40,00 zł
Koniec lat sześćdziesiątych XX wieku. Znany pisarz Tadeusz Kornacki wynajmuje letnisko w podłódzkiej wsi, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody i letniej aury zamierza pisać książkę. Poznaje Zosię, osiemnastoletnią córkę gospodarzy. Oboje ulegają wzajemnej fascynacji. Jednak ich relacja nie ma prawa się dopełnić, choćby dlatego, że pisarz ma już żonę i syna. Los jest nieubłagany. Kornacki wkrótce porzuci swoją wakacyjną muzę, ale nie obejdzie się bez konsekwencji. Zosia urodzi córkę Helenę, która również zostanie pisarką.
Po dwudziestu siedmiu latach Helena przyprowadzi do matki ukochanego Janka, z którym planuje ślub, a wraz z nim jego rodziców… państwa Kornackich.
Zofia będzie musiała wyznać, że Helena jest córką pisarza i przyrodnią siostrą Janka.
Czy ta hiobowa wieść załamie młodych? Zwłaszcza że Helena spodziewa się dziecka.
Historia nie zakończy się na Zofii i Helenie. Ta druga urodzi Jankowi Danusię, która również będzie musiała zmierzyć się z brzemieniem rodzinnego fatum.
Trzy pokolenia kobiet, ale problem ten sam. Jak żyć, kiedy trzeba zrezygnować z miłości do ukochanego albo o nią zawalczyć?
Anna Karpińska – autorka poczytnych książek obyczajowych, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem czytelników. Ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę. Dziesięć lat temu porzuciła dotychczasowe życie zawodowe, całkowicie oddając się pisaniu powieści. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci i troje wnucząt. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. „Nie wyobrażam sobie życia bez moich bohaterów, ale tworzę dla czytelników. To ich zainteresowanie stanowi dla mnie źródło satysfakcji i motywuje do pracy”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 334
Copyright © Anna Karpińska, 2025
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie na okładce
© sailorsoul33/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Charitonow
Korekta
Katarzyna Kusojć
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-657-6
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Nie wolno mi, nie wolno mi kochać ciebie.
Nie wolno mi przy tobie być nawet we śnie.
Mówią, że mam za mało lat, żeby wiedzieć,
czy to już jest prawdziwa miłość, czy nie.
Anna German, Nie wolno mi kochać ciebie,
tekst oryginalny: Nicola Salerno
tekst polski: Nina Pilichowska
Rozdział 1
Helena
Obecnie
Zastanawiałam się, jaką sukienkę włożyć na tę okazję. Wprawdzie od śmierci Bogumiła minęło już sporo czasu, lecz ja jak gdybym wrosła w czarne kiecki.
Irena, po kilku miesiącach od pogrzebu, postanowiła wyciągnąć mnie z marazmu i próbowała, najpierw delikatnie, potem nieco intensywniej, zachęcić do powrotu do dawnego życia.
– Helena, rozumiem twoje cierpienie po śmierci Bogusia, ale czas pomyśleć o sobie – przekonywała.
– Daj mi spokój – odpierałam ataki, w odpowiedzi słysząc, że mam na to nie liczyć.
– Zapomnij. Jestem twoją przyjaciółką i nie spocznę, dopóki dawny motyl znów nie uniesie się w przestworza – czarowała metaforą.
– Nie wiem, o czym mówisz, Irenko. I nie pamiętam już żadnego motyla – burczałam, w myślach płacząc nad własnym życiem.
– A ja ci mówię, że wszystko, co dobre, jeszcze przed tobą. Trzeba tylko patrzeć w słońce.
Pokiwałam głową z politowaniem, przyzwyczajona do kwiecistego języka przyjaciółki, jej kolorowych sukienek i niezliczonych bransoletek, które zdobiły jej przedramię. Nie przeszkadzały właścicielce w malowaniu barwnych pejzaży i innych optymistycznych płócien.
Poznałyśmy się lata temu na jednej ze studenckich imprez i pozostałyśmy sobie wierne na całe dotychczasowe życie. Polubiłam tę rudowłosą mysz, której wszędzie było pełno. Może na zasadzie przeciwieństwa do statecznej mnie, długo- i jasnowłosej studentki polonistyki, z literackimi ambicjami i znacznie od mojej przyjaciółki poważniejszym podejściem do życia.
Wiedziałam, że muszę skończyć studia, by wyrwać się z rodzinnej wsi i stylu życia w gospodarstwie, za którym, delikatnie mówiąc, nie przepadałam. Na szczęście nie miałam kłopotów z nauką, więc bez trudu zaliczałam kolejne sesje i znajdowałam czas na konsumowanie studenckiego życia. Obie z Irenką czerpałyśmy z niego garściami, świętując na starszych latach sukcesy: moje, w różnych konkursach dla młodych literatów, i jej, dla malarzy.
Od tamtego czasu minęło trzydzieści lat, a my ciągle byłyśmy razem na dobre i na złe, szczere wobec siebie do bólu. Chociaż z jednym zastrzeżeniem. Miałam pewną tajemnicę przed Irenką, której nigdy jej nie wyjawiłam. I chociaż chwilami czułam się z tym źle, jakaś przemożna siła nie pozwalała mi na otwartość.
Dlatego teraz, po śmierci Bogumiła, Irenka niewłaściwie odczytywała moje emocje. Oczywiście, opłakiwałam męża, nosiłam czarne szaty, których nie potrafiłam zdjąć nawet po roku mojej samotności. Nie potrafiłam odnaleźć się w nowej codzienności, ale moja żałoba była cięższa, niż mogłam przypuszczać. Czułam się winna wobec Bogumiła, a jednocześnie miałam żal do losu, że tak źle mnie potraktował.
– To jak? Włożysz na spotkanie z rodzicami twojego przyszłego zięcia kolorową sukienkę? – Pytanie Irenki przerwało moje natrętne myśli o przeszłości.
– Może – odparłam machinalnie, żeby odsunąć od siebie nagabywania przyjaciółki.
– I to rozumiem. Jutro zabieram cię na zakupy. Wybierzemy coś stosownego – zdecydowała.
Dla świętego spokoju dałam się poprowadzić do centrum handlowego, ale zgodziłam się jedynie na granatową skromną kieckę z muślinowym szalem w pastelowe kwiaty.
Irena wymusiła na mnie jeszcze czarne szpilki, przełknąwszy gorycz porażki w kwestii podobno cudownej kopertówki, którą odrzuciłam w przedbiegach.
– Nie idę na pokaz mody, tylko poznać przyszłych teściów Danusi – burknęłam, odsuwając się od półki z kolekcją torebek. – A tak w ogóle to jestem zmęczona i spragniona. Może wejdziemy na kawę? – zaproponowałam zmordowana maratonem po sklepach.
– Już dobrze. – Irena próbowała łagodzić mój zły nastrój. – Kupiłyśmy, co trzeba, twoja córka będzie zadowolona z wyglądu mamy. Ależ z ciebie maruda! – dodała na koniec z rezygnacją, ale pozwoliła zaciągnąć się do kafejki.
Przysiadłam w głębokim fotelu z filiżanką czarnego płynu i gałką lodów bakaliowych w pucharku. Bogumił nie lubił chodzić po sklepach, a tym bardziej zatrzymywać się na kawie czy innych przyjemnościach. Chociaż czasami dawał się skusić.
Nierzadko skarżyłam się na niego Irenie.
– Rozumiem, że faceci nie lubią zakupów. Ja zresztą też za nimi nie przepadam. Ale kiedy już jesteśmy w centrum handlowym i usiądziemy w kawiarni, to moglibyśmy chociaż przez chwilę pobyć razem, pogadać. A on nic nie mówi, tylko je swoje lody i czeka, kiedy wyjdziemy.
Moja przyjaciółka tylko się śmiała.
– Ciesz się! Mój Jonasz nigdy nie chodzi ze mną do sklepu. A zresztą po co? Boguś jest dobrym mężem. Nie zawsze trafia się na ideał, ale twojemu mężczyźnie naprawdę do niego blisko – podsumowywała, czym zamykała mi usta.
Nie chciało mi się z nią dyskutować po raz enty. Każda z nas wiedziała swoje i nie było powodu, żeby się nawzajem przekonywać.
Ale teraz Bogumiła nie było i dawno wypowiedziane słowa Irenki nabrały głębszego sensu.
Może rzeczywiście nie doceniałam męża? Może czepiałam się nieistotnych spraw, chciałam gwiazdki z nieba, ignorując solidną kotwicę i siermiężną czasami miłość człowieka, który zawsze był obok?
Stąd pewnie te czarne łachy, których do tej pory nie zdjęłam po jego śmierci, i moje równie czarne myśli dotyczące przyszłości. Ciekawe, czy granatowa sukienka z muślinowym szalem w pastelowe kwiaty coś zmieni?
Chyba powinna, podsumowałam, szykując się do wieczornej kolacji, na którą zaprosili mnie Danusia i jej chłopak Zbyszek, do eleganckiej restauracji w Toruniu przy Łaziennej. Miałam poznać również jego rodziców. Nawiasem mówiąc, miałam poznać osobiście i jego.
Danusia wybrała się na studia do Torunia i od początku wyższej edukacji żyła własnym życiem. Odnosiłam wrażenie, że poszła w moje ślady, porzuciwszy rodzinne strony dla niewiadomego. Tylko że ja uciekłam od wsi, a ona zamieniła Łódź na miasto Kopernika.
O istnieniu Zbyszka zawiadomiła mnie przed kilkoma tygodniami, kiedy przyjechała na moje urodziny. Krótko potem wpadła na chwilę i zapytała, czy mam czas tego a tego dnia pod koniec czerwca.
– Dlaczego pytasz?
– Bo chcielibyśmy zaprosić cię na kolację z rodzicami Zbyszka. Chcemy wam coś powiedzieć.
– Jesteś w ciąży? – zaniepokoiłam się nie na żarty.
Potencjalny stan błogosławiony zawsze wywoływał u mnie popłoch. Pamiętałam, jak różne trudne sytuacje z nim związane mogą pogmatwać życie.
Danusia tylko się roześmiała.
– A nawet gdyby? Mam już dwadzieścia siedem lat. Chyba nie za wcześnie na dziecko?
– Jesteś w ciąży? – powtórzyłam.
– Nieee! To jak, przyjmujesz zaproszenie?
– Oczywiście, kochanie. Szkoda, że tato…
– Wiem – weszła mi w słowo. – Też mi przykro.
Przed spotkaniem zadzwoniła Irena. Dopytała, czy aby na pewno włożyłam nową sukienkę i resztę dodatków. I jak się czuję.
– W porządku – odparłam. – Wezmę taksówkę, bo może wypiję lampkę wina…
– Bardzo mądrze. I niczym się nie przejmuj. Baw się dobrze. Byle do przodu – wsparła.
Też tak myślałam. W końcu nie czekały mnie nie wiadomo jakie przeżycia. Danka była już dojrzałą kobietą. Poznała chłopaka, planowali ślub, o którym pewnie zamierzali poinformować rodziców. Tylko się cieszyć. Miałam nadzieję, że rodzice Zbyszka okażą się fajnymi ludźmi i spędzimy razem miły wieczór.
Przez moment nawet poczułam się dobrze w nowej sukience. Przekraczałam próg sali restauracyjnej w optymistycznym nastroju. Jak gdybym zostawiła za sobą przeszłość.
– Pani zamawiała stolik? – zapytał kelner, który pojawił się obok.
– Ja nie, ale…
Zanim zdążyłam dokończyć zdanie, przyszedł mi z odsieczą Zbyszek.
– Ta pani jest ze mną – usłyszałam. – Zajmujemy stolik w rogu sali. Dobry wieczór – dodał, całując mnie w rękę. – Rodzice czekają. – Wskazał kierunek.
Szłam pewnym krokiem, poszukując wzrokiem Danusi. I wtedy zamiast niej dostrzegłam jego.
Z krzesła przy wskazanym stoliku podniósł się Jan, a ja na chwilę zaniemówiłam. Chciałam odwrócić się i uciec.
Jeśli dobrze myślałam i to on był ojcem Zbyszka, przeszłość dopadła nas ze zdwojoną siłą.
Rozdział 2
Zofia
Obecnie
Helena dała znać, że idzie dzisiaj do restauracji poznać rodziców nowego chłopaka Danusi. Przyznam, że ucieszyłam się na tę wiadomość. W końcu moja starsza wnuczka skończyła już dwadzieścia osiem lat i powinna się ustatkować.
Wprawdzie córka też długo poszukiwała, zanim trafiła na Bogumiła, ale kiedy wreszcie razem stworzyli rodzinę, mogłam spokojnie odetchnąć.
Nie raz i nie dwa próbowałam rozmawiać z Heleną o przyszłości Danusi, niestety z mizernym skutkiem.
– Mamo, nie musisz się martwić. Teraz są inne czasy i młodzi nie śpieszą się do małżeństwa – powtarzała niczym mantrę. – Jeszcze zdąży skomplikować sobie życie codzienną bieganiną i wianuszkiem dzieci. Oczywiście o ile w ogóle zdecyduje się na potomstwo.
– Wypluj to, co powiedziałaś, i nie bluźnij! Jesteś niezadowolona, że masz ją i Julka? Jak możesz wygadywać takie bzdury! – podniosłam głos, by po chwili go obniżyć i delikatnie pogłaskać Helenę po dłoni. – Rozumiem twoje rozgoryczenie, córuś. Nie jest ci łatwo po śmierci Bogusia.
Winiłam się za moje wybuchy emocji, które często trudno mi było powstrzymać. Byłyśmy tak różne z córką jak istoty z dwóch innych planet.
Ja, dziewczyna z gospodarstwa, utknęłam na ojcowiźnie na dobre i zaakceptowałam swoje miejsce na ziemi z wszelkimi konsekwencjami. Przyzwyczajona do ciężkiej pracy, pogodzona z osiadłym trybem życia wyznaczanym przez codzienny obrządek zwierząt i pomoc – najpierw rodzicom, potem mężowi w polu – nie zawracałam sobie głowy wyjazdami czy innymi przyjemnościami.
Zresztą w latach mojej młodości nikt nie myślał o podbojach świata.
Chociaż…? Jeden jedyny raz otworzyło się przede mną okno na świat, lecz niestety bardzo szybko się zamknęło. I choć było to dawno, ponad pół wieku temu, do tej pory przechowałam zasuszony listek czterolistnej koniczyny, który dostałam od niego w książce Panny z Wilka skrzętnie ukrytej w metalowym pudełku po belgijskich ciastkach świątecznych ofiarowanych mi przez Kaśkę. Pochodziło z paczki, którą moja przyjaciółka dostała od swojej zagranicznej rodziny. Kiedy je dostałam, było puste, ale i tak stanowiło mój największy skarb. Kto pod koniec lat sześćdziesiątych mógł się poszczycić takim cackiem?
Teraz na każde święta Helena przywozi podobne z pierwszego lepszego sklepu. Przechowuję w nich świeżo upieczone pierniczki lub domowe ciastka wyciskane przez maszynkę, ale opakowania nie wzbudzają już dawnych sentymentów.
Cóż, nawet gdybym chciała się komuś zwierzyć z przeżyć sprzed połowy wieku, i tak nie znalazłabym słuchacza. Bo kogo z młodych mogą obchodzić wspominki niemal osiemdziesięcioletniej babki?
Tę prawdę, którą musiałam ujawnić, ujawniłam we właściwym czasie. Dostałam za nią niezłe baty od dorosłej już wtedy córki. Nie miałam o to pretensji, ponieważ solidnie namieszałam w jej życiu. Nie pozostawało mi nic innego, jak położyć uszy po sobie i odbyć pokutę. Chociaż czy należy kajać się za miłość?
W momencie, kiedy Helena odwróciła się ode mnie, jedynie mama pozostała moją ostoją i wsparciem. Zresztą nic dziwnego, bo była główną sprawczynią całego zamieszania.
Powinnam wówczas wyrzucić zawartość metalowego pudełka i zapomnieć o przeszłości, a jednak tego nie zrobiłam. Potraktowałam wspomnienie tamtego lata tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku jak zabalsamowaną nadzieję na inne życie, którego świadomie nie wybrałam, choć jakaś cząstka mnie stale o nim pamiętała.
Co, gdybym wówczas oparła się matce i spróbowała pójść inną drogą? Może powinnam chociaż skontaktować się z Tadeuszem? Te myśli często powracały, kiedy już byłam po ślubie z Mietkiem. W oczach nowo narodzonej Helenki dopatrywałam się spojrzenia kochanka. Kiedy mała rosła, odnajdywałam w niej jego cechy. Mietek nigdy nie dowiedział się, że nie jest biologicznym ojcem Heleny, i była to jedyna przyczyna tego, że byłam w stanie zaakceptować jego śmierć. Nie zasłużył na kłamstwa, którymi raczyłam go przez całe życie. Lecz chociaż nieraz chciałam ujawnić prawdę, bezwarunkowa miłość mojego męża do córki pozbawiała mnie mocy sprawczej.
W swoim mniemaniu, zatajając prawdę, wybrałam mniejsze zło. A nawet dobro. Dobro rodziny.
Myślałam naiwnie, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, ale życie się o nią upomniało. Na szczęście Mietek tego nie doczekał. Kiedy zachorował, nasz syn Dariusz miał dziewiętnaście lat, a Helena kończyła studia w Łodzi. Kilka lat wcześniej, idąc za przykładem sąsiadów, zmieniliśmy nieco profil gospodarstwa i ograniczyliśmy hodowlę krów na rzecz uprawy truskawek. Plantacje owoców rozprzestrzeniały się nie tylko na terenie naszego Leśniczyna, ale i w innych podłódzkich wsiach. Mietek radził sobie całkiem nieźle. Pracował w polu, z czasem zatrudnił pracowników, w sezonie sprzedawał truskawki na zgierskim targu. Klienci cenili sobie owoce od Rudnickiego, który zawsze obdarowywał ich uśmiechem i dobrym słowem.
Cały mój Mietek.
Krzątałam się w gospodarstwie, jak mogłam, gotując dla sezonowych, nadzorując transporty truskawek do skupu, obrządzając zwierzęta i wykonując mnóstwo innych czynności.
Choroba Mietka spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Wyniki nie pozostawiały wątpliwości: rak prostaty. Sięgnęłam po encyklopedię zdrowia i próbowałam dowiedzieć się czegoś na własną rękę, lecz zamiast wiedzy posiadłam wyłącznie strach.
Lekarz wyznaczył termin operacji, na którą jednak trzeba było trochę poczekać.
– To nawet dobrze, Zosieńko. – Mój mąż nie mógł pogodzić się z diagnozą, więc próbował ją ignorować. – W połowie sierpnia będziemy już po zbiorach i wtedy pójdę do szpitala. Niczym się nie martw – uspokajał. – A w następnym sezonie będę jak młody bóg.
Chciałam w to wierzyć i przez pewien czas nawet mi się udawało. Mietek pozostawał aktywny, pracował ze zdwojoną siłą, jak gdyby chciał przechytrzyć chorobę. Do dnia, kiedy Darek przywiózł go nieprzytomnego z pola.
Nigdy nie zapomnę przerażonej twarzy syna, który wpadł do domu ze złymi wieściami.
– Zaraz przyjedzie karetka! Tato upadł i stracił przytomność! Wroński zadzwonił po pomoc! – krzyczał, przywołując nazwisko sąsiada.
Szybka akcja poskutkowała. Mietek znalazł się w szpitalu i trafił na stół operacyjny jako nagły przypadek. Wyniki pobranych próbek nie pozostawiały wątpliwości: nowotwór rozlewał się po całym organizmie.
Dzień, w którym usiadłam w gabinecie lekarza, pozostanie w mojej pamięci jako jeden z najgorszych w życiu. Wystarczyło, że utytułowany urolog w łódzkim szpitalu wskazał mi krzesło, po czym głęboko westchnął, bym zorientowała się, że jest źle.
– Niestety, nie mam dla pani dobrych wiadomości – zaczął.
Siedziałam, milcząc i ściskając w dłoniach chusteczkę.
– Zrobiliśmy mężowi scyntygrafię, z której wynika, że mamy przerzuty do kości. Nowotwór zaatakował również wątrobę. Szkoda, że nie zareagowaliście państwo wcześniej.
– Czekaliśmy na termin operacji. A ostatnio mąż się nie skarżył – wykrztusiłam przez łzy.
– Po wyniku PSA lekarz nie zlecił scyntygrafii? – dociekał doktor.
– Nie. Wyznaczył tylko termin operacji.
Poczułam się jak wyrodna żona, która nie dba o zdrowie męża. A może i nią byłam?
Lekarz zacisnął usta, zapewne by mnie nie skrytykować, po czym przeszedł do meritum.
– Pani Rudnicka, bardzo mi przykro to mówić, ale stan męża jest poważny. Możemy, oczywiście, spróbować chemioterapii, ale nie spodziewam się efektów. Narośle na wątrobie są wielkości kasztanów, że nie wspomnę o zmianach w kościach. Pacjent będzie się męczyć i prawdopodobnie, przepraszam, że to powiem, umrze w szpitalu. Radzę zabrać pana Mieczysława do domu. Decyzja należy do pani.
Musiałam poprosić o środek uspokajający. Nie czułam niczego, kiedy wezwana przez doktora pielęgniarka wkłuwała igłę w moją rękę. Kiedy już byłam w stanie, wyszłam z gabinetu. Próbowałam opanować zawroty głowy, więc przysiadłam na korytarzu, na plastikowym krzesełku.
Pod moją czaszką przetaczały się tabuny myśli. Co ja powiem Mietkowi? Czy powinien dowiedzieć się prawdy?
Czekał na mnie na sali, na której leżało jeszcze pięciu pacjentów. Jak rozmawiać w takim towarzystwie? A przede wszystkim jak powstrzymać łzy?
Najchętniej uciekłabym ze szpitala. Niestety, mąż czekał na wynik mojej rozmowy z lekarzem, a Dariusz oczekiwał wieści w domu. Jedynie Helenie, która promowała swoją ostatnią książkę na jakichś arcyważnych targach, nie wspomniałam o niczym.
Nie pozostało mi nic innego, jak napiąć mięśnie, wyprostować się, otrzeć łzy i skierować kroki do sali numer sto osiem, w której leżał Mietek. Jednak zanim to zrobiłam, zlokalizowałam telefon na drugim piętrze szpitala i zadzwoniłam do syna, streściwszy mu diagnozę.
– Dzisiaj zabieramy tatę do domu – oznajmiłam. – Powiem ci, kiedy masz przyjechać.
– Ale… – próbował oponować.
– Żadnego ale, synu. Nie zostawię go ani dnia dłużej – przerwałam.
Dariusz nie wydawał się przekonany.
– Mamo, chciałem ci powiedzieć, że dostałem się na studia. Na prawo. Ale, oczywiście, przyjadę.
W innych okolicznościach skakałabym z radości. Mój wspaniały syn dostał się na wymarzony kierunek! Teraz jednak ta wiadomość przysporzyła mi zmartwienia. Co dalej z nami, z Leśniczynem, jeśli Darek wyniesie się do Łodzi?
– Wspaniale, synuś! – Z trudem zdobyłam się na krztynę entuzjazmu, choć zdawałam sobie sprawę z brzmienia własnego głosu. Powinnam wykrzesać z siebie więcej radości, zwłaszcza że zawsze przykładałam dużą wagę do wykształcenia dzieci. – Porozmawiamy w domu, teraz muszę iść do taty – zakończyłam rozmowę rozklejona mieszanką smutku i dumy z sukcesu Darka.
Ale przynajmniej wiedziałam, jak zagaić do Mietka.
– Cześć, kochanie, dobre wieści. Nasz syn zaczyna w październiku studia prawnicze. – Zdobyłam się na uśmiech, całując męża. – Jak się czujesz?
– Dobrze. Wpadnie tu, bym mógł mu pogratulować?
Podchwyciłam wątek.
– Jasne! A nawet zabierzemy cię do domu. Zamówiłam w naszej ulubionej cukierni twój ulubiony tort bezowy. Będziemy świętować! – Mieliłam ozorem, zadowolona, że Mietek nie pyta o rozmowę z lekarzem.
– To bardzo dobrze. Nie chce mi się tutaj leżeć ani chwili dłużej. Nie będę już chyba jadł obiadu. – Uniósł się na łóżku i sięgnął do szufladki stolika. – Możesz spakować moje rzeczy?
Robiłam dobrą minę do złej gry, zgarniając szpargały Mietka do torby i udając radość, że szpitalny incydent mamy już za sobą. I że od tej chwili będzie już tylko lepiej.
Pozory udało mi się zachować do samego wieczora. Mietek wrócił do własnego łóżka, a nawet wstał na kolację, na którą przygotowałam jego ulubione gołąbki. Kiedy jednak Darek wyjechał do Łodzi, by świętować dostanie się na studia w gronie znajomych, nadszedł czas na poważną rozmowę.
– Nie sprzątaj jeszcze, Zosiu. – Mietek przytrzymał moją rękę, kiedy sięgałam po puste talerze, by odnieść je do kuchni. – Wiem wszystko. Rozmawiałem z profesorem Zawadzkim.
Przysiadłam bez słowa, słuchając, co mąż ma mi do powiedzenia.
– Nie poradzisz sobie sama. Darek musi zostać na gospodarstwie.
– Wyzdrowiejesz – wyszeptałam, z trudem powstrzymując łzy.
– Wiesz, że nie, Zosieńko. Darek musi ci pomóc. Dlatego uważam, że powinniśmy przepisać na niego gospodarstwo.
Czyżby pomijał Helenę, bo wie, że nie jest jego biologiczną córką? – spanikowałam.
– O Helence też pomyślałem. – Rozwiał moje wątpliwości. – Spłacisz ją, kiedy sprzedasz ten kawałek ziemi przy torach. Ale Dariusz musi tu zostać z tobą.
Serce mi się krajało, gdy patrzyłam na męża. Był świadom swojego stanu, a mimo to planował przyszłość naszej rodziny.
To był ostatni moment, kiedy chciałam wyznać mu prawdę o Helenie. Że tamtego lata, kiedy już chodziliśmy z Mietkiem, zakochałam się w naszym letniku Tadeuszu, który wynajął u moich rodziców pokój, by w otoczeniu wsi pisać książkę. A gdy zostałam z brzuchem, mama namówiła mnie do zatajenia prawdy. Po Tadeuszu została mi czterolistna koniczyna w metalowym pudełku po belgijskich ciasteczkach.
Wkrótce wyszłam za mąż za Mietka i szczęśliwie przeżyłam z nim niemal dwadzieścia cztery lata. Srebrnych godów mieliśmy już nie doczekać.
Musiałam na chwilę wyjść na zewnątrz.
Sierpniowy wieczór koił chłodem. Nie pozostał nawet ślad po upalnym dniu. Ja jednak ocierałam pot z czoła, walcząc z własnym sumieniem.
Nie zdecydowałam się wyjawić Mietkowi prawdy. Uznałam, że lepiej będzie zmilczeć, niż przysparzać mu zmartwień w tak trudnej chwili.
Po kilku latach miało się okazać, że prawda znajdzie i tak ujście. Na szczęście Mietkowi zostało to zaoszczędzone.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI