenia mojego planu. Uważałem również, że byłoby to zmarnotrawienie słów i energii. Przemówić miały czyny i to one miały zostać nagrodzone przez Wszechmocnego Stwórcę.
– Już jesteśmy – oznajmiłem beznamiętnie, nie odwracając od niej wzroku. – Zjedź, proszę, na pobocze.
Nie oponowała i zrobiła, o co poprosiłem.
– Możesz otworzyć maskę? – Prześwidrowałem ją wzrokiem i uniosłem pytająco brwi.
Przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami.
– Tylko szybko – bąknęła, naciskając przycisk na pulpicie.
– Dziękuję – odpowiedziałem grzecznie, nim wyszedłem na zewnątrz.
Odpiąłem kilka guzików sutanny i ściągnąłem ją szybkim ruchem. Miałem na sobie jedynie jeansy i czarny podkoszulek. Otworzyłem maskę swojego samochodu, uśmiechając się pod nosem.
– Zechciałabyś mi pomóc? – spytałem, nie oglądnąwszy się za siebie. – Nie poradzę sobie w pojedynkę.
Wyobraziłem sobie, jak przygryza wnętrze policzka i lustruje mnie uważnym wzrokiem.
– To konieczne? – Nieszczególnie miała ochotę do mnie dołączyć.
– Przytrzymasz mi tylko jedną rzecz – wyjaśniłem. – Nie bój się, niczego sobie nie pobrudzisz.
Sapnęła ciężko i odpięła pasy, by wyjść z auta, lecz nie zbliżyła się do mnie zanadto. Zmarszczyła brwi. Nie mogła się powstrzymać, by nie zapytać:
– Skąd ksiądz wiedział, że zastanie mnie na tej drodze?
Zdawałem sobie sprawę, że bardzo ją to trapiło, i ogromnie się ucieszyłem, że zadała to pytanie właśnie teraz. Kąciki moich ust powędrowały do góry. Zrobiłem krok w jej stronę, na co natychmiast się cofnęła.
– Boisz się mnie? – Przyglądałem się jej spod półprzymkniętych powiek.
– Może mi ksiądz odpowiedzieć na pytanie? – drążyła, a w jej głosie słychać było lęk.
– Wiedziałem – szepnąłem i zacząłem zmniejszać odległość pomiędzy nami – ponieważ Pan mnie nakierował.
Przez jej twarz przebiegł grymas niedowierzania.
– Proszę się do mnie nie zbliżać. – Wyciągnęła dłonie w obronnym geście.
Nie posłuchałem i wciąż kroczyłem ku niej spokojnie.
Odwróciła się szybko z zamiarem ucieczki, ale zręcznie pochwyciłem ją oburącz.
– Czego chcesz?!
– Amando! – warknąłem, skupiając na sobie całą jej uwagę. – Jesteś zepsutą, grzeszną dziwką – wyszeptałem jej do ucha, na co się wzdrygnęła. Jej oddech znacznie przyspieszył, a rozbiegany wzrok wędrował po moim obliczu. – Brzydzę się tobą i tobie podobnymi. – Splunąłem. Cofnęła się gwałtownie, wskutek czego wpadła na drzwi swojego samochodu. – Jesteś narzędziem w rękach diabła. Brudnym, rozwiązłym, pełnym pychy i próżności kurewskim nasieniem zła – wysyczałem jej prosto w twarz.
– Ale jak… jak… – dukała ze strachem, co sprawiało mi ogromną satysfakcję.
Gdy dostrzegła w mojej dłoni strzykawkę, którą wcześniej wyciągnąłem spod maski forda, ryknęła w przerażeniu:
– O co chodzi?! Dlaczego?!
Dostrzegłem w jej oczach histerię.
– „Ci bowiem, którzy żyją według ciała, dążą do tego, czego chce ciało; ci zaś, którzy żyją według Ducha – do tego, czego chce Duch. Dążność bowiem ciała prowadzi do śmierci, dążność zaś Ducha – do życia i pokoju”2 – wyrecytowałem.
Próbowała ponownie uciec, lecz pochwyciłem ją za włosy i pociągnąłem za sobą. Jej będące narzędziem szatana ciało uderzyło o ziemię, a z ust wyrwał się pełen trwogi krzyk. Opadłem na kolana i zamknąłem jej usta dłonią.
– Dam ci szansę – powiedziałem szeptem. – Nawrócę cię i oddam w ręce Boga.
– Nie! – Dławiła się płaczem. – Nie chcę…!
Broniła się zajadle i hardo. Byłem pod wrażeniem jej siły i woli walki, ale miałem już dość. Wbiłem jej igłę w ramię, po czym opróżniłem strzykawkę.
– Już wkrótce połączysz się z Bogiem. – Pogładziłem ją po aksamitnym policzku. – Naprawimy wszystko, co zniszczyło w tobie zło – wyszeptałem. – Wszystko będzie dobrze…
Wpatrywałem się w przestraszone oczy Amandy. Po chwili jej powieki opadły, a ciało stało się wiotkie i bezwładne. Podniosłem ją i położyłem na tylnym siedzeniu swojego forda. Następnie wyciągnąłem ze schowka ścierkę nasączoną płynem do czyszczenia i podszedłem do auta nieprzytomnej Legue, żeby usunąć po sobie wszystkie ślady. Po wykonaniu całej procedury umościłem się w swoim samochodzie, a jej rzeczy ułożyłem na przednim siedzeniu. Po raz ostatni spojrzałem na niedające żadnych oznak życia ciało. Pochyliwszy głowę, chwyciłem wiszący na mojej szyi srebrny krzyżyk i zacisnąłem na nim palce.
– Dziękuję ci, Boże, że uczyniłeś mnie swoim posłańcem. – Poczułem rozchodzące się po sercu ciepło. – Dodaj mi sił, abym mógł spełnić Twoje dyrektywy, Panie Wszechmogący… – modliłem się żarliwie.
Zauważywszy zbliżające się światła reflektorów, uniosłem wzrok. Zaczerpnąłem powietrza, czując, jak wypełnia mi płuca, a następnie powoli je wypuściłem. Nie potrzebowałem żadnych świadków. Wskoczyłem za kierownicę, odpaliłem silnik i wyjechałem na ulicę. W żyłach krążyła mi adrenalina, a krew szumiała w uszach. Zawsze w takich sytuacjach moje ciało reagowało dwa razy silniej. Buzowały we mnie emocje, które niezwykle trudno było poskromić, a radość i pewność, że czynię coś w imię Boga, były niczym krążąca w organizmie najczystsza heroina.
Upewniłem się, że nikogo nie ma na drodze, i skręciłem w boczną uliczkę, w stronę opuszczonego kościoła. Było to miejsce, gdzie ozdrawiałem plugawe ludzkie dusze na rzecz boskiej czystości. Niegdyś budynek, w którym odprawiałem rytuał, był siedliskiem zła. Podczas niebywale okrutnej rzezi zginęło w nim kilkanaście osób. Niewinnych ofiar ludzi walczących o władzę. Ludzi chcących pokazać, że nie liczy się dla nich nikt i nic. Księża, ministranci, dzieci, kobiety i starcy – wszyscy zostali wyrżnięci niczym zwierzęta przyprowadzone na ubój.
Dlatego Bóg powołał mnie do służby. Stałem się jego żołnierzem broniącym świat od podłości.
Zło nie zna granic.
Bestialstwo i chciwość niszczą czystość i nieskazitelność ludzkich dusz, a diabeł przejął władzę nad światem. To, co wydarzyło się podczas pewnej porannej piątkowej mszy, było jedną z największych tragedii miasta. Zginęło naówczas wiele osób, w tym jedna z najszlachetniejszych, jakie to miasto zrodziło. Śmierć poniósł człowiek prawy i niezwykle empatyczny. Zawsze stawiający dobro innych ponad siebie, co też licznym przeszkadzało. Miłosierdzie i siła, które go cechowały, skupiały wokół niego rzeszę trwających w wierze ludzi, a tym samym stanowiących przeszkodę w podporządkowaniu całej społeczności pragnącym władzy jednostkom.
Jako dowód siły i potęgi dokonano czynu haniebnego i niewybaczalnego. Zwierzęta nie byłyby zdolne do tak okrutnych i barbarzyńskich aktów, do jakich posunął się wtedy pewien zwyrodnialec.
Po tym dramatycznym epizodzie miasto stało się centrum grzechu, rozpusty i próżności. Jednak sprawca nie podejrzewał, że przeżył jeden z ministrantów. Najmłodszy z trzech chłopców, którym poderżnięto gardła, ośmioletni siostrzeniec proboszcza. Cudem uszedł z życiem. Dławił się własną krwią, dygocząc w panice i strachu. Dusił się, patrząc na skąpany w krwi kościół. Lecz wygrał walkę ze śmiercią. Wygrał i przetrwał – po to, by dokonać sądu ostatecznego.
Przełknąłem gulę, która uformowała się w moim gardle, i powstrzymałem cisnące się do oczu łzy. Z biegiem lat ból nie zelżał. Uniosłem dłoń, by dotknąć blizny ciągnącej się na szyi. Tamto cierpienie pomogło mi stać się silniejszym – nie tylko psychicznie, ale i fizycznie.
Szczęśliwym trafem przeżyłem tę rzeź. Poprzysiągłem sobie wówczas, że moja zemsta będzie bezwzględna i dotkliwa. Latami żyłem w nienawiści, która kształtowała moją psychikę. Po krwawych zdarzeniach w domu Bożym zgubiłem się sam w sobie. Czułem bowiem, że Bóg ocalił mnie nie bez powodu.
W głowie miałem wyryty obraz twarzy mordercy. Bez problemu mogłem opisać ją w każdym, nawet najmniejszym szczególe. Było o tyle łatwiej, że doskonale wiedziałem, kim jest oprawca. Widziałem go już wcześniej w kościele. Przyłapałem potwora na kradzieży puszki z datkami. Zbił mnie tak, że straciłem przytomność, a potem groził, że jeśli komukolwiek pisnę choć słówko, zabije mnie i Sophie. Dla potwierdzenia swoich słów dopadł ją, kiedy mnie przy niej nie było, by udowodnić, że to ona zapłaci za moje nieposłuszeństwo. Odważyłem mu się przeciwstawić, lecz skończyłem z wybitym zębem i trzema złamanymi żebrami. Od dnia, gdy przyłapałem go na złodziejstwie, znęcał się nade mną przy każdej nadarzającej się okazji. W dodatku teraz nie on okradał proboszcza, bo – zdając sobie sprawę, że nie odważę się nikomu o tym powiedzieć w obawie o życie Sophie – nakazał, abym ja to robił. Ze wstydem i bólem serca wykonywałem jego polecenia. Z czasem wykorzystywał mnie do różnych niecnych i z pewnością karalnych rzeczy. Stałem się jego narzędziem, którym operował, kiedy mu się podobało i na różne sposoby. W końcu znienawidziłem nie tylko Joségo, ale i siebie.
Zamknąwszy oczy, niczego nie widziałem tak wyraźnie, jak jego diabolicznego oblicza. Facjaty śniącej mi się każdej nocy od tego tragicznego dnia, kiedy zabrano mi niewinność i jedyną osobę, na której mi zależało i przy której czułem się bezpiecznie.
Joségo Martina Salvade spotkałem kilkanaście lat później w jednej z podrzędnych spelun. Siedziałem w ciemnym rogu, pijąc tanią szkocką. Byłem naćpany i lekko pijany, ale takiej mordy nie sposób zapomnieć. Obok mnie uwijała się dziwka, której imienia nie znałem. W zamian za porcję mety zajmowała się pod stołem moim przyrodzeniem.
Czułem ekscytację, strach i… podniecenie, którego nie zdołała wydobyć ze mnie nawet laska pod stołem.
Tak, podniecała mnie myśl o zatopieniu rąk w tym skurwielu.
Zaatakowałem go na tyłach speluny, gdy wyszedł z tą samą kobietą, która wcześniej usiłowała mnie bez skutku zadowolić. Zamierzała więc zarobić na narkotyki, wyciągając Salvade z knajpy. Poinstruowałem ją, co ma zrobić, a ona, skuszona sowitą zapłatą w postaci białego proszku, chętnie przystała na mój plan. Wywiązała się z umowy.
Podszedłem do nich bezszelestnie i wetknąłem w jej dłoń samarkę z narkotykiem. Zniknęła, nim Salvade się zorientował, że zamiast ust laski ma na jajach moją rękę.
Kiedy go ogłuszyłem i zawlokłem do samochodu skradzionego kilka godzin wcześniej spod jednej z restauracji, odczuwałem rosnącą z każdą minutą euforię. Nie planowałem tego, co miało się wydarzyć, działałem pod wpływem impulsu. Kierowała mną chęć zemsty i wymierzenia sprawiedliwości dla każdej z ofiar i ich rodzin.
Ocknął się w tym samym kościele, w którym ja wszystko straciłem. W kościele, który doskonale znał. Leżał na tym samym ołtarzu co jego ofiary – z tą różnicą, że ich ciała były nieskładnie porozrzucane, a José został przybity do stołu liturgicznego. Ręce i nogi ułożyłem mu w znak krzyża.
Tak. Ukrzyżowałem go.
Jego dłonie i stopy przybiłem do dębowych desek. Krzyczał i płakał, błagając o litość.
Jak to jest, że mordercy, oprawcy i niosący zło, gdy tylko wymierza im się karę, jęczą, płaczą i żebrzą o zmiłowanie?
Śmierć Salvade nie była szybka. Pięć minut bólu za każde życie, które odebrał. Bólu, który spychał go na krawędź szaleństwa. Sześćdziesiąt pięć minut tortur. Miał szczęście, że na porannej piątkowej mszy nie bywało wtedy zbyt wiele osób.
Odzierałem go kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze, chłonąc cierpienie, które od niego biło. Napawając się słodkim smakiem zemsty. Posadzka tonęła w jego krwi. Nie raz się na niej poślizgnąłem. A on skomlał żałośnie ostatkiem sił. Co kilka minut mdlał, budził się, znów mdlał… Przytomność wracała do niego jedynie po to, by mógł zapłacić za kolejną śmierć.
Metaliczny zapach krwi drażnił mój nos, ale unosząca się w powietrzu woń śmierci doprowadzała mnie do obłędu. Mógłbym raczyć się nią wręcz nieustannie. Dawała mi siłę, której potrzebowałem i którą się karmiłem.
Wreszcie opadłem na ławkę, aby podziwiać swoje dzieło. Skóra, którą zdarłem z ciała nikczemnika, leżała u jego stóp niczym kwiaty złożone w hołdzie dla Jezusa. Otarłem z czoła pot, a koszulą osuszyłem umazane krwią ręce. Mój oddech był ciężki, a jego dźwięk zdawał się nieść w głąb opuszczonego nawet przez samego Boga budynku.
Poprawiłem się na siedzeniu, bo usłyszałem, że coś spada na posadzkę. Odgłos zderzającego się z ziemią przedmiotu rozniósł się echem po wnętrzu kościoła. Wyprostowałem się. Popatrzyłem na leżącą u moich nóg brudną i zniszczoną upływem czasu książkę. Przechyliłem lekko głowę, przyglądając się jej z ciekawością. Po chwili namysłu pochyliłem się, by ją podnieść, a następnie przetarłem rękawem jej wierzch, by pozbyć się grubej warstwy kurzu. Na sfatygowanej okładce widniał duży, zadziwiająco dobrze zachowany napis. Pismo Święte. Otworzyłem od niechcenia wolumin i gapiłem się na pożółkłe, zabrudzone kartki. Mój wzrok tańczył nieśpiesznie po stronach. Z każdym przeczytanym słowem zaczynałem chłonąć treść z coraz większym zainteresowaniem, aż w końcu zatrzymałem się na jednym z wersów. Wyprostowałem się i uniosłem księgę, po czym przeczytałem na głos:
– „Teraz jednak dla tych, którzy są w Chrystusie Jezusie, nie ma już potępienia. Albowiem prawo Ducha, który daje życie w Chrystusie Jezusie, wyzwoliło cię spod prawa grzechu i śmierci”3.
To był w moim życiu przełomowy moment. Coś się we mnie zmieniło. Poczułem rozchodzące się po żyłach ciepło, a serce spowolniło. Spłynęła na mnie siła, jakiej nigdy wcześniej nie znałem, odprężenie wypełniło mój nieustannie torturowany wspomnieniami i nienawiścią umysł. Oddychałem wolno, napawając się ogarniającą mnie błogością. Niemal fizycznie czułem, jak moje serce opuszcza tkwiące w nim od lat zło. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, aby poczuć, jak życiodajny tlen wypełnia mi płuca. W głowie kotłowały mi się dziesiątki myśli. Usiłowałem zachować spokój i nie popaść w paranoję. Poderwałem się więc gwałtownie i stanąłem twardo na ziemi – chciałem wyrwać się z obezwładniającego stanu, w którym się tak nieoczekiwanie znalazłem.
Głos w moim umyśle zabrzmiał tak donośnie i silnie, że upadłem na kolana.
Widzę wszystko, Gabrielu. Nie bój się, nie mam zamiaru cię karać. Co więcej… oferuję ci zadośćuczynienie za twoje grzechy.
Ostry ból przeszył dolne części mojego ciała, a sekundę później przetoczyła się przez nie fala dławiącego gorąca. Strach zacisnął zimne szpony na moim gardle, odcinając mi dopływ tlenu do płuc. Im bardziej walczyłem, by wyrwać się z uścisku, tym ciężej było mi zaczerpnąć ożywczego powietrza. Zaprzestałem więc walki, a wtedy krtań lekko się rozluźniła. Łapczywie chwytałem hausty powietrza, starając się jednocześnie utrzymać w ryzach panikę.
