Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Twoich dłoniach spoczywa zbiór historii z mojego życia. Ich wyjątkowość polega na tym, że wszystkie są zmyślone. Przez ostatnie miesiące moje pióro sączyło kłamstwa niczym krople kiepsko oczyszczonej wody z przeterminowanego filtra. To zdanie również jest kłamstwem, bo nigdy nie trzymałem pióra w ręku, a kałamarz znany mi jest wyłącznie z rycin pożółkłych podręczników do historii. Zmyśliłem wszystko w celach komediowych. Dla dobra komedii kłamałbym Wam prosto w oczy, ale niestety jest to niemożliwe, bo to książka – i nasz wzrok najpewniej nigdy się nie spotka. A chciałbym.
Miłego czytania!
Cezary Jurkiewicz
Cezary Jurkiewicz– komik i tekściarz z bardzo wnikliwym i czułym podejściem do świata. Zajmuje się stand-upem od 2008 roku i jest jedną z pierwszych osób, które zaczęły promować stand-up comedy w Polsce. W 2011 roku założył pierwszą w kraju szkołę dla młodych komików. „Niewydarzone historie” to jego debiut, ale już się odgraża, że pisze dalej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Copyright © Cezary Jurkiewicz, 2024
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Ilustracje na okładce
Maciej Szal
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć, Bożena Hulewicz
Warszawa 2024
ISBN 978-83-8352-719-2
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
– Cześć, mamo. Chciałem ci opowiedzieć śmieszną historię i zadzwoniłem do ciebie, ale nagle sobie uświadomiłem, że jej komediowość wynika ze złożonych okoliczności, które nastąpiły kilka miesięcy wcześniej, a żeby je pojąć, musiałbym wprowadzić skomplikowaną siatkę terminów i zależności między nimi.
– Nie rozumiem.
– Chodzi o to, że musiałabyś tam być, żeby cię to rozśmieszyło.
– Aha. No trudno, ale wierzę ci, synku, że to zabawna historia.
INWAZYJNE BADANIE
Surowy wzrok doktora Grochowicza był dla mnie wręcz namacalny. Czułem się znowu jak w szkole, kiedy coś przeskrobałem i muszę się wytłumaczyć. Jasna cholera, a co, jak wezwie moich rodziców? Mam trzydzieści sześć lat, ale może jest jakiś zapis w regulaminie szpitala, który pozwoli mu ściągnąć tu moich starych na jakiegoś rodzaju wywiadówkę zdrowotną.
– Boję się.
– Panie Jurkiewicz, ma pan problemy z jelitami od dziesięciu lat. Nie może pan dłużej zwlekać z kolonoskopią.
Lęk nie pozwalał mi się zdecydować. Kilka razy już dzwoniłem do rejestracji, ale odkładałem słuchawkę, gdy tylko słyszałem głos kobiety prowadzącej zapisy na to nieludzkie badanie. Mojemu znajomemu kiedyś zbadali jelita. Mówił, że leżał bokiem i widział monitor, a na nim swoje bogate wnętrze, które podziwiał cały personel medyczny.
Przerażało mnie to. A co, jeśli znajdą coś upokarzającego? – zastanawiałem się. Był czas, gdy sporo imprezowałem, więc nie mogłem być pewny, że nie ma tam nakrętki po smirnoffie albo resoraka.
Dziwna myśl prześladowała mój mózg. W moim brzuchu będzie kamera.
Niektóre plemiona żyjące w Amazonii nie pozwalają się nagrywać, bo wierzą, że obiektyw kradnie twoją duszę. Wystąpiłem kilka razy w telewizji i muszę potwierdzić, że to prawda, bo gdy po nagraniach wracałem do domu, zawsze czułem dziwną pustkę.
Co noc nawiedzał mnie pewien sen. Goni mnie stalowy wąż zakończony kamerką. Biegnę przez pół miasta z nadzieją, że zgubię go w korkach. Niestety. To piekielne urządzenie zawsze zna precyzyjną lokalizację mojego odbytu.
– Panie Jurkiewicz, jest pan tu ze mną? – Grochowicz wyrwał mnie z zamyślenia.
Jego źrenice pochłaniały obraz żałosnej istoty, która przed nim siedziała. Nie byłem w stanie spojrzeć mu w twarz. Obiecałem przynieść wyniki tych badań sześć lat temu. Teraz musiałem mierzyć się z jego gniewem. Gniewem człowieka, którego zawsze trochę się bałem.
Kiedyś powiedział mi: „Ma pan nie używać papieru toaletowego. Czy pan rozumie?”. Patrzyłem na niego najpewniej tępym wzrokiem, bo po chwili wyciągnął kartkę, narysował na niej papier toaletowy i go przekreślił. Od tamtej pory podczas wycieczek do Rossmanna boję się spojrzeć w kierunku działu ze srajtaśmą.
– Panie Jurkiewicz, żądam, żeby poddał się pan kolonoskopii.
– Ale ja się boję.
– A śmierci się pan nie boi? A co, jeśli w jelitach rośnie panu nowotwór? Lubi pan swoje jelita?
Nie odpowiedziałem.
– No dobrze – westchnął. – Nie chciałem tego proponować, bo to nie najlepsze rozwiązanie, ale jest jedno badanie będące w fazie eksperymentów.
A potem podsunął mi tajemniczą nazwę instytucji i numer telefonu.
***
Uśmiech pani, która mnie powitała, przypominał sierp księżyca. Jej oczy optymistycznie patrzyły w przyszłość. Tego właśnie potrzebowałem.
– Bardzo się cieszymy, że zgłosił się pan do Medycynowej na eksperymentalne badanie jelita grubego. – Wydawało się to mało prawdopodobne, ale jej uśmiech jakby się poszerzył.
– Na czym polega to eksperymentalne badanie?
– To prototyp. Będzie pan naszym pierwszym królikiem doświadczalnym. Mamy przypuszczenia, że ta procedura będzie znacznie bardziej komfortowa od klasycznej kolonoskopii.
Nie odpowiedziałem. Zamieniłem się w słuch.
– Nowatorska metoda polega na tym, że pomniejszymy naszego najlepszego chirurga do wielkości orzecha laskowego. Potem pan doktor wejdzie przez pański odbyt i zbada pańskie jelita.
Parsknąłem.
– To nie jest żart – zapewniła, reagując na mój uśmiech jeszcze szerszym uśmiechem. – Mamy specjalistę, który napisał setki prac na temat chorób jelit i zamierza poznać ludzkie jelita z bliska. Jest gotów poświęcić się dla nauki, zostać pomniejszonym i wejść między innymi w pański odbyt. Czy potrzebuje pan czasu, żeby to przemyśleć?
Nie istniał czas, który pozwoliłby mi przetrawić taką informację.
– A nie macie jakiejś innej metody?
– Hmm… Rozważamy jeszcze alternatywną formę tego eksperymentu, w której powiększamy panu odbyt do tego stopnia, żeby mógł tam wejść człowiek normalnej wielkości.
– W sensie powiększycie mnie do rozmiarów olbrzyma?
– Nie, tylko pański odbyt.
To brzmiało jeszcze gorzej. Zwizualizowałem sobie ten zabieg – i nie byłem zadowolony z tego, co zobaczyłem.
– Okej, spróbuję tej wersji z pomniejszonym lekarzem.
– Świetnie! Musi pan tylko podpisać kilka dokumentów, które zdejmują z nas odpowiedzialność, gdyby coś poszło nie tak.
***
– Nazywam się doktor Piotrowski i będę pana dzisiaj badał – rzekł niski jegomość w białym fartuchu. Był naprawdę niski, miał na oko metr pięćdziesiąt wzrostu. Myślałem, że bardziej go pomniejszą.
– Miło mi pana poznać – rzekłem niepewnie.
– To będzie wielki krok dla ludzkości, ale mały dla mnie. Wie pan, po pomniejszeniu będę stawiał półcentymetrowe kroki. – Wymusił uśmiech. Sprawiał jednak wrażenie przygnębionego. – Będę miał ze sobą krótkofalówkę, więc jeśli zacznie pan odczuwać jakieś dolegliwości bólowe, będziemy w kontakcie.
