Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Pierwszy polski thriller psychologiczny na miarę największych światowych bestsellerów!
Jej zaginięcie to dopiero początek…
Gdybym oświadczył jej się chwilę wcześniej, nigdy by do tego nie doszło. Nie napadnięto by nas, ja nie trafiłbym do szpitala, a ona nie zniknęłaby na zawsze z mojego życia.
Dziesięć lat po zaginięciu narzeczonej, Damian Werner jest pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Pewnego dnia trafia jednak niespodziewanie na ślad ukochanej – ktoś zamieszcza jej zdjęcie na jednym z profili spotted, szukając dziewczyny.
Werner jest gotów przyjąć, że to przypadkowe podobieństwo, spotter wgrywa jednak drugie zdjęcie. Zdjęcie, które zrobił jej sam Werner na kilka dni przed zaginięciem – i którego nikomu od tamtej pory nie pokazał.
Kto szuka dziewczyny? I czy to naprawdę ona pojawiła się po dziesięciu latach?
Damian znał swoją narzeczoną od dziecka, spędzali ze sobą każdą chwilę. Szukając odpowiedzi na kolejne pytania, odkrywa jednak, że nie wiedział o niej wszystkiego...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 10 min
Dla tych, którzy wiedzą, że milczenie to najgłośniejszy krzyk
Na świecie są dwa rodzaje mężczyzn –
ci, którzy stają w obronie praw kobiet, i tchórze.
Wybór należy do ciebie.
Abaida Mahmood
ROZDZIAŁ 1
1
Gdybym oświadczył jej się chwilę wcześniej, nigdy by do tego nie doszło. Nie napadnięto by nas, ja nie trafiłbym do szpitala, a ona nie znikłaby na zawsze z mojego życia.
Wystarczyłoby trzydzieści sekund, może nawet mniej. Czasem jednak tylko tyle trzeba, by jeden moment zniszczył całe życie. I by to, co z niego pozostało, stało się wyłącznie próbą zapomnienia.
Mnie się ta próba nie udała. Bez końca obracałem tamto zdarzenie w głowie i rozważałem, co by było, gdybyśmy wypili o jedno piwo mniej, wyszli z pubu wcześniej lub chwilę krócej palili nad rzeką.
Psychologowie nazywają to myśleniem kontrfaktycznym, polegającym na tworzeniu alternatywnych scenariuszy zdarzeń, które już miały miejsce. Nie jest to ani zjawisko rzadkie, ani całkowicie negatywne – pozwala przecież w przyszłości uniknąć tych samych błędów, nieraz podnosi na duchu i daje poczucie kontroli nad własnym losem.
W moim wypadku efekty były jednak dokładnie odwrotne. Popadłem przez to w jeszcze bardziej depresyjny stan, zwiększyło się moje poczucie winy i braku jakiegokolwiek wpływu na otaczający mnie świat.
Wciąż powtarzałem sobie, że wystarczyło, żebym wyciągnął ten pierścionek choćby kilka sekund wcześniej.
Ale nie zrobiłem tego. Każdy, nawet najmniejszy krok tamtego pechowego dnia, każda, nawet najbardziej błaha decyzja doprowadziły do tego, co się wydarzyło.
Sobotni wieczór przed dziesięciu laty zaczął się zwyczajnie. Wybraliśmy się z Ewą do Highlandera, naszego ulubionego pubu na opolskim Starym Mieście. Znajdował się w niewielkiej uliczce, tuż przy rzece.
Byliśmy jego stałymi bywalcami na długo, zanim mogliśmy legalnie pić alkohol. Równie często przesiadywaliśmy wtedy na Loży Szyderców – miejscu na brzegu Młynówki, do którego schodziło się wąskimi schodkami za pubem. Nie wiem, kto wpadł na tę nazwę. Wysprejowano ją na niewielkim murku dobrą dekadę wcześniej i szybko się przyjęła.
Kiedy zeszliśmy na dół, Ewa już coś przeczuwała. Nie miało to jednak nic wspólnego z grupą mężczyzn, którzy właśnie dopijali piwo w Highlanderze. Znała mnie doskonale i od początku wieczoru musiała widzieć moje zdenerwowanie.
Byliśmy ze sobą, właściwie od kiedy pamiętaliśmy. Okoliczności zeswatały nas już w latach osiemdziesiątych, kiedy oboje biegaliśmy po osiedlowych podwórkach przy Spychalskiego na Zaodrzu, beztroscy i nieświadomi tego, co przyniesie życie.
Szybko staliśmy się nierozłączni. Chodziliśmy do tej samej klasy w podstawówce, pierwszy raz pocałowaliśmy się w wieku dziesięciu lat na schodach prowadzących do szatni. Na początku liceum, na wycieczce szkolnej, po raz pierwszy się ze sobą przespaliśmy. Przed studiami wszyscy wieszczyli nam szybki koniec – Ewa poszła na polibudę, ja na uniwerek. Według znajomych mieliśmy paść ofiarami naszej dotychczasowej nierozłączności, ale stało się zupełnie inaczej.
Wynajęliśmy mieszkanie, zaczęliśmy planować wspólną przyszłość. Naturalne wydawało mi się, że niebawem się oświadczę. I może akurat tamtego dnia Ewa wiedziała, że to zrobię.
Wybrałem Lożę Szyderców, bo było to chyba jedyne miejsce w Opolu, gdzie spędziliśmy tak dużo czasu. Wypaliliśmy tam kilotony nikotyny, wypiliśmy hektolitry tanich winiaków i po raz pierwszy paliliśmy skręty.
Kiedyś w tym miejscu nie było nic romantycznego. Stanowiło zaśmiecony kawałek brzegu, chowający się pod rachityczną koroną osamotnionego starego drzewa. Kiedy się oświadczałem, było już jednak inaczej – miejsce stało się częścią opolskiej Wenecji, na nowo zagospodarowanego nabrzeża, z którego najbardziej wyróżniał się ciąg kolorowo oświetlonych budynków, niemal dotykających wody.
Loża Szyderców była odpowiednia. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Przyklęknąłem na jedno kolano i zapewne poczułbym się jak ostatni imbecyl, gdyby nie to, że wypiłem odpowiednio dużo. Ewa teatralnie uniosła dłoń do ust, uświadamiając mi tym gestem, że doskonale wiedziała, co się szykuje.
Wsunąłem pierścionek na jej palec, pocałowaliśmy się, mocno przytuliliśmy, a potem przez moment trwaliśmy w milczeniu. Byliśmy ze sobą na tyle blisko, że cisza była jak spoiwo związku, a nie budulec dzielącej ludzi przepaści.
Oboje byliśmy upojeni szczęściem, czuliśmy się błogo i beztrosko. Objąłem Ewę, a potem ruszyliśmy schodkami w kierunku pubu i niewielkiego parkingu. Moment przed tym, jak minęliśmy drzwi Highlandera, z knajpy wyszło pięciu gości. Mocno wstawionych, głośnych i popychających się nawzajem.
Nie wzbudzili naszego niepokoju, bo właściwie wpisywali się w nocny krajobraz opolskiej sobotniej nocy na rynku. Po chwili jednak to się zmieniło.
Jeden z nich wbił wzrok w Ewę i ucichł zupełnie. Sprawiał wrażenie, jakby nagle znalazł się w oku cyklonu. Kumple szturchali go, krzyczeli coś do niego, ale on trwał w bezruchu, patrząc na moją narzeczoną.
– O kurwa… – powiedział.
Wciąż wracam myślami do tamtej chwili, do tamtego wzroku i głosu tego człowieka. Są dla mnie tak samo mętne jak wtedy, kiedy mocniej objąłem Ewę i nieco przyspieszyłem.
Ten, który się odezwał, zastąpił nam drogę. Kumple popatrzyli na niego niepewnie, a potem ustawili się obok.
– Coś nie tak? – rzuciła Ewa.
Teraz wiem, że to ja powinienem wtedy coś powiedzieć. Skierować ich uwagę na siebie, może dzięki temu wydarzenia potoczyłyby się inaczej.
A może nie.
– No – odparł tylko jeden z nich.
Pozostali ucichli i spoważnieli, wszyscy nagle skupili wzrok na Ewie, a ja rozejrzałem się nerwowo. W okolicy nikogo nie było. Kawałek dalej, na rynku, moglibyśmy liczyć na przechodniów. Przy rzece jednak było pusto.
Ewa mruknęła „sorry” i próbowała przejść, ale żaden z mężczyzn nawet nie drgnął. Zatrzymaliśmy się bliżej nich, a ja miałem wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi.
– O co chodzi? – zapytałem.
– O to, że zostawiliście coś na dole – odparł najbardziej postawny z nich, wskazując na schody.
Pozostali nie byli umięśnieni, ale nie miało to żadnego znaczenia. Ich było pięciu, ja byłem jeden. Nawet gdybym na co dzień walczył w MMA, nie dałbym im rady.
Uświadomił mi to już pierwszy cios, który niemal rzucił mnie na ziemię. Był niechlujny, typowo uliczny, ale na tyle niespodziewany, że prawie nokautujący.
Wyprowadził go ten przypakowany. Słyszałem, że Ewa coś krzyknęła, ale tak głośno zahuczało mi w głowie, że nie potrafiłem rozpoznać słów. Złapali nas za fraki i popchnęli ku Loży Szyderców.
Zanim się zorientowałem, byliśmy już z powrotem nad rzeką. Starałem się wyrwać, ale jeden z nich mnie przytrzymał, a drugi po raz kolejny mi przywalił. Poprawił jeszcze trzy lub cztery razy. Upadłem na ziemię obok drzewa, pod którym kiedyś wypaliliśmy pierwszego jointa.
Nie czułem metalicznego posmaku w ustach, choć krew wylewała się z nich niemal strumieniem. Obraz przed oczami miałem zamglony, mimo to wyraźnie widziałem, jak rzucają Ewę na ziemię kawałek dalej.
Mówili coś, śmiali się, Ewa krzyczała. Do dziś nie potrafię wyłowić z pamięci jej słów.
Próbowałem wstać, ale szybko sprowadzili mnie z powrotem na ziemię. Wystarczyło jedno dobrze wymierzone uderzenie. Kiedy upadłem, natychmiast zacząłem czołgać się w kierunku narzeczonej.
Już się nią zajmowali. Jeden z nich zerwał z niej bluzkę, drugi zaczął mocno ściskać piersi. Krzyczałem bezgłośnie, a przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy nadaremnie starałem się do niej zbliżyć.
W pewnym momencie dostrzegli moje żałosne próby. Oberwałem kopniakiem w głowę, na moment zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kiedy na powrót mogłem cokolwiek zobaczyć, jeden z nich ściągał Ewie spodnie.
Świat stał się nierealny. Zduszony czymś ciężkim, tak jak krzyk mojej narzeczonej, kiedy jeden z napastników zasłonił jej usta. Odgrażałem się, kląłem, a potem błagałem ich, żeby przestali. Kiedy nie pozostało mi nic innego, zacząłem prosić Boga, żeby zainterweniował. Obiecywałem mu wszystko, byleby ocalił Ewę.
Potem zobaczyłem jej czerwoną koronkową bieliznę, którą kupiła jakiś czas temu. Mówiła, że na specjalną okazję.
Rycząc ze śmiechu, agresorzy zerwali z niej majtki. Pierwszy z nich zrzucił spodnie i położył się na Ewie. Inny stał za mną, unosząc mi głowę, bym musiał oglądać, co się dzieje.
Przy każdej próbie wyrwania się obrywałem w tył głowy. Krzyczałem, wciąż rozpaczliwie starając się dostać do narzeczonej. Ryłem dłońmi w ziemi, ale zanim gwałciciel skończył, nie zbliżyłem się nawet o pół metra.
Potem położył się na niej kolejny. Napierał mocno, jakby chciał ją zmiażdżyć. Słyszałem jej pisk i płacz, widziałem, jak stara się odepchnąć napastników. Nie miała żadnych szans.
Udało mi się trochę zbliżyć, zanim pozostali znów zwrócili na mnie uwagę. Jeden z nich podszedł do mnie, powiedział coś, a potem uniósł nogę. Zanim opuścił na mnie ciężki but, spojrzałem jeszcze na Ewę. Wyraz cierpienia, bólu i upokorzenia na jej twarzy wryły mi się w pamięć, bo był to ostatni raz, kiedy ją widziałem.
Przynajmniej do czasu, aż dziesięć lat później trafiłem na jej zdjęcie na Facebooku.
2
Nigdy nie ustalono, kim byli napastnicy. Nie odnaleziono ani ich, ani mojej narzeczonej. Ślad po niej zaginął, podobnie jak po życiu, które planowałem mieć.
Nie chodziło tylko o to, że wiodłem je bez Ewy. Zmieniło się ono także w każdej innej kwestii.
Po maturze mogłem z powodzeniem aplikować na ekonomię do Wrocławia, Poznania lub Krakowa, właściwie na każdej uczelni przyjęliby mnie z otwartymi rękoma. Wybrałem opolski uniwerek i tutejsze zarządzanie tylko dlatego, by zostać na miejscu z Ewą. Upierała się, że nie chce opuścić miasta.
Nie musiała długo mnie przekonywać. Liczyła się tylko ona, a dobre wyniki w nauce i tak miały sprawić, że będę mógł spodziewać się w Opolu dobrze płatnej pracy. Może nie porywającej, ale pozwalającej na godne życie. Więcej nie było mi trzeba.
Studiów jednak nie skończyłem. Po tamtej pechowej nocy nigdy nie wróciłem do siebie.
Przez pierwsze miesiące chodziłem na wysokich obrotach, gorączkowo starając się odnaleźć jakikolwiek ślad po narzeczonej. Wykorzystałem wszystkie możliwości, sprawdziłem każdy trop, zaangażowałem wszystkie służby, organizacje i stowarzyszenia, które mogły w jakikolwiek sposób pomóc.
I nic.
Zupełnie jakby Ewa wpadła w czarną dziurę. Ci, którzy nas zaatakowali, najwyraźniej byli w Opolu tylko przejazdem. Początkowo byłem przekonany, że pochodzili z którejś z podmiejskich wsi, ale po kilku miesiącach także i to musiałem wykluczyć. Przez ten czas ktoś z pewnością by ich rozpoznał.
Tymczasem pozostawali anonimowi. A ich twarze, niewyraźne i niepokojące, zdawały się istnieć tylko w mojej pamięci.
Po tych kilku intensywnych miesiącach zupełnie opadłem z sił.
Zrezygnowałem z nauki, na jakiś czas zaszyłem się w naszym mieszkaniu i większość czasu spędzałem na coraz głębszym zanurzaniu się w letargicznym bagnie. Piłem coraz więcej i coraz mniej interesowałem się światem zewnętrznym.
Po pewnym czasie liczyło się tylko to, żeby otworzyć piwo i w jakiś sposób zabić czas. Najczęściej robiłem to za pomocą gier. Dead Space, Left 4 Dead, GTA IV i Fallout 3 zastępowały mi rzeczywistość.
I może dzięki nim jakoś przetrwałem. Przy czym „jakoś” to słowo klucz.
Zanim się zorientowałem, było już za późno, żeby wrócić do planów, które kiedyś miałem. Na uczelni musiałbym powtarzać zbyt wiele, w CV musiałbym nakłamać, a dodatkowo byłbym zmuszony zrezygnować ze wszystkiego, co trzymało mnie przy życiu przez tyle miesięcy.
Mniej więcej rok po tym, co stało się na Loży Szyderców, wróciłem w to miejsce. Zatrudniłem się w Highlanderze jako barman, przepracowałem tam sporo czasu. Na tyle dużo, by poznać każdą rysę na ladzie i wszystkich klientów.
Oprawcy Ewy nigdy nie wrócili. A ja nie wiedziałem nawet, czy kiedykolwiek naprawdę na to liczyłem.
Przenosiłem się z knajpy do knajpy, nigdzie nie zagrzewając miejsca, nie nawiązując z nikim bliższych relacji. W mieście, w którym mieszka sto dwadzieścia tysięcy ludzi, każdy przynajmniej mnie kojarzył. Nikogo nie zaskoczyło, że stałem się dziwakiem.
I mimo że minęło niemal dziesięć lat, nadal nim byłem, kiedy dostałem pracę w nowo otwartej restauracji na rynku, niedaleko pomnika, który nazywaliśmy Babą na Byku. SpiceX serwowała dania kuchni indyjskiej, a ja zatrudniłem się tam jako kelner. Była to jedyna knajpa tego typu w Opolu, w dodatku dobrze zlokalizowana, więc pensja i napiwki wystarczały mi na opłacenie mieszkania, alkohol i szerokopasmowy internet. Na nic więcej w zasadzie nie wydawałem.
W trakcie chudszych lat pomagał mi Adam Blicki, którego od podstawówki nazywaliśmy Blitz – i którego jako jedynego mogłem określić mianem przyjaciela. Przynajmniej w pewnym sensie. Nie wychodziliśmy nigdzie razem, ja nie bywałem u niego, on też nigdy mnie nie odwiedzał. Spasował po kilkunastu próbach, podczas których udawałem, że nie ma mnie w domu.
Przychodził za to regularnie do wszystkich lokali, w których pracowałem, jakby były jego ulubionymi. Trwało to już niemal dziesięć lat i chyba odpowiadało nam obydwu.
Zazwyczaj zjawiał się z dobrymi wieściami, jakby za punkt honoru postawił sobie ustawiczne próby podniesienia mnie na duchu. Tego dnia było jednak inaczej. Wszedł do SpiceX
z laptopem pod pachą, rozejrzał się, a potem przywołał mnie nerwowym ruchem.
– Werner! – krzyknął, siadając przy stoliku obok okna.
Podszedłem niespiesznie, bo najczęściej ekscytował się rzeczami, obok których ja przechodziłem obojętnie. Stanąłem przy stoliku i otworzyłem usta, ale nie dał mi się odezwać.
– Musisz to zobaczyć – rzucił, otwierając laptopa. – Siadaj.
Był wczesny ranek, w restauracji znajdował się tylko jeden klient, któremu chwilę wcześniej podałem mango lassi. Nie musiałem się przejmować, że za pogawędki ze znajomym dostanie mi się potem od szefa. Usiadłem obok Blitza i wbiłem wzrok w monitor.
– Nie powiesz mi, że to nie ona – wypalił Adam.
– O czym ty mówisz?
– Spójrz – polecił, mierząc prosto w laptopa.
System wybudził się z uśpienia, a na ekranie pokazał się post z Facebooka. Zdjęcie było lekko poruszone, ale nie na tyle, bym miał trudności z rozpoznaniem, kto na nim jest.
Miałem wrażenie, jakby powietrze wokół mnie się naelektryzowało, zapowiadając burzę. Ale nie grzmiało gdzieś w oddali – gromy pojawiły się tuż nade mną.
Ewa.
Zmieniła się tak, jak ludzie zmieniają się przez dziesięć lat. Zmarszczki mimiczne jej się uwydatniły, nieznacznie przytyła, przefarbowała trochę włosy, być może zrobiła korektę nosa, ale nie miałem wątpliwości, że patrzę na jej zdjęcie.
– Jak… – urwałem, nie mogąc wydusić nic więcej.
Blitz, którego nazywaliśmy także Blitzer lub Blitzkrieg, zazwyczaj reagował na wszystko błyskawicznie, jakby przezwisko go do tego obligowało. Tym razem jednak popadł w zupełny marazm, nie potrafiąc mi odpowiedzieć.
Ja zaś miałem wrażenie, jakby świat stawał się coraz bardziej nierealny. Zupełnie jak dziesięć lat wcześniej na brzegu Młynówki. Próbowałem przełknąć ślinę, ale wydawało mi się, że w gardle mam jedynie suchą watę.
– Jak to możliwe? – wydusiłem w końcu.
– Nie wiem.
– Co to za fanpage?
Pytanie było chyba symptomatyczne dla naszych czasów. Kiedyś zacząłbym od wypytywania Blitzera, jak trafił na zdjęcie, gdzie zostało zrobione i tak dalej. Teraz nie musiałem tego robić, bo odpowiedź przyjaciela właściwie mogła powiedzieć mi wszystko.
– Spotted: Wrocław.
Potrząsnąłem głową i dopiero teraz dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. Złapałem się za kark i rozejrzałem nerwowo. Czułem się jak zwierzyna w ciemnej, nieprzeniknionej głuszy, ku której nadciąga cały zastęp myśliwych.
– To naprawdę ona, Werner.
Zmusiłem się do zdawkowego skinienia głową.
– I była niecałe sto kilometrów stąd.
Znów pochyliłem się nad laptopem, biorąc się w garść. Po latach poszukiwań w końcu miałem jakiś trop. Pojawił się cień nadziei na to, że wreszcie uzyskam odpowiedzi na wszystkie pytania, które kołatały mi się w głowie od dekady.
Co spotkało ją po gwałcie? Dlaczego znikła bez śladu? Co się z nią działo przez ten cały czas? Znała napastników?
Wszystkie dylematy, niewiadome i nierozstrzygnięte kwestie wróciły jak echo salwy artyleryjskiej, która zrównała z ziemią cały mój świat.
Spojrzałem na zdjęcie. Przedstawiało Ewę podczas jakiegoś koncertu na świeżym powietrzu. Był późny wieczór, ale scena mieniła się feerią szalonych, w pewien sposób paranoidalnych barw.
Nie patrzyła w obiektyw, być może nie wiedziała nawet, że ktoś uwiecznił ją na zdjęciu. Była roześmiana, unosiła jedną rękę w kierunku sceny. Obok niej stał mężczyzna w bluzie, trzymał ją za ramię, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę lub przyciągnąć ją do siebie. Nie widać było jego twarzy, stał tyłem. Na szarej bluzie z kapturem znajdowało się logo Foo Fighters, bomba ze skrzydłami i napis „There is nothing left to lose”.
Foo Fighters. Ulubiona kapela Blitza, której słuchał od dziewięćdziesiątego piątego, kiedy inni chcieli zaimponować rówieśnikom znajomością Scyzoryka Liroya, a skrycie zasłuchiwali się w soundtracku do Toy Story.
– To… – zacząłem niepewnie, wskazując na bluzę. – To ich koncert? Byłeś tam?
– Byłem.
– Do kurwy nędzy, Blitz! Widziałeś ją?
Miałem ochotę złapać go za ramiona i potrząsnąć, ale w porę się powstrzymałem. Serce waliło mi jak młotem, a fala gorąca rozpływała się po moim ciele. Umysł na przemian zdawał się rozumieć, co się dzieje, i tracić kontakt z rzeczywistością.
– Nie – odparł Blitzer. – Zobaczyłem ją dopiero na tym zdjęciu, pół godziny temu, kiedy…
– Jak na nie trafiłeś? I kto je zrobił? – wpadłem mu w słowo, uświadamiając sobie, że jeśli nie powściągnę emocji, wystrzelę z siebie całą kanonadę kolejnych pytań. Zamknąłem oczy, wyprostowałem się i przez moment trwałem w bezruchu.
– Jak dasz mi dojść do słowa, wszystko ci powiem.
– Mów – rzuciłem.
– Ten koncert był wczoraj, Foo Fighters grali na Stadionie Miejskim.
– Wczoraj?!
– Spokojnie…
Nabrałem powietrza i przytrzymałem je w płucach.
– Nie mówiłeś mi, że się wybierasz.
– Bo nie gadamy o takich rzeczach – odparł i wzruszył ramionami. – Ty masz to w dupie, a ja nie czuję potrzeby, żeby się tym dzielić. Podobnie jak tym, kiedy spotkam dobrą kunę.
Tylko Blitzer mógł określać kobietę w ten sposób. Normalnie jakoś bym to skwitował, ale teraz nawet nie przeszło mi to przez myśl.
– A tak było i tym razem – dodał, nie odrywając wzroku od zdjęcia. – Niestety spłoszyłem dziewczę, znikło mi gdzieś w tłumie, więc z samego rana zacząłem jej szukać. I tak trafiłem na to spotted… i na to zdjęcie.
Teraz obaj wpatrywaliśmy się w nie jak w ołtarz. W przeciwieństwie do mężczyzny w bluzie Ewa miała na sobie T-shirt innego zespołu. Widać było tylko kawałek nazwy, Gutierrez Y Angelo. Nazwa albumu lub singla brzmiała Better days. Nic mi to nie mówiło.
Milczenie się przeciągało, a ja nie zauważyłem, że jedyny klient w lokalu wypił już mango lassi i rozglądał się zniecierpliwiony.
– Może… – zacząłem niepewnie. – Może za szybko uznałem, że to ona.
– Co?
– To przecież niemożliwe. Po dziesięciu latach miałaby się pojawić tak nagle?
– A jak inaczej?
Pytanie było dobre jak każde inne. Może dałem się ponieść nadziei i pochopnie przyjąłem, że to Ewa. A może nie. Może to naprawdę była ona.
– Chryste… – jęknąłem, a potem potrząsnąłem głową. – Wygląda na szczęśliwą – dodałem.
– Jest na koncercie Foo Fighters.
– Ale…
– Zakładałeś, że przez dziesięć lat ktoś trzyma ją zamkniętą w piwnicy?
– Nie wiem, co zakładałem.
Bardziej prawdziwej rzeczy nie mógłbym powiedzieć. Teorii było zbyt wiele – część ułożyłem sam, część przejąłem od dziennikarzy i anonimowych internautów komentujących wpisy pod corocznymi przypomnieniami na lokalnych portalach, że Ewa wciąż się nie odnalazła.
Artykuły pojawiały się zawsze, pokazywano przy nich zdjęcie i zaznaczano, że najbardziej prawdopodobny scenariusz sprowadza się do tego, że dziewczyna wpadła do rzeki. Ciała jednak nigdy nie znaleziono, podkreślali autorzy publikacji.
Kilka razy zdarzało się, że ktoś chciał wywołać sensację. Raz przeczytałem nawet nagłówek: „NOWE FAKTY W SPRAWIE. DAMIAN WERNER PRZESŁUCHANY”.
Rzeczywiście, mniej więcej w połowie biegu przedawnienia zostałem przesłuchany, ale jako świadek. Jeden z dochodzeniowców chciał się upewnić, czy sprawę słusznie umorzono ze względu na brak dowodów.
Tym był ten „nowy fakt” z nagłówka. Zwykłą kaczką dziennikarską – w przeciwieństwie do tego, co miałem przed sobą teraz.
– Ktoś jej szuka? – zapytałem.
– Facet, który wrzucił zdjęcie. Phil Braddy.
Spojrzałem na miniaturkę zdjęcia i treść posta.
– Amerykanin?
– Brytyjczyk – odparł Blitzer. – Najwyraźniej pofatygował się na koncert z Londynu. I spodobała mu się przypadkowo spotkana dziewczyna. Pisze, że zamienili kilka zdań, pośmiali się, a on potem odszedł na moment do znajomych. Kiedy wrócił, już jej nie było. Teraz stara się ją znaleźć.
Od razu pomyślałem, że muszę do niego napisać. Dowiedzieć się, co powiedziała Ewa, zupełnie jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.
– Wysłałem mu wiadomość przed wyjściem z domu – dodał Blitz.
Skinąłem głową z wdzięcznością. Klient siedzący kawałek dalej chrząknął znacząco, ale go zignorowałem.
– Ktoś odpisał? – spytałem.
– Kilkanaście osób. Co jak co, ale to zdjęcie się wyróżnia.
Blitzkrieg miał rację. Lekko rozmyte stroboskopy w tle, duża impreza i ostrość ustawiona na roześmianą, ładną dziewczynę. Fotografia musiała przyciągać wzrok wszystkich przeglądających profil.
– Ktoś napisał coś konkretnego? – odezwałem się niepewnie.
– Nie. Same bzdurne komentarze, których nie chcesz czytać.
Nie chciałem, ale z pewnością przeczytam, kiedy tylko wrócę do domu. Wcześniej jednak musiałem odwiedzić inne miejsce. Naoglądałem się zbyt wielu filmów i seriali, by nie wiedzieć, że podstawowym błędem w takiej sytuacji jest zwlekanie z poinformowaniem organów ścigania.
Podziękowałem Blitzowi, a potem poszedłem na zaplecze, zadzwoniłem do szefa i oznajmiłem, że coś mnie bierze. Praca w gastronomii miała tę niewątpliwą zaletę, że właściciele knajp traktowali takie doniesienia poważnie. Szczególnie ci, którym zależało, by klienci jeszcze kiedyś do nich wrócili.
Zmienniczka pojawiła się dość szybko, ale zdążyłem jeszcze podać mężczyźnie w lokalu papadam, cienki placek z mąki z ciecierzycy, i przyjrzeć się zdjęciu Ewy na tyle dokładnie, by poznać każdy szczegół.
Kiedy zjawiłem się w komendzie miejskiej przy Powolnego, na dobrą sprawę mogłem już opisać przyjmującemu mnie funkcjonariuszowi całą fotografię z pamięci. Ale nie musiałem. Weszliśmy na odpowiedni profil, a potem pokazałem mu zdjęcie. Przyglądał mu się długo, marszcząc czoło.
Podkomisarz Prokocki prowadził tę sprawę dziesięć lat temu. Spodziewałem się, że zobaczę w jego oczach błysk, który sprawi, że w końcu sam uwierzę w to, co widzę.
Policjant jednak sprawiał wrażenie, jakbym pokazał mu wizerunek anonimowej osoby.
– To normalne – odezwał się w końcu.
– Co?
– Że szuka pan w innych kobietach zaginionej narzeczonej.
Otworzyłem usta, ale nie zdołałem niczego z siebie wydusić. Kategoryczność w jego głosie zupełnie zbiła mnie z tropu. Prokocki oderwał wzrok od monitora, nabrał głęboko tchu i popatrzył na mnie ze współczuciem.
– Od tamtej pory nie związał się z pan z nikim, prawda? – zapytał.
– Nie, nie związałem. Ale co to ma do rzeczy?
– Wciąż jej panu brakuje, więc to naturalne, że…
– Chyba pan żartuje.
– Takie rzeczy się zdarzają.
Wymierzyłem palcem w monitor, jakbym miał kogoś oskarżać.
– Widzi pan to samo co ja?
– Widzę dziewczynę podobną do Ewy, panie Werner. To wszystko.
Przestąpiłem z nogi na nogę i rozejrzałem się bezradnie, jakby nagle mógł zjawić się tutaj ktoś, kto mi pomoże.
– Przecież to ona, do cholery – rzuciłem. – Nie widzi pan?
Znów zrobił wdech.
– Niestety nie mogę się z panem zgodzić – powiedział urzędowym tonem. – Owszem, jest pewne podobieństwo, ale…
– Wiem, jak wygląda moja narzeczona.
Podniósł się powoli, jakby bał się, że inaczej mnie urazi. Położył mi rękę na ramieniu, a potem zaczął powoli tłumaczyć, że wiedziałem, jak wyglądała dziesięć lat temu, i umysł płata mi teraz figle. Ciągnął przez kilka minut, a ja z każdym kolejnym zdaniem słuchałem go z coraz mniejszą uwagą.
Jego daleko idąca pewność, zdecydowanie w głosie i brak jakiejkolwiek gotowości do przyznania, że to choćby może być ona, podziałały na mnie niepokojąco.
– Oczywiście to sprawdzimy – zapewnił, prowadząc mnie do wyjścia. – Proszę nie mieć co do tego żadnych wątpliwości.
Owszem, wątpliwości nie miałem. Ale co do tego, że coś jest tutaj bardzo nie w porządku.
3
Byłem pewien, że powrót do domu przyniesie mi chociaż częściowe ukojenie. Działo się tak codziennie, kiedy zamykałem za sobą drzwi, a potem przekręcałem trzy porządne zamki.
Jeśli nie musiałem już nigdzie wychodzić, towarzyszyło mi wtedy niemalże poczucie upojenia. Jeśli jednak z jakiegoś powodu czekało mnie później wyjście, czułem niepokój i podenerwowanie.
Tego dnia moje cztery kąty miały podziałać na mnie uspokajająco. Stało się jednak inaczej – poczułem się jak obcy we własnym mieszkaniu. Wypełniłem je dźwiękami Rainbow, bo w przeciwieństwie do Blitza lubiłem raczej te kapele, których już od dawna nie było słychać.
Ręce mi się trzęsły, czułem się, jakbym miał gorączkę. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem spocony. Chłodny T-shirt przylgnął mi do pleców, a po gorącej fali oblewającej ciało nie było śladu. Stając przed lustrem, niemal nie rozpoznałem swojego odbicia. Byłem trupio blady, a cienie pod oczami stały się jeszcze bardziej wydatne. Fryzura, którą i tak zazwyczaj miałem w nieładzie, przywodziła na myśl plątaninę kabli.
Opłukałem twarz zimną wodą, a potem otworzyłem piwo i usiadłem przed pecetem, którego własnoręcznie złożyłem, zaoszczędzając dzięki temu kilka stów. Odpaliłem najnowszą odsłonę Elder Scrolls, po czym sięgnąłem po telefon – tylko po to, żeby go wyłączyć.
Musiałem zniknąć ze świata. Teraz, póki jeszcze kompletnie nie zwariowałem. Nie było sensu katować się, odświeżając ten sam post na Facebooku lub czekając, aż Phil Braddy odpisze.
Czekałem dziesięć lat. Mogłem poczekać jeszcze trochę, ale musiałem się uspokoić.
Blitzer jednak nie dał mi okazji. Ledwo podniosłem smartfon, roześmiana twarz mojego przyjaciela pojawiła się na wyświetlaczu, a z głośnika popłynęły dźwięki standardowego dzwonka. Zdjęcie Blitz zrobił sobie sam, lata temu, kiedy jeszcze pracowałem w Highlanderze.
Tak, byłem jedną z tych osób, które przy zmianie telefonu przenoszą wszystkie zdjęcia na nowy. Teraz nie wiązało się to z większymi trudnościami, ale kiedyś przejście z pierwszego sony ericssona z aparatem na nową nokię było dość problematyczne.
Zatrzymałem Elder Scrolls i przesunąłem palcem po ekranie.
– Nie dzwonisz w dobrym momencie – powitałem go.
– Widziałeś? – rzucił nerwowo i odkaszlnął. – Nie, nie widziałeś, inaczej nie zacząłbyś rozmowy w ten sposób.
– Czy co widziałem?
– Nowy post na spotted.
Szybko wyłączyłem grę, jakby od prędkości, z jaką to zrobię, zależało moje życie. Włączyłem przeglądarkę i szybko odświeżyłem stronę. Rzeczywiście, pojawił się nowy wpis od Phila Braddy’ego.
„Może dzięki temu zdjęciu ktoś ją pozna” – napisał po angielsku i dołączył link do poprzedniego posta.
Patrzyłem na fotografię, ale zdawało mi się, jakbym spozierał wprost w portal prowadzący do alternatywnej rzeczywistości. Znałem to zdjęcie doskonale. Było dla mnie wyjątkowe.
– Jesteś tam? – spytał Blitzer.
Próbowałem coś z siebie wydusić, ale nie potrafiłem.
– Werner!
– Je… jestem.
– To na tysiąc procent ona – ocenił. – Zresztą stoi chyba gdzieś na Krakowskiej, niedaleko Baby na Byku. I jest o dobre kilka lat młodsza.
– O dziesięć… – jęknąłem.
– Co?
