Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Moją pasją jest triathlon: pływanie, rower, bieganie. Uwielbiam też góry: trekking oraz wspinaczkę. Nie zawsze tak było. Pierwszy bieg na 5 kilometrów w 2015. Pierwszy wyjazd w góry rok później. Pierwsza dłuższa jazda na rowerze w 2018. Od tamtej pory wiele się zmieniło.
Zostałem maratończykiem. Zrobiłem trekking w Gruzji, Dolomitach, Maroko czy Himalajach. Zostałem triathlonistą. Zdobyłem dach Afryki. Aż wreszcie zostałem człowiekiem z żelaza. I właśnie tę drogę do osiągania swoich marzeń chciałem Wam opowiedzieć. Liczę na to, że książka będzie dla Ciebie inspiracją i że spotkamy się gdzieś na ścieżkach biegowych, w górach, a może i na zawodach?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 207
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleksander Piasecki
No kto by pomyślał...
Czyli jak zostałem człowiekiem z żelaza. Triathlon, góry i spełnianie marzeń.
Copyright © by Aleksander Piasecki, 2021 Korekta: Gabriela Szcząbrowska Iwona Piasecka Zdjęcia: Gabriela Szcząbrowska Aleksander Piasecki Miniaturki zdjęć na rewersie okładki: Maratomania.pl oraz Lotto Triathlon Energy ISBN: 978-83-963275-0-5 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Do Czytelnika
Cześć, cieszę się, że trzymacie moją książkę w rękach. Liczę na to, że znajdziecie w niej dużo natchnienia i motywacji do spełniania swoich marzeń. Nie tylko sportowych, ale także tych życiowych. Wszystko co jest zawarte w tej książce, to tylko i wyłącznie moje przeżycia i doświadczenia, którymi ośmieliłem się z Wami podzielić. Jest to moja droga do tego jak z przysłowiowej „kanapy” zostałem Człowiekiem z Żelaza, czyli Ironman-em. Nie jestem dietetykiem, trenerem, mówcą motywacyjnym czy coachem. Jeśli więc chcielibyście przepłynąć 3,8 kilometra, przejechać na rowerze 180 kilometrów, a na koniec przebiec sobie maraton to przede wszystkim polecam konsultacje z lekarzem lub z trenerem, który i tak na początek odeśle Was do tego pierwszego. Na początek życzę Wam jednak udanej lektury, a później kto wie, może spotkamy się na jakieś ścieżce biegowej, pod skałą, w górach, a może i na zawodach? Rozdział I
IM-Day
Wstęp Budzik zadzwonił o 4:57, tego dnia nie było mowy o włączeniu drzemki. Zawsze przeciągam spanie, minimum 10 minut, czasem do godziny, zanim zwlokę się z łóżka. Dziś było inaczej. Cały ten dzień miał wyglądać inaczej. Wizualizowałem sobie wszystkie czynności już kilka razy wcześniej. Działałem jak z automatu. Bułka z masłem orzechowym i Mountain Dew zamiast herbaty, tak wyglądało moje śniadanie. Następnie kibel, zęby, ciuchy, pakowanie i jak najszybciej wymeldować się z hotelu. Był przeciętny, choć okolica wydawała się lekko opuszczona. Może to nie Wrocławski Trójkąt w latach 90-tych, ale na zewnątrz było równie obskurnie. Zdecydowaliśmy się na strzeżony parking przy samym hotelu, aby jakaś niespodziewana sytuacja nie wybiła moich myśli z jasno obranej drogi. Byłem jak za mgłą, na szczęście nie ja prowadziłem samochód. GPS pokazał 23 minuty. 23 minuty. Po obejrzeniu filmu "numer 23" z Jimem Carreyem czasem podświadomie wyszukuje tą liczbę. 23, to dobrze? Widziałem ja szczególnie w ważnych momentach, a dziś był jeden z nich. Może nie najważniejszy, ale długo się do niego szykowałem. Trzy lata, to chyba długo. Jakieś dziesięć procent życia prowadziło mnie do tego dnia, a może dłużej, gdzieś podświadomie do tego zmierzałem. Ciekawe kiedy był początek. To nie tak, że w życiu robiłem tylko to, ale przyświecało to wielu moim decyzjom. Szczególnie ostatnie pół roku, było ciężkie. Żołądek ściśnięty, myśli krążą nieustannie. Na telefonie odhaczam listę rzeczy do zrobienia, listę rzeczy do zabrania, listę rzeczy do... Nie, nie jestem pedantem, nie chciałem po prostu zostawiać pewnych rzeczy przypadkowi. Aby wejść w swój rytm puszczam muzykę. Wybieram z polubionych utworów na Spotify. Z 21 utworów. Chyba muszę dodać jakieś dwa kolejne. Niepostrzeżenie zaczynam skrolować Instagrama, chwila dla głowy, chwilę nie myślę o dzisiejszym dniu. Wyrywa mnie GPS, oznajmiający o skręcie w lewo. Zostało 5 minut do celu. To pytanie, które siedzi w mojej głowie od kilku dni, może tygodni. Czy jestem gotowy, czy wogóle jestem blisko bycia gotowym. Nie wiem czy można wiedzieć, że jest się gotowym, skoro przekracza to wszystko co robiłeś do tej pory. Kwadrans przed szóstą, jesteśmy na miejscu. Środek lasu na północy Polski. Bliżej podjechać nie można, zielone ogrodzenie, drewniana budka, leśny parking. Nie jesteśmy sami. Inni też już tu są i tak samo jak ja są skupieni, mają podniesione tętno i wysoki poziom adrenaliny. Tak samo jak ja szykowali się do tego dnia miesiącami, a może i dłużej. Wypakowujemy sprzęt. Jest go niewiele. Tylko dwa plecaki. Byliśmy tu dzień wcześniej zbadać teren, zostawić depozyt w bezpiecznej strefie oraz przygotować inny środek transportu. Ostatnia wizyta w toalecie. Mózg gadzi, gazela ucieka przed gepardem. Normalne oddanie moczu. Zwykły jasny mocz, ciągła stróżka. Następna taka atrakcja dopiero kolejnego dnia. To niezwykłe, jak nasz organizm umie się dostosować. Minuty mijają, dopinamy ostatnie tematy i robimy ostatnie ustalenia. Tutaj się rozstajemy. Kierowca nie może iść ze mną, nie tym razem. Dziś walczę sam. Sam ze sobą. Te słowa będę powtarzał tego dnia jeszcze kilkukrotnie, i przeklinał swoje wcześniejsze decyzje. Teraz już nic nie powstrzyma nieuchronnego. Staje w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej godzinie. Tylko ja, choć otacza mnie setka innych śmiałków. Nikogo z nich nie znam. Każdy ma swój cel i swoją misję. Punkt siódma, wszystko się zaczyna, a mnie ogarnia spokój i jasność umysłu. Teraz tylko trzeba robić swoje i przetrwać najbliższe kilkanaście godzin. Tyle miała trwać ta nierówna walka. 13 godzin i 36 minut później, biegnąc po czerwonym dywanie padają słowa "Gratulacje, zostałeś człowiekiem z żelaza". Rozdział II
1/2 Ironman-a. Ta prawdziwa.
Lotto Triathlon Energy, Bełchatów, 18.07.2021 1,9 km pływania, 90 km na rowerze, 21,1 km biegu Wstałem koło 9 rano, była sobota. Znaczy wstałem. Próbowałem wstać. Ból przeszył moje lewe kolano. Jakieś ścięgno lub mięsień po wewnętrznej, tylnej stronie nogi. Wczoraj robiłem długie wybieganie, 12 km spokojnym tempem. Nic takiego, zwykły kolejny trening po pracy. Jak na długie wybieganie to trening i tak był krótki. Za tydzień w niedzielę miałem zawody, więc nie chciałem się forsować, aby glikogen się zdążył odbudować, no i żeby nie było kontuzji przed samym startem, a tu cyk i jest. Próba rozciągnięcia, skończyła się bólem. Nie był to ból niepozwalający funkcjonować, mogłem chodzić czy prowadzić samochód utrzymując lekki grymas na twarzy. Ale o treningu czy zawodach nie było mowy. Pierwsza myśl muszę odpuścić zawody, zawieść znajomych, dziewczynę i oczywiście siebie. Trenuje tylko dla siebie, przynajmniej tej myśli staram się trzymać. Nie walczę o podium czy rekordy. To nie moja liga. Jestem przeciętnym 32-latkiem, nigdy nie byłem sportowcem. Choć chyba już jestem. Na pewno nie sportowcem profesjonalistą, bo ze sportu się nie utrzymuję. Dokładam. Dokładam i to sporo. Zastanawialiśmy się też kiedyś: od kiedy można mówić o sobie jako o sportowcu. Czy to 3 godziny treningu w tygodniu, a może 30? Może branie udziału w zawodach? Ustaliliśmy, że sportowiec amator to osoba, która częściej jest w sklepie sportowym niż w galerii handlowej, a drugi warunek to, że częściej jest u fizjoterapeuty niż u kosmetyczki. No dobra w przypadku facetów to częściej niż u fryzjera. Oba warunki muszą być spełnione, w dzieciństwie miałem długie włosy i fryzjera omijałem z 10 lat, ale sklep sportowy też, więc sportowcem od dziecka nie byłem. Tak więc teoria się sprawdza. Gdzie jest numer do mojego fizjo? A nie, czekaj, jest na urlopie wspinaczkowym we Francji. W internecie znalazłem jedynego wolnego fizjo na ten sam dzień. Dodam, że jest sobota i większość gabinetów zamknięta. Umówienie godziny, rozmowa rozpoznawcza i zabieramy się za naprawę nogi. Po godzinnym masażu noga jakby się rozluźniła. To chyba był skurcz, ale w miejscu gdzie nigdy go nie miałem. Do skurczu łydki, uda czy stopy już się przyzwyczaiłem. Choć ostatnio, dzięki dobrej diecie i suplementacji już się nie zdarzają, przynajmniej na co dzień. Do fizjo miałem wrócić jeszcze w następnym tygodniu, ale poprostu zabrakło na to czasu. W niedzielę wróciłem do treningów. Wiedziałem, że nie mogę się forsować. Zaplanowany sobotni trening już przepadł. Już wiem, że nie nadrobię. Nic dobrego by to nie przyniosło. Zrobiłem więc delikatną zakładkę. 25 minut open water (inaczej OW czyli pływanie w wodach otwartych jak jezioro czy morze, tylko że ładnie nazwane), godzinę roweru i 15 minut biegu. Tak, żeby każdy mięsień coś poczuł, ale żeby żaden nie dostał za mocnego bodźca. Tydzień przed startem jest trochę dziwny. Robisz tak zwany tapering, czyli zmniejszanie objętości treningowej. Jeśli trenujesz naprzykład 10 godzin w każdym poprzedzającym tygodniu, to w tygodniu bezpośrednio przed startem tylko 4. Jeśli zawody są ciężkie i są Twoim głównym startem, tapering może rozciągnąć się do dwóch tygodni. Jest to kwestia indywidualna. Za to przed startem do załatwienia jest wiele rzeczy związanych ze sportem, ale nie będące jednocześnie treningiem. Ze sportowca przeradzasz się w swoją sekretarkę i załatwiasz dziwne tematy. Wspomniana wizyta u fizjoterapeuty wypadła przypadkowo w weekend, ale tak czy inaczej przed zawodami warto go odwiedzić. Aby rozluźnił mięśnie i ponaprawiał niepotrzebne spięcia. Trzeba zrobić przegląd roweru, jeśli sam ogarniasz temat to super, ja do niedawna nie wiedziałem, że rower jest tak skomplikowaną maszyną. Myślałem, że wystarczą koła, przerzutki, łańcuch i hamulce i wsio i można jechać. W zeszłym roku kupiłem szosę i się zaczęło. Na szczęście mam zaprzyjaźniony warsztat, gdzie wiem, że znajomy dobrze się zaopiekuje rowerem i nie naciągnie mnie na zbędne koszty. Rower to studnia bez dna, wiem z opowieści. Sam na razie się stopuję i nad każdym zakupem zastanawiam się dwa razy. Nie wygląda to dobrze, gdy masz rower za 10, 20 czy więcej tysięcy, a jeździsz 30 kilometrów na godzinę. Wiadomo mówię o miejscu gdzie można tyle jechać, a nie o wrocławskich ścieżkach rowerowych, gdzie trzeba uważać na dzieci, psy i hulajnogi. Ustaliłem sobie magiczną granicę 100 km ze średnią 30 kilometrów na godzinę, to mogę myśleć o nowym rowerze. Ja mam cel, a kasa jest bezpieczna przed niepotrzebnymi wydatkami. Przydałby się też pomiar mocy, kask czasowy, nowe pedały, bidony aerodynamiczne itd. Choć najbliższy większy wydatek to bikefitting. Ustawienie pozycji na rowerze jest ważne, w tym roku jakoś to przegapiłem, a w środku sezonu nie chciałem robić dużych zmian. Pewnie dlatego przy długich jazdach na rowerze czuję ból pośladków. Wcześniej drętwiały mi też dłonie, ale z tym poradziłem sobie sam, oglądając filmy na YouTube. Na pewno też polepszyłoby to moją pozycję aerodynamiczną i pozwoliło wykrzesać więcej energii z mięśni ud. Nie jest tak, że nic nie wydaje na sport, co to to nie. W zeszłym sezonie był nowy rower, później trenażer z powodu lock-down-u, strój na rower, strój triathlonowy, bidon na lemondkę , pedały, buty, okulary a to tylko sprzęt do jednej z 3 dyscyplin. Czyli fizjo, warsztat rowerowy, wizyta w Decathlonie. Stamtąd zawsze coś się przyda, chociażby żele energetyczne, a przy okazji zawsze coś jeszcze się kupi. Pranie, sprawdzanie sprzętu, pakowanie, odprawa techniczna. Teraz odbywa się online, dzień lub kilka dni przed zawodami. Z jednej strony lepiej, bo nie musisz jechać wcześniej, ale trochę zabrało to z klimatu imprezy. W 2019 był mój pierwszy start i odprawa była bardzo spoko, było piwko (dla chętnych piwo zero) oraz wspólny przejazd trasy. Można było pogadać i zadać pytanie nie tylko organizatorom. Ważną rzeczą przed startem jest też zapoznanie się z regulaminem, trasą i harmonogramem. Najlepiej zrobić to przy zapisywaniu się na daną imprezę. Ale na tydzień przed startem warto sobie wszystko przypomnieć. Znaleźć i zapamiętać, gdzie znajdują się dane punkty żywieniowe. Wniektórych będzie woda, inne mają też żele, banany, orzechy czy izotonik. Ważna sprawa to zapamiętanie gdzie na trasie są toalety. Im dłuższy dystans tym temat punktów żywieniowych i toalet jest ważniejszy. Jak już wszystko ogarniesz zostaje jeszcze sprawa jedzenia i snu. Pasta party nie powinna ograniczać się do ostatniego dnia przed zawodami. Są dwie metody. Nigdy nie przetestowałem pierwszej z nich, czyli: 4-6 dni przed zawodami nie jesz wogóle węgli, aby organizm był bardzo na nie chłonny, a później jesz ich ponad miarę. Stosuje, drugą łatwiejszą metodę, po prostu na kilka dni przed startem zwiększam ilość węglowodanów. Tym samym redukuję białko, tłuszcze staram się zostawić na tym samym poziomie. Nie jest to porada dietetyka czy trenera, tylko ode mnie dla Was, bo nie jestem ani jednym ani drugim. Po prostu tak robię. Swoją drogą muszę spróbować pierwszej metody, choć będąc weganinem może być to trudne. Tak, nie jem produktów odzwierzęcych już drugi rok, ale będzie o tym w innym rozdziale. Sen jest ważny w regeneracji, a chyba warto, aby być zregenerowanym na dzień startu. Zazwyczaj śpię około 7 - 8 godzin i w tydzień startowy staram się tego nie zmieniać. Niestety, gdy na zawody trzeba dojechać i to na przykład w piątek po pracy lub gdy zawody zaczynają się bladym świtem, to jest to ciężkie. Sama noc przed startem, gdy myśli krążą i czujesz mieszankę stresu i adrenaliny, sam sen też nie jest tak dobry jak w inne dni. Zawody odbywały się w niedzielę 18 lipca w Bełchatowie. Nigdy tam nie byłem, a zapisując się na nie tak naprawdę nie wiedziałem jak to daleko z Wrocławia. Cały tydzień byłem pozytywnie nakręcony i gotowy do startu. Normalnie nie mogłem się doczekać, jak dziecko na świąteczne rozpakowywanie prezentów. Na zawody zapisałem się dwa tygodnie wcześniej. Czemu tak późno? 4 lipca miał odbyć się triathlon w Poznaniu. Niestety został przeniesiony. Pakiet startowy kupiłem chyba jeszcze w 2019 roku! Najpierw miałem startować w lipcu 2020, impreza została odwołana z powodu pandemii, pakiet przeniesiony na rok 2021. Niestety w lipcu 2021 też nie mogła się odbyć z tego samego powodu. Pakiet przeniesiony na jesień 2021, później potwierdzili datę 19 września. Pisząc te słowa zostało mi 3 tygodnie do startu. I skoro nie odbyła się 1/2 w Poznaniu musiałem szybko zapisać się na inne zawody o tym dystansie. Dlaczego musiałem? Musiałem bo miałem już termin pełnego dystansu ironman-a. Z tymi dystansami jest trochę namieszane. Postaram się trochę wyjaśnić: – dystans pełen, cały i długi to po prostu dystans ironman, w skrócie IM (3,8 km pływania / 180 km jazdy rowerem / 42 km biegu) – dystans średni to połówka lub 1/2 ironman-a (1.9 km pływania / 90 km jazdy rowerem / 21 km biegu) I tu zaczynają się schody, na całym świecie są jeszcze dystanse: – olimpijski (1,5 km pływania / 40 km jazdy rowerem / 10 km biegu) – sprint (0,6 km pływania / 15 km jazdy rowerem / 3 km biegu) W Polsce i chyba jeszcze tylko w kilku krajach są dodatkowe dystanse: – 1/4 ironman-a (0,95 km pływania / 45 km jazdy rowerem 10,5 km biegu ) – 1/8 ironman-a (0,475 km pływania / 22,5 km jazdy rowerem / 5,75 km biegu) Są jeszcze wielokrotności ironamn-a, ale to na razie nie moja bajka. Więc ironman-a miałem zaplanowanego na 21 sierpnia 2021 zostało 2 miesiące do startu i odwołali mi imprezę, na której miałem się sprawdzić czy wogóle jest po co podchodzić do zawodów. Dlatego trochę na oślep zapisałem się na Lotto Triathlon Energy w Bełchatowie na 18 lipca. Był jeszcze tydzień wcześniej Syców, ale coś mi tam nie pasowało, nie wiem czy to termin czy coś innego. Wsumie sam sobie się dziwie, pisząc te słowa dopiero sprawdziłem gdzie to jest i leży niedaleko Wrocławia. Tym bardziej się zastanawiam się, dlaczego wybrałem Bełchatów. Nie musiałbym rezerwować hotelu i jechać dzień wcześniej, a może i ktoś znajomy by wpadł się pośmiać. Znaczy pokibicować. Jak już pisałem, byłem nakręcony na te zawody i pozytywnie zmotywowany. Chciałem też mieć to za sobą i móc przygotowywać się do głównego celu. Oba wydarzenia miały klasyfikację "A" w moim kalendarzu sportowym. W każdym roku trzeba wybrać sobie 2 – 3 imprezy, które są najważniejsze i to do nich się przygotowujesz. Dla mnie to był dystans średni w Poznaniu (a po zmianach Bełchatów) oraz dystans długi w Borównie. Wcześniej trochę skłamałem pisząc, że połówka w Poznaniu w 2020 się nie odbyła i została przełożona na rok 2021. Co prawda została przełożona, ale kto chciał mógł wirtualnie zrobić ten dystans w ciągu całego weekendu czyli 3 dni, a po wysłaniu wyniku, otrzymać medal. Mi zależało, aby ten dystans zrobić naraz, tak jak odbywają się normalne zawody. Chciałem zobaczyć czy dam radę przed samym sobą. Niestety nie znalazłem nikogo kto chciałby zrobić sobie dłuższy trening ze mną. Namówiłem tylko Tomka, aby asekurował mnie w wodzie. On zrobił sobie trening, a ja czułem się bezpieczniej i dzięki temu nie musiałem pływać przy brzegu. Zaczęliśmy dość późno, koło południa. To był błąd, słońce paliło, było ponad 30 stopni. Na jeziorze Mietkowskim zrobiliśmy jedną pętle, oba zegarki pokazały trochę ponad 2 km. Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem dalej do samochodu, zrzucić piankę i wyciągnąć rower. Ze zmianami się nie spieszyłem. To nie zawody, miałem czas na wytarcie się ręcznikiem i spokojne zjedzenie banana. Rower zawsze był dla mnie ciężki i strasznie się ciągnął. Tak było też tym razem. 90 km i ponad 4 godziny jazdy. Przypomnę 30 stopni i brak supportu. Co 30 km zatrzymywałem się uzupełnić bidony, lodowatą wodą i izotonikiem, które brałem z auta gdzie miałem miskę pełną lodu i powrzucane bidony i energetyki. Na bieganiu pamiętam dzwoniłem po znajomych, aby pogadali co u nich, żeby czas leciał i żeby trochę mnie zmobilizowali do działania. Ukończyłem z czasem 7:23:47, nie wliczając to stref zmian, co dałoby łącznie nieco ponad 7 i pół godziny. Limit czasu był 7 godzin. Tak byłem ostatni, choć swoje wyniki podesłało tylko kilkanaście osób. Wiedziałem, że duży wpływ na to miało, że robiłem to samemu, jadąc rowerem musiałem zwalniać uważając na ruch uliczny i zatrzymywać się, aby wyciągnąć wodę z auta czy zjeść banana. Ale to było grubo ponad 7 godzin na połówce. Dużo za dużo. Dodam jeszcze, że nie miałem wtedy szosy i jechałem na rowerze trekkingowym. Od jakieś piątego kilometra biegu coś wisiało w powietrzu. Duszno, gorąco i ciemne chmury. Nagle ściana deszczu i dylemat w głowie. Schować się pod wiatę przystankową, do samochodu czy biec dalej? Nie zapowiadało się, aby miało za chwilę przestać padać. Burza złapała mnie 4 km przed końcem biegu. Zanim zdążyłbym się schować i tak bym cały zmókł. Nie wiem czy to chłodniejsze powietrze i litry wody spływające po moim ciele, ale te ostatnie 4 km biegło mi się całkiem lekko. Lekko jak na 6 czy 7 godzinę wysiłku. Jak patrzę na te zawody i porównują do tego, jak rok później jestem przygotowany do 1/2 w Bełchatowie, to dziwię się, że wogóle to ukończyłem. Najdłuższy trening rowerowy to 45 km, najdłuższa sesja na trenażerze 120 minut. W całym życiu zrobiłem może z 10 treningów na zakładkę. Czyli 2 dyscypliny bezpośrednio po sobie. Najbardziej popularna zakładka to rower i bieg, ale też zdarza się pływanie i rower czy pływanie i bieg. Co prawda przebiegłem rok wcześniej maraton (do przygody z bieganiem jeszcze wrócimy) więc biegu się tak bardzo nie obawiałem. Z pływaniem też zazwyczaj nie miałem problemu. Jako dzieciak chodziłem do klasy pływackiej. Przez 3 lata, w klasach 4-6 podstawówki. Tak byłem w niej na szarym końcu i nigdy nie jeździłem na zawody jak reszta chłopaków. Może to było powodem, że zachciało mi się sportu i medali w późniejszym wieku. Rok 2020 był też początkiem lock-downów więc marzec i kwiecień przesiedziałem w domu trenując z YouTube. Ale ostatecznie udało mi się ukończyć pierwszy raz dystans 1/2. Według coachów nie powinno się używać słowa „udało się” tylko „zrobiłem to”. Z perspektywy czasu wiem, że wtedy mi się poprostu „udało” to zrobić. Byłem tak zmęczony, że nie byłem w stanie sam wrócić autem do Wrocławia. Jakieś 40 km. Musiałem zadzwonić po Gabi. Ona musiała skołować drugiego kierowcę i drugi samochód i razem z koleżanką uratowały mnie przed spędzeniem nocy w aucie. Całą drogę powrotną siedziałem na miejscu pasażera zwinięty w pozycje embrionalną. Nie byłem gotowy na taki wysiłek. Co innego w Bełchatowie. Od samego rana energia mnie rozpierała. Rytuał przedstartowy już opanowany. Listy zadań odhaczone. Śniadanie, toaleta, zęby, wymeldowanie, dojazd na miejsce startu. Zaczynaliśmy o 9, więc nie musiałem dzień wcześniej wstawiać roweru. I dobrze, bo całą noc padało. Ale asfalt z rana był już suchy, środek lata, było koło 28 stopni. Woda ciepła, ale pływanie w piankach dozwolone (Oficjalnie Polski Związek Triathlonu zakazuje pływania w piankach gdy temperatura wody przekracza 22 stopni i wymaga pływania poniżej 16). Cały tydzień miałem dobry humor i nagrywałem relacje na instagramowe story. Gadałem do kamery, pokazywałem warsztat rowerowy, strefy zmian, metę itd. Tym razem byłem przygotowany. Zresztą to miało być tylko sprawdzenie przed dłuższym dystansem. W zimę przepracowałem rower na trenażerze. Ile w taki sposób można oglądnąć seriali to nie zliczę. Miałem też za sobą kilka dłuższych jazd ponad 100 kilometrowych. Bieganie szło mi dobrze i z miesiąca na miesiąc zwiększałem kilometraż. Marzec 69 km, kwieceń 91 km, maj 126 km, w czerwcu tylko 90 km, ale wypadło mi 8 dni na urlop na Islandii. Baseny jednak całą zimę i pół wiosny były zamknięte, więc niestety pływanie odstawiłem na bok. Mój cel na te zawody? Zejść poniżej 6 godzin. No i oczywiście ukończyć, bo niby byłem przygotowany, ale bałem się przesadzić z prędkością i wypruć się z sił na samym początku. Tym razem limit był 7:30. Nie trzymając dalej w napięciu. Ukończyłem zawody. Każdą dyscyplinę miałem rozpisaną czasowo i tempowo. Tak aby wyszło 5:56:00 czyli 4 minuty zapasu. Pływanie weszło w