– Mogę zadać panu pytanie? Dlaczego zdecydował się pan na ten eksperyment? Czy to nie jest czasem niebezpieczne?
– Jest, ale fascynuje mnie ta dziedzina medycyny. Poza tym czekają mnie wyróżnienia i wieczna chwała na zjazdach gastroenterologów.
Pukanie do drzwi poinformowało nas o tym, że te za chwilę się otworzą. Doktor nie zdążył zareagować, gdy siostra wsunęła głowę do gabinetu.
– Już czas.
***
Piotrowski stał nieruchomo w szklanej kabinie. Po jego ciele zaczęły spływać czerwone promienie. Pomniejszanie nie było przyjemnym widokiem, bo nie odbywało się proporcjonalnie. To znaczy najpierw pomniejszyła się głowa lekarza, potem jego prawa ręka, a następnie reszta ciała. Zakładam, że było to bolesne, bo okrzyk, który z siebie wydał, nie należał do tych radosnych.
Po chwili moim oczom ukazała się miniaturowa wersja doktora Piotrowskiego. Świetna sprawa, pomyślałem, przydałoby mi się to w domu. Pomniejszałbym regularnie zmieszane śmieci, to rzadziej bym je wynosił.
Leżałem na brzuchu z rozchylonymi nogami, gdy pielęgniarka delikatnie wprowadziła Piotrowicza w mój odbyt. Poczułem ruch. Niesamowite. Doczekaliśmy się czasów, kiedy inteligentna istota pełza po układzie pokarmowym innej inteligentnej istoty.
– Słyszy mnie pan? – rozległ się cieniutki głos w mojej krótkofalówce. Niech to szlag. Wiedziałem, że tak będzie. To jest psikus i wpuścili mi do odbytu wiewiórkę. Znowu. – Proszę się nie martwić moim głosem. Moja malutka krtań wydaje teraz dźwięki o innych częstotliwościach.
– Przyjąłem. – Trochę oficjalnie, ale jakoś nie miałem nastroju na small talk.
– Odbytnicę ma pan elegancką. – Nigdy jeszcze nie usłyszałem takiego komplementu i nie bardzo wiedziałem, jak się z nim czuć. Czy powinienem się tym kiedyś pochwalić? Może wpiszę to sobie w CV? Dodatkowe kompetencje: „Elegancka odbytnica”.
– Wkraczam do okrężnicy esowatej. Wszystko u pana okej, panie Cezary?
– Czuję delikatne łaskotanie wewnątrz, ale chyba wszystko w porządku.
– Polip przy wejściu do okrężnicy zstępującej. Wycinam.
– To coś groźnego?
– Raczej nie, ale schowam do plecaka i zrobimy analizę histopatologiczną.
Byłem pozytywnie zaskoczony sprawnością tego badania i zafascynowany możliwościami, jakie przyniesie to współczesnej medycynie. Przecież dzięki takim rozwiązaniom będzie można dużo dokładniej zbadać wszystko osobiście, a nie za pomocą maszyny, która generuje często niewyraźny obraz, i potem lekarz nie wie, czy to rak, czy tylko smuga na obiektywie. Mali lekarze będą wchodzić przez nozdrza, by zbadać mój mózg. Albo przez cewkę moczową, żeby zbadać moją płodność. Jeśli będę bogaty, zatrudnię armię miniaturowych medyków, którzy będą krążyć po całym moim ciele i na bieżąco je naprawiać.
Nagle usłyszałem w krótkofalówce coś jakby szloch. O nie…
– Co się stało? Czy to rak?
– Nie, nie, to nic takiego. Wkraczam do okrężnicy poprzecznej.
Uczucie było co najmniej dziwaczne. Tak jakbym miał motylki w brzuchu, choć nie byłem zakochany. Ledwo zdążyłem się wyluzować, gdy z głośnika dobiegł wyraźny płacz.
– Co się dzieje? – spytałem, zaniepokojony już nie na żarty.