Staniesz się moim wysłannikiem, stróżem – tu, na splamionej nienawiścią ziemi. Idź, czyń moją wolę. Ratuj tych, którzy na to zasługują, i niszcz posłańców szatana. Powierzam ci rolę zbawcy ludzkich dusz – sługi, który swoją pracą odkupi winy i zyska miejsce u mojego boku.
Skinąłem nieznacznie głową, czując, jak moje ciało dygocze z przejęcia i strachu.
Zakończ więc to, co zacząłeś, i idź – zbawiaj świat.
Nagle wszystko się zmieniło. Poczułem się dużo lepiej. Ustąpił ból nie tylko fizyczny, ale i ten istnienia. Zniknęła zżerająca mnie od lat nienawiść i smutek. Po raz pierwszy w swej marnej egzystencji poczułem, że naprawdę żyję. Wszystko, co złe, wyparowało. Tak po prostu. Wreszcie moje życie nabrało sensu, znalazłem cel, którego tak bardzo potrzebowałem. Serce opuściły niepokój i zniechęcenie. Zastąpiła je radość i lekkość. Wyprostowałem się. Nabrałem raz jeszcze głęboko powietrza i powoli je wypuściłem. Każdy mięsień w moim ciele krzyczał ze szczęścia, serce biło miarowym rytmem, a ciało wypełniła wszechogarniająca siła, która wręcz rozpierała mnie od środka.
Złapałem za stojący nieopodal kanister z benzyną i wylałem jego zawartość na Joségo.
– Chcesz coś może powiedzieć? – Przechyliłem głowę, przyglądając mu się uważnie.
Bełkotał coś niezrozumiale, plując krwią. Oddech miał świszczący, a ja czułem, jak ulatuje z niego życie. Nie mogłem jednak pozwolić, by odszedł, nim nie zazna jeszcze jednego rodzaju cierpienia.
Przybliżyłem się do grzesznika i patrząc w czerwone, wypełnione łzami oczy powiedziałem:
– Masz rację. Bez języka musi być ci ciężko cokolwiek powiedzieć.
Chwyciłem go za policzki i mocno na nie nacisnąłem. Rozdziawił usta, bym mógł wlać w nie resztę benzyny. Krztusił się i wył, sprawiając, że poczułem lekkie podniecenie. Coś, czego nie zdarzyło mi się odczuwać nigdy wcześniej. Podobało mi się to nowe doznanie oraz fakt, że nie czułem ani krztyny litości.
Bez wahania przeciągnąłem palcem po metalowym kółku zapalniczki i rzuciłem ją na zmasakrowane ciało. Odsunąłem się, ażeby podziwiać, jak trawią je płomienie. Rozpacz potwornych wrzasków dobywająca się spośród odgłosów buchającego ognia napawała moje uszy. Przymknąłem powieki, delektując się kojącymi mnie dźwiękami, póki nie ucichły.
Zemdlał.
Z lekkim żalem odwróciłem się ku drzwiom i z podniesioną głową opuściłem kościół.
Kościół, do którego od tamtej pory wracałem coraz częściej.
Nie czynię bowiem dobra, którego chcę,
ale czynię to zło, którego nie chcę.
(Rz 7,19)
Gabriel
Stałem nad Amandą, grzesznicą, która próżnością i zdrożnymi czynami doprowadziła do zniszczenia czystości i dobra, jakie otrzymała od Boga w dniu narodzin. Przyglądałem się nazbyt wypielęgnowanej powłoce, umiłowanej przez kobietę znacznie silniej, niżeli umiłowała własną duszę. Wielbiła fizyczność bardziej od duchowości.
I dokąd ją to doprowadziło?
Pochyliłem się lekko i odgarnąłem z jej twarzy swobodnie opadające kosmyki włosów. Były miękkie i przyjemne w dotyku. Zbudziło się we mnie uczucie, które dawno w sobie zdusiłem. Przeciągałem włosy kobiety pomiędzy palcami, by po chwili odrzucić je z obrzydzeniem. Omiotłem wzrokiem smukłe, kuszące ciało, służące jako przedmiot manipulacji, narzędzie do zdobywania tego, czego pragnęła. Czułem zarówno wstręt, jak i pragnienie. Nienawidziłem jej za to jeszcze bardziej. Wodziła mnie na pokuszenie. Szafowała ciałem, które winno być dla niej świętością, a stało się rzeczą, którą mogła handlować z korzyścią dla narcystycznej natury. Stało się towarem, sprzedawanym w zamian za luksus i dostatek, w których się pławiła.
Była niezaprzeczalnie piękną kobietą. Ale też i tą, która musiała ponieść konsekwencje z powodu dopuszczenia się wielu niegodziwości. Miała zostać ukarana za pychę, egoizm i rozwiązłość. Popełniła jednak znacznie gorszy grzech, zrobiła coś, co godziło w naszego Stwórcę i sprawiało Mu ból. Właśnie takim samym cierpieniem zamierzałem odpłacić leżącej przede mną grzesznicy. Wszak dopuściła się dzieciobójstwa! Dostanie więc to, na co zasłużyła. Nie była oczywiście zupełnie skreślona, nie spadnie na nią wieczyste potępienie. Stałoby się tak, gdyby nie pojawiła się na mojej drodze. Dzięki odbyciu kary miała zyskać od Wszechmocnego jeszcze jedną szansę. Odkupi swoje winy, oczyści duszę, uwalniając się od grzechu. Za moim pośrednictwem dostąpi chwały Najwyższego i otrzyma zbawienie poprzez śmierć.
Wyprostowałem się, patrząc na jej bezwładne ciało, ułożone na stole symbolizującym ołtarz, przy którym siedzieli apostołowie podczas Ostatniej Wieczerzy. Stał się on również symbolem ostatecznej podróży grzeszników i miejscem, gdzie zyskają życie wieczne.
Amanda poruszyła się nieznacznie, co oznaczało, że zaczynała się wybudzać. Zdjąłem jej buty, a ręce i nogi rozciągnąłem ku rogom stołu. Wyjąłem z szafki sznur, a następnie okręciłem nim nadgarstki i stopy kobiety.
Kusiła mnie ponętnym wyglądem, wabiła krągłościami, pragnąc, bym uległ pokusie i zdradził dla niej Boga.
Przez głowę przebiegła mi myśl, by skorzystać z ofiary jej ciała, ale natychmiast ją przepędziłem. Uniosłem twarz ku niebu. Zacisnąwszy mocno ręce, wbiłem paznokcie w wewnętrzną część dłoni. Poczułem ból, ale nie dość wystarczający.
– Wybacz – jęknąłem z żałością i wstydem.
Zrzuciłem z siebie sutannę i sięgnąłem do skórzanej torby. Wyciągnąwszy z niej czarny, rzemienny bicz, pozbyłem się również koszulki. Musiałem zatrzymać to, co zaczynało się we mnie budzić. Nie mogłem pozwolić, by czysto ziemskie i prymitywne emocje zniszczyły moją więź z Wszechmogącym i zbrukały ciało. Byłem zmuszony wymierzyć sobie karę. Upadłem na kolana i rozpocząłem chłostę. Za każdym razem, gdy moje myśli zaczynały wędrować w nieodpowiednim kierunku, a ciało próbowało przejmować nade mną kontrolę – konsekwentnie je karałem.
Uderzałem mocno, czułem, jak zakończone metalowymi kulkami rzemienie wbijają się w skórę. Palący ból dawał ukojenie, a grzeszne myśli odpływały. Katowałem się tak dopóty, dopóki nie poczułem, że pożądanie odeszło. Runąłem na ziemię, pozbawiony sił. Oddychałem ciężko, a po policzkach spływały mi łzy. Nie bólu, lecz wstydu.
Drżącymi rękoma sięgnąłem po koszulkę i wsunąłem ją na obolałe plecy. Schowawszy bicz do torby, podniosłem się powoli i głęboko odetchnąłem.
– Dziękuję – wyszeptałem w nicość.
Czułem, że Bóg udzielił mi dyspensy, co pozwalało mi na zabranie się do najważniejszego – wypełniania Jego woli. Zgarnąłem z podłogi sutannę, włożyłem ją na siebie i przycisnąłem dłoń do klatki piersiowej, na której spoczywał srebrny krzyż. Potem z cholewy buta wyciągnąłem pochwę, w której ukryty był sztylet. Zdarłem z Amandy bluzkę i położyłem go pomiędzy jej nagimi piersiami. Wyglądała bezbronnie, niewinnie i pięknie.
Grzeszny anioł – pomyślałem, prostując się, by ruch skóry pleców dostarczył mi kolejnej dawki bólu.
Musnąłem delikatną skórę jej brzucha, po czym odwróciłem się i sięgnąłem po święty olejek, ażeby naznaczyć nim jej czoło i nadgarstki. Potem uklęknąłem i począłem gorliwie się modlić o zbawienie dla jej duszy. Robiłem to za każdym razem, kiedy prosiłem Ojca o przyjęcie kolejnej zbłąkanej i zniszczonej ziemskimi pokusami duszy. Byłem Jego stróżem, wysłannikiem, strażnikiem i aniołem. Podczas gdy zbliżałem się do końca modlitwy, Amanda znowu lekko się poruszyła.
– Gdzie ja jestem?
Jej głos był chropowaty i zaspany. Podniosła nieznacznie głowę i lustrowała kościół wzrokiem, w którym wzrastały strach i niedowierzanie.
– Gdzie jestem?! – ponowiła pytanie, a jej głos zadrżał z przerażenia. – Co ja tu robię?! – Szarpnęła rękoma raz, drugi, trzeci. – Co się dzieje!? – wrzasnęła w panice, próbując się uwolnić.
Starałem się ją zlekceważyć, ponieważ chciałem dokończyć ostatni wers modlitwy. Ta zaś przez cały czas jęczała i walczyła z więzami, co przeszkadzało mi w skupieniu i oddaniu się rozmowie z Bogiem. Nie byłem już w stanie ignorować histerycznych krzyków i błagań. Wstałem i strzepnąłem z sutanny liście wraz z kawałkami gruzu, które przykrywały marmurową posadzkę. Uniosłem powoli głowę, ażeby wbić obojętny wzrok w jej zalęknione, wypełnione łzami oczy.
– Księże Gabrielu… – skomlała, wwiercając się we mnie sarnim spojrzeniem. – Błagam, niech mnie ksiądz wypuści. – Pociągnęła nosem, mamrocząc coś niezrozumiale.
Nie ruszyłem się z miejsca. Uparcie się w nią wpatrywałem. Przesuwałem pomiędzy palcami paciorki różańca. Drewniane koraliki obijały się cicho o siebie.
– Co ja tu robię?!? – Amanda nie przestawała się rzucać i szarpać. – Dlaczego mnie tu uwięziłeś?! – krzyknęła, a echo jej głosu długo niosło się po kościele.
– Moglibyśmy pokonać przeszkody, jakie powstrzymują cię w duchowym rozwoju, byś odkupiła niecne czyny, których się dopuściłaś – przemówiłem wreszcie kapłańskim tonem. – Byś mogła dołączyć do grona zbawiających świat.
Pochyliłem się nad nią i wierzchem dłoni starłem jej z policzka łzy. Uniosłem dłoń do ust i oblizałem ją wolno. Poczułem rozchodzącą się po języku przyjemną słoność.
Legue odwróciła głowę, jakby mój dotyk ją parzył, na co zareagowałem krzywym uśmiechem zadowolenia.
– Wypuść mnie… – zajęczała. – Błagam… Zapłacę, ile trzeba.
Zawodziła tak, że zacząłem odczuwać zmęczenie. Najchętniej udusiłbym ją gołymi rękoma, ale wiedziałem, że nie mogę tego zrobić. Zawiódłbym, a tego nie chciałem. Miałem instrukcje co do tego, jak ma wyglądać każde odkupienie – tak ów akt zwykłem nazywać – i musiałem się tego trzymać. Bóg dał mi narzędzia i misję. Nie mogłem go rozczarować. Nie wolno mi było, skoro otrzymałem tak ważne zadanie i miałem okazję odpokutowywać każdy z grzechów, którego się dopuściłem jako zwyczajny śmiertelnik.
– Dlaczego sądzisz, że pieniądze są w stanie zmyć z ciebie brud? – Zmarszczyłem brwi, usiłując ją zrozumieć. – Że są w stanie załatwić wszystko i że wszystko jesteś w stanie za nie kupić? – syknąłem ze złością.
– Nie to miałam na myśli… – zaoponowała szybko.
– Owszem. – Pochyliłem się nad nią. – Właśnie o to ci chodziło. – Zmrużyłem złowieszczo oczy. – Ale grzechy, które wypełniają twoje serce, Amando, mogą być oczyszczone jedynie przez krew i cierpienie – wyszeptałem. – Tylko one będą w stanie zmyć niegodziwości, którymi zraniłaś Stwórcę.
Jej twarz zmieniła się pod wpływem jeszcze większego przerażenia. Piękno ustąpiło miejsca brzydocie.
– Wypuść mnie! – zaryczała. – Jesteś chory!
Wrzeszczała z całych sił.
Przycisnąłem dłoń do jej ust. Kościół znajdował się na uboczu, a jedyne zamieszkiwane domy w jego pobliżu opustoszały przed laty, więc w zasadzie się nie bałem, że ktoś nas usłyszy. Nie chciałem jednak ryzykować, gdyby jakaś zbłąkana dusza zapuściła się w te rejony. Budynek uchodził za nawiedzony, co z jednej strony odstraszało, ale z drugiej – przyciągało żądnych wrażeń idiotów.
Amanda ciężko oddychała, a z jej oczu wciąż płynęły łzy. Czułem ciepło jej ust pod dłonią i równie ciepły oddech.
Wystarczyłoby zatkać jej teraz nos – przemówił cichy głos w moim umyśle.
– Wypuść mnie, bo inaczej skończysz na krześle elektrycznym, ty pieprzona kreaturo! – nie poddawała się Lague.
Jej histeria pogłębiała się z sekundy na sekundę. Złapałem ją za twarz i wbiłem palce w pokryte łzami policzki.
– Zamilcz albo będę musiał odciąć ci język – zagroziłem, nie kontrolując siły swoich rąk.
Zapłakała przeciągle, na skutek czego lekko poluzowałem uścisk. Wykorzystała to natychmiast i mocno mnie ugryzła. Zamachnąłem się, by wymierzyć jej cios wierzchem dłoni. Jej głowa odskoczyła w bok. Pomasowałem obolałe miejsce, krzywiąc się ze złości.
– Błagam… – załkała żałośnie. – Zrobię, co tylko zechcesz – dodała z naciskiem na ostatnie słowa. – Spełnię każde twoje życzenie, nawet to najbardziej frywolne.
Prychnąłem z pogardą i pokręciłem z niesmakiem głową.
– A może jednak nie? – szepnąłem sam do siebie. – Może się myliłem? – myślałem na głos. – Może nie da się ocalić zepsucia kryjącego się pod tą piękną powłoką?
– Nie! – zawyła rozpaczliwie. – Nie! Nie! – darła się jak opętana.
Ponowiła próbę uwolnienia się z więzów.
Zawsze zastanawiała mnie jedna rzecz. Gdy ludzie znajdowali się u progu śmierci, budziła się w nich waleczność, skrucha i chęć życia. Dlaczego dopiero wtedy? Dlaczego nie korzystali z niego i nie cieszyli się dobrami, jakie ofiarował nam Bóg, kiedy mieli ku temu sposobność? Marnotrawili najcenniejszy z darów, jaki im sprezentował, bezczeszcząc go i profanując na każdy możliwy sposób.
Musiałem przyznać, że jej chęć życia była wyjątkowo duża. Jednak walka, którą podjęła, skazana była na porażkę. Musiała to wiedzieć, a jeśli nie, to chociażby przeczuwać. Rozpoznawałem to w jej spojrzeniu. Widywałem je już… niejednokrotnie.
– Nie chcę cię ranić, Amando – odezwałem się. – Nie zrobiłbym tego, gdyby nie zatruwające twoją duszę grzechy, jakich się dopuściłaś.
– Naprawię to… Zrobię wszystko…
Sapnąłem głośno.
– Wiem, że tak będzie.
Oddaliwszy się od niej, podszedłem do księgi. Tymczasem w Amandzie zaszła jakaś przemiana. Wykrzesała z siebie resztkę odwagi.
– Zrób mi krzywdę, a gorzko tego pożałujesz – zagroziła. Jej prawdziwa natura zaczęła dawać o sobie znać. – Jesteś pieprzonym zboczeńcem, chorym dewiantem! – wrzeszczała, walcząc z więzami. – Co zamierzasz? Chcesz mnie zgwałcić? Pragniesz mojego ciała, prawda? – Jej oczy przypominały teraz ślepia węża. – Zawsze tak było, czułam to od dnia, gdy się poznaliśmy.
Słowa tej ladacznicy okrutnie bombardowały moje uszy, sprawiając, że zacząłem odczuwać nieprzyjemne łupanie w głowie. Przycisnąłem dłonie do skroni i masowałem je delikatnie.
– Nawet teraz jesteś zadufana w sobie – żachnąłem się, zerkając na nią zza ramienia. – Uważasz, że chcę twojego ciała? – Przeszyły mnie zimne dreszcze, które złagodziły gorący powiew ekscytacji. – Masz coś, co podnieca mnie znacznie bardziej… – Urwałem, szukając jej wzroku.