punkt. Rower 2 minuty powyżej czasu, co na planowanym 3 godziny i 6 minut było błędem do zaakceptowania. Na bieganiu brakło trochę mocy, przynajmniej tak mi się wydawało. Nie mogłem docisnąć ostatnich 5 km. Wbiegając na metę zegar pokazał czas to 5:51:10. Pełen sukces z nawiązką. Okazało się, że trasa przebiegała przez miasto i mój GPS trochę się pogubił, tym samym biegłem szybciej niż myślałem. Po zdjęciach z trasy, wyglądało jakbym wogóle się nie zmęczył. I prawdę powiedziawszy, tak było. Byłem zmęczony, brudny i spocony, ale bardziej jak po treningu niż jak po walce o życie. Różnica do roku wcześniej: olbrzymia. Odebrałem rower, rzeczy z T1 i T2 (strefy zmian), depozyt, zjadłem banana, wypiłem izotonik, spakowałem wszystko do auta i w drogę. Prawie, bo już odpalając samochód zaswędziała mnie kostka i okazało się, że nie ściągnąłem chipa pomiarowego i musiałem się wracać na metę. Do Wrocławia wróciłem prowadząc auto jakieś 250 km, po drodze z dwie przerwy, aby rozchodzić nogi i coś zjeść. Jednym słowem miałem zapas energii, byłem dobrej myśli. Do ironman-a został mi miesiąc. Wiedziałem, że muszę zrobić kilka długich treningów rowerowych. Reszta była tylko dodatkiem, podtrzymaniem formy, dużo rozciągania i mało obciążających treningów. Wszystko, aby nie złapać kontuzji. Rozdział III
Badania,badania,badania
Wrocław, Maj - Czerwiec 2021 Żeby móc brać udział w zawodach organizowanych przez Polski Związek Triathlonu, trzeba wyrobić licencje triathlonisty. Płacisz 100 zł, podsyłasz zgodę od lekarza i masz. W tym roku chciałem się przyłożyć i przejść wszystkie potrzebne badania, a jakby się udało to nawet i więcej. Pomogłoby mi to psychicznie, pokonać strach, że podczas długich startów coś stanie się ze mną, czy raczej z moim sercem, ponieważ to jest najczęstszą śmiercią u długodystansowców. Najprościej mówiąc maratończycy dostają zawału. Zacząłem czytać jakie badania przydałoby mi się przed startem. Zabrałem się za to pod koniec maja. Trochę późno, ale sezon z powodu pandemii, o ile wystartuje, to dopiero na wakacje. Na co dzień jestem programistą i poza pracą zdalną ma to też inne plusy. Jestem ubezpieczony w Enel-medzie. Tam też pozapisywałem się na wszystkie możliwe konsultacje i badania. Niestety nie mają lekarza medycyny sportowej. To znaczy mają, ale w Warszawce, więc taniej było mi zrobić to prywatnie, znaczy prywatnie za hajs. Dowiedziałem się jakie badania są potrzebne, aby udać się do lekarza medycyny sportowej. I zacząłem wycieczki po lekarzach. Czas pandemii przyniósł kilka dobrych rzeczy. Teraz zapisując się do lekarza naprawdę jesteś umówiony na konkretną godzinę. Przynajmniej mi się tak trafiło i nie mówię tu o NFZ. Tam na szczęście za często nie bywam. Raz jak czekałem z 10-15 minut to byłem zdziwiony, że tak długo. Tak więc zrobiłem wszystkie badania: ekg, mocz, morfologia, glukozę, lekarz pierwszego kontaktu. I udałem się z tym do lekarza sportowego. Tam wywiad i dodatkowe badania. Po tym jak Pani Doktor dowiedziała się, że jestem po przejściu covida to dostałem listę nowych badań. Bardzo Jej za to dziękuje. Usg serca, holter, próba wysiłkowa, konsultacja z kardiologiem. Nie podobały jej się też wyniki morfologi, a jak dowiedziała się, że jestem weganinem to zleciła kolejną listę badań tym razem krwi: B12, żelazo, ferrytyna, D3 i jeszcze z 5, które nic mi nie mówią. Enel-med ma aplikację, wszystko umawiasz w necie, więc poszło sprawnie. Większość wyników też do odbioru online. Z powrotem do Enel-medu, jedne, drugie, trzecie badania. Próby wysiłkowej nie mieli, znaczy Warszawa ma, Wrocław nie. Więc prywatnie, znaczy jeszcze bardziej prywatnie. I z powrotem do Pani Doktor od sportu, a termin zawodów się zbliżał, choć zgodę na udział dostałem przy pierwszej wizycie. Kazała obiecać, że zrobię wszystkie badania. Tak też się stało. Na koniec u Pani Doktor z wszystkimi wynikami robiłem próbę wysiłkową. Ciekawa sprawa, biegniesz na bieżni i co 2 minuty ona przyspiesza i zwiększa się kąt nachylenia. Jak już nie możesz to koniec próby. Biegłem 19 minut i 9 sekund, maksymalna ustawianie bieżni to 9,6 km/godzinę i nachylenie 22%. Pewnie mógłbym trochę dłużej, ale już kilka minut wcześniej Pani Doktor dała znać, że próba zdana i wszystko jest ok. Z ciekawostek dostałem też przybliżone Vo2 max 71,28 ml/kg/min, gdzie mój zegarek, jak się okazało, zawsze pokazywał zaniżoną wartość, coś około 54 ml/kg/min. Więc byłem bardzo zadowolony. Dla porównania dostałem skalę. Dla mężczyzn w moim wieku najlepszy przedział "superior" zaczyna się powyżej 49. Więc mieszczę się z nawiązką. Bardzo mnie to podbudowało psychicznie i pokazało, że jestem gotowy. Serducho zdrowe. Z rzeczy mniej radosnych to zaniżony poziom ferrytyny, przez co żelazo nie mogło być magazynowane w ciele. Niski poziom B12, którą już suplementowałem, oraz niski poziom witaminy D3, jak chyba u większości z nas na tej długości geograficznej. Po zaleceniach, gdzie miałem przyjmować garść tabletek dziennie czułem się jak emeryt. W sumie jestem sportowcem, jak już ustaliliśmy, więc dla zdrowia i wyników mogę je łykać, a wygląda to tak. Na czczo żelazo, ale tylko przez miesiąc, aby nasycić organizm. Witaminki D3+K2. B12 z dawki 250 zwiększyłem do 1000 µg. Trzeba też powiedzieć, że wcześniej brałem tą witaminę trochę w kratkę. Jest to witamina, którą wytwarzają bakterię znajdujące się w ziemi, i kiedyś jak