– Sam zrobiłem to zdjęcie.
– Jak to? Kiedy? Gdzie?
– Na kilka dni przed tym, jak zaginęła, ale… Blitzkrieg…
– No?
– Nigdy nikomu go nie pokazywałem. Nigdy go nie wrzucałem do sieci, nigdy nawet nikomu nie mówiłem, że je mam…
– Co? Dlaczego?
– Nie wiem – odparłem, gorączkowo pocierając głowę. – Chyba chciałem mieć coś tylko dla siebie, coś wyłącznie mojego, bo…
– Mniejsza z tym – uciął. – Skąd Brytol ma to zdjęcie?
– Nie mam pojęcia.
Nie potrafiłem wyobrazić sobie scenariusza, dzięki któremu Phil Braddy miałby zdobyć zdjęcie. To zdjęcie. Moje zdjęcie.
Wszystkie możliwe wyjaśnienia były na wskroś absurdalne. Nawet jeśli rozmawiał z Ewą dłużej, niż wynikało to z pierwszego posta, ona sama nie miała tej fotografii. Nie zdążyłem jej nawet pokazać tego ujęcia, a sam przypomniałem sobie o nim, dopiero kiedy zaginęła.
Sięgnąłem po piwo i opróżniłem je jednym haustem. Od gazu zakotłowało mi się w brzuchu.
Zrozumiałem, że tego dnia dostałem o wiele więcej niż tylko mętny trop. Fakt, że Braddy miał tę fotografię, dowodził, że musi być jakoś zamieszany w sprawę.
– Odpisał ci? – zapytałem.
– Tak.
Przeszły mnie ciarki.
– Zaraz po tym, jak wrzucił fotkę.
– I?
– Utrzymuje, że naprawdę jej nie zna, nigdy wcześniej ani później jej nie widział i po prostu chciałby nawiązać z nią kontakt. Dopytywał, czy ja ją znam.
– Napisz mu, że…
Urwałem, dochodząc do wniosku, że nie powinienem dłużej polegać wyłącznie na Blitzu. Wyświetliłem profil Phila Braddy’ego i zerknąłem na twarz, którą już doskonale znałem od patrzenia na nią przez długie godziny. Potem wysłałem mu wiadomość.
„Znam dziewczynę, której szukasz. Skąd masz to drugie zdjęcie?”
Blitzkrieg mówił coś do słuchawki, ale jego głos zdawał się niknąć gdzieś na linii. Wpatrywałem się w ekran komputera, czując, jak robi mi się coraz bardziej gorąco. W końcu zaświeciła się niebieska ikonka po prawej stronie wysłanej przeze mnie wiadomości. Braddy ją przeczytał. Nie pokazała się jednak informacja, by pisał odpowiedź.
Odsunąłem nieco krzesło, pochyliłem się i zacząłem uderzać dłońmi o uda. Wpatrując się w monitor, miałem wrażenie, jakbym rzucał wyzwanie.
Wyzwanie, na które nie doczekałem się odpowiedzi.
– Nie odpisuje – powiedziałem.
– Hę? – mruknął Blitzer. – Napisałeś do niego?
– Tak, ale…
– Miałeś mi to zostawić.
Nie pamiętałem, żebyśmy kiedykolwiek się tak umawiali, ale może Blitzer przyjął, że skoro to od niego wszystko się zaczęło, spoczywa na nim jakaś dziejowa odpowiedzialność za doprowadzenie sprawy do końca.
– Nadal nie odpisuje – powiedziałem. – Chociaż przeczytał wiadomość.
– Poczekaj chwilę.
– Niczego innego nie robię, Blitz – odbąknąłem. – Na dobrą sprawę od dziesięciu lat.
Każda sekunda zdawała się biec coraz wolniej, a ja traciłem cierpliwość. Czułem, że mam odpowiedzi na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko przycisnąć tego człowieka.
– Cała ta akcja z poszukiwaniem dziewczyny z koncertu to bzdura – zauważyłem. – Tu chodzi o coś innego.
– O co?
– Nie wiem. Ale zamierzam się dowiedzieć.
– Sam?
– Z twoją pomocą – odparłem, szybko dochodząc do wniosku, że to bodaj najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek mu powiedziałem. Właściwie po raz pierwszy potraktowałem go tak, jak powinienem. Jak przyjaciela, na którym mogę polegać.
– Wiadomo, że z moją. Ale to może nie wystarczyć.
– Z samego rana pójdę na komendę.
– Jeszcze nie byłeś?
– Byłem, ale odesłali mnie z kwitkiem.
Kiedy streściłem mu rozmowę z podkomisarzem Prokockim, długo milczał. Ja wciąż wlepiałem wzrok w monitor, jakbym dzięki temu mógł zmusić Phila Braddy’ego do zdradzenia czegokolwiek.
Skrzynka odbiorcza była jednak pusta. Stało się jasne, że nie zamierza mi odpisywać. Milczał też w konwersacji z Blitzem. Poszedłem po kolejne piwo, wiedząc już, że dzisiaj podejmę kilka złych decyzji, po których jutro rano obudzę się z mocnym bólem głowy.
– W ogóle nie zainteresował się sprawą? – odezwał się w końcu Blitzer.
– Nie tylko nie zainteresował, ale próbował ją zbyć.
– Dziwne.
– Na początku też tak pomyślałem.
– A później zmieniłeś zdanie?
– Mhm – potwierdziłem. – Każdego dnia w Polsce ginie bez śladu jakieś pięćdziesiąt osób. Prokocki pewnie codziennie dostaje donosy o cudownym pojawieniu się którejś z nich.
– Ale widział zdjęcie. Musiał ją poznać, przecież szukał jej przez długie miesiące.
– Może rozpoznał – przyznałem. – I po prostu nie chciał robić mi nadziei.
Było to najwygodniejsze tłumaczenie, które usprawiedliwiało bagatelizowanie nowego dowodu. Inne wersje, które rozważałem, sprowadzały się do wyjątkowo chmurnych scenariuszy.
Wszystko to nie miało już jednak znaczenia. Teraz, kiedy w internecie pojawiło się to samo zdjęcie, które miałem w pamięci telefonu, mogłem posłużyć się niezaprzeczalnym dowodem.
Prokocki skorzysta z okazji, póki pora. Póki nie doszło jeszcze do przedawnienia. Będzie chciał zamknąć sprawę, która z pewnością figuruje w jego aktach jako niedokończone dochodzenie.
I może nie tylko w aktach. Może mimo tego, że sprawiał wrażenie, jakby bagatelizował doniesienie, w rzeczywistości od razu rzucił się w wir pracy. Mogłem to sobie wyobrazić, choć wymagało to otwarcia jeszcze dwóch zielonych puszek z płynną postacią optymizmu.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami obudziłem się skacowany. Zasnąłem na kanapie, laptop stał otwarty na stoliku obok. Odpowiedzi od Braddy’ego nadal nie było. Ignorował też Blitzera.
Wziąłem szybki prysznic, właściwie tylko po to, by na komendzie nie sprawiać wrażenia, jakbym pomylił ją z izbą wytrzeźwień.
Na spotkanie z Prokockim musiałem trochę poczekać, ale nie spodziewałem się, że przyjmie mnie od razu. Zapewne przypuszczał, że przyszedłem go bezpodstawnie nękać.
Kiedy w końcu zaprosił mnie do gabinetu, pokazałem mu kolejne zdjęcie, a potem post na Facebooku. Użytkownicy powoli zaczynali okazywać solidarność z Brytyjczykiem poszukującym Polki – zidentyfikowali miejsce w Opolu, poinformowali go, że to niedaleko Wrocławia i że najprawdopodobniej właśnie tam powinien jej szukać. Nikt jednak Ewy nie rozpoznał.
Prokocki również nie.
– To ona? – spytał z rezerwą.
Potrzebowałem kilku chwil, żeby przejść do porządku nad tym, że naprawdę zadał mi to pytanie. Potrząsnąłem głową, a potem zacząłem mu znów tłumaczyć, że sam zrobiłem tę fotografię. W końcu pokazałem mu ją w telefonie.
Długo się jej przypatrywał, a potem spojrzał na mnie, jakbym był kryminalistą, a nie osobą szukającą zaginionej narzeczonej.
– Pił pan coś rano?
Pytanie było retoryczne. Miałem przyspieszony oddech, gabinet podkomisarza z pewnością wypełnił się gorzelniczym zapachem już moment po tym, jak zająłem miejsce przy biurku.
– A jakie to ma znaczenie? – rzuciłem.
– Żadne. To pańskie życie.
– Raczej jego namiastka – odparłem pod nosem, a potem wskazałem na wyświetlacz telefonu. – Bo tylko tyle z niego zostało po jej zniknięciu. Rozumie pan?
– Oczywiście, że…
– I widzi pan chyba, że to identyczna fotografia?
– To nie ulega wątpliwości.
– Więc skąd ta rezerwa?
Westchnął głęboko.
– To tylko zawodowa powściągliwość. Proszę zrozumieć, że trochę podobnych spraw już rozpracowywałem.
Milczałem, obawiając się, że w przeciwnym wypadku powiem coś, czego będę później żałować.
– Może pan polegać na moim doświadczeniu.
– Polegam – zadeklarowałem, chociaż na tym etapie nie miałem do niego już żadnego zaufania.
– W takim razie proszę zostawić to nam. Obiecuję panu, że zrobimy, co w naszej mocy, żeby wyjaśnić wszystkie okoliczności.
– Nie wątpię w to.
Czekałem na coś więcej. Deklarację, że zaraz skontaktują się z Brytyjczykami, postarają się o namierzenie Phila Braddy’ego, cokolwiek. Tymczasem Prokocki podniósł się zza biurka i wyciągnął do mnie rękę.
Pomyślałem, że w ten sposób chce mnie pożegnać, ale było tak tylko połowicznie.
– Obawiam się, że będzie musiał pan zostawić u nas telefon.
– Słucham?
– Może się okazać ważnym materiałem dowodowym.
– Ale…
– Panie Werner, proszę mi zaufać, naprawdę. Zrobimy wszystko, żeby odnaleźć pana narzeczoną.
Spojrzałem na komórkę i odniosłem wrażenie, jakbym miał pożegnać się z czymś znacznie mi bliższym niż tylko telefon. Wprawdzie nie korzystałem z niego zbyt często, nie miałem ku temu powodu, ale było na nim jej zdjęcie. Moja jedyna kopia.
– Wolałbym…
– Chce pan ją odnaleźć? – przerwał mi podkomisarz.
Skinąłem głową.
– W takim razie proszę się zdać na nas. Wiemy, co robimy.
Trwał z wyciągniętą ręką, dopóki nie oddałem mu komórki. Być może zastanowiłbym się dwa razy, gdybym nie był tak mocno skacowany. I gdyby wszystko, co się działo, nie wpędzało mnie w poczucie kompletnej dezorientacji.
– Więc wznowicie postępowanie? – zapytałem, kiedy poprowadził mnie w kierunku drzwi.
– Jeśli tylko nowy materiał na to pozwoli, oczywiście.
– Jeśli?
– Będziemy w kontakcie – zapewnił mnie Prokocki.
Nie pomyślałem o tym, że będzie to dość trudne, jako że właśnie zabrał mi telefon.
Ale nie była to jedyna rzecz, jaką tego dnia straciłem.
Wróciłem do domu z myślą, żeby jak najszybciej ściągnąć zdjęcie z Facebooka. Musiałem je mieć, w pewien sposób było dla mnie ważniejsze niż wspomnienia związane z Ewą.
Fotografia jednak znikła. Podobnie jak poprzedni post.
I konto Phila Braddy’ego.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Remigiusz Mróz, 2017
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2018
Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Philip Lord/Arcangel
Redakcja i korekta:
Gabriela Niemiec
Mirosław Krzyszkowski
Skład i łamanie:
MELES-DESIGN
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8075-432-4
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Redaktor prowadzący serii: Adrian Tomczyk