– Co? – Przełknęła nerwowo ślinę, a w jej głosie pojawił się okruch nadziei. – Dam ci wszystko.
Łzy znowu potoczyły się po jej zaróżowionych od wysiłku i płaczu policzkach.
Na ustach wykwitł mi diaboliczny uśmiech ukontentowania. Odczuwałem rodzaj podniecenia, do którego nie można porównać żadnych fizycznych żądzy. To, co czułem chwilę przed ukaraniem grzesznika, wprawiało mnie w stan euforii, której nie równał się żaden istniejący narkotyk.
– Duszę – wyszeptałem w końcu, patrząc w zaczerwienione od łez oczy, które przepełniał strach. – Interesuje mnie wyłącznie twoja dusza – dodałem głośniej.
Przerażenie wyzierające z jej wzroku karmiło moje zmysły.
– Błagam, księże – poprosiła, kiedy wyciągałem z torby czarny aksamitny futerał. –Zmienię się, jak Boga kocham, zmienię się! Przysięgam na wszystkie świętości, że się zmienię! – skomlała żałośnie.
Jej gadanie wywołało we mnie złość. Usłyszawszy imię Stwórcy wypływające z jej plugawych ust, zacisnąłem palce na pudełku i rzuciłem ku niej pełne pogardy spojrzenie.
– Nie bluźnij, kobieto! – warknąłem.
– Dlaczego ja? Co takiego zrobiłam?! – jęczała płaczliwie.
Westchnąłem głośno. Ciężar irytacji zaczął mnie denerwująco przygniatać.
– Nie potrafisz kochać – wysyczałem, zbliżając się do niej niespiesznie. – To jest twoją zgubą i doprowadziło cię do mnie.
– Zmienię się! – obiecała błagalnym tonem. – Przysięgam, że się zmienię!
– Tak… – Uśmiechnąłem się ciepło, głaszcząc ją po włosach spokojnymi pociągnięciami. – Za moją przyczyną.
– Co zamierzasz? – Śledziła bacznie każdy mój ruch.
Odłożyłem futerał na blat stołu i podniosłem sztylet, który od razu gwałtownie zrzuciła.
– Będziesz musiała przejść kilka bolesnych etapów. – Podniosłem go i przyjrzałem się srebrnemu ostrzu. – Twoja dusza zostanie oczyszczona, a ty zjednoczysz się z Bogiem. – Posłałem jej uspokajający uśmiech. – Wierz mi, ból, jaki ci zadam, okaże się tego wart.
– Nie, nie…! – Wierzgała nogami, wciąż histerycznie próbując uwolnić się z więzów.
– To nic ci nie da – rzuciłem od niechcenia. – Potrafię robić solidne wiązania, nie uwolnił się z nich żaden mężczyzna. Tobie również się nie uda.
– Nie chcę umierać… – zaszlochała dramatycznie.
– Nie umrzesz, moja droga. – Sięgnąłem po futerał, na którym momentalnie zatrzymał się jej wzrok.
– Nie? – W jej głosie słychać było nadzieję.
Pokręciłem głową.
– Nie.
Jej twarz złagodniała, a w oczach pojawiła się otucha. Doskonale rozpoznawałem te emocje. Każdy z grzeszników reagował podobnie. Jakby odpuszczenie win i zmazanie z duszy grzechów było tak łatwe. Jakby wystarczyło, aby wyrazili żal. Przebaczenie jednak nie było tak proste i miłe jak grzeszenie. Prowadzenie życia pełnego ekscesów, podłości i głupoty nie sprawia trudności. Więcej wysiłku i silnej woli kosztuje prawość, czystość i mądrość. Dlatego większość ludzi odrzuca życie, które wymaga starań. Wolą mieć lżej na ziemi, nie licząc się z konsekwencjami i tym, co nastąpi po śmierci.
– Naprawdę?
Usłyszałem w jej głosie nutę niedowierzania. Oddychała głęboko, nieudolnie starając się uśmiechnąć. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała, a piersi falowały niczym wzburzone wody oceanu.
Kusi – szepnął głos w moim umyśle.
Otrząsnąłem się szybko i skupiłem całą uwagę na powierzonym mi zadaniu.
– Dusza nie umiera nigdy. Żyje wiecznie – wyjaśniłem, odwracając od niej wzrok.
– Dusza? – Poruszyła się nerwowo. – Jak to „dusza”?
Panika ponownie zaczęła wkradać się do jej serca.
Zacisnąłem dłoń na rękojeści noża i zmrużyłem oczy, przyglądając się jej z podnieceniem, jakie odczuwałem zawsze chwilę przed oczyszczeniem potępieńca.
– Nie! – krzyknęła piskliwie, zerknąwszy na sztylet, a jej głos odbijał się echem od murów kościoła.
Wziąłem głęboki wdech, po czym uniosłem oblicze ku sklepieniu, przez które przedzierały się srebrzyste promienie księżyca. Czułem spływającą na mnie moc, siłę i światłość, które wsiąkały w moje ciało i wnętrze, dodając energii. Doznawałem tego wyłącznie w tym miejscu.
Chwyciłem stułę i niespiesznie zbliżyłem się do Amandy.
– Otwórz usta – nakazałem.
Pokręciła głową w niemej odmowie i odwróciła twarz. Sapnąłem z niezadowoleniem.
– Im większy opór będziesz stawiała, tym silniejszy odczujesz ból.
Chwyciłem ją za włosy i mocno szarpnąłem, sprawiając, że wrzasnęła. Nie ustąpiła jednak i mimo bólu wytrwale się broniła. Nie chciała na mnie spojrzeć. Wzmocniłem uścisk, pozbawiając ją tym samym znacznej części włosów. Zacisnąłem palce na jej pokrytych łzami policzkach. Wbiłem je tak mocno, że w końcu musiała otworzyć usta. Walczyła ze mną przez cały czas, ale nie była wystarczająco silna. Wepchnąłem jej do ust materiał. Skutecznie ją tym wreszcie uciszyłem.
– Nasz Pan jest miłosierny, Amando. To, co przeżyjesz teraz, ból, przez jaki przejdziesz, będzie niczym w obliczu łaski, jakiej dostąpisz po śmierci.
Z jej krtani wydobył się przeciągły, zgłuszony przez szmatę jęk. Wyciągnąłem na moment knebel.
– Nie! Błagam, nie… – szlochała. – Zrobię wszystko, już nigdy nie zgrzeszę, tylko błagam… Nie krzywdź mnie, ojcze.
Z politowaniem przyglądałem się śmiertelnie przestraszonej kobiecie. Znów zatkałem jej usta.
– Nie mogę… – Wykrzywiłem wargi z udawanym współczuciem. – Musisz odpokutować. – Uniosłem sztylet, przystawiłem go do jej nagiego brzucha i lekko po nim przesuwałem. – Musisz zostać ukarana. Rozumiesz to, prawda? – Wlepiłem wyczekująco spojrzenie w jej przerażone oczy.
Potrząsała głową w zaprzeczeniu, mamrocząc coś niezrozumiałego. Jej strach wywoływał moją ekscytację. Po trzewiach rozchodziło się przyjemne ciepło, a krew wrzała w żyłach. Kobieta próbowała krzyczeć, ale materiał skutecznie tłumił jej głos, udawało jej się wydać jedynie jakieś rzężące dźwięki. Z rozkoszą wdychałem zapach jej potu, krwi i strachu.
– Módl się, Amando, módl się żarliwie, szczerze i głęboko – wyszeptałem, drżąc na całym ciele. – Tylko modlitwa da ci ukojenie, skup się na niej i nawiąż relację z Bogiem.
Zanurzyłem sztylet nad łonem kobiety i przesunąłem nim w bok. Po chwili nienaturalne, nieludzkie wręcz krzyki ustały.
Odpuść przewinę bliźniemu,
a wówczas, gdy błagać będziesz,
zostaną ci odpuszczone grzechy.
(Syr 28,2)
Rice
– Mamy kolejne ciało, inspektorze Rice.
Drzwi gabinetu otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Wpadł przez nie mocno podekscytowany sierżant Wheels.
– Co tym razem? – zapytałem, nie podnosząc głowy znad raportu.
– Nie, nie rozumie mnie pan. Kolejne ciało pozbawione serca – oznajmił nazbyt entuzjastycznie, podszedłszy do biurka. – Mesjasz powrócił – dorzucił z nieskrywaną ekscytacją w głosie.
Dwa ostatnie słowa wzbudziły moje zainteresowanie. Zakłuły.
– To pewne? – Skupiłem całą uwagę na współpracowniku.
– Bez dwóch zdań. Przysłali nam zdjęcia. – Wyciągnął przed siebie teczkę z dokumentami. – Tu ma pan wszystko.
Od razu zacząłem przeglądać znajdujące się w niej fotografie. Twarz wykrzywił mi grymas zniesmaczenia na widok tego, co przedstawiały.
Bez dwóch zdań mieliśmy do czynienia z Mesjaszem.
– Skurwysyn – warknąłem.
Włożywszy z wściekłością zdjęcia do teczki, poderwałem się na równe nogi. Chwyciłem z oparcia fotela marynarkę i wysunąłem szufladę biurka. Wyjąłem z niej paczkę papierosów i wcisnąłem w kieszeń spodni.
– Gdzie tym razem?
– Oxford.
Wciąż nie dało się nie zauważyć podniecenia, które dźwięczało w słowach Wheelsa.
Skierowałem się do wyjścia.
– Znowu kościół?
– Kościół Świętego Antoniego z Padwy. Helikopter czeka już na dachu – poinformował sierżant, przewidziawszy moje kolejne pytanie.
Skinąłem głową z uznaniem i szybko ruszyłem w stronę wind.
– Zadzwoń i powiedz, że mają niczego nie dotykać, dopóki nie dotrzemy na miejsce.
– Zrobione. – Uśmiechnął się, zadowolony z siebie.
Lubiłem tego dzieciaka. Był moją młodszą wersją, znacznie pracowitszy i bystrzejszy niż połowa komisariatu razem wzięta.
– No to idziemy – burknąłem, bawiąc się nerwowo zapalniczką.
– Idziemy? – zapytał podejrzliwie. – My? W sensie pan i ja? – Na twarzy Wheelsa malowało się zdumienie.
– Tak, Wheels. – Przewróciłem oczami. Powoli traciłem cierpliwość. – Znasz tę sprawę tak dobrze jak ja, więc przydasz mi się na miejscu.
– Dziękuję, inspektorze. – Radość wręcz od niego emanowała, niewiele brakowało, by rzucił mi się na szyję. To jedna z najbardziej drażniących mnie w nim cech. Zbytnia emocjonalność. – Wezmę tylko teczkę i kurtkę.
– Czekam na dachu – mruknąłem, naciskając guzik przywołujący windę.
Cholerne dziadostwo – pomyślałem i wszedłem do metalowej puszki.
Nienawidziłem tego ustrojstwa, które wszystko opóźniało. Wyciągnąłem paczkę papierosów, spoglądając na znak zakazujący palenia, i prychnąwszy w duchu, odpaliłem jednego. Z rozkoszą zaciągnąłem się palącym gardło gęstym dymem. Czułem w dole pleców dziwne łaskotanie, które odczuwałem jedynie podczas sprawy samozwańczego rycerza Jezusa Chrystusa.
– Przepraszam bardzo, ale tu się nie pali – usłyszałem za sobą damski głos.
Zerknąłem przez ramię na kobietę. Posłała iście mordercze spojrzenie pod moim adresem. Byłem tak zaaferowany rozmyślaniem o Mesjaszu, że nie zauważyłem jej obecności.
– Zabroń mi – odparłem nonszalancko i zaciągnąłem się po raz kolejny. Ostentacyjnie wypuściłem z płuc dym.
– Prostak – sarknęła.
Drzwi windy się otworzyły i choć kobieta wyszła na korytarz, jeszcze raz spojrzała na mnie z pogardą.
– Tak, to ja – wyburczałem, opierając się o metalową ścianę.
Parsknęła i wymamrotała pod nosem coś niezrozumiałego. Miałem głęboko w dupie, co powiedziała. Już dawno otrzymałem opinię chama, ale byłem najskuteczniejszy w oddziale – i wyłącznie to obchodziło moich przełożonych.
Odetchnąłem z ulgą, kiedy znalazłem się na dachu budynku.
– Dzień dobry, inspektorze, dawno się nie widzieliśmy – przywitał mnie Adams, pilot, z którym przeważnie latałem na akcje w terenie.
– Dwa miesiące – bąknąłem. Dokładnie czterdzieści siedem dni.
– Coś nowego tym razem? – zapytał, z zaciekawieniem wbijając we mnie wyłupiaste oczy.
– Wiesz, Peter, że nie mogę ci nic powiedzieć, prawda? – Uniosłem brwi.
Nie spuszczając z niego wzroku, po raz ostatni zaciągnąłem się papierosem.
– Przepraszam, taka natura. – Zaśmiał się z zażenowaniem. – Możemy już startować?
– Czekamy jeszcze na sierżanta Wheelsa, będzie mi dziś towarzyszył.
Rzuciłem niedopałek na ziemię i przygniotłem go podeszwą buta.
– W porządku, w takim układzie zrobię przed odlotem jeszcze szybki przegląd i czekam na was w środku – powiedział i zniknął we wnętrzu maszyny.
Zapatrzyłem się w obraz miasta rozpościerający się przed moimi oczami. Mimo pięknego widoku i wyjątkowo ładnej pogody nie umiałem się nim cieszyć. Przez kilka ostatnich lat czułem się oszukany, przegrany i sfrustrowany, a nade wszystko głupi. Przez ten czas zginęło wielu niewinnych ludzi, a ja nie byłem w stanie złapać popierdoleńca, który uważa się za zbawiciela. Od czterech lat powinienem być na emeryturze, siedzieć w swoim starym fotelu z książką w ręce i martwić się wyłącznie o tytuł kolejnej lektury. Nie mogę jednak odejść i oddać się zasłużonemu wypoczynkowi, póki nie zamknę tej jednej sprawy. Jak na razie chory pojebaniec bawi się ze mną. Nie zostawia po sobie śladów, dlatego możemy opierać się jedynie na poszlakach. Nie ma jednak ludzi nieomylnych, a i on jest człowiekiem, więc prędzej czy później popełni błąd. Wychwycę to i zapuszkuję skurczybyka albo sprzedam mu kulkę w łeb.
– Już jestem. – Moje rozmyślania przerwał podekscytowany głos Wheelsa. – Możemy lecieć na spotkanie z diabłem. – Zaśmiał się, za co spiorunowałem go wzrokiem.
Uśmiech zadowolenia natychmiast zniknął z jego twarzy, a zastąpiła go powaga, której wymagałem.
– Mniej mów, więcej myśl – pouczyłem go cierpko i ruszyłem do helikoptera.
Po wystartowaniu przejrzałem raz jeszcze zdjęcia ofiary. Była to kobieta około trzydziestki, zadbana i zdecydowanie zamożna, o czym świadczył strój, jaki miała na sobie, oraz błyskotki zawieszone na szyi. Jej ciało zostało ułożone w pozycji siedzącej w pierwszej ławce przy ołtarzu i z pochyloną jakby w pokorze głową, w dłoniach ściskała różaniec, czyli wszystko prezentowało się jak u każdej z poprzednich ofiar. Łączyło je też coś więcej: brak serca, poderżnięte gardło oraz miejsce porzucenia zwłok, czyli kościół. Wszystkie charakteryzował jeden wyróżniający je szczegół, który dawał wskazówkę, za co zostały ukarane. Zastanawiałem się, co będzie nie tak z tą z kościoła Świętego Antoniego.
Studiowałem dowody w nadziei, że zdołam coś wychwycić, że tym razem Mesjasz popełnił jakiś błąd. To jedyna nierozwikłana przeze mnie sprawa i nie zamierzałem odejść pokonany przez jakiegoś pojeba.
Ciało skręcone było lekko w prawo, czyli gdzieś w tamtych rejonach trzeba szukać wskazówek. Zerknąłem jeszcze raz uważniej na dłonie, mając w pamięci obraz cukiernika, i aż zadrżałem. Kciuk delikatnie odchylono i skierowano ku czemuś, czego nie mogłem teraz zobaczyć. Wyszperałem inną fotografię, z szerszym kadrem. Palec mógł wskazywać na pobliski witraż.
– Zaraz będziemy na miejscu. – Moje zasłonięte słuchawkami uszy wypełnił głos Adamsa.
– Już? – Rozejrzałem się, lekko zdezorientowany.
– Na trochę inspektor odpłynął. – Wheels wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale zignorowałem go, bo wciąż w zasępieniu wędrowałem po swoich niewesołych myślach.
– Zarezerwuj nam pobyt w hotelu – odezwałem się w końcu, oddając mu zdjęcia.– Na razie na dobę, zobaczymy, jak rozwinie się śledztwo. Dziś z pewnością nie wrócimy do domu.
– Czyli mam wracać do jednostki? – wtrącił Adams, zerknąwszy na mnie przez ramię.
– Tak, nic tu po tobie – przytaknąłem i wyjrzałem przez okno.
– W porządku – odparł. – W razie gdybym był potrzebny, daj znać, inspektorze.
– Sądzę, że drogę powrotną pokonamy samochodem. Mam kilka spraw do załatwienia, a do tego niezbędna jest podróż drogą lądową.
– W porządku. – Skinął głową. – Szykujemy się do lądowania – poinformował zaraz potem.