zwierzęta hodowlane chodziły po pastwiskach i jadły trawę to ją miały w sobie, powiedzmy, że naturalnie, teraz dosypuje się tę witaminę do paszy z resztą suplementów i antybiotyków. Odkąd mocniej trenuje łykam też magnez, na początku miałem problemy ze skurczami. W sumie odkąd pamiętam czasem w nocy budził mnie skurcz łydki, tak mocny, że później noga bolała mnie cały dzień. Przy treningach te skurcze po prostu się nasiliły. Uzupełniam czasem też białko w formie odżywki. Dodaje je do koktajlu na mleku roślinnym, do którego dorzucam sobie banana lub jakieś mrożone owoce, łyżkę masła orzechowego czy siemie lniane. Natomiast jak jestem bardziej głodny to jeszcze płatki owsiane i mam pełen posiłek. Moim zdaniem, wszyscy powinni częściej robić sobie regularne badania. Wszystkożercy też. Gdy zostałem wegetarianinem w 2016 to Mama cisnęła mnie o badania, z roku na rok zwiększałem ich ilość. Po prostu czułem się pewniej wiedząc, że wszystko jest ok. Mój wybór nie jest chwilową modą tylko nowym sposobem życia. Zanim przeszedłem na dietę wegańską 4 lata byłem wegetarianinem, dokładnej daty nie pamiętam. Pamiętam za to sytuacje, po której zostałem wegetarianinem. Może bardziej flexi-wegetarianinem ponieważ przez pierwszy rok od czasu do czasu jadłem ryby i owoce morza, zdarzyło mi się nawet od wielkiego dzwonu zjeść mojego ulubionego Big Maca. Wizyta w McDonaldzie przytrafiła się dzień po sylwestrze, na mega kacu, przy zdziwieniu wszystkich. Dzień wcześniej nie chciałem jeść ich sałatek ponieważ miały kawałek szynki, a teraz normalnie legalnie zajadałem się burgerem. Wszyscy się śmiali, że Olek się złamał. Ale małe potknięcie na dobrej drodze to nie problem, powiedzmy taki "cheatmeal". Wracając do mojej zmiany. Było to na imprezie firmowej, a może bardziej na imprezie z ludźmi, z którymi pracowałem. Gdzieś w środku wakacji, bo pamiętam, że robiliśmy grilla na zewnątrz. Byliśmy już po kilku piwach i drinkach. Rozmawiałem ze znajomym moich znajomych z biura i zeszło na temat wegetarianizmu. Wcześniej nie znałem nikogo z kim mógłbym o tym pogadać. Lubiłem mięso do tego stopnia, że tego samego roku w kwietniu na urodziny dostałem tort mięsny, rożne kiełbaski i parówki owinięte kokardą, a na środku ketchup z którego wystawała świeczka. Jak w końcu miałem okazje wypytać kogoś, kto był na tej diecie kilka lat, plus pewność siebie i ciekawość dodana po kilku piwach to rozmawialiśmy. Padła też propozycja, nie wiem czy z mojej strony czy ze strony rozmówcy, abym spróbował nie jeść mięsa przez tydzień. Pomysł ciekawy, jest jakieś wyzwanie. Przynajmniej tak zapamiętałem ten wieczór. Teraz gdy ktoś mnie pyta jak to się stało, że jestem na diecie roślinnej to taką dostaje odpowiedź: „Kiedyś na imprezie usiadłem koło wegetarianina, więc lepiej uważaj”. Po kilku latach przyzwyczaiłem się do diety wegetariańskiej i smaku mięsa wogóle mi nie brakowało. Nie planowałem też zostać weganinem, uwielbiałem jajka, sery i przede wszystkim majonez. Czasem zamiast zwykłego mleka kupiłem roślinne, używałem go tylko w koktajlach więc smak i tak był nie do rozróżnienia. Zmieniło się to po wyprawie do Nepalu. Nie, nie pojechałem tam zostać mnichem, ani praktykować jogę. Choć kilka klasztorów zwiedziliśmy, obeszliśmy wiele stup buddyjskich, kręcąc młynkami, a nawet dostaliśmy czerwone sznurki w formie naszyjnika poświęcone przez mnichów. Oczywiście za złożenie ofiary, ale i tak było mistycznie. Mijają już 2 lata i nadal mam tą pamiątkę na ręce. Nie jestem buddystą, nie jestem też przesądny. Raczej przypomina mi ona, że mogę robić ponadprzeciętne rzeczy. Jaki był w takim razie cel naszej podróży? Byliśmy z Gabi na trekkingu do bazy pod Everestem. Podczas trekkingu było dużo czasu na przemyślenia, a w lodżiach prawie każda wegetariańska potrawa zawierała ser i/lub jajka. I może to przemyślenia, może przejadłem się nabiału, ale wracałem stamtąd z myślą, że już czas na następny krok. Po powrocie jeszcze 2 miesiące miałem przejściowe, szukałem sklepów, zamienników, trochę czytałem na ten temat. Już prawie nie jadłem produktów odzwierzęcych. I z pierwszym dniem stycznia zostałem weganinem. Znaczy przeszedłem na dietę roślinną. Choć poza dietą staram się podejmować takie decyzje zakupowe, które nie krzywdzą zwierząt. Powoli wyzbywając się z garderoby skórzanych butów czy pasków, oczywiście jak już swoje wysłużą. Nie chce wyrzucać dobrych przedmiotów tylko dlatego, że są ze skóry, to już nic by nie zmieniło, a kolejne które kupuje muszą być innego pochodzenia. Przyjdzie kiedyś ten czas, że zrobię też porządek z kosmetykami. I właśnie się zastanawiam dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem. Na moją przemianę wpłynęło też kilka książek, filmów i ogólnie trendów, które widać wokół nas. Supermarkety ściągają się, który z nich będzie miał więcej wegańskich produktów. Kupisz już normalnie gyrosa, parówki, ser czy wegańskie jogurty bez udawania się do specjalistycznych sklepów, choć tam to dopiero jest spory wybór asortymentu. Dania w restauracjach wegańskich we Wrocławiu to prawdziwy majstersztyk. Filmów dokumentujących pozytywne wpływy weganizmu jest wiele. Na początek mogę polecić ostatnio głośną produkcję The Game Changers, który można obejrzeć na Netflix-ie. Film dokumentalny opowiada o sportowcach, którzy są na diecie wegańskiej. Z książek, która łączy w sobie bieganie i weganizm to na pewno „Jedz i Biegaj” czyli biografię Scotta Jurka, poza niesamowitymi dokonaniami autora jest też w niej kilka kulinarnych przepisów. Przygotowując się do zawodów, jeśli poświęcasz 10 godzin w tygodniu na trening, nie licząc rozciągania i dojazdów to głupio było by to zniweczyć weekendowymi imprezami. Śmieciowe jedzenia, inne i zazwyczaj krótsze godziny snu, no i oczywiście alkohol. Z niektórych imprez można zrezygnować, inne trzeba skrócić. Znajomi już się przyzwyczaili, że częściej jestem z piwem zero w ręce niż z kieliszkiem. A jak już decyduje się na alkohol to zwiększam też ilość wody czy rozpuszczam sobie elektrolity, aby nie dopuścić do dużego odwodnienia organizmu. Z racji diety często mam też awaryjny zestaw w postaci swojego jedzenia czy przekąsek. Wtedy wiem co jem i że jest to dobrze zbilansowane. Jeden ze standuper-ów, chyba Kacper Ruciński, kiedyś opowiadał, że weganie są utrapieniem organizatorów wesel i powinni mieć soje w bidonie. Czasem trochę się tak czuję. Choć i znajomi i rodzina wiedzą, że nie jem produktów odzwierzęcych i zawsze coś dobrego dla mnie przygotują. Przez co sami też czasem spróbują nowych smaków. Wracając do badań, bo chyba trochę odbiłem z tematem. Ale zdrowie i dieta idą ze sobą w parze. Zgodę do zawodów miałem, karta Polskiego Związku Triathlonistów też już przyszła pocztą. W sumie to mam ją już drugi rok. Trzeba ją corocznie odnawiać i moim zdaniem dobrze, przynajmniej mobilizuje to do corocznych badań. A jeśli są lekarze, którzy wypisują to tylko po zbadaniu ciśnienia, to cieszę się, że na Was nie trafiłem. Badania krwi powtórzę po zakończeniu sezonu, myślę, że w listopadzie, zobaczymy co zmieniła suplementacja. Nie chcę czekać cały rok. Tak więc 4 tabletki z rana, ja zdrowszy, głowa spokojniejsza i dzięki temu na treningach i zawodach można dawać z siebie jeszcze więcej. Już po ukończeniu zawodów na dystansie ironman-a, u znajomej dietetyczki skorzystałem z wagi do badania składu ciała. I muszę przyznać, że wyniki również pozytywnie mnie zaskoczyły. Wiek metaboliczny 17 lat. Tłuszcz 13,2%, BMI 22,3. Inne parametry w normie. Coraz częściej takie wagi są na siłowni i warto z nich korzystać. Najlepiej przed treningiem i na przykład raz na kwartał robić sobie pomiar, aby móc śledzić swoje postępy. Rozdział IV
Co z tym sportem?
1989-2019 Już wiecie, że jako dzieciak trochę pływałem. W podstawówce w klasach 4-6 miałem 4 godziny basenu w tygodniu. Już wcześniej umiałem pływać. Miałem takie szczęście, że moja podstawówka w Świdnicy miała kryty basen. I już od pierwszej klasy chyba raz w tygodniu zajęcia. Zawsze był problem z suszeniem włosów, a wtedy miałem je dłuższe niż moi rówieśnicy. W klasie byłem jednym z wolniejszych pływaków, ale aby się do niej dostać były testy. Nie pamiętam na czym dokładnie polegały, ale wiem, że jednym z zadań było zanurkowanie, aby wyłowić krążek hokejowy. Poszło mi to całkiem nieźle. Dostanie się do klasy pływackiej było moim największym sportowym osiągnięciem do tej pory. Jak i w sumie jeszcze długi, długi czas później. Bo przez cały okres gimnazjum i liceum za dużo w tej dziedzinie nie robiłem. Nie lubiłem piłki nożnej tak jak inni. Na basen też przestałem chodzić, a pływałem tylko będąc nad jeziorem i to żabką dyrektorską. Jedyne co lubiłem ze sportu to pograć w kosza. Na podwórku z kolegami zbudowaliśmy „boisko” do koszykówki. Na części drogi postawiliśmy jeden kosz. Słup już stał, my zrobiliśmy tarczę, siatkę i obręcz. I można było grać, trzeba było tylko przerywać jak któryś z sąsiadów chciał przejechać. Zbudowaliśmy na podwórku też skocznie do jazdy na rolkach, desce czy rowerze. Choć na deskorolce nigdy nie nauczyłem się jeździć, za to na rolkach spędziłem trochę czasu. Wtamtych czasach z rowerem też byłem na bakier. Wliceum najwięcej co przypominało uprawianie sportu to „taniec z ogniem”. Kręciłem pojkami, kijem, żonglowałem, czasem też plułem ogniem. Było przy tym trochę ruchu, ale konkurencji olimpijskiej z tego nie zrobią. Pamiętam, że ze znajomymi udało nam się wynająć salę w Świdnickim ośrodku kultury „Bolko”, aby móc trenować. Było kilka występów, a największy z nich to plenerowy występ na dniach Świebodzic. Miałem tam 2 dni, aby nauczyć się kręcić kijem. Półtora metrowym kijem zakończonym z obu stron materiałem nasączonym naftą, a następnie podpalonym. Po tych dwóch dniach kręcenia od rana do wieczora, pamiętam zakwasy w rękach. Ale zdarzyło się to tylko raz. Choć główny atrybut czyli pojki, wywodzą się z Nowej Zelandii. Służyły kobietom do treningu przędzenia, a mężczyznom do zdobywanie zręczności i siły. Wojownicy mieli na końcu sznurka/łańcucha ciężkie kamienie, dziś stosuje się do treningu najczęściej piłki tenisowe więc i poziom zmęczenia inny. Wf-u nie unikałem, ale poza koszykówką nigdy nie dawałem z siebie 100%. Biegałem bez zapału, siatkówka mi nie podchodziła. Piłki nożnej nie cierpiałem, do pewnego momentu. Miałem w życiu swój epizod grania w Pro Evolution Soccer 3, a późnij już z mniejszym zapałem w kolejne wersję. I od momentu, gdy poznałem tą grę na PC-ta, polubiłem też grę w piłkę nożną. Może słowo „polubiłem” jest za duże, po prostu zrozumiałem jej sens i pałałem do niej nieco większym entuzjazmem. Mój okres studiów można porównać z czarnymi wiekami średniowiecza. Dużo imprezowania, minimum nauki i praktycznie zero sportu. Pierwsze 2 lata mieszkałem