Nie ufaj mu - Remigiusz Mróz - ebook + audiobook + książka

Nie ufaj mu ebook i audiobook

Remigiusz Mróz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Minął rok, od kiedy życie Iny Kobryn wywróciło się do góry nogami. Kiedy wreszcie jest gotowa ruszyć dalej i zostawić za sobą trudne przeżycia, poznaje mężczyznę, na którego czekała. Daje jej poczucie bezpieczeństwa, nie ma przed nią tajemnic i sprawia, że Ina po raz kolejny wierzy w lepszą przyszłość.

Jej siostra przygotowuje się tymczasem do ślubu z Gracjanem Pabstem, który po latach w końcu się oświadczył. Wszystko układa się tak, jak powinno, dopóki nie dostaje ona wiadomości o treści „nie ufaj mu”. Czy Gracjan chowa własne upiory z przeszłości? Czy w istocie jest tym, za kogo mają go siostry? Obie muszą stawić czoła temu, że rzeczy, które wydarzyły się w ich życiu, nie są takie, za jakie je uważały…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (2533 oceny)
1523
628
258
100
24
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dasza13

Z braku laku…

Cóż, ilość nie zawsze idzie w parze z jakością.
60
agadziedzic2

Z braku laku…

zbyt przewidywalna książka, w dodatku Ina wydaje się hmmm nie myśleć zbyt logicznie. może za dużo uczuć w tej serii ale nie porywa mnie zbytnio. z przyjemnością przesłuchałabym kolejna część o Sewerynie :)
50
DanaZuziak

Nie oderwiesz się od lektury

Zachęcam wszystkich do przeczytania tego kryminału.Miłość,zauroczenie,wdzięczność,zachłyśnięcie się bogactwem- to wszytko sprawia ,że rzeczywistość odbieramy w przymglonych soczewkach. Życie to nie bajka .Cieszmy się z niego ale ostrożności ,zdrowego rozsądku -nigdy nie za wiele
20
ISuska

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna wciągająca część, od której nie można się oderwać. Czytasz dniami i nocami aż do zakończenia. Mróz w najlepszym wydaniu. Polecam!!
20
MsgNaz1975

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Mroza, no po prostu uwielbiam. Tym razem też się nie zawiodłam. Tylko, że chcę więcej, chcę ciągu dalszego tej historii. Mam nadzieję, że się doczekam. Oby tylko nie trwało to zbyt długo. Szczerze polecam.
20



 

 

 

 

Copyright © Remigiusz Mróz, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka prowadząca: Monika Długa

Marketing i promocja: Joanna Zalewska

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: © bernie_photo / Getty Images

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Zdjęcie autora: © Zuza Krajewska / Warsaw Creatives

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67324-40-3

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję temu, kto wpadł na to,

żeby umieścić rodzynki w serniku.

(Zupełnie bez związku z tytułem książki).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czy jesteśmy w ogóle w stanie poznać się na tyle,

byśmy mogli w pełni komuś zaufać?

 

Wiesław Myśliwski w rozmowie

z Michałem Nogasiem,

Wbrew rozsądkowi i nadziei

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ 1

 

 

Rozdział 1

 

INA

 

 

 

Było już ciemno, a strach karmił się mrokiem. Przynajmniej to sobie powtarzałam, kiedy stałam na przystanku przy Marszałkowskiej, naprzeciwko TK Maxx, i czekałam na autobus nocny linii czterdzieści dwa.

Środek tygodnia, Warszawa już spała. Dochodziło dwadzieścia po pierwszej w nocy, a ja robiłam wszystko, by nie zwracać uwagi na pojedyncze postacie, które przemykały gdzieś za moimi plecami.

Po kolacji ze znajomą przy Poznańskiej powinnam była wziąć taksówkę. Nie musiałabym iść aż tutaj, a potem telepać się nocnym na Bemowo. Prawda była jednak taka, że od pewnego czasu liczyłam każdy grosz. Bilet kosztował mnie raptem trzy czterdzieści, taryfa pewnie piętnaście razy tyle.

Do tego sprowadziło się moje życie – szukania oszczędności, nawet kiedy wynosiły kilkadziesiąt złotych. W poprzedniej rzeczywistości nie musiałam tego robić. Właściwie nie musiałam w ogóle martwić się zarobkami, bo Rafał zapewniał nam finansową stabilność, a ja skupiałam się na działaniach w gruncie rzeczy dobroczynnych. Nie budowałam koneksji biznesowych, nie kolekcjonowałam wpisów do CV jak inni. Miałam bufor bezpieczeństwa, który zapewniał mi pełną swobodę.

Teraz wszystko się zmieniło. Kolejne rekordy inflacyjne mnie dobijały, straciłam mieszkanie przy Poznańskiej i nie stać mnie było na wynajem choćby niewielkiej klitki. Od roku mieszkałam razem z siostrą i jej narzeczonym na Bemowie, starając się przekonać samą siebie, że nie mają nic przeciwko temu.

Dzisiejszy wieczór miał być wytchnieniem, swoistym memento, że na przekór wszystkiemu może być lepiej. Przez większość czasu tak się układał. Teraz jednak, kiedy stałam przed przystankiem, czułam się, jakbym grała drugoplanową rolę w jakimś horrorze – a więc była postacią, która za moment pożegna się z życiem, bo to te zazwyczaj umierają pierwsze.

Wzdrygnęłam się na tę myśl i objęłam się ramionami. Szybki rzut oka na telefon uświadomił mi, że do przyjazdu autobusu została jeszcze minuta, może dwie.

Rozejrzałam się z niepewnością, zupełnie jakby mój wzrok padający na niewłaściwą osobę mógł sprowadzić na mnie jakieś kłopoty.

Kilku młodych chłopaków właśnie wychodziło z pasażu Wiecha. Byli lekko podpici i zajęci rozmową, nie zwracali na mnie uwagi. Może przyszli z Sułtana, może z innego klubu. W okolicy działało trochę nocnych przybytków, w których alkohol lał się strumieniami, wyzwalając w bywalcach całe spektrum odcieni ludzkiej natury – od tych najweselszych po najmroczniejsze.

Grupa mnie minęła, zaśmiewając się z jakiegoś niewybrednego żartu. Takimi jak oni się nie przejmowałam. Bardziej niepokojący wydawali mi się ci, którzy samotnie przemierzali miasto o tej porze.

Znów ukradkowo się rozejrzałam. Jak na złość na przystanku nie było nikogo oprócz mnie. Czułabym się znacznie bezpieczniej w towarzystwie innej kobiety, może nawet mężczyzny, z którym łączyłoby mnie tylko to, że razem czekamy na ten sam autobus.

Szeroki chodnik od strony Złotej był pusty, więc odwróciłam się w drugim kierunku. Zobaczyłam w oddali postawnego faceta, który właśnie wyszedł zza zakrętu. Był lekko oświetlony żółtawym, brudnym światłem latarni. Nieco lepiej mogłam go dostrzec dopiero, kiedy mijał neony pasażu handlowego.

Wyłowiłam z mroku czarną skórzaną kurtkę i zobaczyłam, że gość lekko się zatacza. Nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę godzinę. Zbliżał się do przystanku jakby niepewny, czy obrał właściwy kurs.

Kiedy rzucił mi spojrzenie, natychmiast odwróciłam wzrok. Z jakiegoś powodu zrobiło mi się gorąco i poczułam, jakbym nieopatrznie sprowadziła na siebie niebezpieczeństwo. Gdybym miała ściągniętą apkę Ubera i podpiętą do niej kartę, już bym zamawiała transport. Zanim jednak zrobię jedno i drugie, autobus dawno przyjedzie.

Machinalnie odsunęłam się w przeciwnym kierunku. Stałam jak słup soli, czekając, licząc sekundy i wzywając ten przeklęty nocny w myślach.

W końcu odnalazłam w sobie na tyle odwagi, by spojrzeć na faceta w kurtce. Wciąż szedł w moją stronę, tym razem zbliżył się nieco do ulicy. Ewidentnie kierował się na przystanek.

Kurwa mać.

Trzeba było nie oszczędzać albo przystać na to, żeby Gracjan odebrał mnie po kolacji. Narzeczony mojej siostry oferował, że przyjedzie, przysłał mi nawet godzinę temu esemesa, że jakby co, nic nie pił i jest gotowy.

Spławiłam go dość dosadnie tylko z jednego powodu – nie chciałam dopuścić do sytuacji, w której znaleźlibyśmy się razem nocą w aucie. Mogłam całkiem dobrze wyobrazić sobie, jak suniemy niespiesznie przez pogrążone w mroku miasto, zatopieni w dźwiękach cichej muzyki. I jeszcze lepiej to, jak niewygodna byłaby to sytuacja.

Od roku unikałam podobnych, a Pabst mi w tym pomagał. Nigdy nie zwerbalizowaliśmy tego, co między nami było – oboje mieliśmy jednak pełną świadomość, czym jest ten nienazwany pierwiastek, który nas łączy.

W końcu musiałam się do tego przyznać. Szczególnie jeśli miałam zamiar zdusić to wszystkimi możliwymi metodami.

W tej chwili jednak dwudziestoparominutowa przejażdżka z Gracjanem, nawet jeśli problematyczna, wydawała się znacznie lepszym wyjściem niż tkwienie tutaj samotnie i proszenie się o kłopoty.

Zerknęłam w stronę ronda Dmowskiego i nabrałam głęboko tchu. Mężczyzna zwolnił kroku, by odpalić sobie papierosa. Zachwiał się przy tym lekko, jakby utrata kontaktu wzrokowego z chodnikiem zakłóciła działanie błędnika.

Mogłam już dostrzec jego twarz. Mocno ciosane rysy, kilku­dniowy zarost, głęboko osadzone oczy. Nie budziłby zaufania w dzień, co dopiero w nocy. Facet wyglądał na kogoś, kto lubi robić innym problemy.

Wypuściłam głośno powietrze i rzuciłam okiem w przeciwnym kierunku. Miałam nadzieję, że pojawi się jakaś kobieta, podobnie zbłąkana dusza jak ja. W jakiś sposób takie towarzystwo sprawiłoby, że sytuacja zmieniłaby się diametralnie.

Przy Marszałkowskiej nikogo jednak nie było. Słyszałam jakieś śmiechy i głośną wymianę zdań z oddali, ale nikogo nie dostrzegłam.

Mężczyzna zaciągnął się papierosem, wciąż się do mnie zbliżając. Wiedziałam, że teraz bacznie już mnie obserwuje, czułam na sobie jego spojrzenie.

Jezu, po co mi to było? Powinnam była siedzieć w domu i o tej porze dawno spać. A nie stać sama na przystanku, czekając tylko, aż ktoś mi zagrozi.

Facet był kilkanaście metrów ode mnie, kiedy obróciłam się w jego stronę. Znów odniosłam absurdalne wrażenie, jakby mój wzrok mógł w jakiś sposób go sprowokować – i jakby trwanie w bezruchu i ignorowanie go jakimś cudem przynios­ło odwrotny efekt.

Uśmiechnął się do mnie, ale nie było w tym nic z serdeczności. Pijacki grymas dowodził tylko, że nie pomyliłam się w ocenie tego mężczyzny.

Był już o kilka kroków i wciąż świdrował mnie spojrzeniem. Wyjęłam komórkę, jakbym dzięki temu mogła w jakiś sposób zapewnić sobie bezpieczeństwo, i wybrałam numer Pabsta.

Czekałam w napięciu, aż odbierze, ale odpowiadał mi jedynie przeciągły sygnał, który w tej chwili przywodził na myśl odliczanie do tragedii. Gracjan nie odebrał. Nic dziwnego, w końcu sama zapewniłam go, że nie muszą na mnie czekać, bo razem ze znajomą będę jechała taksówką. Inaczej nie pozwoliłby mi wracać samej.

– Już do domu? – rozległ się głos podpitego mężczyzny.

Obejrzałam się w jego stronę, nie odsuwając komórki od ucha. Skinęłam głową i zmusiłam się do lekkiego, poprawnego uśmiechu.

– Nie za wcześnie? – dodał.

Oczy mu się szkliły, mówił nieco niewyraźnie. Wydawało mi się, że nawiązanie z nim jakiejkolwiek rozmowy może zakończyć się tylko źle. Milczenie jednak także nie mogło poprawić sytuacji.

Czułam, jak serce mi przyspiesza, gdy patrzył na mnie z oczekiwaniem na jakąkolwiek odpowiedź.

Czas się zatrzymał.

Mogłam wyobrazić sobie już najczarniejszy scenariusz. Rozsądna część umysłu podsuwała mi zapewnienia, że wszystko jest w porządku, że przesadzam, jestem w centrum miasta, nic mi tutaj nie grozi.

Ale czy nie czytałam o pobiciach i innych rzeczach, które działy się pod samym Pałacem Kultury? W środku nocy takie rzeczy były tutaj przecież na porządku dziennym. I nawet jeśli ktoś coś widział, nie reagował.

Patrzyłam na niego o moment za długo i poczułam, jakbym go wyzywała. Nagle odnotowałam, że ma czerwony ślad na białej koszuli, tuż pod kołnierzykiem.

Jezu, krew.

Nie, nie, spokojnie, powiedziałam sobie w duchu. Barwa się nie zgadza, to tylko ślad po czerwonym winie.

Uświadomiłam sobie, że wstrzymywałam oddech. Stojący obok mężczyzna też zdawał się to odnotować.

Nagle uniósł lekko otwarte dłonie. Uśmiechnął się.

– Przepraszam – rzucił. – Nie chciałem cię wystraszyć.

Przymknęłam na moment oczy, głęboko odetchnąwszy. Przesadzałam. Facet miał wprawdzie zakazaną mordę i głos tak chropowaty, jakby oddawał dźwięk papieru ściernego, ale nie stanowił żadnego zagrożenia.

Pozwoliłam, by na mojej twarzy pojawił się wyraz rozluźnienia.

– Czekasz na autobus? – dodał.

– Nie, po prostu lubię stać sobie nocami na przystankach.

Parsknął cicho, a potem wypuścił dym w bok.

– Ciekawe hobby.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, zobaczyłam nocny nadjeżdżający od strony ronda. Oboje obróciliśmy się ku niemu i urwaliśmy dalszą rozmowę, jakby przyjazd autobusu był do tego sygnałem.

Chwilę później ja usiadłam w przedniej części, a mężczyzna w skórzanej kurtce z tyłu. Zupełnie jakby czuł się winny, że wywołał we mnie niepokój, i chciał zwiększyć nieco dystans.

Teraz jednak nie wydawał się już zagrożeniem. Przeciwnie, w mroku, który sprawiał, że miejska przestrzeń jawiła się obco, stanowił jasny punkt. Obróciłam się przez ramię i zobaczyłam, że skupia całą swoją uwagę na komórce.

Akurat w momencie, kiedy to robiłam, podniósł jednak wzrok. Był nieco skonsternowany, że na niego patrzę, i niepewnie się uśmiechnął.

– Czyli to jednak coś więcej niż hobby – powiedział.

– Hm?

– Ewidentnie jedziesz autobusem.

Mimowolnie się uśmiechnęłam.

– Gdzie wysiadasz? – dodał.

– Na Górczewskiej.

– To możesz liczyć na towarzystwo – odparł uspokajającym tonem, jakby połapał się, że niespecjalnie podoba mi się samotne podróżowanie nocą.

Przez moment na siebie patrzyliśmy, po czym skupił się z powrotem na telefonie, wyraźnie nie chcąc mnie dłużej zaczepiać. Osunęłam się lekko na swoim miejscu i odprężyłam.

Poczułam spokój do tego stopnia, że kiedy autobus zatrzymywał się na moim przystanku, byłam już mocno senna. Posłałam pożegnalne spojrzenie mężczyźnie, który odpowiedział uniesieniem kącików ust, a potem wysiadłam.

Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że on także opuścił pojazd. Od razu się wzdrygnęłam.

– O kurde, przepraszam – rzucił szybko. – Chyba się nie zrozumieliśmy. Miałem na myśli, że też wysiadam na Górczewskiej.

– A, no tak… – odparłam na tyle elokwentnie, na ile w tej chwili było mnie stać.

Facet w kurtce powiódł wzrokiem dookoła.

– Daleko masz? – spytał.

– Nie.

Raptem paręset metrów, ale postanowiłam nie dzielić się szczegółami.

– Ja idę w stronę Galerii Bemowo – powiedział. – Ale mogę podejść z tobą.

Galerii Bemowo? Co to za kierunek? Zabrzmiało to, jakby niespecjalnie orientował się w okolicy, bo stąd do tego miejsca była jakaś godzina marszu. Przez moment miałam wrażenie, że rzucił jakikolwiek punkt orientacyjny w dzielnicy, który kojarzył.

– Dzięki, nie trzeba.

Zbliżył się, ale tylko o parę kroków. Nadal jednak zachowywał bezpieczną odległość.

– O tej porze różnie może być – powiedział.

– Wiem, wiem – zapewniłam. – Ale chłopak po mnie wyjdzie.

– To tym bardziej powinnaś się zgodzić.

– Dziękuję – odparłam. – Naprawdę nie ma potrzeby.

Jakimś cudem zdołałam wymusić beztroskę na twarzy, a potem od razu odwróciłam się i ruszyłam w stronę Czumy, w duchu zapewniając się, że to tylko kilkaset metrów i nic złego się nie zdarzy.

Mężczyzna jednak ruszył za mną.

– Będę trzymał dystans społeczny – oznajmił.

Obejrzałam się przez ramię i zorientowałam się, że przełknięcie śliny przychodzi mi z coraz większym trudem.

O ile w centrum mogłam liczyć na jakiś przypadkowy patrol policji lub dobrego samarytanina, o tyle tutaj nie było żywej duszy.

– No, chyba że chcesz, żebym się trochę zbliżył.

Potrzebowałam chwili, by upewnić się, że naprawdę to powiedział. Znów zrobiło mi się gorąco – i tym razem uczucie nie chciało ustąpić. Szybko wyjęłam komórkę z kieszeni.

– Hej, słyszysz?

Nie odpowiedziałam, przyspieszając kroku.

– No co jest, kurwa? – rzucił. – Nagle odechciało ci się gadać?

Fala gorąca była niemal nokautująca. W całkowicie beznadziejnej próbie wybrałam numer Gracjana i przyłożyłam komórkę do ucha.

– Ogłuchłaś, do chuja?

Przyspieszyłam kroku, ale z jakiegoś powodu nie zaczęłam biec. Sama tego nie rozumiałam. Może mój umysł nie pojmował jeszcze, w jakim niebezpieczeństwie się znalazłam? Może paradoksalnie nie dopuszczałam tego do siebie?

Owszem, mogło to spotkać kogoś innego. W dzisiejszym świecie napaść na samotne kobiety w nocy niestety nie była czymś niespotykanym. Zawsze jednak wydawało mi się, że mnie to nie dotyczy. Mnie to nie dotknie.

Im głośniejsze kroki rozbrzmiewały za mną, tym bardziej docierało do mnie, co może za moment się wydarzyć.

– Mówię coś do ciebie!

Nie obróciłam się, jakby to miało sprawić, że wszystko się urealni.

– Już ja cię, suko, nauczę…

Przecięłam Górczewską niemal biegiem i znalazłam się na niewielkim skwerze przy Kossutha, porośniętym trawą i paroma kępami drzew. Do domu było pięć minut. Szybkim krokiem nawet mniej.

Tak niedaleko. Tak niewiele dzieliło mnie od bezpieczeństwa.

– Dosyć tego – rzucił idący za mną mężczyzna.

O Boże, nie ma szans, żeby zostawił mnie w spokoju.

To się działo naprawdę.

Zanim na dobre to do mnie dotarło, poczułam, jak łapie mnie za ramię. Obróciłam się w całkowitym transie, nie rozumiejąc nawet, dlaczego to robię. Spojrzałam mu prosto w oczy. I zobaczyłam w nich jedynie szaleństwo.

Chciałam krzyknąć, choć wiedziałam, że nikt nie ruszy mi z pomocą. Nie zdążyłam nawet spróbować. Ledwo otworzyłam usta, napastnik popchnął mnie ku kępie drzew. Upadłam tuż przy pniu jednego z nich, natychmiast się obróciłam, ale było za późno.

Mężczyzna znalazł się na mnie. Jedną rękę zacisnął na moich ustach, a drugą wyrwał mi bluzkę ze spodni.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Szarpałam się, miotałam, próbowałam krzyczeć. Wszystko na nic. Zamiast wołania o pomoc z moich ust dobywało się jedynie niewyraźne rzężenie. Ciężar ciała tego człowieka był tak duży, że nie mogłam się poruszyć.

– Nie! – zdawało mi się, że krzyknęłam.

Jeszcze mocniej zacisnął rękę na mojej twarzy, a ja poczułam, jakby miał wypchnąć mi zęby z dziąseł. Wydawałam z siebie paniczny, głuchy ryk. Na nic się nie zdał.

Napastnik sięgnął do moich jeansów. Wsunął pod nie rękę, a potem szarpnął z całej siły, jakby chciał rozerwać rozporek.

Robiłam wszystko, by go z siebie zrzucić. Wierzgałam nogami, próbowałam przetoczyć się na bok. Byłam jednak całkowicie bezsilna, jakby moje ciało już nie należało do mnie, tylko do niego.

Nawałnica myśli zalała moją głowę w ułamku sekundy.

Nie byłam na tabletkach.

Jak wrócę do domu?

Jak pokażę się Julii i Gracjanowi, jak im o tym powiem?

Jak będzie wyglądała moja przyszłość?

Właściwie nie rozumiałam nawet, skąd te pytania pojawiają się w moich myślach. Tym bardziej nie potrafiłam znaleźć na nie odpowiedzi.

Spróbowałam jeszcze raz krzyknąć. Jeszcze raz zrzucić go z siebie.

I tym razem na nic się to nie zdało. Napastnik uporał się z rozporkiem, ale nie miał jak zsunąć moich spodni. Zaraz potem zrozumiał, że w ten sposób nic nie zdziała. Cofnął na moment rękę z mojej twarzy.

Na dewastująco krótką chwilę pojawiła się nadzieja. Nadzieja, że odpuści, że zostawi mnie w spokoju, że znajdzie w sobie jakieś człowieczeństwo. Zupełnie irracjonalna, pozbawiona sensu.

Znikła równie szybko, jak się pojawiła, gdy tylko pięść mężczyzny trafiła mnie w głowę.

W uszach mi zaszumiało, przed oczami zrobiło mi się ciemno. W jakiś sposób ten niemalże nokautujący cios przyniósł mi ukojenie. Może gdybym straciła przytomność…

Natychmiast odepchnęłam tę myśl i zebrałam się w sobie. Z całych sił starałam się wyrwać, ale napastnik od razu z powrotem przytłoczył mnie ciężarem swojego ciała. Znów nie mogłam się poruszyć.

Nigdy nie czułam, by ktoś dysponował taką siłą. By ktoś miał nade mną tak przeraźliwą władzę.

Nie byłam w stanie zrobić niczego.

Mężczyzna przesunął dłonią po moim brzuchu i dotarł do piersi. Ścisnął mocno, ale nie czułam już bólu. Przestawałam czuć cokolwiek.

Odniosłam wrażenie, jakbym opuszczała swoje ciało. Zupełnie jak ci wszyscy ludzie, którzy opisują śmierć kliniczną.

Może coś w tym było. Może ja też właśnie umierałam, ale nie dane mi było doświadczyć błogosławieństwa śmierci.

Czułam, że się poddaję.

Stało się to gdzieś na styku podświadomości i reakcji bezwarunkowej. Zupełnie jakby ktoś podjął tę decyzję za mnie.

Nie, proszę, nie…

Próbowałam wypowiedzieć te słowa, ale żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust. Nie rozumiałam już, co się dzieje. Nie potrafiłam ogarnąć umysłem, co ani dlaczego robi ten człowiek.

Stałam się martwa.

Musiał poczuć, że udało mu się zdusić mój opór, bo jeszcze raz sięgnął do moich jeansów. Znów poczułam jego palce pod spodniami, kiedy szarpnął za rozsunięty rozporek.

Nic nie mówił, nie napawał się tą chwilą, nie potrzebował dodatkowego podniecenia. Próbował zrobić wszystko jak najszybciej. Próbował zgwałcić mnie jak najszybciej.

Nagle się uniósł.

Sprawiał wrażenie, jakby jakaś przemożna siła oderwała go ode mnie.

Niejasno zrozumiałam, że za moment całkiem ściągnie moje spodnie, a potem swoje. Wedrze się we mnie, sprawiając ból, którzy będzie towarzyszył mi aż do końca. Życie z nim stanie się moją nową normalnością.

Nic się jednak nie wydarzyło.

Napastnika nie było nade mną, nie sięgnął do moich jeansów. Nie czułam na sobie jego ohydnego dotyku.

Przez wpółzamknięte oczy spojrzałam w lewo. Nic. Zwróciłam wzrok w przeciwnym kierunku i dopiero wtedy dotarło do mnie, co się dzieje.

Ktoś zrzucił ze mnie tego mężczyznę.

Widziałam tylko jego plecy, kiedy uderzał mojego napastnika. Zdołał wyprowadzić dwa ciosy, nim ten odzyskał inicjatywę. Oddał temu drugiemu, a on zatoczył się lekko w moją stronę. Coś krzyczeli, nic jednak nie rozumiałam.

Gwałciciel był znacznie postawniejszy.

Boże, jeśli wygra to starcie…

Nie dokończyłam myśli, bo drugi z mężczyzn krzyknął coś do grupy ludzi oddalonej o kilkadziesiąt metrów. Na moment czas się zatrzymał. Potem napastnik nagle drgnął, jakby wyrwał się z jakiegoś marazmu.

Natychmiast się odwrócił i puścił się pędem Górczewską. Nie widziałam, czy ktoś za nim biegnie. Nie miałam świadomości, co się dzieje. Machinalnym ruchem sięgnęłam do spodni, starając się je zapiąć.

Ręce trzęsły mi się tak bardzo, że nie potrafiłam poradzić sobie z rozporkiem. Spróbowałam się podnieść, ale na próżno.

Kątem oka zobaczyłam, że dopada do mnie mężczyzna, który mnie uratował.

– Wszystko w porządku? – wysapał. – Nie ruszaj się, zaraz wezwę…

– Nie – zdołałam tylko wydusić.

Powtarzał pierwsze pytanie, ale nie potrafiłam wykrzesać z siebie już nic więcej. Spojrzałam na niego, starając się na zawsze zapamiętać człowieka, który uratował mi życie.

– Jezu… – powiedział cicho, przyglądając się mojej twarzy.

Obrócił się przez ramię, krzyknął coś do ludzi, których wcześniej starał się zawołać. Po chwili pojawił się inny mężczyzna, coś mu podał. Zrozumiałam, że ma gazę. Skąd?

Ten, który mnie uratował, przyłożył mi ją do górnej wargi, przypatrując mi się, jakbym za moment miała stracić przytomność. Nie cofnęłam się przed jego ręką, kiedy mnie dotknął. A gdy przesunął wzrokiem po moim ciele, miałam jedynie wrażenie, jakby chciał upewnić się, że zdołał w porę zatrzymać gwałciciela.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział.

Zmusiłam się do lekkiego skinienia głową, a rozmówca jeszcze raz zerknął na moje spodnie, po czym przeniósł wzrok na pozostałe osoby.

– Ktoś za nim pobiegł? – zapytał.

– Nie – odparł drugi z mężczyzn.

W tym momencie zrozumiałam, że ktokolwiek mnie zaatakował, jest na wolności.

Wie mniej więcej, gdzie mieszkam.

I może spróbować jeszcze raz.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

Siedziałam pod drzewem, wolno pociągając nosem. Czułam metaliczny posmak w ustach, kojarzący mi się z sytuacją, kiedy po pijaku z jakiegoś powodu zabierałam się do nitkowania zębów. Wtedy jednak smak krwi był delikatny i przejściowy, teraz zdawał się wieczny.

Mężczyzna, któremu w tej chwili zawdzięczałam wszystko, siedział obok mnie. Oboje patrzyliśmy w kierunku Górczewskiej, a ja nie miałam pojęcia, ile czasu minęło, od kiedy napastnik odbiegł.

– Dziękuję – wydusiłam w końcu.

Rozmówca spojrzał na mnie niepewnie, jakby nie wiedział, dlaczego w ogóle mówię coś takiego.

– Gdybyś zjawił się chwilę później…

– To poradziłabyś sobie sama – uciął. – Gość miał szczęście, że akurat przechodziliśmy.

Obróciłam do niego głowę, trochę nie dowierzając, że zdobył się na tak luźną uwagę. Przyjął przepraszający wyraz twarzy, jakby niepewny, czy sięganie w takiej sytuacji po humor nie jest aby makabryczne.

– Przepraszam – dodał szybko. – Nie wiem, co powinienem…

– Wszystko okej.

Na potwierdzenie tego zmusiłam się do bladego uśmiechu, mimo że wciąż zdawało mi się, jakbym balansowała na granicy omdlenia. Było mi niedobrze, serce tłukło się jak oszalałe w klatce piersiowej, a moje kończyny zdawały się nie należeć do mnie.

Znów popadałam w jakiś rodzaj otępienia. Ocknęłam się dopiero, kiedy siedzący obok mężczyzna wyciągnął do mnie rękę.

– Alan Bohucki – powiedział. – Przez samo „h”.

Przedstawiłam mu się tylko jako Ina. Używałam wprawdzie nazwiska Kobryn, bo wychodziłam z założenia, że należy do mnie w równym stopniu jak do Rafała, teraz jednak nie mogłam się zdobyć na to, by podać komukolwiek choćby podstawowe dane.

– Właściwie wszyscy mówią Bohun – dodał.

Przełknęłam głośno ślinę, mając wrażenie, że utknie gdzieś w całkowicie wysuszonym przełyku.

– Niezbyt dobra ksywa – odparłam.

Dopiero teraz docierało do mnie, jak słaby stał się mój głos. Musiał być ledwo słyszalny.

– Ich zazwyczaj się nie wybiera – odparł Alan, a potem wskazał na jedną z towarzyszących mu osób, które stały przy ulicy. – Ten gość to Kiełbasa. Nie pytaj o rodowód tego określenia.

Zamrugałam, skupiając wzrok na wspomnianej grupie. Jeden facet, dwie dziewczyny. Wyglądali na zmęczonych, jakby skończyli imprezować dwie godziny temu i teraz z niewiadomego powodu postanowili otrzeźwieć.

– Co tu robicie? – odezwałam się.

Bohun wskazał za siebie.

– Mieliśmy małe nieporozumienie w ConspiRacji.

Uniosłam brwi, nie bardzo rozumiejąc.

– Taki klub po drugiej stronie parku – wyjaśnił Alan. – Jeden z moich kumpli trochę oberwał, musieliśmy zabrać go do nocnej pomocy.

Nocna pomoc. Była taka placówka, gdzieś tutaj. Tak, dopiero teraz skojarzyłam, że znajduje się przy Czumy, kawałek za zakrętem. Tam musieli dostać gazę, którą teraz przyciskałam do rozciętej wargi.

– Jak się napije, robi problemy – dorzucił Bohun, chyba tylko po to, by cokolwiek mówić. – Próbował poderwać dziewczynę w klubie na tekst o tym, czy właśnie uwierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia, czy może powinien przejść obok jeszcze raz.

Przesunęłam trzęsącymi się dłońmi po włosach, dopiero teraz czując, ile w nich ziemi i piasku.

– Udało się? – spytałam.

– Wkurwić jej chłopaka? Jak najbardziej.

Nie odpowiedziałam, wciąż nie potrafiąc skupić się na choćby jednej myśli. W głowie miałam całkowity chaos.

– Zaczęli się przepychać i zanim zareagowaliśmy, Kiełbasa zdążył już mocno oberwać – kontynuował Bohun. – Jak widzisz, nie jesteśmy jakoś specjalnie napompowani.

Potarłam oczy i przyjrzałam się najpierw jemu, a potem jego znajomym. Rzeczywiście nie wyglądali na ludzi, którzy wdają się w bijatyki. Wszyscy nosili drogie ubrania, a Alan miał na nadgarstku pokaźny zegarek.

– Tak czy inaczej, zabraliśmy go na nocną pomoc. Personel jest tam naprawdę w porządku, zajęli się nim tak, że…

– Nie wybieram się tam – ucięłam, orientując się, po co Alan w ogóle podjął ten wątek.

W odpowiedzi spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

– To, co przed momentem…

– Nic mi nie jest – zapewniłam. – Do niczego nie doszło.

Czułam, że będę sobie to powtarzać przez długi czas. Tylko czy zdołam samą siebie przekonać?

– Wszystko jest okej – dodałam.

– Słuchaj, ten facet…

– Nie zdążył nic mi zrobić.

Bohun przez moment się wahał, obracając zegarek na przegubie ręki.

– Krew na twojej twarzy mówi coś innego – odparł w końcu. – Poza tym zaatakował cię nie tylko fizycznie.

Miał rację, ale nie zamierzałam tego przyznawać. Ani przed kim innym, ani przed sobą. Alan zjawił się w porę, nic złego mi się nie przydarzyło.

– Poradzę sobie – rzuciłam.

– To pozwól lekarce chociaż sprawdzić, czy ten cios…

– Naprawdę nie potrzeba mi żadnej pomocy.

Wbijam wzrok w jego oczy z nadzieją, że wreszcie odpuści. On sam właściwie powinien pozwolić, by ktoś z personelu medycznego rzucił na niego okiem. Oberwał znacznie mocniej ode mnie – szczęśliwie uderzenie musiało paść z dala od nosa i ust, bo nie miał śladów krwi. Wciąż jednak mogło dojść do lekkiego wstrząśnienia mózgu albo innych urazów.

– Ale może ty powinieneś się przebadać? – podsunęłam.

Bohun uniósł wysoko brwi.

– Jedyne, co powinienem zrobić, to odprowadzić cię na najbliższy komisariat, jeśli nie chcesz iść do lekarza.

– Nie ma mowy.

– Trzeba to zgłosić, nie można pozwolić, żeby…

– Nie mam zamiaru niczego zgłaszać – ucięłam stanowczo.

Wydawało mi się, że to absolutnie ostatnia rzecz, która byłaby mi w tej chwili potrzebna. Odczuwałam jakiś wewnętrzny imperatyw, by jak najszybciej zostawić całą tę sprawę, zamieść ją pod dywan, udawać, że nie miała miejsca.

Bohun patrzył na mnie w milczeniu, chyba licząc na to, że zmienię zdanie. W końcu jednak odpuścił.

– W takim razie zapisz chociaż mój numer – odezwał się. – I jeśli dojdziesz do wniosku, że chcesz złożyć zawiadomienie, wystąpię jako świadek.

Wpisałam go do kontaktów tylko po to, by dłużej nie próbował mnie przekonać. W rzeczywistości jednak nie zamierzałam kiedykolwiek iść na policję. Było to całkowicie irracjonalne, ale jednocześnie wydawało mi się logiczne.

Im szybciej o tym wszystkim zapomnę, tym lepiej.

Nic mi nie groziło ze strony napastnika. Nigdy więcej go nie spotkam. Pojawił się tutaj, w mojej okolicy, tylko dlatego, że przyjechał za mną z centrum. Nie miał powodu, by wracać, wręcz przeciwnie. Gdyby kiedykolwiek się tu zjawił, ryzykowałby, że go rozpoznam.

Powtarzałam to sobie w głowie na tyle długo, że nie zauważyłam, jak trójka towarzyszy Alana do nas podeszła.

– Bohun, będziemy się zbierać – odezwała się jedna z kobiet. – Trzeba wezwać jakiegoś ubera albo coś?

Alan popatrzył na mnie pytająco.

– Nie, dziękuję – odparłam. – Mieszkam niedaleko.

Zaczęłam się podnosić, a Bohun zareagował natychmiast, podrywając się na równe nogi i wspierając mnie pod rękę.

Spodziewał się chyba, że się wzdrygnę. Ja także.

Po raz kolejny jednak jego dotyk nie wyzwolił we mnie żadnej tego typu reakcji. Może byłam jeszcze w szoku? Może instynkt samozachowawczy został ogłuszony?

– Odprowadzę cię – powiedział Alan.

Jakkolwiek było to głupie, automatycznie chciałam zaprotestować.

– Tylko pod klatkę – zapewnił. – Nie będę nawet patrzeć, pod który numer dzwonisz czy gdzie się kierujesz.

Źle odebrał moje zawahanie. Nie wynikało z tego, że się go obawiałam – jeśli w tej chwili mogłam polegać na kimkolwiek, to właśnie na człowieku, który ustrzegł mnie przed tragedią. Chodziło o jakieś mechaniczne sprzężenie zwrotne w moim umyśle, które kazało zawsze stać na stanowisku: „dam sobie radę sama”.

Nie, może nie zawsze. Od roku jednak z całą pewnością.

– Jeśli chcesz, możemy pójść wszyscy – dodał Alan.

– Nie, nie. Nie ma potrzeby.

Rozejrzał się po Górczewskiej i wsunął ręce do kieszeni.

– Sama na pewno nie pójdziesz.

– Nie, jasne – odparłam. – Ale wystarczy mi jeden ochroniarz.

Bohun nieznacznie się uśmiechnął, a potem pożegnał się z obiema kobietami, krótko je przytulając. Mimo że ta czwórka wyglądała jak pary na podwójnej randce, najwyraźniej nimi nie była. Dostrzegłam jedynie koleżeńską serdeczność.

Ruszyliśmy powolnym krokiem w stronę Czumy, a ja miałam wrażenie, że Alan cały czas jest gotowy mnie przytrzymać, gdybym nagle straciła równowagę. Nie było to całkowicie nieuzasadnione. Miałam wrażenie, że albo moje nogi zaraz się ugną, albo mój kręgosłup przestanie trzymać ciało w pozycji pionowej.

Obawiałam się, że zanim mnie odstawi, będzie przekonywał mnie do złożenia doniesienia na komisariacie. Nie odezwał się jednak słowem.

– Słuchaj… – zaczął, kiedy widziałam już swój blok. – Nie chcę, żeby to zabrzmiało dziwnie, ale mieszkasz z kimś?

Rzuciłam mu krótkie, pełne przerażenia spojrzenie.

– Pytam, bo…

– Spokojnie – ucięłam, rozluźniając mięśnie twarzy. – Wiem, dlaczego pytasz. I tak, z siostrą i jej narzeczonym.

Wyraźnie odetchnął, być może dochodząc do wniosku, że w przeciwnym wypadku musiałby jakoś sformułować propozycję, że zostanie ze mną przez godzinę albo dwie i upewni się, że po opadnięciu adrenaliny nie stracę przytomności czy coś.

– To dobrze – odparł. – Ale gdybyś czegoś potrzebowała, masz mój telefon.

– Jasne.

Po chwili zatrzymaliśmy się pod moją klatką, a Bohun powiódł wzrokiem po elewacji. Budynek niczym się nie wyróżniał, był identyczny z kilkoma innymi w okolicy – wszystkie mogłyby śmiało robić za tło w filmie o dekadzie gierkowskiej. Pamiętałam, jak w kawałku Beton M3 śpiewał o nich kiedyś Dezerter, określając je jako „mieszkalne bunkry na Jelonkach”.

Alan nie sprawiał wrażenia kogoś, kto bywa w takich miejscach, szczególnie nocą. Za dnia było tu całkiem przyjaźnie – tuż przed blokiem rozpościerał się Park Górczewska, wokół królowała zieleń. Po zmroku jednak robiło się niepokojąco dla każdego, kto tutaj nie mieszkał.

Mimo to Bohun nie rozglądał się nerwowo, nie starał się wyłowić z ciemności niebezpieczeństwa. Skupiał się tylko na mnie, jakby obawiał się wyłącznie tego, że w końcu szok ustąpi i dotrze do mnie prawda o tym, co się wydarzyło.

Może rzeczywiście wszystko ku temu zmierzało. Ale jeśli tak, to za wszelką cenę chciałam skonfrontować się z tym sama, w zaciszu domu. Podeszłam do drzwi i zaczęłam szukać kluczy w torebce.

Kiedy w końcu je znalazłam, zerknęłam na Alana, nie bardzo wiedząc, co mam powiedzieć. Jak dziękować komuś za uratowanie życia? Jak go pożegnać?

– To ja się zbieram – wyręczył mnie. – Jakby co, to nawet się nie zastanawiaj i dzwoń.

– Jasne.

Zanim zdążyłam dodać coś więcej, uśmiechnął się, odwrócił i ruszył w kierunku, z którego przyszliśmy.

– Czekaj – rzuciłam. – Może zamówimy ci jakiegoś ubera albo coś…

Uniósł komórkę, a ja dopiero teraz się zorientowałam, że odchodząc, wyciągnął ją z kieszeni.

– Taki miałem zamiar – odparł. – Ale wyglądałaś, jakbyś chciała zostać już sama.

– No tak…

Stał kilka metrów ode mnie, żadne z nas nie wiedziało, jak się zachować.

– Gdzie mieszkasz? – zapytałam, byle tylko się odezwać.

– Przy Foksal.

– Kawałek drogi.

Bohun wzruszył ramionami, a potem skupił się na telefonie. Szybko zamówił ubera i uniósł wzrok.

– Za pięć minut będzie – oznajmił.

– Poczekam.

– Nie trzeba, naprawdę – odparł i wskazał ręką klatkę schodową. – Im szybciej będziesz w domu, tym lepiej.

Skinęłam głową, bo ewidentnie nie mijał się z prawdą. Zrozumiał też chyba, że jeszcze nie weszłam do środka głównie dlatego, że nie chciałam okazać niewdzięczności. Uniósł dłoń na pożegnanie, a potem ruszył w stronę Powstańców Śląskich.

Ledwo się oddalił, natychmiast weszłam do klatki i zamknęłam za sobą drzwi.

Nagle opadł mnie dziwny strach, zupełnie jakby fakt, że zostałam sama, pozwolił mu się zjawić.

Szybko skierowałam się do mieszkania i weszłam do niego tak cicho, jak tylko się dało. Nie chciałam obudzić Julki ani Gracjana, bo rozmowa o tym, co się zdarzyło, była w tej chwili najgorszym, co mogłam sobie wyobrazić.

Wiedziałam jednak, że jej nie uniknę.

Rankiem obudziłam się cała obolała, z wrażeniem, jakbym przed snem wymieszała każdy możliwy alkohol. Byłam obca we własnym ciele, nie rozpoznawałam siebie w łazienkowym lustrze.

Zdarzenia z nocy wydawały się czyimś wspomnieniem, które siłą wtłoczono do mojej pamięci – aż do momentu, kiedy musiałam opowiedzieć o wszystkim dwóm najbliższym mi osobom.

Julia natychmiast chciała iść na policję. Gracjan praktycznie wybiegł z mieszkania, by szukać napastnika.

Kilka dni zajęło im pogodzenie się z tym, że zamierzam zostawić to wszystko za sobą i nie rozdrapywać rany. Chciałam pozwolić jej się spokojnie zabliźnić, nie zwracając na nią uwagi, jakkolwiek by mi dokuczała.

Oszukiwałam samą siebie, ale starałam się zepchnąć tę myśl gdzieś w najgłębsze odmęty świadomości. Poniekąd mi się udawało, a przynajmniej tak sobie wmawiałam.

Dopiero po dwóch tygodniach przyszedł moment, gdy uświadomiłam sobie, co się dzieje.

Pabst pracował nad obrazem w sypialni, ja siedziałam w kuchni, pochylona nad laptopem. Robiłam codzienną rundkę po portalach z ofertami pracy i tak bardzo mnie to pochłonęło, że nie zauważyłam, kiedy Gracjan wszedł do pomieszczenia.

Podniosłam wzrok znad monitora i zobaczyłam całkowicie tradycyjny look Pabsta. Flanelowa koszula zachlapana farbą i rozpięta na kilka guzików, kilkudniowy zarost i fryzura na wczesnego Pattinsona, z każdym włosem w inną stronę. Była w tym wszystkim ta artystyczna chropowatość, która sprawiała, że trudno było oderwać wzrok.

Nalał sobie wody z kranu, a potem przysiadł na kuchennym blacie.

– Co robisz, gówniaku? – rzucił.

Wskazałam laptopa.

– Szukam mądrości życiowych, które pomogą mi w radzeniu sobie z tobą.

– I doszłaś do czegoś?

– Tylko do tego, że istnieje całkiem legalny sposób, żeby wrzucić czyjeś zwłoki do morza. Wystarczy je skremować.

– I jaki to ma związek ze mną?

– Dopowiedz sobie.

Gracjan napił się i odstawił szklankę, patrząc na mnie spode łba. Prowadził tę rozmowę mimochodem, zupełnie jakby myślami był gdzie indziej. Nie sformułował żadnej riposty, co zazwyczaj świadczyło o jednej z dwóch rzeczy: albo był chory, albo…

Właściwie drugiej możliwości nie było.

– Dzisiaj mijają dwa tygodnie – odezwał się nagle.

– Co?

– Od napaści.

Wzdrygnęłam się, słysząc to słowo, bo sama nie nazywałam tego w ten sposób. Zasadniczo w ogóle unikałam jakiegokolwiek definiowania tego zdarzenia.

– Liczysz dni? – zapytałam.

– Nie, po prostu…

– Po prostu obudziłeś się i pomyślałeś sobie, że to taka mała dwutygodnica – ucięłam. – I co teraz? Pójdziemy bronić jakiegoś krzyża?

Pabst nie odpowiadał, przyglądając mi się intensywnie. Znałam tego człowieka na wylot i nawet gdyby potrafił lepiej ukrywać swoje myśli, zorientowałabym się, że coś jest na rzeczy.

– Chcę tylko powiedzieć, że…

– Że powinnam pójść na policję, na terapię, na pilates i na coś tam jeszcze. Tak, wiem. Słyszę to od was od kilkunastu dni.

Gracjan otworzył usta, ale zamilkł, jakby w ostatniej chwili ugryzł się w język. Wiedziałam jednak, że cokolwiek przyszło mu na myśl, zaraz to usłyszę.

– Od kilkunastu dni robisz też coś innego – zauważył.

– Niby co?

Zaprzeczasz temu, co cię spotkało; negujesz tamto zdarzenie; wypierasz traumę – mogłam sobie to wszystko dopowiedzieć.

– Nie opuszczasz mieszkania – odparł Pabst.

– Hm?

– Kobryn – powiedział, zbliżając się do stołu. – Nie wyszłaś od tamtej pory ani razu.

Nie, na pewno tak nie było. Obróciłam się w kierunku okna, jakby na zewnątrz czekał ktoś, kto mógłby mnie wesprzeć.

Owszem, byłam zajęta szukaniem pracy, rozmowami kwalifikacyjnymi na Zoomie, pisaniem listów motywacyjnych i innych rzeczy, ale przecież…

Nie, miał rację.

Nie wyszłam z domu od tamtej nocy.

Spojrzałam na Gracjana, gotowa przyznać mu rację, ale zorientowałam się, że nie muszę tego robić. Mój wzrok powiedział mu wszystko.

Znał aż nadto problemy mojej psychiki, które ciągnęły się za mną od wielu lat. Zdawał sobie sprawę, że mój umysł potrafi po prostu wyłączyć pewne obszary. Ja także miałam tego pełną świadomość.

– Jest jeszcze coś – dodał.

– Co takiego?

Odstawił szklankę na stół, a potem opadł ciężko na krzesło. Podwinął jeszcze bardziej rękawy koszuli, jakby chciał zyskać na czasie. Jakby nie wiedział, czy w ogóle powinien cokolwiek dodawać.

Ja zaś zrozumiałam, że dopiero teraz dobrnął do tego, co tak naprawdę zamierzał mi przekazać.

– Był kolejny atak – odezwał się.

– Jaki znowu…

– Ten człowiek spróbował jeszcze raz. Wczoraj w nocy. Tu, na Bemowie.

Pokręciłam głową, jakbym mogła dzięki temu wymazać ze świadomości to, co właśnie usłyszałam.

Nie, nie mogło go tutaj być. Nie miałby powodu. Nie znał okolicy, nie mieszkał tutaj.

– Ale… – zaczęłam niepewnie. – Skąd wiesz?

Pabst nie odpowiedział, sprawiając wrażenie, jakby chciał przeczekać moje wyparcie. Potrząsnęłam głową, uznając, że to nie tak. Pytanie było zasadne, myślałam w tej chwili całkiem racjonalnie.

– Jakaś kobieta została zaatakowana? – spytałam.

– Tak.

– Ale to mógł nie być on – odparłam stanowczo. – Dwie takie napaści w ciągu dwóch tygodni jeszcze nie przesądzają, że chodzi o jednego sprawcę. Nie ma żadnego powodu, żeby podejrzewać…

– Miał czarną skórzaną kurtkę – uciął Gracjan. – To był on, Ina.

Otworzyłam usta, ale nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Moje myśli zaczynały wchodzić w niekontrolowany korkociąg, pędząc ku katastrofie.

Wtedy znów pojawił się przebłysk racjonalności.

– Zaraz… – powiedziałam, wstając od stołu. – Przecież nie mówiłam ci o tym.

Pabst zmarszczył pytająco czoło.

– Ani tobie, ani Julce – ciągnęłam. – Słowem nie zająknęłam się na temat wyglądu tego faceta. I nikomu nie mówiłam, że miał czarną skórzaną kurtkę.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4

 

GRACJAN

 

 

 

Powinienem był przygotować to zupełnie inaczej. Najpierw wypytać o szczegóły, nawet wyciągnąć je z Iny siłą, a dopiero potem przeprowadzić tę rozmowę.

Prawda była jednak taka, że emocje wzięły górę.

Kiedy w nocy dowiedziałem się o kolejnej próbie gwałtu na Bemowie, w naturalnym odruchu chciałem popędzić do Kobryn i natychmiast ją budzić, byśmy zaczęli działać. Byłoby to kompletnie irracjonalne, szczególnie że to, co zamierzałem, lepiej było zrobić samemu.

Zabrałem się do tego od razu, wychodząc z domu na tyle cicho, żeby nie zbudzić Julii ani Iny. Działałem instynktownie. Łaziłem po okolicy, starając się znaleźć tego faceta albo kogoś, kto mógłby go widzieć. Potem spędziłem parę godzin na komendzie, próbując wyciągnąć coś z tego lub innego funkcjonariusza.

Wróciłem nad ranem, całkowicie wycieńczony, kiedy obydwie jeszcze spały. Nietrudno było udawać, że pracowałem nad obrazem do późnych godzin – choć gdyby któraś z nich zerknęła na płótno, przekonałaby się, że nie zrobiłem żadnych postępów.

Niestety jedynym efektem nocnej eskapady było to, że zwlokłem się z łóżka po raptem godzinie snu, całkowicie nieprzytomny. Kawa nie pomagała, zimny prysznic też nie.

Gdyby istniał jakiś złoty środek, który wprowadziłby mój umysł na odpowiednie tory, być może nie chlapnąłbym o tej przeklętej czarnej skórzanej kurtce.

I Kobryn nie patrzyłaby na mnie teraz tak, jakbym w jakiś sposób ją zdradził.

– Skąd o tym wiesz? – rzuciła ostrzegawczym tonem.

Domyślałem się, że nie dopuszcza do siebie najczarniejszych scenariuszy. Zakłada raczej, że znów miała epizod zaniku pamięci, podczas którego opowiedziała mnie lub Julii o wszystkim.

Tak jednak nie było.

– Kurwa, Pabst – dodała. – Albo zaczniesz mówić, albo…

– Okej – uciąłem.

Kobryn stała po drugiej stronie stołu, sprawiając wrażenie, jakby była na granicy taktycznego odwrotu i opuszczenia mieszkania w trybie natychmiastowym.

Ja zaś nie miałem żadnego sposobu, by złagodzić to, co musiałem jej powiedzieć.

– Mów! – uniosła się. – Jak się dowiedziałeś o kurtce?

Nabrałem głęboko tchu.

– Od Bohuna.

Wyraz, który pojawił się na jej twarzy, był mieszaniną wściekłości i dezorientacji. W jednej chwili zrozumiała to, co najważniejsze: czyli że przez ostatnie dwa tygodnie robiłem coś za jej plecami.

– Jakim cudem? – rzuciła.

– Kiedy powiedziałaś, że zostawił ci swój numer…

Nie wiedziałem, jak dokończyć. Na dobrą sprawę każdy sposób, w jaki mogłem domknąć tę myśl, był potencjalnie destrukcyjny dla naszej relacji.

– No? – ponagliła mnie.

Miała już pełną świadomość tego, na co się zdecydowałem. Mimo to nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłbym przekroczyć granicę prywatności, która powinna być święta.

– Sprawdziłem twoją komórkę – powiedziałem w końcu. – I spisałem jego numer.

Ina milczała.

– Zadzwoniłem do niego następnego dnia, wyjaśniłem, kim jestem, a potem się z nim umówiłem.

Wciąż zero reakcji. Nawet jej twarz zdawała się zastygnąć w całkowitym bezruchu.

– Chciałem tylko mieć rysopis napastnika, żeby…

Patrząc jej w oczy, rozumiałem już, że popełniłem gigantyczny błąd. Wbijała we mnie spojrzenie, ale mnie nie dostrzegała.

– Zamierzałem iść na policję – podjąłem. – A nie mogłem tego robić z pustymi rękoma. Bohun był świadkiem. Jedynym, bo jego znajomi właściwie byli zbyt daleko, by cokolwiek dostrzec. Wydawało mi się, że jeśli razem podejmiemy decyzję, to…

– Wy?

W jej głosie zadrgała furia, którą Ina zdawała się trzymać w ryzach jedynie ostatkiem sił.

– A kto dał wam prawo, by o czymkolwiek decydować?

– Nie decydowaliśmy – odparłem, unosząc lekko otwarte dłonie. – Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli mamy cokolwiek zrobić, to nie może się to odbyć bez twojej inicjatywy.

Kobryn zacisnęła mocno usta.

– Właściwie to Alan…

– Co? – przerwała mi. – Uświadomił ci, że nie masz prawa podejmować życiowych decyzji za mnie? Naprawdę potrzebowałeś kogoś, kto by ci to wyłożył?

Nie nazwałbym tego w ten sposób, ale co do istoty się nie myliła. Ten facet skutecznie ostudził moje nerwy. Nie był zaangażowany emocjonalnie i potrafił spojrzeć na wszystko z zewnątrz – podczas gdy dla mnie liczyło się tylko to, by dorwać tego skurwysyna, który zaatakował Inę.

– Niewiarygodne – rzuciła.

– Kobryn…

– I jakim cudem w ogóle dostałeś się do mojego telefonu? Nie znasz PIN-u, a ja nigdy nie zostawiam odblokowanej komórki.

Nie wiedziałem, jak udzielić jej odpowiedzi.

– Zaraz… – dodała Ina. – Julka zna kod.

Najwyraźniej jednak nie musiałem.

Kobryn rozłożyła bezsilnie ręce i powiodła wzrokiem po mieszkaniu, jakby chciała zasugerować, że do tej pory to miejsce było jej bezpieczną przystanią. My nią byliśmy.

– Musieliśmy coś zrobić, byłaś w takim stanie, że…

– Nie chcę tego słuchać – ucięła, nagle ruszając w kierunku sypialni.

Poszedłem za nią, niespecjalnie wiedząc, co zamierza zrobić. Kiedy znalazła się przy łóżku, rozejrzała się nerwowo. Po chwilowym wahaniu z impetem odsunęła szufladę w szafce nocnej.

– Gdzie jest twoja komórka? – rzuciła.

Nie miała pojęcia, że śpię po drugiej stronie. Nigdy tu nie wchodziła, kiedy byliśmy z Julią sami.

– Kobryn…

– Gdzie masz telefon?

– Posłuchaj mnie…

– Zobaczymy, jak komfortowo będziesz się czuł, jak go przejrzę – przerwała mi. – Gdzie jest?

Mimowolnie skierowałem wzrok na drugą stronę łóżka. Tyle wystarczyło. Ina od razu je obeszła, niemal mnie przy tym taranując, a potem przesunęła parę książek, które czytałem jednocześnie, i znalazła komórkę.

Podała mi ją, wbijając we mnie nieruchome spojrzenie.

– Odblokuj.

– Przestaniesz na moment?

– Nie.

Stała z wyciągniętą ręką, jakby mierzyła do mnie moim własnym telefonem.

– Wiem, że przesadziliśmy, ale…

– „Ale”? „Ale” brzmi, jakby było jakieś usprawiedliwienie.

– Wydawało nam się, że je mieliśmy – odparłem ciężko. – Byłaś w szoku, trzeba było działać i…

– Odblokowuj to, kurwa. Już.

Widziałem w jej oczach, że dalsza odmowa byłaby katalizatorem reakcji łańcuchowej, której w żaden sposób bym już nie zatrzymał. Zakląłem w duchu i wziąłem smartfona.

Przejrzy ostatnie połączenia, może esemesy. Najbardziej będzie ją interesowało to, ile razy kontaktowałem się z Bohunem i co konkretnie ustalaliśmy. Nie wejdzie do zdjęć.

Mimo to odblokowywałem komórkę z duszą na ramieniu, rysując na ekranie odwróconą literę „L”.

– Zobaczmy – rzuciła, siadając na łóżku.

Przysiadłem obok, zerkając niepewnie na wyświetlacz. Zgodnie z moimi przypuszczeniami starała się rozeznać w mojej korespondencji z Alanem. W tym względzie nic nie mogło jej zaskoczyć. To, co jej powiedziałem, było zgodne z prawdą.

– Pięknie – mruknęła. – Wygląda na to, że to on był tą racjonalną stroną.

– Tak, mówiłem ci, że…

– I to on wyperswadował ci działanie wbrew głównej zainteresowanej.

Mruknąłem tylko potwierdzająco, bo najwyraźniej przynajmniej część rzeczy, które przed momentem starałem się jej przekazać, zagubiła się gdzieś w ferworze dyskusji.

Zaczęła przeglądać połączenia, a ja milczałem. Modliłem się tylko, by nie weszła do galerii, bo zobaczyłaby tam aż nadto plików, które trudno byłoby zignorować.

Zdjęcia, na których widniała, były robione niby mimochodem, podczas jakichś wieczornych seansów serialowych czy spotkań ze znajomymi. Niektóre były niepozorne, widniało na nich więcej osób i trudno było podejrzewać fotografa, że skupia się akurat na niej.

Zdecydowana większość przedstawiała jednak wyłącznie Inę. Ilekroć na nią patrzyłem, widziałem kadr, który nie zasługiwał na to, by zostać zapomniany. Musiałem jakoś go utrwalić, jeśli nie na płótnie, to choć w ten najbardziej trywialny sposób.

Ina wyłączyła spis połączeń i się zawahała. Przeszło mi przez myśl, że z czystej chęci pokazania mi, jak bolesna jest taka inwazja na prywatność, zacznie przeglądać galerię.

Przełknąłem ślinę, nie mając pojęcia, jak wygrzebałbym się z bagna, w które by mnie to wprowadziło.

W końcu jednak oddała mi komórkę. Odetchnęła głęboko, na moment zamykając oczy. Wyraźnie się uspokajała, co nie było niczym dziwnym. Nie należała do porywczych osób, a jeśli już nerwy brały górę, to szybko sobie z nimi radziła. Widocznie nawet w tak trudnym czasie jej się to udawało.

Oparła ręce na kolanach i zgarbiła się, zwieszając głowę.

– Koncertowo daliście dupy – odezwała się.

Przyjąłem podobną pozycję obok niej.

– Wiem.

– Zdaję sobie sprawę, że chcieliście dobrze, ale naprawdę zawaliliście na całej linii.

– Mhm…

– Władowaliście się w moje życie jak Putin do Ukrainy.

Porównanie było nieco przesadzone, ale skinąłem lekko głową, bo nie był to moment, by się spierać.

– I nie mieliście najmniejszego prawa tego robić.

– Tak, wiem.

– Nawet jeśli tylko zależało wam na moim dobru, to ja powinnam móc decydować, co nim jest, a co nie.

– Jasne.

– Niech wam nawet przez myśl nie przejdzie, by kiedykolwiek robić coś podobnego.

Nie musiałem potwierdzać, doskonale zdawała sobie sprawę, że nawet gdyby uszło to nam na sucho, więcej nie poważylibyśmy się na podobną rzecz. Ina zamilkła, ja także się nie odzywałem.

Nadal siedziała ze zwieszoną głową, z wyraźnym trudem radząc sobie ze wszystkim tym, co ostatnio zrzuciło na nią życie. Miałem ochotę otoczyć ją ramieniem, przyciągnąć do siebie, pocałować i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.

Jezu, o czym ja w ogóle myślałem?

Natychmiast odsunąłem od siebie tęsknoty serca. Zignorowałem je, zepchnąłem tak głęboko, bym nie mógł nawet przypadkowo po nie sięgnąć.

Ina być może to wyczuła, bo nagle się otrząsnęła. Jej intui­cja zawsze działała bez zarzutu – szczególnie że kiedy oboje milczeliśmy, powietrze w pokoju zawsze zdawało się naelektryzowane, a atmosfera gęstniała.

– Więc zaatakował inną kobietę? – odezwała się.

– Tak.

– Kogo? Gdzie?

– Dwudziestoparolatkę, tutaj, na Bemowie. Nie znam wszystkich szczegółów – odparłem. – Widziałem tylko krótki artykuł na TVN Warszawa.

Kobryn milczała, a ja doskonale wiedziałem, o co chce mnie zapytać.

– Tym razem nikt mu nie przeszkodził – dodałem.

Nabrała głęboko tchu i znów zwiesiła głowę. Siedziała tak w bezruchu przez kilkanaście minut, a ja nie miałem zamiaru zostawiać jej samej. Czułem, że potrzebuje mojej obecności, nawet jeśli wyglądała, jakby zupełnie o niej zapomniała.

– Obiecaj mi – odezwała się w końcu.

Obróciłem się do niej. Najwyraźniej poukładała w głowie to i owo, znów jakimś cudem odsuwając sprawę gwałciciela na bok i podejmując w myślach inny wątek. Musiałem w to pójść. Nie stać mnie było na to, by konfrontować ją z demonami, które gdzieś na nią czyhały.

– Co konkretnie mam ci obiecać? – spytałem. – Że będę opuszczał deskę w kiblu?

– Nie.

– Że przestanę udawać umierającego, ilekroć mam gorączkę?

– Też nie.

– Więc że nie będę wyglądać na przerażonego za każdym razem, kiedy wspominasz o okresie?

Ina posłała mi długie, poważne spojrzenie.

– Że nigdy więcej czegoś takiego nie odjebiesz.

– Ja?

– Oboje wiemy, kto wpadł na ten pomysł. Kto próbował dostać się do mojego telefonu, kto poszedł do Julki i kto uznał, że wystąpi jako rycerz na białym koniu.

– Ale…

– W rzeczywistości jednak żaden z ciebie rycerz, bo gołą dupą jeża zabić nie potrafisz.

– Zaraz…

– Ty kucharzu babiloński, smrodzie macedoński, kołczanie tatarski i kołodzieju aleksandryjski.

– Kobryn…

Zdawało mi się, że nie przerwę jej w żaden sposób i będzie nadawała w podobnym tonie jeszcze przez bitą godzinę, parafrazując w najlepsze tekst, który oboje znaliśmy – odezwę Kozaków zaporoskich do sułtana Mehmeda IV. Umilkła jednak, wbijając wzrok w szufladę, której nie zasunęła. W pierwszej chwili nie mogłem dojść, co wprawiło ją w taką konsternację. Julka nie trzymała tam niczego specjalnie ciekawego – o ile pamiętałem, jakieś stare magazyny, których nie doczytała, może jakąś porzuconą w połowie książkę czy paczkę chusteczek.

Ina pochyliła się i sięgnęła do szuflady, po czym wyjęła z niej ozdobną białą kopertę. Uniosła ją, jakby znalazła coś, co nie miało prawa tutaj być.

Patrzyła na mnie wyczekująco.

– Zaproszenie ślubne – odezwałem się, niepewny, dlaczego miałoby to być coś podejrzanego.

Ceremonia zbliżała się wielkimi krokami, dzieliło nas od niej już tylko sześć miesięcy, a my dawno wybraliśmy zaproszenia.

– Widzę – odparła Ina. – Ale chyba nie wasze.

– Jak nie?

– Nie poznajesz, że to inna koperta?

Skrzywiłem się lekko, bo to pytanie było werbalnym odpowiednikiem położenia przede mną miny przeciwpiechotnej.

– Cóż…

– To nie ta papeteria, którą wybraliście.

Strategicznie milczałem, a Kobryn w odpowiedzi pokręciła bezradnie głową.

– Nie pamiętasz nawet, jak wyglądają wasze zaproszenia – zauważyła.

– Nie do końca.

– Przecież Julce zależało, żebyście oboje wybrali coś, co…

Urwała, orientując się, że dalsze drążenie tematu nie przyniesie niczego dobrego. Machnęła ręką, a potem otworzyła rozciętą kopertę. Wewnątrz znajdowała się złożona na pół kartka.