Kiedy prosił o zezwolenie na lądowanie, wymieniłem kilka zdań z sierżantem i poinstruowałem go, jak ma się zachowywać. Byłem dość specyficzną osobą i miałem swoje przyzwyczajenia. Potrzebowałem jednak Wheelsa, żeby potwierdził moje podejrzenia i spojrzał na wszystko świeżym okiem. Sprawa ta była dla mnie już nie tyle porażką zawodową, ile życiową. Zbyt wielu ludzi w bestialski sposób straciło życie z rąk psychopaty. A ten żyje sobie beztrosko i pałęta się po świecie, szukając kolejnych zbłąkanych dusz, które jego zdaniem potrzebowały zbawienia.
Był niezwykle skrupulatny w swoich działaniach. Nie zostawiał żadnych śladów i nie miał określonego typu ofiar, co cholernie utrudniało pracę. Ustaliliśmy, że z pewnością był fanatykiem religijnym, bo ofiary zostawiał w kościołach. Przy trzeciej cytat z Pisma Świętego znajdował się w jej pobliżu, przy kolejnej – znaleźliśmy go przy samym trupie. To nam uświadomiło, że przeoczyliśmy coś istotnego, że coś nam umknęło. Byliśmy zmuszeni dokonać ekshumacji wcześniejszych ofiar i raz jeszcze zrobić sekcje oraz przeprowadzić oględziny miejsc zbrodni. Niestety nie udało nam się odnaleźć kartek z fragmentami Biblii.
Jednego z najbardziej okrutnych zabójstw dokonał na ciemnoskórym mężczyźnie, właścicielu cukierni, który był lubianą i szanowaną w społeczeństwie osobą. Ten zwyczajny, niczym niewyróżniający się człowiek pomagał w weekendy w kościelnej świetlicy, gdzie najuboższe dzieciaki z Sunderland miały możliwość zjedzenia ciepłego posiłku.
Przy zabójstwach bezdomnego i maklera dopatrzyłem się niedociągnięć, zwłaszcza gdy porównywałem te zbrodnie do późniejszych. Pierwsze ciała były umazane krwią, cięcia na piersi niechlujne i poszarpane, a wskazówki co do ukrytych cytatów nieoczywiste. Dopiero przy trzeciej zbrodni, kiedy zerknąłem na dłonie mężczyzny, zorientowałem się, że jest coś jeszcze, co do tej pory nam umykało. Denat siedział w pierwszej ławce, ciało miał zwrócone ku obrazowi otoczonego gromadą zadowolonych i beztroskich dzieci Jezusa. Lewa dłoń była pozbawiona palców, a jej reszta wepchnięta do odbytu. Jedyny pozostały palec prawej – wskazujący – był wyprostowany. W miejscu, które wskazywał, dostrzegłem przy dłoni jednego z dzieci zwiniętą w rulonik kartkę z urywkiem biblijnym:
Jeżeli bowiem przez śmierć, podobną do Jego śmierci, zostaliśmy z Nim złączeni w jedno, to tak samo będziemy z Nim złączeni w jedno przez podobne zmartwychwstanie. To wiedzcie, że dla zniszczenia grzesznego ciała dawny nasz człowiek został razem z Nim ukrzyżowany po to, byśmy już więcej nie byli w niewoli grzechu. Kto bowiem umarł, stał się wolny od grzechu4.
W wyniku śledztwa okazało się, że facet był cholernym pedofilem. To morderstwo należało do jednej z bardziej drastycznych zbrodni Mesjasza.
Do dziś się zastanawiam, jakie cytaty zostały przypisane pierwszym ofiarom. Może gdybym je miał, wszystko byłoby bardziej klarowne, dostałbym jaśniejszy obraz sytuacji, który nakierowałby mnie na trop samozwańczego zbawcy ludzkości.
Czwarte morderstwo kompletnie wyprowadziło mnie z równowagi. To wtedy przysiągłem sobie, że za wszelką cenę dorwę tego sukinsyna.
Po wylądowaniu na terenie kościoła, w którym znaleziono ciało kolejnej ofiary, przywitała nas tamtejsza policja.
– Inspektor Rice?
Podeszła do nas atrakcyjna młoda policjantka i wyciągnęła w moim kierunku dłoń.
– Zadaje pani pytanie i jednocześnie się ze mną wita. Czyli doskonale pani wie, kim jestem. Robi pani z siebie kretynkę – zbeształem ją na wstępie i wyminąłem szerokim łukiem. – Proszę zaprowadzić nas na miejsce zbrodni – rozkazałem, nie przystając.
– Sierżant Michael Wheels – wtrącił szybko mój współpracownik.
– Podkomisarz Alice Deeds – odpowiedziała kobieta. – On tak zawsze?
Brak odpowiedzi ze strony Wheelsa mógł świadczyć o tym, że albo wzruszył ramionami, wykrzywiając twarz w tym swoim durnym grymasie, albo uśmiechnął się głupkowato.
– Nie ruszaliście zwłok, mam nadzieję – przerwałem tę ich niewerbalną konwersację.
– Nie. To znaczy… sprawdziliśmy tylko, czy nie ma przy nich czegoś, co mogłoby naprowadzić nas na to, kim jest zamordowana. Przeszukaliśmy też jej torebkę.
Zatrzymałem się raptownie.
– Przeszukaliście zwłoki? – zapytałem z niedowierzaniem, odwróciwszy się do niej dość gwałtownie.
– Tak – wydukała ostrożnie.
– Kurwa! – zakląłem. – Coś ty sobie, do cholery, myślała?!
Przetoczyła się przeze mnie potężna fala złości.
Podkomisarz stanęła jak wryta, a jej twarz pokryła się purpurą wstydu.
– Czy jest tu chociażby jedna osoba z IQ wyższym niż u tej panienki? – Rozejrzałem się teatralnie, ciskając gromy w kierunku stojących dookoła nas policjantów i detektywów.
– Niczego nie ruszyliśmy, wszystko jest tak, jak było, gdy tu przyjechaliśmy. Byliśmy ostrożni – tłumaczyła się daremnie Deeds.
– Słuchaj no, panienko. – Wziąłem się pod boki i posłałem jej najgroźniejsze ze swoich spojrzeń. – Śledzę poczynania tego pieprzonego psychola od wielu lat i wierz mi, kurwa, jest perfekcjonistą w każdym calu. To, jak układa ciało, a nawet włosy, każdy pieprzony detal ma u niego znaczenie – wyplułem z siebie z wściekłością. – Nieustannie liczę, że straci czujność i w końcu popełni jakiś błąd, choćby minimalny, cokolwiek, co naruszy jego perfekcjonizm. Wy natomiast obmacujecie ofiarę jak gdyby nigdy nic, dotykacie ciała, co zmienia jego wygląd, ułożenie, a tu ważny jest najmniejszy pieprzony paznokieć. Nie wspominając już o wzięciu cholernej torebki, którą zamordowana trzymała w odpowiednio ułożonych rękach! – wrzeszczałem, piorunując ją pełnym furii i zdumienia z powodu jej braku profesjonalizmu wzrokiem.
Kobieta przełknęła nerwowo ślinę.
– Kurwa, czy ktoś ma tutaj mózg? Czy to, do cholery, towar deficytowy?! – Odwróciłem się i szybkim krokiem podążyłem do budynku, zostawiając wszystkich za sobą. – Co za pieprzeni idioci – burczałem pod nosem.
Kiedy wszedłem do środka, zatrzymał mnie młody chłopak w mundurze, do tego z durnym wyrazem twarzy.
– Kościół chwilowo jest nieczynny – oświadczył, wyciągając przed siebie rękę, żeby mnie powstrzymać.
Omiotłem go pełnym politowania spojrzeniem i odtrąciłem jego dłoń.
– To idź pomodlić się gdzieś indziej – warknąłem, nie zamierzając tracić na niego więcej czasu.
– Hej! – zawołał.
Smarkacz nie dawał za wygraną.
– W porządku, Tony, to ten facet z National Crime Agency – uspokoiła go Deeds. Dreptała za mną jak pies.
Podszedłem do denatki.
– Odsuńcie się! – zagrzmiałem.
Lustrowałem dokładnie ciało, okrążając je powoli.
– Wheels, podejdź tu! – zawołałem po paru minutach. Nie odrywałem wzroku od zmarłej. – Co widzisz?
Odsunąłem się nieznacznie, gdy mężczyzna pojawił się obok. Chciałem go sprawdzić, zobaczyć, jak wiele zdołał się dotychczas nauczyć u mojego boku – o ile w ogóle się czegoś nauczył.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się zamordowanej z pełną uwagą i zaangażowaniem.
– A niech mnie! – krzyknął w końcu z nieskrywaną, jak to zwykle u niego, ekscytacją.
Wyprostował się i spoglądał na mnie z dumą, a w jego oczach dostrzegłem znajomy błysk zadowolenia.
– Chyba zaczyna się starzeć. – Uśmiechnąłem się pod nosem. – Albo to celowe działanie… – dodałem szybko, raz jeszcze zbliżając się do denatki.
– Przepraszam… – wtrąciła się nieśmiało policjantka, która nie odstępowała nas na krok. – Czy mogę wiedzieć, co takiego dostrzegliście, czego my nie zauważyliśmy?
Wheels posłał mi pytające spojrzenie. Czekał na moje przyzwolenie. Skinąłem głową, pozwalając mu wyjaśnić, co takiego im umknęło.
– Kolczyk, Alice… – wyrzucił młodziak z podnieceniem. – Ofiara ma tylko jeden, co oznacza, że Mesjasz staje się nieuważny. – Z każdego wypowiadanego przez niego słowa emanował gorączkowy entuzjazm.
– Ale to jedynie kolczyk. – Kobieta wzruszyła obojętnie ramionami. – Mogła zgubić go wcześniej i gdziekolwiek. Nie jest powiedziane, że stało się to akurat podczas morderstwa.
Prychnąłem głośno, nie będąc w stanie dłużej słuchać tych bzdur. Zacząłem się zastanawiać, czy ta cizia naprawdę jest pracownikiem policji.
– W jego przypadku nie ma czegoś takiego jak „jedynie”. Od czterech lat nie popełnił żadnego błędu. Żadnego – powtórzyłem, aby podkreślić wagę słowa. – Jego ofiary zawsze pozostawiane były bez śladów krwi na ubraniach, ze szczelnie zaszytymi ranami, dodatkowo zabezpieczonymi opatrunkami. Nawet włosy miały idealnie ułożone. Mesjasz dbał o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Zostawiał je w idealnym stanie – wyjaśniłem, wpatrzywszy się w kolorowy witraż.
– Tak właśnie było – zawtórował mi Wheels.
– A teraz nauka na przyszłość! – huknąłem, by zwrócić na siebie uwagę wszystkich zgromadzonych wokół osób. – Gdyby nie zdjęcia, które wcześniej otrzymaliśmy, nie wiedziałbym, jak ułożone są ręce ofiary. A u takiego pedantycznego i drobiazgowego osobnika, jakim jest nasz seryjny zabójca, to cholernie istotne.
Pokręciłem z niezadowoleniem, a równocześnie z niedowierzaniem głową. Omiotłem wzrokiem gapiących się na mnie funkcjonariuszy.
– Czego, do cholery, uczyli was w szkołach?! – Nie byłem w stanie poskromić złości. – Nawet najmniejszy, z pozoru nic nieznaczący szczegół może okazać się czymś, co pomoże rozwikłać zagadkę i namierzyć mordercę.
Otaksowałem każdego z osobna srogim wzrokiem, żeby się upewnić, że zrozumieli moje słowa. Kiedy zadowoliło mnie to, co ujrzałem w ich spojrzeniach, nakazałem:
– Niech ktoś załatwi mi drabinę.
Podszedłem do witraża, który przedstawiał klęczącą przed Jezusem kobietę. Przymrużyłem oczy, bacznie mu się przyglądając.
– Ma ktoś tę cholerną drabinę?! – sarknąłem głośno.
Czułem irytację i ogromne zniecierpliwienie.
– Zaraz ją pan dostanie. Momencik. – Któryś z policjantów usiłował mnie uspokoić.
Po chwili przystawiono ją do ściany. Wspiąłem się po metalowych szczeblach na sam szczyt. Badałem witraż kawałek po kawałku. Po moim ciele rozchodziły się znajome dreszcze podniecenia. Wreszcie coś dostrzegłem. Wygrzebałem z kieszeni lateksową rękawiczkę, po czym wyjąłem z dłoni świętej niewielkich rozmiarów rulonik.
– Kurwa – wymamrotałem ze złością oraz zawodem, gdy ze środka wypadł diamentowy kolczyk. – Kurwa! – Uderzyłem kilka razy w metalowy stopień. – Pieprzony gad!
– Inspektorze? – Do moich uszu dobiegł z dołu głos Wheelsa.
– Łap! – warknąłem i rzuciłem mu diamentowy kolczyk.
– Cholera – mruknął, zidentyfikowawszy przedmiot.
– No właśnie. – Skrzywiłem się.
Zszedłem szybko z drabiny. Moje wkurzenie urosło jeszcze bardziej, bo wyobraziłem sobie, że pieprzony psychopata czai się w którejś z naw i drwi z naszej nieudolności. Klapnąłem ciężko na ławkę i ostrożnie rozwinąłem kawałek papieru.
– „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”5 – cicho przeczytałem zapisany na nim cytat.
Przygryzłem wnętrze policzka i wciąż od nowa czytałem fragment.
– Czy mogę? – zapytał sierżant Wheels, wyciągając przed siebie rękę.
Podałem mu kartkę i podniosłem się, by znowu podejść do ofiary. Przeskakiwałem wzrokiem z niej na obraz i z powrotem.
– „Kto z was jest bez grzechu” – powtórzyłem, zagłębiając się w myślach.
Nie na długo jednak, gdyż nagle ktoś za moimi plecami odezwał się pełnym współczucia głosem:
– Biedna kobieta…
Kiedy się odwróciłem, ujrzałem stojącego kilka metrów ode mnie księdza. Był w podeszłym już wieku i z żalem wpatrywał się w martwą kobietę, lekko kiwając przy tym głową.
– Nie powinno go tu być – syknąłem do Deeds wkurzony, że cywil pałęta się po miejscu zbrodni.
Brak profesjonalizmu ze strony tutejszej policji sprawiał, że z minuty na minutę stawałem się coraz bardziej wściekły.
– On ją znalazł – odparła zadziornie i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Więc pozwól mu jeszcze wymacać zmarłą.
Lekceważąc ją, kucnąłem przed zwłokami i oglądałem uważnie twarz zamordowanej.
– Dlaczego akurat ten cytat? – szepnąłem do siebie pod nosem. – Dlaczego ty…
Zerknąłem ponownie na witraż, starając się połączyć ze sobą te istotne, choć niezrozumiałe na razie szczegóły.
– To Maria Magdalena z Jezusem – wtrącił swoje trzy grosze klecha, stając przy mnie.
Wyprostowałem się gwałtownie i obrzuciłem go rozwścieczonym spojrzeniem.
– Nikt księdza nie prosił… – Zamierzałem porządnie go zrugać i wyrzucić z kościoła, gdy raptem skojarzyłem fakty. – Maria Magdalena?! – Przesunąłem wzrok z obrazu na denatkę, a potem znowu zawiesiłem go na witrażu. – Czy ona nie była…
– Nierządnicą? – Księżulek nadążał za moim tokiem myślenia. – Tak, ale otrzymała przebaczenie.
– A niech to szlag… – mruknąłem z zadowoleniem.
Wszystko zaczęło nabierać kształtu.
– Jesteś w domu Bożym! – zganił mnie duchowny, dość mocno obruszony moimi słowami.
Zignorowałem starego. Usiłowałem spokojnie poukładać myśli. Każda z wcześniejszych spraw, cytaty czy pozycje, w jakich znajdowaliśmy ciała – wszystko zaczęło nabierać sensu.
Krążyłem po ołtarzu, zaciskając dłonie w pięści, i toczyłem w głowie zaciekły bój domysłów.
On ich karze – dotarło do mnie znienacka i natychmiast przystanąłem. Teraz wszystko było dla mnie jasne.
– Jak mogłem nie wpaść na to wcześniej!? – sapnąłem i odszukałem wzrokiem Wheelsa. – Skurwiel chce, żeby odpokutowali za grzechy. Dlatego ma się za zbawiciela.
Sierżant ruszył ku mnie prędko.
– No jasne, przecież…
Nie dokończył, bo przerwałem mu, podniecony nowym odkryciem.
– Ten cholery psychol w jakiś pokręcony sposób wybiera swoje ofiary i wymierza im sprawiedliwość. Każdy cytat dotyczył ofiary i tego, dlaczego została zabita. – Wyszczerzyłem się w satysfakcji.
– Kościół może oznaczać dla nich drogę do Boga, jakiś rodzaj odkupienia. – Wheels zaczął intensywnie kombinować.
Ukląkłem znów przed zwłokami, chwyciłem martwe ręce i uniosłem je ku swojej twarzy. Czułem na sobie ciekawskie spojrzenia funkcjonariuszy, a do moich uszu docierały strzępki rozmów, jakie cicho pomiędzy sobą prowadzili. Zaciągnąłem się zapachem dłoni zmarłej kobiety.
– To samo co zawsze? – Wheels pochylił się lekko nade mną.
– Tak, to ten sam rodzaj olejków – potwierdziłem i popadłem w chwilową zadumę. – Ojcze – zwróciłem się do obserwującego nas bacznie zakonnika. – Czy olej do namaszczania chorych pochodzi zawsze z tego samego miejsca?
– Co konkretnie masz na myśli?
– Olej używany podczas udzielania sakramentu namaszczenia chorych.