na stancji z czterema kumplami, aż dziw że zdawaliśmy z roku na rok. Jedyne co konstruktywnego w tamtym czasie to dorabiałem sobie robiąc projekty 3d, w które wkręcił mnie Brat, a później już jako programista stron internetowych. Wracając do sportu byłem kilka razy na siłowni. Nie, nie kilka razy w tygodniu czy miesiącu po prostu kilka razy w przeciągu 6 lat, bo trochę przeciągnąłem sobie ten okres. Pół roku dłużej walczyłem z inżynierem i pół roku dłużej niż to było w planach pisałem pracę magisterską. Ostatecznie ukończyłem studia ze stopniem magister inżynier informatyki. Przez cały ten okres miałem 2 semestry zajęć sportowych i wybrałem koszykówkę, więc przez rok, raz w tygodniu chociaż pograłem sobie w kosza. Więcej sportu nie pamiętam. Studia ukończyłem w 2014, a moja przygoda z bieganiem zaczęła się pod koniec tego właśnie roku. Myślę też, że jakoś z zakończeniem studiów zacząłem też jakoś ogólnie się ogarniać. Gabi zaproponowała, że przebiegniemy bieg z przeszkodami Survival Race na 5 km. Jej znajome z farmacji się wybierały na tą imprezę do Poznania. Stwierdziliśmy co nam szkodzi i też się dopisaliśmy do drużyny farmaceutów. „Trenując” do zawodów, przebiegliśmy kilka razy wokół naszej górki z wieżyczką, którą mieliśmy przed kamienicą. Na biegu trzymaliśmy się razem chyba w 10 osób czekając na siebie po każdej przeszkodzie. Tempo było spokojne, a i czasem było można sobie odsapnąć. Nie spieszyło się nam, była ładna pogoda i dobrze się bawiliśmy, a po zakończeniu oboje z Gabi myśleliśmy, że to koniec przygód sportowych. O jak bardzo byliśmy w błędzie.
Półmaraton
Przed Sylwestrem jednak wpadłem na pomysł zrobienia postanowień noworocznych. Jestem jedną z tych osób, które robią długą listę planów na przyszły rok, i większą część z tej listy zazwyczaj udaje się zrealizować. A część przechodzi na następny rok. I tak już od 4 lat na tej liście mam morsowanie. Ale zawsze coś wypada i doczekuje do wiosny, a kąpiel w lodowatej wodzie muszę przepisać na następny rok. Tak więc w sylwestra 2014/2015 jednym z moich celów było przebiegnięcie półmaratonu. Miały to być też pierwsze poważne zawody. I to nie jest tak, że zapisałem tylko „Plan na 2015: przebiegnij półmaraton”. Jestem z tych co skrupulatnie podchodzą do tematu. Musiałem mieć datę, a więc poszukałem zawodów w najbliższej okolicy. Wypadło na Półmaraton Ślężański. Data to 21.03.2015. Tak cel powinien mieć konkretną datę, zgodnie ze sloganem coachów, że powinien być S.M.A.R.T. A cytując Wikipedię: – "Skonkretyzowany (ang. Specific) – jego zrozumienie nie powinno stanowić kłopotu, sformułowanie powinno być jednoznaczne i niepozostawiające miejsca na luźną interpretację", – Przebiec półmaraton – "Mierzalny (ang. Measurable) – a więc tak sformułowany, by można było liczbowo wyrazić stopień realizacji celu, lub przynajmniej umożliwić jednoznaczną „sprawdzalność” jego realizacji", – Albo przebiegnę to w limicie 3 godzin, albo nie (zakładałem, że maszerowanie fragmentami też jest do zaakceptowania) – "Osiągalny (ang. Achievable) – cel zbyt ambitny podkopuje wiarę w jego osiągnięcie i tym samym motywację do jego realizacji", – Przebiegłem 5 km na biegu z przeszkodami, na treningu myślę, że może nawet z 7 km biegiem ciągłym, miałem 3 miesiące na przygotowanie. Liczyłem, że będzie to ciężkie, ale realne do zrealizowania. W końcu w tych zawodach bierze udział 5 tys osób, to jest szansa, że i mi się uda. – "Istotny (ang. Relevant) – cel powinien być ważnym krokiem naprzód, jednocześnie musi stanowić określoną wartość dla tego, kto będzie go realizował", – Miał to być cel sam w sobie jako możliwość powiedzenia, że przebiegłem półmaraton. Nie myślałem o tym, że to był tylko kamień milowy do czegoś więcej. Wtedy nawet przez głowę mi nie przeszło, że kiedyś ukończę maraton, o ironman-ie nie wspominając. Choć wiedziałem, że triathlon to pływanie, rower i bieganie to nie miałem pojęcia z czym to się je, jakie są dystanse, a Ironman kojarzył mi się tylko ze Tonym Starkiem. – "Określony w czasie (ang. Time-bound) – cel powinien mieć dokładnie określony horyzont czasowy, w jakim zamierzamy go osiągnąć", – I dochodząc do ostatniego punktu, datę też miałem ustaloną, i po wpłaceniu pieniędzy za udział już nieprzesuwalną. Zawsze staram się na te pytania odpowiedzieć. Może za dużo książek samorozwojowych przeczytałem w swoim życiu, ale wychodzi mi to na dobre. Łatwiej jest się też mobilizować do działania. W tym wypadku do treningów. Biegać zacząłem od razu, dodatkowo czytałem też blogi o bieganiu. Chciałem zrozumieć jakie treningi muszę wykonać, aby było to wogóle wykonalne. Treści krótkich artykułów pod tytułem „10 kroków do pierwszego półmaratonu” znałem na pamięć. Konsultowałem się też z Kuzynem, który jest po AWF-ie i trenował kiedyś triathlon, ale wtedy nie interesowałem się sportem wogóle. Pamiętam tylko wakacje gdzie miał wypadek na jednych z zawodów na rowerze i miał na całym boku zdrapaną skórę. Udzielił kilka rad co do biegania i odżywiania na trasie. Postanowiłem też na 3 tygodnie przed zawodami sprawdzić się w biegu na 10 km. Wrocławska dycha, bo tak nazywały się zawody, bardzo pozytywnie mnie nastroiła. 50 minut bez kilku sekund. Byłem bardzo dumny. I tak medal z 10 km był moim pierwszym, który do tej pory wisi na naszej ścianie. Wisi na zawieszce, z jakże pasującym napisem „Cel to marzenie z datą realizacji”.