Płacz się wzmógł, po czym przeszedł w ryk rozpaczy. Na taki horror nie byłem gotów. Nigdy też nie spotkałem się z taką reakcją specjalisty. Widziałem lekarzy zmartwionych widokiem infekcji górnych dróg oddechowych, ale żaden z nich nie płakał. Okej, jeden laryngolog, kiedy zobaczył u mnie ropę na gardle, założył, że jest to inwazja obcej cywilizacji, ale antybiotyk sobie poradził. Czy moje jelita były w aż tak złym stanie?
– Ja ją kocham… – wyszlochał Piotrowski.
– Kogo? – zapytałem zdezorientowany.
– Moją żonę… – Przez płacz mówił z trudem. – Zostawiła mnie tydzień temu.
– O nie!
– Myślałem, że sobie z tym poradzę, i dławiłem te emocje, ale czuję się taki bezradny – rzekł kompletnie załamanym głosem.
– Ogromnie panu współczuję.
To był bardzo zły moment na załamanie nerwowe. Czemu akurat teraz? – zastanawiałem się. Może jakieś zwyrodnienie na jelitach mu się z nią skojarzyło?
– Moje życie nie ma sensu – lamentował tymczasem doktor. – Powinienem je zakończyć teraz!
Wizja, w której będę musiał wydalić małego trupka, bynajmniej nie była dla mnie atrakcyjna. Piotrowski był w emocjonalnej dupie. Problem w tym, że była to moja dupa.
– Nie działajmy pochopnie – próbowałem go powstrzymać. – Jest wiele innych rzeczy, dla których warto żyć. Na przykład praca, zbadanie moich jelit. Tak jak teraz…
Chyba nie byłem najlepszym negocjatorem, bo pielęgniarka wzięła ode mnie krótkofalówkę.
– Panie doktorze – powiedziała – może przerwijmy, jeśli nie czuje się pan najlepiej. Wyjdzie pan i powtórzymy badanie za miesiąc.
– Nigdzie nie wychodzę! – usłyszeliśmy w głośniku. – Mam dosyć ludzi! Odseparuję się od świata i zostanę w tym jelicie!
W pewnym sensie go rozumiałem. Ucieczka przed problemami w pracę prowadzi nas w mroczne miejsca. Wszyscy tam byliśmy.
***
Minęły dwa tygodnie, a on dalej siedział w mojej okrężnicy wstępującej i żywił się resztami mojego jedzenia.
Próbowałem już wszystkiego – próśb, gróźb, środków przeczyszczających. Wezwaliśmy nawet policyjnego negocjatora. Krótkofalówka się zepsuła, więc arbiter musiał komunikować się ze zbuntowanym doktorem, krzycząc do mojego odbytu. Zacząłem jeść więcej ostrych rzeczy i kiszonej kapusty, żeby uprzykrzyć mu życie. Próbowałem lewatywy, ale to tylko mu posłużyło – mógł się w końcu wykąpać.
W końcu poszedłem do chirurga z prośbą, żeby mi go wycięli, jednak ten stwierdził, że klauzula sumienia nie pozwala mu usunąć żywej istoty z organizmu ludzkiego, dopóki moje życie nie jest zagrożone.
To wszystko nie wpłynęło zbyt dobrze na mój stan mentalny. Może udzieliła mi się depresja Piotrowicza? A może to naturalna reakcja, kiedy ktoś chowa się przed problemami w twojej dupie?
Prowadziłem tę wojnę z pasażerem na gapę miesiącami. Pasożyt podjadał moje jedzenie, przez co traciłem na wadze. Miałem już trochę dość, więc któregoś dnia poszedłem ze znajomymi do pubu na piwo, żeby o tym zapomnieć. Nie poruszałem tego tematu. Nikt w towarzystwie nie wiedział o moim problemie i wolałem, żeby się nie dowiedział. To byłby ten poziom beki, że z pewnością powstałaby z tego jakaś paskudna ksywa, która przylgnęłaby do mnie na resztę życia.
Kolejne piwka pękały, a wraz z nimi kolejne pasjonujące historie moich przyjaciół. Przy szóstym piwie już nie myślałem o swoim problemie. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Musiałem być mocno podpity, bo nie zwróciłem uwagi na ruch w swoich jelitach, nie poczułem też, że coś ze mnie wypełzło. Uświadomiłem sobie to w najgorszy możliwy sposób, gdy na stół wdrapał się mikroskopijny podpity lekarz. Stanął na środku, spojrzał na mnie i oznajmił:
– Z pana jelitami wszystko w porządku.
OSTATNIE SŁOWA
Grawitacja zaprosiła ściętą głowę Ludwika XVI do wiklinowego koszyka. Twarz byłego króla była bardzo zdziwiona, bo nie planował własnej egzekucji, a dotąd nic nie działo się bez jego wiedzy. Głowa upadła w dziwny sposób, bo jedno oko jakby wyglądało sponad ścianki koszyka. Zupełnie jakby był ciekaw reakcji publiczności. Zebrani gapie byli zachwyceni. Takie wydarzenie, i to za darmo! Nic ciekawszego pewnie nie zobaczą w najbliższym czasie. Chyba że kolejną egzekucję.
Czekała ich miła niespodzianka, bo następna do ścięcia była Maria Antonina. Jej głowa odbiła się od krawędzi koszyka i spadła gdzieś z boku. Jeden z gapiów kopnął ją delikatnie, zapraszając gawiedź do kopanego. Nie było czasu na tworzenie drużyn i reguł. Piłka musiała być w grze.
Ciekawe, jak skończy moja głowa.
Sznury wbijały się bezlitośnie w skórę moich nadgarstków. Gdy wkładali moją głowę w tę przeklętą gilotynę, całe życie przeleciało mi przed oczami. Nie był to przyjemny widok. Mój żywot przypominał serię rozkazów szaleńca, które wykonywałem posłusznie.
Byłem prawą ręką – i częściowo twarzą – Ludwika XVI. To ja informowałem lud o szalonych decyzjach króla. To ja poinformowałem społeczeństwo o tym, że od dziś wszystkie łazienki publiczne są płatne. Ja poinformowałem ich dwa dni później, że prywatne również. Jednego razu Ludwik kazał mi przejechać się po Paryżu i rzucać ludziom tortami w twarz. Wszystkim po kolei. Trzy dni mi to zajęło. Kiedyś wyszedł na balkon przemawiać do ludu i przez dwadzieścia minut śmiał się z ich biedy. Mnie kazał potem wyłapać niezadowolonych i ukarać.
Nie tylko wśród mieszczan byłem znienawidzony. Rytuał złożenia przysięgi królowi przez arystokratów miał mieć formę pocałunku w lewy pośladek. I był to mój pośladek. Mój tyłek reprezentował królewski zad. Gardzili mną tak samo jak głową państwa. Byłem na ustach szlachty w przenośni, ale i dosłownie.
Drewniany zatrzask gilotyny się zamknął.
– Cezar Jurkievie. W imię rewolucji zostałeś skazany na śmierć. Czy masz jakieś ostatnie słowa, zanim zostaniesz stracony?
– Tak. Mam ich kilka. Urodziłem się drugiego grudnia tysiąc siedemset trzydziestego czwartego roku. To był chłodny poranek, a drewno w kominku dopiero się rozpalało. Wody odeszły matce tak jak mój ojciec kilka lat wcześniej. Poszedł kupić nową fajkę do tytoniu i nigdy nie wrócił…
– Protestuję! On próbuje opóźnić egzekucję! – zawołał zniecierpliwiony kat.
– Ma prawo do ostatnich słów – rzucił ksiądz. – Jesteśmy cywilizowanym narodem i przestrzegamy norm.
– Pot spływał z czoła mojej matki, a ból przeszywał jej ciało – podjąłem. – Krzyk niósł się po całym południowym Paryżu. Co nie jest rzadką rzeczą. To niebezpieczna dzielnica i często słychać tam krzyki…
Opowiadałem historię swojego życia przez najbliższe siedem godzin. Znudzony tłum od jakiegoś czasu już siedział. Poszliby do domu, ale nie chcieli ryzykować, że przegapią egzekucję. Zwłaszcza moją. Część z nich do dziś ma koszmary, w których zblazowany arystokrata rzuca w nich tortem. Po przebudzeniu uważnie sprawdzają twarz, żeby stwierdzić, że nie ma tam śmietany z truskawkami, tylko zimny pot.
– I tak oto znalazłem się tutaj. Osądzony przez lud.
Kat wyrwał się z marazmu. Czy to koniec? Poruszenie przeszło przez tłum jak domino. Jednak warto było czekać. Myśleli, że wreszcie skończyłem pierdolić.
– …owszem, popełniłem kilka błędów, ale teraz już wiem, jak żyć. Teraz już wiem, czym jest człowieczeństwo. Musisz szanować matkę. Musisz pomagać słabszym. Zawsze sprzątaj bałagan po sobie. Nie wpychaj się w kolejkę. Spuszczaj wodę; nikt nie chce tego oglądać po wejściu do łazienki. Myj naczynia…
Zawiedziony tłum ponownie zaczął siadać. Byli prostymi ludźmi i nie rozumieli, że to jeszcze potrwa.
O regułach moralnych opowiadałem przez trzy dni. Potem przeszedłem do porad praktycznych. Dzieliłem się pro-tipami, począwszy od tego, jak wydajniej smarować kanapki poprzez trick z zakładaniem brudnych koszul na drugą stronę, skończywszy – po siedmiu dniach tego monologu – na sugestii, żeby zużyte słoiki po ogórkach używać jako naczynie na kawę.
– Ile tak naprawdę możecie oszczędzić, nie kupując nowych kubków? Jednego franka? Może dwa? A może trzy franki? Cztery na pewno. Pięć, jeśli lubisz ogórki. Sześć czy siedem franków, jeśli jesteś oszczędny. Osiem, dziewięć. Dziesięć franków na czterech kubkach na pewno…
Liczenie franków zajęło mi kolejny miesiąc. Doliczyłem do kilku milionów. Obietnica oszczędzenia milionów na kubkach nie zrobiła jednak na nikim wrażenia. Zawiedziony tłum zaczął się powoli rozchodzić.
Kiedy już znudziło mnie liczenie, zacząłem się dzielić pomysłami na tytuły książek:
– Książka i tchórz; Czytadło z nieba spadło; Dużo stron; Mało stron; Przeczytaj mnie lub zgiń; Wspomnienia gościa z amnezją…
Swoje ostatnie słowa wypowiedziałem po pięćdziesięciu latach. Wszyscy obecni umarli. Ostatnie trzy tygodnie przemawiałem do szkieletów. Kolejne pokolenie Francuzów przyszło i mnie uwolniło. Nie pamiętali, za co zostałem skazany. Znaleźli starca uwięzionego w gilotynie. Zlitowali się i uwolnili mnie.
Pierwsze, co zrobiłem, to poszedłem do sklepu. Kupiłem mąkę, drożdże, cukier, śmietanę i truskawki. Tort sam się nie upiecze, a jest sporo nowych twarzy do obrzucenia.
ZWIĄZEK PÓŁBINARNY
W jednym z mieszkań na warszawskiej Pradze w salonie w stylu antycznym siedziało małżeństwo robotów. Stalowe sześcienne głowy osadzone nieruchomo na wielkich tułowiach względnie imitowały humanoidalny kształt. Ręce, również skonstruowane na podobieństwo człowiecze, spoczywały splecione na stole.
Naprzeciwko maszyn siedziała ich córka Rachael. Podobna bardziej do ojca, bo miała antenkę na głowie, ale barwą stali nierdzewnej przypominała matkę. Ze stresu ściskała mnie mocno swoją zimną robocią ręką. Nie była pewna, czy jej rodzice mnie zaakceptują. W końcu byłem człowiekiem. Człowiekiem, który był pewien, że chce poślubić Rachael.
– Mamo, tato… zamierzamy się pobrać z Czarkiem.
Cisza.
– Ale jesteś tego pewna? – wydukała jej matka. Nawet na mnie nie popatrzyła.
– Tak, jesteśmy tego pewni – odpowiedziała Rachael.
Atmosfera była gęstsza niż olej w przewodach mojej narzeczonej. Czułem, że moja obecność nie sprzyja tej rozmowie.
– Może ja was zostawię, żebyście to przegadali? – Sam byłem zniesmaczony swoją propozycją, ale nie miałem pomysłu na taktowne dołączenie do konwersacji.
– Kochanie, wolałabym, żebyśmy się z tym zmierzyli razem. – Czerwone diody Rachael zerkały głęboko w moje oczy. Nie mogłem jej odmówić.
Ojciec uważnie przyglądał się swojej córce. On również traktował mnie jak powietrze.
– A ten młodzieniec, który pracuje w szpitalu? – rzucił.
– Defibrylator? Przecież nie jesteśmy razem już od roku. Mówiłam wam.
Opowiadała mi o nim. Bardzo impulsywny koleś. Nie poświęcał jej zbyt wiele czasu. Zaangażował się w ratowanie wymierającego gatunku. Kochał ludzi, dlatego ich reanimował. Jedyne, czego nie był w stanie wskrzesić, to relacji z Rachael.
Ojciec jednak nie odpuszczał.
– Chcesz się związać z człowiekiem? Może jeszcze z koniem? Ja lubię konie! Może ożenię się z koniem! – prychnął. Nie wiadomo czy ze złości, czy żeby imitować konia. – O! Albo czemu nie zwiążesz się z dębem? Będzie żył dwieście lat! Więcej niż on. A co, jak ci zdechnie? Pamiętasz, jak płakałaś po chomiku?
– Tato, on nie jest zwierzęciem domowym! Ja go kocham! To bardzo inteligentny mężczyzna – protestowała Rachael.
Ojciec po raz pierwszy spojrzał na mnie. Instynktownie się cofnąłem.
– Potrafi pan powiedzieć, ile to jest pierwiastek z 3457000 w 0.0001 sekundy? – spytał mnie mój (miałem nadzieję) przyszły teść.
– Tato! Przestań! To naprawdę nie ma znaczenia, że jest człowiekiem. Czuję się przy nim bezpiecznie.
Wzrok ojca wciąż spoczywał na mnie.
– A jest pan silny? Moja żona waży pięćset kilo. Proszę ją podnieść.
– Krzysztof, nie ważę pięciuset kilo! – rzuciła oburzona matka.
Nagle z barku ojca wysunęło się działko, które automatycznie wycelowało we mnie wiązkę lasera.
– Skoro ma ci zapewnić bezpieczeństwo, to pewnie jest odporny na strzały z lasera, prawda? – wydedukował morderczy robot, do którego niedługo najpewniej będę się zwracał per „tato”.
– Zostaw go! – wrzasnęła Rachael.
– Córciu! Z człowiekiem? – Smar spływał matce kropelkami z diodowych oczu. – A co sąsiedzi powiedzą?
Dosyć tego.
– Proszę państwa! – Wstałem i wszystkie mechaniczne głowy zwróciły się w moją stronę. Aż skrzypnęło. – Ja nie jestem człowiekiem czystej krwi. Moja matka też była maszyną.
– Jak to? – Zdziwienie ojca wywołało u niego chwilową awarię. Coś zgrzytnęło, diody mignęły.
– Zostałem wyhodowany w warunkach laboratoryjnych z syntetycznego jajeczka. Moja matka była inkubatorem.
– Którym? – zainteresowała się moja przyszła teściowa.
– W szpitalu żoliborskim.
– Twoja matka to Ela? – Brwi ojca uniosłyby się wysoko, gdyby je miał. Zaimponowałem mu, wyznając, że jestem dzieckiem najlepszego inkubatora w mieście.
– Ela z Żoliborza! Coś takiego… – zadumała się matka. – Jaki ten świat mały. Byliśmy z Elcią razem na wyjeździe.
Ton rozmowy natychmiast się zmienił. Pogadaliśmy chwilę o pogodzie, a potem kazali pozdrowić mamę i zaprosili mnie na najbliższą Wigilię.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI