Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor zawsze lubił „odbrązawiać” wybitne postacie z naszych dziejów, podobnie jest także w tej książce. Informacje, jakie Czytelnicy w niej znajdą, będą ogromnym zaskoczeniem. Biografowie bowiem niechętnie dzielą się posiadaną wiedzą, dokonując skutecznej autocenzury. Do wiadomości czytelników podają treści nie budzące kontrowersji, a „niewygodną” resztę zachowują dla siebie. W efekcie powstają bardzo „budujące” opowieści, ale często nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością.
Maria Skłodowska-Curie romansowała z żonatym mężczyzną i słała mu pikantne listy. Henryk Sienkiewicz prowadził bogate życie uczuciowe, choć sam nie potrafił skonsumować własnego małżeństwa podczas podróży poślubnej. Władysław Reymont sfałszował orzeczenie lekarskie, by wyłudzić ogromne odszkodowanie, a Czesław Miłosz chwalił się przed kolegami swym wysokim poziomem testosteronu i podbojami erotycznymi wśród studentek. Życie Wisławy Szymborskiej również było pełne zawirowań i kontrowersji.
Sławomir Koper z właściwą sobie swadą i poczuciem humoru szczerze i bez cenzury przedstawia polskich noblistów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Od autora
Nie ukrywam, że od lat chciałem napisać tę książkę i wreszcie udało się zrealizować ten zamiar. Życie prywatne polskich noblistów to przecież znakomity, a jednocześnie mało znany temat. Wprawdzie niemal wszyscy kojarzą ich nazwiska, ale podręczniki przedstawiają posągowe postacie odmalowane wyłącznie w jasnych barwach. Życie jest jednak bardziej skomplikowane, niż chcieliby autorzy hagiograficznych żywotów – każdy ma bowiem swoje wady, a wielkie zdolności najczęściej idą w parze z trudnym charakterem. Nie bez powodu ludzie obdarzeni niepospolitym talentem i przewyższający inteligencją swoje otoczenie niejednokrotnie tworzą rodziny dysfunkcyjne. Zdarza się, że ich bliscy płacą wysoką cenę za życie w cieniu geniusza, a domowe ognisko przypomina piekło. Dla odbiorców ich dzieł czy osiągnięć naukowych jest to właściwie sprawa marginalna – ale za to niezwykle ważna dla badaczy, którzy uczciwie chcą przedstawić ich sylwetki.
Zawsze lubiłem odbrązawiać wybitne postacie z naszych dziejów, podobnie czynię także w tej książce. Podejrzewam, że informacje, jakie Czytelnicy tu znajdą, będą ogromnym zaskoczeniem. Biografowie bowiem niechętnie dzielą się posiadaną wiedzą, dokonując skutecznej autocenzury. Do wiadomości czytelników podają treści niebudzące kontrowersji, a niewygodną resztę zachowują dla siebie. W efekcie powstają bardzo budujące opowieści, często jednak niemające wiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego w relacjach o życiu Marii Skłodowskiej-Curie pomijano jej skomplikowane relacje z córkami, a romans z żonatym fizykiem Paulem Langevinem zbywano kilkoma ogólnikami. I chociaż sprawa ta omal nie kosztowała jej drugiego Nobla, jest stosunkowo mało znana. Nie cytuje się też fragmentów listów obojga, co zrobił wreszcie autor niniejszej książki.
Podobnie jest z kolejnym naszym noblistą, Henrykiem Sienkiewiczem, którego postaci nie da się ograniczyć do wizerunku nobliwego pana z bródką, pełniącego obowiązki pokrzepiciela polskich serc. Losy jego miłości do mężatki, Heleny Modrzejewskiej, były naprawdę niezwykłe, podobnie jak historia jego drugiego małżeństwa z Marią Romanowską. Ten drugi związek miał tak skandaliczny charakter, że został niemal całkowicie wykreślony z życiorysu noblisty. Oczywiście nie udało się tej sprawy zupełnie przemilczeć, ale pomijano drastyczne okoliczności nocy i podróży poślubnej oraz faktyczne przyczyny niepowodzenia związku. Tymczasem bez tej wiedzy nie sposób w pełni docenić Rodziny Połanieckich, a także dostrzec, że Sienkiewiczowi nie były jednak pisane same sukcesy.
Czy ktoś z Czytelników Chłopów czy Ziemi obiecanej zdawał sobie sprawę, że ich autor podróżował po Europie jako medium w seansach spirytystycznych? Albo że mógł całkowicie poświęcić się pisaniu dopiero po sfałszowaniu świadectwa lekarskiego i wyłudzeniu ogromnego odszkodowania?
Takich ciekawostek jest w tej książce więcej. Opisuję w niej dość burzliwe życie prywatne Czesława Miłosza i skomplikowane zawirowania uczuciowe Wisławy Szymborskiej. Ale nie ograniczam się przy tym do spraw alkowy czy kuchni – zaglądam także do portfeli moich bohaterów. Podaję kwoty, jakie otrzymywali za swoje publikacje i na co je przeznaczali. Robiąc to, przeliczam dawne ruble, franki, guldeny czy dolary na dzisiejsze euro, gdyż nie ma nic bardziej mylącego niż podanie kwoty sprzed lat bez określenia jej aktualnej wartości. Nic nam nie powie informacja, że Nagroda Nobla dla Sienkiewicza oznaczała zasilenie jego konta kwotą 181 tysięcy koron austriackich (wypłacono ją w Wiedniu). Natomiast wiadomość, że była to równowartość 930 tysięcy euro zdecydowanie bardziej przemówi do wyobraźni.
Pozwoliłem sobie też na pewien zabieg formalny. Cytując dawne listy, dzienniki czy pamiętniki, unowocześniłem ich pisownię i język. Uznałem bowiem, że w ten sposób Czytelnicy łatwiej przyswoją sobie cytowane fragmenty, tym bardziej że z upływem czasu zmieniła się nie tylko pisownia, lecz także znaczenie wielu słów.
Nie znajdą Państwo w tej książce historii życia prywatnego Lecha Wałęsy. Jest to moja świadoma decyzja wynikająca z kilku powodów. Chociaż nigdy nie obawiałem się pisać o osobach żyjących – i zdarzały się z tego powodu medialne sensacje – tym razem zadecydowałem inaczej. Po pierwsze, każda publikacja o Wałęsie ma obecnie charakter polityczny, a ja świadomie odcinam się od współczesnej polityki. Po drugie, dużo na ten temat napisali już Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk i – przede wszystkim – Danuta Wałęsa. Musiałbym powtórzyć informacje przez nich podane, co byłoby zabiegiem absurdalnym, gdyż każdy może sięgnąć po książki ich autorstwa. Uznałem zatem, że taka sytuacja w pełni usprawiedliwi pominięcie Lecha Wałęsy w tej książce. Lepiej bowiem pisać o sprawach mało znanych, niż po raz kolejny powielać informacje, które wielokrotnie opublikowali już inni.
Sławomir Koper
Rozdział 1
Najcenniejszy klejnot
Była pierwszym polskim laureatem Nagrody Nobla i pierwszą kobietą, która ją otrzymała. Nagrodę tę przyznano jej zresztą dwukrotnie, co także nie miało precedensu w dziejach tego prestiżowego wyróżnienia. Jednak chociaż Marię Skłodowską-Curie całkowicie pochłaniała nauka, to w jej życiu prywatnym nie brakowało dramatycznych wydarzeń. Jednym z nich był skandal obyczajowy, z powodu którego omal nie cofnięto decyzji o przyznaniu jej po raz drugi Nagrody Nobla. Gdy w Sztokholmie odbierała to wyróżnienie, prasa francuska nazywała ją złodziejką mężów i osobą o moralności kurtyzany. Jednak świat naukowy w większości stanął po jej stronie, wiedząc, że nie miała szczęścia w życiu, a dla nauki poświęciła niemal wszystko. Albert Einstein uważał Marię za osobę, która do życia przykładała „najwyższą jakość moralną” i reprezentowała ogromną „siłę charakteru, czystość intencji, niepobłażanie sobie, obiektywizm, niezależność sądów”. Jego zdaniem takie cechy rzadko skupiały się w jednym człowieku, a poza tym Skłodowska miała być w świecie nauki jedyną niezepsutą przez sławę osobą, jaką znał. Przy innej okazji wspominał jednak o erotyzmie w jej oczach, a także stwierdził, że „jest tak atrakcyjna, że dla każdego może się stać niebezpieczna”.
Zapewne gdyby nie zawiedziona miłość do Kazimierza Żórawskiego, Maria nigdy nie zrobiłaby olśniewającej kariery. Wyszłaby za mąż za obiecującego matematyka, ale o swoich zainteresowaniach raczej rozmawiałaby z nim w domu. Los jednak czuwał i nad Skłodowską, i nad nauką – rodzina ukochanego nie zezwoliła bowiem na ślub z ubogą guwernantką, nie zważając na to, jak bardzo była inteligentna i urocza.
Maria Skłodowska pochodziła z warszawskiej rodziny nauczycielskiej. Wprawdzie jej przodkowie z obu stron należeli do drobnej szlachty, jednak rodzice utrzymywali się już tylko z pracy pedagogicznej. Zasłużonym nauczycielem był też dziadek ze strony ojca, a do jego wychowanków należał m.in. Bolesław Prus. Szczególną uwagę warto jednak zwrócić na matkę przyszłej noblistki, Bronisławę Boguską. Była ona przełożoną jednej z warszawskich pensji dla dziewcząt, a pracę zawodową łączyła z życiem rodzinnym. W tamtych czasach był to dość rzadki przypadek, tym bardziej że urodziła pięcioro dzieci i opieka nad nimi zajmowała jej wiele czasu.
Urodzona w listopadzie 1867 roku Maria była najmłodsza z rodzeństwa i od wczesnego dzieciństwa przejawiała ogromne zdolności. Nauczyła się czytać w wieku czterech lat, a zrobiła to samodzielnie, gdyż nikt jej wówczas jeszcze nie uczył. Dysponowała fenomenalną pamięcią, po jednorazowym przeczytaniu potrafiła bezbłędnie odtworzyć większe fragmenty tekstu. Początkowo kształciła się na pensji, gdzie pracowała jej matka, potem rozpoczęła naukę w III Żeńskim Rządowym Gimnazjum, które ukończyła w 1883 roku ze złotym medalem. Tymczasem jej rodziny nie omijały tragedie – gdy Maria miała dziewięć lat, na tyfus zmarła jedna z jej sióstr, a dwa lata później gruźlica zabrała matkę. Wydarzenia te wywarły ogromny wpływ na światopogląd dziewczynki, która w tamtym czasie stała się zdeklarowaną ateistką, zastępując wiarę w Boga miłością do nauki.
Dla wszystkich było oczywiste, że Maria posiada ogromne zdolności w kierunku nauk ścisłych, jednak podjęcie przez nią studiów było właściwie niemożliwe. Żadna uczelnia na ziemiach polskich nie przyjmowała wówczas dziewcząt, niewiele lepiej było też w innych krajach. Wprawdzie od lat 70. XIX stulecia panie mogły studiować na Sorbonie, a w 1874 roku powstała London School of Medicine for Women, były to jednak wyjątki od reguły. Zresztą studia w Londynie czy Paryżu oznaczały ogromne koszty.
Namiastką uczelni wyższej dla płci pięknej był działający w Warszawie od lat 80. XIX stulecia Uniwersytet Latający – tajna organizacja oświatowa oferująca wykłady z czterech dziedzin (nauk społecznych, filologiczno-historycznych, matematyczno-przyrodniczych oraz pedagogiki). Zajęcia w wymiarze kilku godzin tygodniowo prowadzili wybitni naukowcy. Słuchaczki płaciły za naukę, czesne wynosiło od dwóch do czterech rubli miesięcznie (24-48 euro), a pieniądze przeznaczano głównie na honoraria dla wykładowców.
Wprawdzie Uniwersytet Latający działał w konspiracji, jednak władze carskie doskonale wiedziały o jego istnieniu. Początkowo nauczycieli dotykały sankcje, później jednak uznano, że istnienie kursów nie zagraża władzy cara nad Wisłą. Na zajęcia uczęszczały bowiem niemal same dziewczęta, a przedstawicielek płci pięknej nie uznawano za niebezpieczeństwo dla imperium rosyjskiego.
Maria trafiła do Uniwersytetu Latającego na wydział matematyczno-przyrodniczy i stała się najwybitniejszą studentką w dziejach tej uczelni. Chociaż dyplom jej ukończenia nigdzie nie był honorowany, to same studia odegrały niezwykle ważną rolę w kształtowaniu się osobowości dziewczyny.
W tym czasie Maria podjęła pracę w charakterze guwernantki, a pierwsze kroki na tym polu pozostawiły po sobie jak najgorsze wspomnienia. Traktowano ją bowiem jak osobę należącą do służby, a pracodawcy okazali się typowymi przedstawicielami ówczesnej kołtunerii. Nie zamierzała jednak zrezygnować, gdyż zaczęła się przed nią rysować perspektywa wyjazdu na studia do Paryża. Jej starsza siostra, Bronisława, chciała się kształcić na Sorbonie w zawodzie lekarza. Dziewczyny zawarły więc układ: Maria miała wysyłać siostrze połowę swojego wynagrodzenia, a ta po zakończeniu nauki zobowiązała się do udzielenia pomocy finansowej Marii, gdyby zdecydowała się ona na studia w Paryżu. W tej sytuacji Maria przyjęła ofertę pracy w charakterze guwernantki w Szczukach niedaleko Makowa Mazowieckiego, gdzie zaproponowano jej znakomite wynagrodzenie (500 rubli rocznie – 6 tysięcy euro) wraz z utrzymaniem. W efekcie, na początku stycznia 1886 roku wyjechała z Warszawy.
W Szczukach spotkało ją miłe rozczarowanie. Wprawdzie okolica nie należała do najpiękniejszych, ale jej pracodawcy okazali się ludźmi o dużej kulturze. Juliusz Żórawski, dzierżawiący majątek od rodziny Czartoryskich, uchodził za nowatora w dziedzinie rolnictwa – wprowadzał nawozy sztuczne i uprawiał nowe odmiany zbóż. Był człowiekiem dobrze sytuowanym, dzierżawił także majątek w Krasnosielcu i był współwłaścicielem cukrowni „Krasiniec”. A do tego sprawiał wrażenie miłego człowieka i razem z żoną bardzo ciepło przyjął nową guwernantkę.
Maria opiekowała się dwoma córkami pracodawców, przy czym Żórawscy mieli jeszcze trzech synów, z których najstarszy, Kazimierz, studiował w Warszawie. I to właśnie on miał odegrać największą rolę w życiu panny Skłodowskiej.
„Najstarsza córka była mniej więcej w moim wieku – wspominała noblistka – i aczkolwiek uczyłam ją, była raczej towarzyszką niż uczennicą. Poza tym było dwoje młodszych dzieci – syn i córka. Stosunek mój do nich był przyjacielski, po lekcjach chodziliśmy razem na spacery. Kochając wieś, nie czułam się samotna, a chociaż krajobraz nie należał do szczególnie malowniczych, lubiłam go o każdej porze roku”1.
Razem z Bronisławą, najstarszą córką pracodawców, spotykała się na gruncie towarzyskim z miejscowymi ziemianami, jednak nie była z tych kontaktów zadowolona. Trudno się jej dziwić, ponieważ panowie ze starszego pokolenia kłócili się głównie na tematy polityczne, a panie i dziewczęta „nie miały żadnego zdania o niczym”. Skłodowska zauważyła jednak, że rówieśniczki były w gruncie rzeczy „dobrymi dziewczynami”, a „niektóre nawet inteligentne”, ale wychowanie i presja otoczenia zniszczyły ich osobowości. Natomiast o młodzieży płci przeciwnej szybko wyrobiła sobie zdanie:
„(…) mało też bardzo miłych i jako tako inteligentnych, parę zaś jest takich okazów, że można dać na wystawę. Dla wszystkich wyrazy takie, jak pozytywizm, Świętochowski, kwestia robotnicza są prawdziwą bête noire [czymś obmierzłym], naturalnie dla tych, co o takich wyrazach słyszeli, bo tych nie jest wielu”2.
Był jednak jeden poważny wyjątek od tej reguły. Najstarszy syn państwa Żórawskich wprawdzie studiował w Warszawie, jednak regularnie odwiedzał dom rodzinny. A gdy zjawiła się tam nowa guwernantka, jego wizyty stały się jeszcze częstsze.
Kazimierz był bardzo przystojny, świetnie tańczył, doskonale jeździł na łyżwach. Uchodził za najlepszą partię w okolicy i tym samym stanowił obiekt westchnień wielu panien na wydaniu. Nie zwracał jednak na nie uwagi, był bowiem pochłonięty swoją największą pasją, czyli matematyką. To właśnie ta dziedzina wiedzy zbliżyła go do Marii, która okazała się niepodobna do dziewcząt, jakie znał wcześniej. Potrafiła z nim dyskutować godzinami i – co więcej – w pełni podzielała jego pasję. Młodzieniec odkrywał, że nowa guwernantka jest osobą, z którą mógłby dzielić życie i zainteresowania. W efekcie stało się to, co musiało się stać – oboje zapadli na „gorączkę zwaną zakochaniem”.
Problem był tylko jeden. Chociaż Żórawscy bardzo lubili swoją guwernantkę, nie brali pod uwagę możliwości, że wejdzie ona do rodziny. Marzyli o lepszym mariażu dla syna, który żeniąc się z Marią, zawarłby związek „poniżej swego stanu”.
Żórawscy odbyli poważną rozmowę z synem, zapowiadając, że nigdy nie zgodzą się na mezalians. Chłopak protestował, a w rozmowach z Marią prosił ją o cierpliwość, tłumacząc, że znajdzie rozwiązanie. Dziewczyna nie do końca mu wierzyła, zdawała sobie bowiem sprawę, że Kazimierz nigdy nie przeciwstawi się rodzicom. Bez ich pieniędzy nie mógłby kontynuować studiów, a przecież to było dla niego najważniejsze.
„(…) Jeżeli zaś dawniej miałam inne [plany] – skarżyła się Maria jednej z sióstr – to poszły z dymem, pogrzebano, pochowano, przypieczętowano i zapomniano, bo jak Ci wiadomo, mur zawsze mocniejszy od głowy, która go przebić pragnie”3.
Odrzucona dziewczyna nie mogła jednak unieść się honorem i zrezygnować z posady. Umowa o pomocy siostrze nadal obowiązywała, a było wątpliwe, by Maria szybko znalazła równie dochodową pracę. Dlatego z godnością znosiła oziębienie stosunków z pracodawcami, którzy niemal z dnia na dzień zaczęli ją traktować jak obcą osobę. Jednak nie miała wyboru – musiała zacisnąć zęby i zarabiać na studia dla siostry.
„Ale to tylko świadczy o mężczyznach! – irytowała się. – Jeżeli nie chcą poślubiać biednych dziewcząt, to niech idą do diabła! Nikt ich o nic nie prosi. Tylko dlaczego łamią serce niewinnej istoty?”4.
Wytrzymała w Szczukach łącznie trzy i pół roku, jednak wciąż pamiętała o Kazimierzu i chyba cały czas miała nadzieję na ślub. Spotkali się już po jej wyjeździe z majątku, jesienią 1891 roku w Zakopanem. Odbyli ostateczną rozmowę – Żórawski prawdopodobnie zaproponował wtedy Marii wolny związek, co w tamtych czasach oznaczało, że Skłodowska byłaby uważana niemal za kurtyzanę.
Maria miała wystarczająco dużo dumy, by odrzucić jego propozycję. Nie zamierzała znosić „zwykłego losu kobiety”, a skoro Żórawski „nie potrafił znaleźć wyjścia z tej sytuacji, to nie sądziła, żeby miała go tego uczyć”.
W chwili ostatecznego rozstania Maria miała 24 lata, co uznawano wówczas za dość zaawansowany wiek jak na osobę stanu wolnego. Nie zwracała jednak na to uwagi – odrzucona przez mężczyznę, któremu ofiarowała serce, postanowiła poświęcić się nauce.
Kazimierz Żórawski został jednym z najwybitniejszych polskich matematyków. Ożenił się późno, bo już po trzydziestce, a jego żoną została Leokadia, córka Hipolita Jewniewicza, profesora Instytutu Technologicznego w Petersburgu. Przeżył Marię o blisko 20 lat. Podobno u schyłku życia często siadywał na ławce w pobliżu Instytutu Radowego przy ulicy Wawelskiej w Warszawie i wspominał dawną ukochaną.
Bronisława Skłodowska nie zapomniała o umowie. Jej losy w Paryżu potoczyły się bardzo pomyślnie – zaliczała kolejne lata studiów, a do tego ze wzajemnością zakochała się w polskim lekarzu, Kazimierzu Dłuskim – byłym studencie uniwersytetów w Petersburgu i Warszawie, socjaliście i współpracowniku Ludwika Waryńskiego. Chociaż pochodził z zamożnej rodziny, lewicowym poglądom pozostał wierny także nad Sekwaną, gdzie postanowił poświęcić się leczeniu ubogich. Podjęli decyzję o założeniu rodziny i pozostaniu przez pewien czas w Paryżu. Maria mogłaby zamieszkać u nich, dzięki czemu Dłuscy spłacaliby dług zaciągnięty u starszej siostry.
Ku zaskoczeniu Bronisławy Maria początkowo dość sceptycznie odniosła się do tego projektu. Po raz kolejny podjęła pracę jako guwernantka i udzielała siostrze niezdecydowanych odpowiedzi. Prawdopodobnie czekała na decyzję Kazimierza Żórawskiego, było to bowiem jeszcze przed ich spotkaniem w Zakopanem. Dopiero później ostatecznie zadecydowała o wyjeździe do Paryża.
W tym samym czasie poznała smak pracy w laboratorium, co miało przesądzić o całym jej życiu. Pracownia mieściła się Warszawie w Muzeum Przemysłu i Rolnictwa, a kierował nią cioteczny brat przyszłej noblistki, Józef Boguski. Doskonale znał fascynacje kuzynki i zaproponował jej, by korzystała z podległej mu placówki. Był to prawdziwy strzał w dziesiątkę, bo chociaż zajęta korepetycjami Maria nie miała zbyt wiele czasu, spędzała w laboratorium niemal każdą wolną chwilę. Po raz pierwszy poczuła, że znalazła swoje miejsce na świecie.
„Na ogół zresztą zostawiano mnie samej sobie – wspominała po latach – próbowałam więc tylko przerabiać doświadczenia opisane w moich podręcznikach fizyki i chemii. Wyniki bywały nieraz zupełnie niespodziewane. (…) Zaczęłam w sobie rozwijać powoli zainteresowanie do badawczej naukowej pracy, przekonując się jednocześnie własnym kosztem o tym, że postępy w tej dziedzinie robi się z trudem i bardzo powoli”5.
Ostatecznie decyzję o wyjeździe do Paryża podjęła po spotkaniu z Żórawskim w Zakopanem. Wtedy też napisała list do Bronisławy, prosząc ją o potwierdzenie wcześniejszych uzgodnień:
„(…) Namyśl się, czy możesz mnie wziąć do siebie, bo ja mogę przyjechać. Miałabym na wszystkie swoje wydatki, jeżeli więc możesz bez wielkiej dla siebie krzywdy dać mi jeść, to napisz mi to. Cieszyłabym się bardzo, bo to by mnie moralnie postawiło na nogi po bardzo przykrych przejściach tego lata, które mają znaczenie dla całego mego życia, ale narzucać Ci się nie chcę. (…) Pomieścić moglibyście mnie gdzie bądź, nie robiłabym Wam kłopotu ani nieporządku. Błagam Cię, odpisz, ale szczerze”6.
A gdy nadeszła odpowiedź, Maria dokonała koniecznych zakupów i część bagaży wysłała na paryski adres siostry. Pieniędzy wystarczyło jej na zakup biletu czwartej klasy i suchego prowiantu na trzy dni podróży. Na początku listopada 1891 roku wyruszyła do Paryża naprzeciw swojemu przeznaczeniu.
Panna Skłodowska była jedną z 23 studentek rozpoczynających naukę na Wydziale Nauk Ścisłych paryskiej Sorbony. Nie zwracała jednak uwagi na innych słuchaczy, dla niej liczyło się tylko zdobycie licencjatu. Planowała, że później powróci do kraju, ale nie wiadomo, co zamierzała robić nad Wisłą. Na pewno pociągała ją praca badawcza, być może zresztą zostawiała decyzję na później. Na razie całkowicie poświęciła się studiom.
„Panna Maria bardzo poważnie pracuje – informował jej ojca Kazimierz Dłuski – całe prawie dnie spędza na Sorbonie, tak iż widujemy ją tylko wieczorem. Jest to osóbka nader niezależna, więc chociaż mnie Pan był łaskaw mianować jej oficjalnym opiekunem, nie tylko nie okazuje mi należytego respektu, ale mnie wcale nie słucha, o moją powagę zaś i autorytet dba tyleż, co o podarty trzewik”7.
Dłuski miał poczucie humoru, dlatego od razu polubili się z Marią. Jednak na dłuższą metę dziewczyna nie chciała mieszkać z siostrą i szwagrem. Ich mieszkanie było położone o godzinę jazdy od Sorbony, poza tym Dłuscy prowadzili dom otwarty, co wybijało dziewczynę z rytmu nauki. Z drugiej jednak strony dzięki nim poznała wielu polskich emigrantów, a wśród nich Stanisława Wojciechowskiego. Gdy ten wracał do kraju, Maria pożyczyła mu nawet poduszkę do pociągu. Nigdy jej nie oddał, co wiele lat później żartobliwie mu wypomniała. On był już wówczas prezydentem Rzeczpospolitej, a ona dwukrotną noblistką…
Po wyprowadzeniu się od siostry i szwagra zamieszkała w skromnym pokoiku bez wody i kanalizacji na szóstym piętrze kamienicy położonej niedaleko Sorbony. Dysponowała miesięcznym budżetem w wysokości 40 rubli (niecałe 500 euro), co oznaczało, że wystarczało jej tylko na najważniejsze potrzeby życiowe.
„(…) Wąskie żelazne łóżko – opisywała ten pokój córka noblistki, Ève Curie – materac przywieziony z Warszawy, przenośny piecyk z wielką rurą, kuchenny stolik i krzesło, miednica, dzbanek, wiadro (…), naftowa lampka z abażurem za parę groszy, maszynka spirytusowa (mniejszej już nie można było znaleźć), dwa talerze, nóż, widelec, łyżka, łyżeczka, filiżanka, rondelek, imbryczek i – co za luksus! – aż trzy szklanki, żeby można było podać herbatę, gdy przyjdą Dłuscy lub, bardzo rzadko, ktoś ze znajomych”8.
Nad wyraz praktycznym sprzętem okazał się kufer, w którym Maria przywiozła z Warszawy część swoich rzeczy. Był „zarazem komodą i szafą”, a w razie potrzeby stawał się także krzesłem.
Oszczędzała na wszystkim, szczególnie na jedzeniu i ogrzewaniu, co niebawem wpędziło ją w chorobę. Gdy zaczęła mdleć na zajęciach, szwagier uznał, że musi interweniować. Zarządził przeprowadzkę do siebie na tydzień, a Bronisława jako najważniejsze lekarstwo podała jej… wielki befsztyk.
Maria nie zamierzała jednak zrezygnować ze swoich ambicji i osiągała kolejne cele. W 1893 roku otrzymała licencjat z fizyki z pierwszą lokatą, a rok później – z lokatą drugą – licencjat z matematyki. Całkowicie wykreśliła ze swojego życia sprawy prywatne, uznając, że nie ma na nie czasu. A być może nie zapomniała jeszcze o Żórawskim… Nie wiedziała wówczas, że niebawem pozna człowieka, który całkowicie odmieni jej świat.
Po uzyskaniu drugiego licencjatu Maria miała szczerą chęć powrotu do kraju, ale wtedy dostała stypendium na badania nad właściwościami magnetycznymi różnych rodzajów stali, co oznaczało dodatkowy rok pobytu nad Sekwaną. Szybko okazało się, że laboratorium udostępnione Marii na Sorbonie jest zbyt małe jak na jej potrzeby. Wówczas jeden z polskich znajomych poradził, by spotkała się z obiecującym francuskim fizykiem, Piotrem Curie. Zasugerował, że być może właśnie on będzie mógł jej pomóc, a następnie zorganizował ich spotkanie.
„Kiedy weszłam – wspominała Maria – Piotr Curie stał w drzwiach balkonowych. Wydawał mi się bardzo młody, jakkolwiek miał już wówczas lat trzydzieści pięć. Uderzyła mnie jasność jego spojrzenia oraz swego rodzaju pochylenie jego wysokiej postaci. Jego sposób mówienia, dość powolny i pełen zastanowienia, prostota, uśmiech zarazem poważny i młody – to wszystko budziło zaufanie”9.
Piotr pochodził z rodziny lekarzy, zawód ten wykonywali jego dziadek i ojciec. Od młodych lat wykazywał zainteresowanie fizyką i matematyką, jednak ze względu na zaawansowaną dysleksję (a przy okazji także dysgrafię) nie kwalifikował się do normalnej edukacji. Przez wiele lat pobierał naukę w domu, co nie przeszkodziło mu w wieku 16 lat zdać maturę i rozpocząć studia na Sorbonie. Tam wykazał się niezwykłymi zdolnościami, choć pewne cechy charakteru utrudniały mu karierę naukową. Był typem badacza pasjonata, marzyciela oderwanego od rzeczywistości. Nigdy nie zwracał uwagi na finansową stronę badań, unikał też wszelkiego rodzaju zaszczytów i splendorów. Nie potrafił reklamować swojej osoby, nie chciał zgłaszać wniosków patentowych własnych wynalazków. A miał przecież na koncie wiele osiągnięć. Pracując ze starszym bratem (również fizykiem), odkrył zjawisko piezoelektryczności i skonstruował wiele urządzeń pomiarowych. Gdy poznał Marię, był adiunktem w Miejskiej Szkole Fizyki i Chemii Przemysłowej, uważał, że panująca tam atmosfera pozytywnie wpływa na jego prace badawcze. Właściwie nie dostrzegał niczego poza obowiązkami służbowymi, ale płeć piękną jednak dostrzegł i wyrobił sobie zdanie na jej temat.
„Kobiety w znacznie silniejszym stopniu od nas kochają życie dla radości życia – notował w swoim dzienniku. – Kobiety genialne rzadko się spotyka. Toteż z kobietami przychodzi nam walczyć, gdy jakaś miłość mistyczna kieruje nas poza utarte szlaki, gdy chcemy nasze uczucia i myśli poświęcić jakiemuś dziełu, które nas od zwykłych ludzkich spraw oddala. Matka woli, żeby ją dziecko kochało, niż żeby było mądre. Kochanka pragnie mieć swego mężczyznę dla siebie i uważa, iż całkiem byłoby naturalne poświęcić dla miłości najpiękniejsze nawet zalety umysłu”10.
Tym razem jednak spotkał na swojej drodze kobietę, która go zafascynowała. Już podczas pierwszej rozmowy odkrył, że wiele ich łączy, bo Maria w pełni podzielała jego pasje badawcze. W efekcie obiecał jej daleko idącą pomoc. A po tym spotkaniu przyszły następne.
Czasami były one przypadkowe, lecz zdarzało się także, że Piotr odwiedzał Marię w jej pokoju. Jako totalny abnegat życiowy ani trochę nie zraził się ascetycznym wyposażeniem pomieszczenia. Ważniejsze były dla niego rozmowy, gdyż szybko przekonał się, że ma przed sobą równorzędnego partnera intelektualnego. Nic zatem dziwnego, że postanowił związać się z Marią i poprosił ją o rękę. Jednak bezskutecznie, gdyż wybranka odrzuciła jego oświadczyny.
Panna Skłodowska nie myślała wówczas o zamążpójściu, a tym bardziej nie widziała się w roli żony cudzoziemca. Wprawdzie Piotr nie był przedstawicielem państwa zaborczego, jednak Maria zamierzała wrócić do Polski, a nie osiedlać się nad Sekwaną. Miała nadzieję na zatrudnienie na jednej z krajowych uczelni i chciała być bliżej rodziny – zwłaszcza że właśnie w tym czasie jej emerytowany ojciec chorował, brat robił karierę w Warszawie, a Bronisława wraz z mężem planowali przeprowadzkę do Polski. Wiedziała, że Piotr nigdy nie odnalazłby się nad Wisłą. Przyzwyczajony do swobód demokratycznych, nie potrafiłby zaakceptować życia pod berłem carów, a bez ogromnych nakładów finansowych nie było szans na zorganizowanie odpowiedniego laboratorium. Problem stanowiła również bariera językowa i kulturowa.
Curie był jednak upartym człowiekiem. Wprawdzie faktycznie nie myślał o wyprowadzeniu się z Francji, jednak wiedział, że Maria nad Sekwaną będzie miała znacznie łatwiejszą ścieżkę kariery niż w rodzinnym kraju. Skłodowska także to rozumiała, dlatego obiecała adoratorowi, że po wakacjach powróci do Paryża. I zaproponowała przyjaźń.
Piotr nie dawał jej zapomnieć o sobie, gdy pojechała do kraju, wręcz zasypywał ją listami. Ona odpowiadała z mniejszym zaangażowaniem, wysłała mu jednak swoją fotografię, co Francuz uznał za dobry prognostyk. Nie wiedział, że w tym czasie szukała zatrudnienia na uczelniach w Warszawie i Krakowie. Nie dostała jednak angażu, gdyż nowinka w postaci kobiety naukowca jeszcze nad Wisłę nie dotarła. Na szczęście dla Marii, Piotra i światowej nauki.
Francuski fizyk nie odpuszczał, więc gdy Maria przyjechała do Paryża, ponownie się oświadczył – i kolejny raz został odrzucony. Nie zrezygnował jednak ze starań o jej rękę, tym bardziej że projekt małżeństwa popierała Bronisława z mężem, a także członkowie rodziny Skłodowskich w kraju. A gdy do ataku przyłączyli się jeszcze rodzice Piotra, Maria skapitulowała. Ślub odbył się 16 lipca 1895 roku. Była to uroczystość cywilna, gdyż Piotr – podobnie jak jego narzeczona – był ateistą.
Maria bardzo praktycznie podeszła do uroczystości. Wprawdzie rozumiała, że powinna wystąpić na niej w nowej sukni, jednak kategorycznie odmówiła kupienia białej kreacji. Wyjaśniła teściowej swojej siostry, która miała sfinansować ten zakup, że potrzebuje stroju, w którym mogłaby później wychodzić na miasto i pracować w laboratorium. A skoro biała suknia jest raczej strojem jednorazowym, zażyczyła sobie odzieży w kolorze granatowym.
Duże znaczenie miał dla małżonków prezent od rodziców Piotra, czyli skromne wyposażenie mieszkania, które mieli zamiar wynająć. Natomiast za pieniądze otrzymane od jednego z krewnych kupili dwa rowery. Wyruszyli na nich w kilkutygodniową podróż poślubną, docierając aż na wybrzeże Bretanii. Upodobanie do wycieczek rowerowych zachowali na długo, chociaż mogli im poświęcać czas wyłącznie podczas wakacji.
Zamieszkali w wynajętym trzypokojowym mieszkaniu na czwartym piętrze kamienicy przy rue de la Glacière w XIII dzielnicy Paryża. Jego umeblowanie było bardzo skromne i zaspokajało tylko podstawowe potrzeby. Nietrudno też zgadnąć, że najważniejszym pomieszczeniem był wspólny gabinet.
„Urządzony został tak – opisywała Ève Curie – by uniknąć wszystkiego, co mogłoby rozpraszać uwagę gospodarzy, a przy okazji zniechęcał ewentualnych gości. (…) sosnowy stół i dwa postawione naprzeciw siebie krzesła, na których Piotr i Maria siedzieli twarzą w twarz podczas pracy. Nieproszeni goście na pierwszy rzut oka mogli się zorientować, że nie są w tym pokoju mile widziani”11.
Miesięcznie mieli do dyspozycji 500 franków (2400 euro), co przy paryskich cenach nie było zbyt wygórowaną kwotą na dwie osoby. Dlatego oszczędzali na każdym kroku, a Maria założyła nawet specjalny zeszyt, w którym skrupulatnie notowała wydatki. Nie mogli sobie pozwolić na stałą służącą, dlatego raz dziennie na godzinę przychodziła gosposia, która zajmowała się robieniem porządków. Było to konieczne, gdyż Maria nigdy nie nauczyła się sprzątać, a umyta przez nią podłoga „wyglądała tak, jakby znowu wymagała mycia”.
Większe sukcesy osiągnęła w gotowaniu, podchodziła jednak do tego tematu z przesadną, wręcz naukową dokładnością. Odmierzała składniki jak substancje chemiczne w laboratorium, zastanawiała się, ile waży wzmiankowana w przepisie szczypta soli. Z czasem zaczęła nawet sama wymyślać dania, a najbardziej pociągały ją potrawy, które mogła przyrządzić bardzo szybko, albo takie, które „gotowały się powoli przez kilka godzin, nie zaprzątając jej uwagi”. Zresztą dla Piotra nie miało to większego znaczenia, gdyż jadł cokolwiek mu podsunięto, nie zwracając uwagi na smak i jakość dania.
Małżonkowie znakomicie się uzupełniali, tworząc wspólnie doskonały zespół naukowy. Nieco rozkojarzony i roztargniony Piotr, a obok niego opanowana i skrupulatna Maria. Dorównywali sobie intelektem i ambicjami naukowymi, oboje też traktowali swoją pracę w kategoriach służby ludzkości. Nie myśleli o komercyjnych aspektach swoich badań i odkryć, nie pragnęli osobistych zaszczytów ani pieniędzy. Wzajemnie się inspirowali, a do tego byli wręcz nieprawdopodobnie lojalni wobec siebie. Piotr tak bardzo kochał i szanował swoją małżonkę, że zaczął się nawet uczyć języka polskiego, i to z całkiem przyzwoitymi efektami.
Jednak nawet naukowcy muszą z czegoś żyć, dlatego już w pierwszym roku małżeństwa Maria rozpoczęła przygotowania do egzaminów państwowych dających jej uprawnienia pedagogiczne. Zdała je – oczywiście – bez żadnych problemów, dzięki czemu w październiku 1900 roku mogła rozpocząć pracę wykładowczyni fizyki w wyższej szkole dla dziewcząt w Sèvres pod Paryżem. Była pierwszą kobietą nauczającą w tej placówce.
We wrześniu 1897 roku na świat przyszło pierwsze dziecko państwa Curie – Irène. Maria nie chciała, by macierzyństwo wstrzymało jej prace badawcze, dlatego małżonkowie zatrudnili mamkę i nianię, co było zresztą zgodne z ówczesnymi obyczajami. Dzieckiem opiekował się także ojciec Piotra (matka już nie żyła), zakochany we wnuczce od chwili jej narodzin. Maria mogła więc powrócić do pracy, jednak na bieżąco prowadziła dziennik, w którym z naukową dokładnością zapisywała wszystkie wydarzenia z życia córki.
W tym czasie poszukiwała tematu na swój doktorat. I to właśnie Piotr podsunął jej pomysł, by zajęła się nieznanym promieniowaniem zaobserwowanym niedawno przez francuskiego fizyka Henriego Becquerela. Ogłosił on serię artykułów o swoim odkryciu, jednak problem ten prawie nikogo nie zainteresował. Porzucił więc dalsze badania, podczas gdy Piotr Curie uznał, że owo nieznane promieniowanie to idealny temat właśnie dla Marii.
Badania miał ułatwić fakt, że pani Curie wreszcie dostała pomieszczenie, w którym mogła stworzyć własne laboratorium. Dotychczas korzystała z lokalu użytkowanego przez męża, gdzie dla dwojga było zbyt ciasno. Szkoła, w której pracował Piotr, przekazała na potrzeby Marii wolnostojącą drewnianą szopę ze szklanym dachem, używaną jako magazyn, a wcześniej jako prosektorium. Lokal był bardzo skromny, a na dodatek chłodny i wilgotny, ale pani Curie wreszcie miała gdzie pracować. Po latach określała czas spędzony w tej ponurej szopie jako najpiękniejsze lata swojego życia. I trudno się dziwić, bo niebawem osiągnęła takie wyniki, że małżonek porzucił własne badania i zaczął ją wspomagać. Był wytrawnym uczonym i zrozumiał, że żona trafiła na coś wyjątkowego.
Maria, przystępując do badań, wiedziała tylko to, że nieznane promieniowanie związane jest z uranem. Używając czułego elektrometru skonstruowanego przez męża, potwierdziła, że wartość tego promieniowania zależy od zawartości uranu w badanej próbce. Następnie odkryła, że identyczne promieniowanie emituje również tor. Jednak w niektórych próbkach było ono znacznie silniejsze, niż wynikałoby to z zawartości uranu czy toru. Wniosek mógł być tylko jeden: za promieniowanie odpowiada pierwiastek – lub pierwiastki – nieznany jeszcze nauce.
Szczególną uwagę małżonków zwróciła blenda smolista wydobywana w czeskim Jachymowie. Była to ruda uranu, która emitowała promieniowanie nieporównywalnie silniejsze od znanych wcześniej pochodnych pierwiastka. Maria i Piotr postanowili zatem skoncentrować się na badaniu blendy. Problemem stanowiły jednak finanse.
Trudno w to bowiem dzisiaj uwierzyć, ale badania państwa Curie nad promieniotwórczością były prywatnym przedsięwzięciem realizowanym za własne środki. Chociaż już w lipcu 1898 roku poinformowali oni o odkryciu pierwiastka promieniotwórczego, który na cześć ojczyzny Marii nazwali polonem, to nadal prowadzili badania bez subwencji państwowych czy uczelnianych.
Tymczasem okazało się, że przy wydobyciu blendy powstawały liczne odpady (składowano je w pobliżu kopalni), w których znajdowało się znacznie więcej promieniotwórczych pierwiastków niż w samej rudzie. Władze austriackie zezwoliły na ich bezpłatny odbiór, dzięki czemu państwo Curie mogli prowadzić dalsze badania, ponosząc jedynie koszty transportu odpadów do Francji. Zwożone materiały składowano na placyku przed szopą, w której Maria i Piotr prowadzili badania i która w żaden sposób nie kojarzyła się z pracą naukową.
„Jej szklany dach niezupełnie chronił od deszczu – wspominała Skłodowska – latem było upalnie i duszno, a zimą żelazny piec stawiał słaby opór ostremu chłodowi. (…) Posiadaliśmy tylko kilka starych stołów sosnowych, piecyków do topienia minerałów i palników gazowych. (…) Często też musiałam tam przyrządzać posiłek, żeby nie przerywać jakiegoś ważnego doświadczenia. Niekiedy przyszło mi spędzić cały dzień na mieszaniu gotującej się masy ciężkim prętem żelaznym, prawie tak wielkim, jak ja sama”12.
Jednak najważniejsze były entuzjazm i wzajemne zrozumienie, dlatego prace posuwały się w szybkim tempie. Niebawem odkryli drugi pierwiastek promieniotwórczy, który nazwali radem – i od którego powstał termin „radioaktywność”.
Małżonków Curie wysuwano do Nagrody Nobla już w 1901 roku, a ich kandydatury ponowiono rok później. Jednak dopiero w roku 1903 Szwedzka Królewska Akademia Nauk zdecydowała się uhonorować Piotra Curie i Henriego Becquerela. Obaj mieli otrzymać nagrodę po połowie. Z niewiadomych przyczyn Marię pominięto, choć wcześniej wysuwano również jej kandydaturę. O wszystkim zadecydował sprzeciw Piotra, który zaprotestował przeciwko lekceważeniu osiągnięć małżonki. W efekcie nagrodę podzielono w inny sposób: połowa trafiła do Becquerela, a połowa do Marii i Piotra.
Piotr Curie nigdy nie był zwolennikiem specjalnego nagradzania pracy naukowej, uważał bowiem, że uczeni powinni pracować tylko dla samej satysfakcji. Wcześniej odmówił już przyjęcia Legii Honorowej, twierdząc, że bardziej od odznaczeń potrzebne jest mu porządne laboratorium. Order więc przepadł, ale nowej pracowni i tak nie dostał. Pomimo takich poglądów uczynił wyjątek dla Nagrody Nobla, a zrobił to głównie z powodów finansowych. Małżonkowie zamierzali przeznaczyć swoją część pieniędzy na dalsze badania, co zapewniłoby im stabilizację prac na dłuższy czas. Nagroda istotnie była wysoka – dla Marii i Piotra przypadało 70 tysięcy koron szwedzkich, czyli około 350 tysięcy euro.
Nie mogli jednak osobiście odebrać nagrody (obecny był tylko Becquerel), nie pozwoliły im na to obowiązki dydaktyczne. Zaczęło też szwankować zdrowie Piotra, dokuczały mu silne bóle stawów i kości, które czasami przykuwały go na kilka dni do łóżka. Lekarze diagnozowali reumatyzm, jednak zapewne były to skutki wieloletniej pracy bez zabezpieczeń przy pierwiastkach promieniotwórczych. Nikt wówczas nie zdawał sobie bowiem sprawy ze szkodliwości radioaktywności.
Tymczasem na całym świecie zapanowała moda na promieniotwórczość, a małżonkowie Curie niemal z dnia na dzień stali się celebrytami tamtych czasów. Prasa, szczególnie bulwarowa, poświęcała im wiele uwagi, dziennikarze za wszelką cenę chcieli opisywać ich pracę i życie prywatne. Najwięcej uwagi poświęcano Marii, sugerując, że jej losy to nowa wersja historii o Kopciuszku. Niezamożna, nieznana nikomu cudzoziemka przyjechała do Paryża, gdzie poznała księcia nauki i razem osiągnęli sławę.
Prawdziwe szaleństwo zapanowało jednak na punkcie radu. Uznano, że nowy pierwiastek będzie najlepszym lekarstwem na gruźlicę i nowotwory, a także na wiele innych schorzeń. Modne stało się noszenie niewielkich fiolek zawierających cząstki radu czy picie wody radowej. Minimalne ilości pierwiastka dodawano do damskich strojów (by świeciły w ciemnościach), a także kosmetyków. Pojawiały się inspirowane radem przedstawienia i tańce, a pewien konstruktor zapowiedział nawet skonstruowanie silnika samochodowego działającego na „preparacie radowym”. Cała wrzawa ogromnie zaskoczyła odkrywców promieniotwórczości – zrozumieli, że stali się elementem kultury masowej.
„Od czasu tej nieszczęsnej Nagrody Nobla – irytowała się Maria – nic prawie nie mogliśmy zrobić i zaczynam się siebie pytać, czy otrzymane pieniądze nam to nagrodzą. […] Zaczynam żałować, że wyrzuciłam całą tę korespondencję, bo warto by ją komuś pokazać od czasu do czasu. Były tam sonety, poezje na cześć radium, listy różnych wynalazców, listy spirytystyczne, listy filozoficzne, a wczoraj jeden z Amerykanów pisał do mnie z prośbą, abym mu pozwoliła konia wyścigowego ochrzcić moim nazwiskiem. Przy tym naturalnie stos próśb o autografy i fotografie. Na 3/4 tych listów nie odpowiadam, ale tracę czas na ich czytanie”13.
Ale były też pozytywne efekty medialnej wrzawy. Piotr dostał wreszcie nominację na profesora Sorbony i mógł porzucić pracę w Miejskiej Szkole Fizyki i Chemii Przemysłowej, która zajmowała mu zbyt wiele czasu. Było to tym ważniejsze, że cały czas borykał się z problemami zdrowotnymi i gorzej od żony znosił ciężar popularności. Tymczasem prowadzenie zajęć przejął po nim jeden z jego uczniów, Paul Langevin. Warto zapamiętać to nazwisko…
Piotra wybrano również na członka Francuskiej Akademii Nauk, chociaż „tego nie chciał ani Akademia go nie chciała”. Bardzo irytował go fakt, że chociaż był noblistą i profesorem Sorbony, nie przewidziano dla niego porządnego laboratorium. Musiał wreszcie zagrozić dymisją, by władze uczelni znalazły odpowiednie środki finansowe. Mimo że osiągnął sukces, czasami wpadał w depresję, szczególnie gdy ból przykuwał go do łóżka. Miał obawy, że z powodów zdrowotnych nie będzie mógł pracować naukowo, a to oznaczałoby utratę sensu życia. Ze względu na jego stan małżonkowie musieli zrezygnować z ulubionych wycieczek rowerowych. Ostatni raz jeździli dłużej w 1903 roku i zwiedzili wówczas Owernię, a potem pojechali jeszcze nad kanał La Manche.
W sierpniu tego samego roku rodzinę dotknęła tragedia. Maria przedwcześnie urodziła drugie dziecko, które niebawem zmarło. Długo nie mogła dojść do równowagi, wyrzucając sobie, że się nie oszczędzała i miała zbyt „duże zaufanie do własnego organizmu”. Jednak praca i czas okazały się najlepszym lekarstwem i w grudniu 1904 roku przyszła na świat druga córka państwa Curie, Ève.
Dziewczynka chowała się zdrowo, podobnie zresztą jak jej starsza siostra, a rodzina mieszkała wówczas w niewielkim domku przy bulwarze Kellermanna. W wychowaniu kolejnej wnuczki pomagał oczywiście ojciec Piotra, który zamieszkał z synem i synową. Maria została adiunktem i kierownikiem pracowni męża – najlepszy naukowy tandem świata nadal znakomicie funkcjonował. Piotr poczuł się lepiej i odzyskiwał dawny entuzjazm. Niestety, niebawem doszło do kolejnej tragedii, która na zawsze zmieniła życie noblistki i jej rodziny.
19 kwietnia 1906 roku od rana padał deszcz. Było zimno, wiał wiatr, pogoda w niczym nie przypominała wiosny. Rankiem Piotr udał się na śniadanie Związku Profesorów Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego. Spotkanie się przeciągnęło, ale Curie był w dobrym nastroju, więc następnie poszedł do wydawcy, by wykonać korektę swojego artykułu. Zamiaru tego jednak nie zrealizował z powodu strajku pracowników, wobec czego wyruszył w stronę Sorbony. Pogoda cały czas była paskudna, do tego na mieście panował duży ruch. Piotr wędrował z parasolem w ręku wśród „hałaśliwych okrzyków woźniców i zgrzytu tramwajów”, szedł ulicą Dauphine w kierunku Sekwany.
„Pojazdy mijały się z trudem na wąziutkiej jezdni – opisywała Ève Curie – a liczni o tej godzinie przechodnie nie mieścili się już na chodnikach. Piotr instynktownie szukał jakiejś wolnej drogi. Szedł bądź samym brzegiem chodnika, bądź obok, po jezdni – nierównym krokiem głęboko zamyślonego człowieka”14.
Pogoda, tłok i zamyślenie nie były jedynymi problemami profesora Curie. Naukowiec, który wciąż miał problemy ze stawami i układem kostnym, lekko kulał i z trudem utrzymywał równowagę na śliskim bruku. W pewnej chwili zaczął iść za dorożką, osłaniając się od deszczu parasolem, po czym nagle wyszedł zza pojazdu, by przejść na drugą stronę ulicy. Wtedy wpadł wprost pod potężny „ładowny, dwukonny wóz ciężarowy” mijający właśnie dorożkę. Zderzył się z jednym z koni, przewrócił się, a tylne koło wozu zmiażdżyło mu głowę. Zginął na miejscu.
Maria dowiedziała się o tragedii wieczorem, po powrocie do domu. Z kamienną twarzą wysłuchała relacji o śmierci męża, po czym beznamiętnie wydała najważniejsze zarządzenia. Odmówiła zgody na sekcję zwłok i poprosiła, by ciało męża przywieziono do domu. Irène powierzyła opiece przyjaciółki, po czym bez słowa usiadła w mokrym ogrodzie, gdzie z ukrytą w dłoniach twarzą czekała na zwłoki partnera.
„Od chwili – kontynuowała córka – kiedy trzy słowa: »Piotr nie żyje« dotarły do jej świadomości, na zawsze okrył ją nieprzenikniony welon odosobnienia i zamknięcia w sobie. Nie tylko wdową stała się pani Curie w ów dzień kwietniowy, lecz także nieuleczalnie, żałośnie samotnym człowiekiem”15.
Dwa dni później Piotr Curie został pochowany u boku swojej matki na cmentarzu w Sceaux pod Paryżem. Maria, chcąc uniknąć oficjalnych delegacji i przemówień, przyspieszyła ceremonię, przez co zmarłego odprowadzili tylko rodzina i przyjaciele. Niestety, pojawili się też dziennikarze. Ich relacje były pełne współczucia dla najbliższych, a szczególnie dla wdowy.
„Stała chwilę nieruchomo, patrząc przed siebie ciągle tym samym osłupiałym wzrokiem. Dopiero gdy położono koło grobu wiązankę kwiatów, chwyciła ją gwałtownie i, oddzielając od niej kwiaty, jeden po drugim kładła je na trumnie. Robiła to powoli, jakby z namysłem; zdawało się, że zupełnie zapomniała o obecnych, którzy, do głębi wzruszeni, stali w skupieniu, w ciszy, bez słowa”16.
Śmierć zabrała Marii nie tylko męża, lecz także najlepszego przyjaciela. Odszedł człowiek, któremu ufała pod każdym względem i nigdy się na nim nie zawiodła. Utraciła bezpowrotnie połowę „najlepszego tandemu naukowego świata” – badacza, z którym rozumiała się bez słów. W kwietniu 1906 roku runęło zarówno życie prywatne Marii, jak i jej kariera naukowa, bo nikt nie był w stanie zastąpić zmarłego partnera. Wprawdzie miała dopiero 39 lat, ale czuła, że jej życie już się skończyło.
Stan umysłu uczonej dokumentuje sekretny dziennik, który wówczas prowadziła i w którym zapisywała wszystko, co chciałaby przekazać zmarłemu mężowi. Jest on nie tylko dowodem głębokiego uczucia noblistki, lecz także potwierdzeniem więzi łączącej ją z Piotrem.
„Prawda, że dobrze zrobiłam, Piotrze, nie godząc się na hałaśliwą ceremonię pogrzebową? Wiem, jak bardzo nienawidziłeś wszelkich uroczystości. Wolałeś – jestem tego pewna – odejść po cichu, bez niepotrzebnych peanów, bez przemówień. Zawsze lubiłeś spokój”17.
Życie nie znosi jednak próżni, a Maria miała dwie małe córki, którymi musiała się zaopiekować. Ève była wprawdzie zbyt mała, by cokolwiek zrozumieć, ale dziewięcioletnia Irène bardzo kochała ojca. Matka nie odważyła się powiedzieć jej o tragedii – dziewczynka usłyszała od niej tylko tyle, że ojciec uderzył się w głowę i przebywa na długim leczeniu. Dlatego Irène nie wzięła udziału w pogrzebie i o wszystkim dowiedziała się z opóźnieniem.
Maria odmówiła przyjęcia renty po Piotrze, twierdząc, że jest dostatecznie młoda, by utrzymać siebie i córki. Dlatego niebawem wróciła do pracy, chociaż miała duże problemy z odnalezieniem się w świecie bez męża.
„W niedzielę rano – notowała kilkanaście dni po pogrzebie – po raz pierwszy od Twojej śmierci, poszłam (…) do laboratorium. Usiłowałam zrobić jeden pomiar do krzywej, nad którą wspólnie pracowaliśmy. Ale po jakimś czasie poczułam, że nie jestem w stanie tego zrobić. W laboratorium panował przeraźliwy smutek, to miejsce wydało mi się pustynią. Poszłam tam jednak ponownie i wykonałam z pomocą asystentów (…) najpilniejsze pomiary. Zrobiłam też kilka obliczeń, żeby rozszyfrować ostatnie notatki w Twoim dzienniku laboratoryjnym, związane z oznaczaniem promieniowania, i zajęłam się krzywą rozpadu promieniotwórczego. Są różne momenty. Chwilami wydaje mi się, że niczego nie czuję, i że jestem w stanie pracować, ale zaraz powracają niepokój i zniechęcenie”18.
Śmierć Piotra przerwała jego badania, a Maria wydawała się naturalną sukcesorką zmarłego. Do tego samego wniosku doszły władze Sorbony ‒ zaproponowano jej objęcie katedry Piotra. Nie oznaczało to jednak, że została profesorem – miała tylko „prowadzić wykłady zlecone”. Uniwersytet Paryski nie dojrzał jeszcze do oglądania kobiety na stanowisku szefa katedry.
„Proponują mi Twoją spuściznę, mój Piotrze, Twoje wykłady i kierowanie Twoim laboratorium. Zgodziłam się. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Często mówiłeś mi, że chciałbyś, abym prowadziła wykład na Sorbonie. Poza tym chciałabym przynajmniej spróbować pracować dalej. Czasem wydaje mi się, że w ten sposób będzie mi łatwiej żyć, kiedy indziej znów czuję, że podjęcie się czegoś takiego byłoby z mojej strony szaleństwem”19.
Maria zawsze powtarzała mężowi, że „nie byłaby w stanie kontynuować pracy sama”. Piotr stanowił dla niej oparcie, pokładała w nim „całą swoją nadzieję związaną z pracą naukową”. On jednak uważał, że nawet w chwili największej tragedii trzeba nadal prowadzić badania, z tym że „gdyby jej zabrakło, być może nadal by pracował, lecz czułby się jak ciało bez duszy”.
Maria tak naprawdę nie miała wyboru – była przecież jedyną osobą mogącą kontynuować ich wspólne dzieło. Istotne znaczenie miała też pensja w wysokości 10 tysięcy franków rocznie (około 48 tysięcy euro). Pani Curie zawsze unikała komercjalizacji nauki, ale miała przecież na wychowaniu dwie córki. Stałe zarobki były tym ważniejsze, że część nagrody noblowskiej już wcześniej rozdysponowała wśród rodziny – szczególnie szczodrze wspomogła Bronisławę i jej męża, którzy budowali sanatorium przeciwgruźlicze w Zakopanem.
Nieotrzymaniem tytułu profesorskiego wcale się nie przejęła, nigdy bowiem nie była łasa na zaszczyty czy tytuły. Dla niej liczyły się tylko fakty, a najważniejsze było to, że mogła kontynuować dzieło swoje i Piotra.
Jej pierwszy wykład na Sorbonie odbył się 5 listopada 1906 roku. Tego dnia rankiem poszła na cmentarz – długo i cicho „rozmawiała z tym, po którym tego dnia obejmowała dziedzictwo” na uczelni. Frekwencja przeszła najśmielsze oczekiwania, a Maria zaczęła wykład dokładnie w tym miejscu, gdzie kilka miesięcy wcześniej przerwał go Piotr…
Powrót do pracy okazał się dla niej zbawieniem. W tym samym czasie postanowiła zmienić miejsce zamieszkania, bo w domu przy bulwarze Kellermanna wszystko przypominało jej o tragedii, a przecież nie mogła zasklepiać się w bólu. Dlatego wraz z dziewczynkami i teściem przeniosła się do Sceaux, skąd wprawdzie pół godziny dłużej dojeżdżała na Sorbonę, ale mogła tam rozpocząć nowe życie. Piotr cały czas był obecny w jej myślach, lecz dzięki przeprowadzce zaczęła wspominać go jako pełnego sił i radości życia partnera, a nie ofiarę tragicznego wypadku.
W listopadzie 1908 roku władze uczelni przyznały jej pełną profesurę – był to pierwszy taki przypadek w dziejach Sorbony. Niestety, zaraz potem rodzinę spotkał kolejny cios – na zapalenie płuc zachorował sędziwy ojciec Piotra, najlepszy opiekun i przyjaciel córek Marii. Starszy pan nigdy już nie powrócił do zdrowia, a jego śmierć szczególnie boleśnie odczuła Irène.
Mimo to kariera Marii wciąż się rozwijała. Przyznano jej Legię Honorową, jednak – podobnie jak mąż – odmówiła jej przyjęcia. Nie zostało to dobrze odebrane przez opinię publiczną i być może zadecydowało nawet o tym, że nie przyjęto jej w poczet członków Akademii Nauk. Inna sprawa, że do tamtej pory żadna kobieta nie weszła w skład tej szacownej instytucji. Dlatego też sprawa wzbudziła poruszenie w całej Francji, a na głosowanie mające zadecydować o wpisaniu Marii na listę kandydatów stawili się wszyscy członkowie Instytutu Francuskiego, którego częścią była Akademia. Przypadek stuprocentowej frekwencji nigdy wcześniej nie miał tu miejsca.
„Widzę pomarszczonych starców – relacjonował złośliwie wysłannik »Le Figaro« – przechodzących obok z szarymi chustkami do nosa w rękach; ich barki pokrywa łupież, nogawki spodni okręcają się wokół chudych goleni. (…) Jest coś śmiesznego, a zarazem żałosnego w mężczyznach, którzy mnie mijają, niektórzy są wybitnymi postaciami, lecz większość to po prostu zgrzybiali starcy”20.
Jednak to zgromadzenie gerontów ceniło rzeczywistą wiedzę i osiągnięcia, dlatego przegłosowano dopuszczenie Marii do kandydowania. Jej rywalami byli dwaj fizycy: Édouard Branly i Louis Marcel Brillouin.
Tym razem już niemal cała Francja podzieliła się na dwa obozy. Szczególnie hałaśliwi okazali się przeciwnicy pani Curie – koalicja konserwatystów, chadeków, antyfeministów i antysemitów. Marii zarzucano, że jest Żydówką (!), co po sprawie Dreyfusa miało swoje znaczenie [Alfred Dreyfus, francuski oficer żydowskiego pochodzenia, niesłusznie obwiniony i skazany za zdradę państwa – red.]. Podkreślano też, że nie urodziła się we Francji i nie praktykuje religii. Do ataków przyłączyła się nawet popularna powieściopisarka Marie Régnier, która stwierdziła, że kobiety są stworzone do miłości, a nie kariery naukowej.
Przeciwnicy pani Curie nie przebierali w środkach. W styczniu 1911 roku brukowy „Excelsior” na pierwszej stronie opublikował dwa duże wizerunki uczonej. Jeden z nich wykonano z profilu – umieszczone obok siebie sprawiały wrażenie, jakby pochodziły z kartoteki policyjnej. Przy okazji załączono też opinię grafologa na temat pisma noblistki oraz niepochlebną analizę kształtu jej czaszki. Całość wyglądała jak list gończy.
Zwolennicy uczonej wywodzili się z kręgów liberalnych oraz naukowych, a ich poparcie wydawało się mieć duże znaczenie. Jednak nawet członkowie Akademii Nauk nie byli odporni na naciski prasy i gdy pod koniec stycznia odbyło się głosowanie, Maria przegrała jednym (!) głosem. Wkrótce zresztą w ogóle zakazano kobietom kandydowania do Akademii i przepis ten utrzymał się wyjątkowo długo. Pierwsza przedstawicielka płci pięknej pojawiła się w tym gronie dopiero w 1962 roku, a była nią… doktorantka Marii Curie.
Maria dzielnie radziła sobie z przeciwnościami losu, jednak wydawało się, że po śmierci Piotra na zawsze utraciła radość życia. Sprawiała wrażenie bardzo wyczerpanej, schudła i właściwie nigdy się nie uśmiechała. Jej przyjaciele byli przerażeni. Prosili, by „wzięła się w garść, choćby ze względu na dzieci”, ale ich prośby nie przynosiły żadnych efektów.
Jednak nawet największa rozpacz nie może trwać wiecznie i wreszcie dostrzeżono zmiany w zachowaniu Marii. Zaczęła zakładać stroje w jaśniejszych kolorach (dotychczas nosiła wyłącznie czarne), na jej twarzy pojawił się uśmiech, a „jej oczy znowu nabrały blasku”. Przyjaciele doszli do wniosku, że pani Curie zakochała się. I mieli rację.
Jej wybrankiem okazał się najzdolniejszy z uczniów Piotra, Paul Langevin. Był od niej o pięć lat młodszy i zapowiadał się na znakomitego naukowca. Albert Einstein stwierdził nawet, że gdyby on sam nie sformułował szczególnej teorii względności, bez wątpienia zrobiłby to właśnie Langevin.
Paul jednak od wielu lat miał żonę, chociaż jego małżeństwo trudno było uznać za szczęśliwe. Jeanne Langevin pochodziła z rodziny, w której przywiązywano dużą wagę do spraw materialnych, a małżeństwo z obiecującym naukowcem miało być rodzajem nobilitacji. Oczekiwała jednak, że za sukcesami naukowymi pojawią się efekty finansowe, co okazało się niemożliwe. Paul był wyjątkowo niezaradny w kwestiach materialnych, nigdy zresztą nie przywiązywał wagi do pieniędzy. Pod tym względem przypominał Piotra Curie – zdecydowanie wolał spokojnie prowadzić badania w swoim laboratorium, niż poszukiwać wysokich zarobków w prywatnych firmach.
Maria znała go od wielu lat, obserwowała jego karierę, a czasami nawet spędzała wakacje z jego rodziną i przyjaciółmi. Zdawała sobie sprawę, że małżeństwo Langevina jest wyjątkowo nieudane, a jednocześnie on sam stawał się jej coraz bliższy. Marii nie przeszkadzała jego niezaradność życiowa, liczyły się tylko jego umysł i urok osobisty. Paul był poza tym bardzo przystojny, co zapewne też nie pozostało bez znaczenia.
Langevinowie doczekali się czwórki dzieci, co można uznać za znakomity wynik jak na nieudany związek – był to jednak kolejny dowód potwierdzający niezdecydowanie naukowca. Przyjaciołom skarżył się na złe traktowanie, ale jednocześnie tolerował upokarzanie go przez żonę i jej rodzinę. Nie zareagował nawet wtedy, gdy krewka połowica rozbiła mu na głowie butelkę lub pobiła metalowym krzesłem. Tym samym meblem Langevin był dyscyplinowany również przez teściową i szwagierkę (!), lecz mimo to nie wyrzucił tego sprzętu z domu. Potrafił tylko grozić samobójstwem, a znajomym opowiadał, że jego rany to skutek upadku z roweru.
„Było mi bardzo przykro, że mój przyjaciel jest tak nieszczęśliwy – wspominała żona fizyka Jeana Perrina, Henriette – lubiłam go i martwiłam się o niego. Powiedział mi kiedyś: »Nie wiem, w kim mógłbym znaleźć oparcie. Mam tylko dzieci, ale one są jeszcze małe«”21.
W pobliżu była jednak Maria, dla której Paul był osobowością wybitną i nierozumianą przez rodzinę. Ich zażyłość stawała się coraz bliższa, aż wreszcie nawiązali romans.
„Czemu ktokolwiek miałby uznać za niemoralne, że Paul Langevin uważał za swój obowiązek podtrzymywać na duchu i towarzyszyć pani Curie w jej nieszczęściu? – zastanawiał się syn naukowca, André. – (…) Czy to nie naturalne, że po kilku latach od śmierci Piotra Curie ta przyjaźń, wzmocniona obopólnym podziwem, mogła się stopniowo przerodzić w namiętność i zaowocować romansem?”22.
W połowie lipca 1910 roku Paul wynajął w pobliżu Sorbony mieszkanie, w którym spotykał się z Marią. Dbał o zachowanie pozorów, a umowę podpisał fałszywym nazwiskiem. Na uczelni nikt specjalnie nie zwrócił uwagi na rosnącą zażyłość pomiędzy Curie a Langevinem, jako że znali się przecież od lat i pasjonowali się podobnymi zagadnieniami. Zawsze też ze sobą dużo rozmawiali i nigdy nie brakowało im tematów do dyskusji.
„Spędziłam wczorajszy wieczór i noc – pisała Maria do kochanka – myśląc o Tobie, o godzinach, które spędziliśmy razem i o których zachowałam przepyszne wspomnienie. Wciąż widzę Twoje dobre i czułe oczy, Twój czarujący uśmiech i myślę o chwili, gdy znowu doświadczę słodyczy Twojej wizyty”23.
Paul pisał do niej z taką samą czułością i tęsknotą.
„(…) Nie mogę się już doczekać, kiedy Cię znowu zobaczę i będę mógł powiedzieć, jak bardzo mi Ciebie brakowało. Całuję Cię czule, czekając na jutrzejszy dzień”24.
Langevin ukrywał korespondencję przed żoną i jej matką, przechowując ją w wynajętym mieszkaniu. Maria coraz bardziej absorbowała jego myśli, a lokal, w którym się spotykali, stał się dla niego ich wspólnym domem.
„(…) Piszę do Ciebie w pośpiechu, żeby Ci powiedzieć, że jeśli nie przyjdziesz dziś rano, to wrócę do nas po południu około drugiej. Tęsknota za Tobą jest większa niż obawy przed wszystkimi trudnościami, które nas czekają. Tak bardzo potrzebuję znów usłyszeć Twój głos i spojrzeć w Twe cudowne oczy. Do soboty, Kochanie, myślę o Tobie nieustannie. Całuję najczulej”25.
Nie wiadomo, jakie plany miała wobec partnera Maria. Na pewno nie traktowała związku z Langevinem jako przygody, zawsze bowiem podchodziła odpowiedzialnie do spraw męsko-damskich. Wprawdzie została kochanką żonatego mężczyzny, ale zapewne myślała o przyszłości u jego boku. We Francji istniały przecież rozwody cywilne, a ona była osobą stanu wolnego.
Niestety, Paul cierpiał na przypadłość wielu mężczyzn, czyli kompletne niezdecydowanie. Nie znosił swojego małżeństwa i rodziny żony, nie robił jednak nic, by się przerwać ten stan. Można nawet odnieść wrażenie, że istniejący układ na swój sposób go zadowalał. Nie musiał wyprowadzać się z domu, nadal miał kontakt z dziećmi, a do tego jeszcze atrakcyjną kochankę. Zapomniał jednak, że nic nie trwa wiecznie.
Jego małżonka nie zamierzała się bowiem poddawać. Wprawdzie Paul był w jej oczach nieudacznikiem, ale w tamtych czasach lepiej było być żoną niedorajdy niż rozwódką. O romansie męża dowiedziała się, gdy w jej ręce wpadł jeden z listów Marii do Paula. On, jako człowiek niezwykle roztargniony, zapewne nie wyjął go z kieszeni, a Jeanne miała zwyczaj przeszukiwać jego ubrania. Chociaż list co do treści był czysto „naukowy”, to napisano go w dość „poufałym” tonie. Poza tym korespondencja pomiędzy dwojgiem ludzi widujących się codziennie raczej nie należała do rzeczy normalnych i Jeanne natychmiast zrozumiała, że mąż ma romans.
Pani Langevin szybko zareagowała i przez kilka dni Maria nie miała okazji spotkać się ze swoim kochankiem. Zaczęła podejrzewać, że jej list mógł wpaść w ręce Jeanne, zatem poprosiła o pomoc Perrina. Naukowiec zgodził się pójść do domu Langevinów i rozpoznać sytuację. A sytuacja wyglądała tak, że trwała tam burzliwa awantura. Jeanne miotała się w pasji po mieszkaniu i groziła mężowi, że wywoła skandal w prasie. Nie zwracając uwagi na gościa, zawołała do siebie najstarszego syna i zapytała go, czy też już spotyka się z kochanką. Chłopiec miał wówczas 11 lat…
Perrin nie dał jednak za wygraną i przez kolejne dni odwiedzał Langevinów, starając się załagodzić sytuację. Wreszcie pojawił się tam z żoną ‒ wydawało się, że osiągnął sukces, gdyż Jeanne obiecała zaprzestać urządzania awantur. Gdy jednak późnym wieczorem Perrinowie wyszli z domu Langevinów, okazało się, że nie ma szans na wyciszenie sprawy. Na dworze spotkali bowiem Marię, która wyjaśniła, że obawia się wrócić do domu w Sceaux, gdyż rodzina Paula grozi jej śmiercią.
„Nigdy nie zapomnę tego widoku – wspominała Henriette Perrin – jak cierpiała ta wspaniała i światła kobieta, (…) błąkając się niczym tropione zwierzę”26.
Potem było jeszcze gorzej, gdyż pani Langevin nie zamierzała dotrzymać obietnicy i odgrażała się, że zamorduje kochankę męża, jeśli ta w ciągu kilku dni nie opuści Francji. Perrinowie wystraszyli się nie na żarty i zaproponowali Marii, by na jakiś czas przeprowadziła się do nich. Ona jednak odmówiła.
W tej sytuacji Perrin nadal negocjował z Jeanne i ponownie osiągnięto kompromis. Paul miał nie widywać się z Marią nawet na gruncie służbowym, natomiast jego małżonka zobowiązała się do zaprzestania rzucania gróźb pod adresem Polki. Obiecała także, że niczego nie ujawni prasie. W spotkaniu wziął udział Henri Bourgeois, szwagier Jeanne i redaktor bulwarówki „Le Petit Journal”. Okazało się to bardzo złym pomysłem…
Pracoholizm Marii przyniósł efekty – udało jej się uzyskać rad w stanie krystalicznym, dzięki czemu ostatecznie udowodniła istnienie tego pierwiastka. Przy okazji udoskonaliła metody otrzymywania nowych substancji, opracowała też definicję międzynarodowego wzorca radu. Spłynął na nią prawdziwy deszcz wyróżnień, a rozmaite instytucje i organizacje naukowe wprost prześcigały się w honorowaniu noblistki. Hurtowo zbierała odznaczenia i doktoraty honoris causa, wybierano ją na członka-korespondenta towarzystw naukowych. Wprawdzie Akademia Nauk odrzuciła jej kandydaturę, jednak członkowie akademii w Bolonii, Petersburgu, Londynie, Pradze i Krakowie zaprosili ją do swojego grona. Szczególnie to ostatnie zaproszenie musiało sprawić Marii satysfakcję, nigdy bowiem nie zapomniała, że – ze względu na płeć – Uniwersytet Jagielloński odmówił jej kiedyś zatrudnienia.
Konsekwencją sukcesów Marii było ponowne wysunięcie jej kandydatury do Nagrody Nobla, tym razem w dziedzinie chemii. Wkrótce po przyznaniu jej tego wyróżnienia do Sztokholmu zaczęły dochodzić alarmujące informacje na temat skandalu, jaki wybuchł nad Sekwaną. Tamtejsza prasa ujawniła bowiem romans Marii z Langevinem.
Christopher Aurivillius, sekretarz Szwedzkiej Królewskiej Akademii Nauk, otrzymał informację, że laureatka właśnie wyjechała z Francji z żonatym mężczyzną i nie wiadomo, gdzie przebywa. Obawiał się, że podczas wręczania nagrody może dojść do skandalu, i zwrócił się z prośbą do Marii, by nie przyjeżdżała osobiście po jej odbiór. Stwierdził, że wymaga tego „szacunek dla naszej Akademii, jak również dla samej Nauki i Pani ojczyzny”. Dodał również, że „gdyby Akademia miała podstawy sądzić”, iż romans z Langevinem faktycznie miał miejsce, „to najprawdopodobniej nie przyznano by Pani nagrody”.
Maria zachowała spokój i godność. W odpowiedzi napisała wyważony, ale zdecydowany list, w którym odrzuciła wszelkie sugestie Szweda. Przy okazji podkreśliła, że nagroda przyznawana jest za osiągnięcia naukowe, a nie sprawy z życia prywatnego.
„Muszę działać zgodnie ze swoim przekonaniem. Postępowanie, jakie mi Pan zaleca, wydaje mi się błędne. Myślę, że nie ma absolutnie żadnego związku między moją pracą naukową a faktami z życia osobistego, których źle poinformowani i niezasługujący na szacunek ludzie używają przeciwko mnie. Jestem bardzo dotknięta, że sam Pan nie podziela mojej opinii”27.
Maria pozostała konsekwentna – odebrała nagrodę osobiście, a w Sztokholmie towarzyszyły jej Irène i Bronisława. Przyjęto ją tam z ogromnym szacunkiem, wygłosiła tradycyjny dla laureatów wykład, wzięła też udział w obowiązkowych bankietach na jej cześć. Następnie wróciła do Paryża, by zmierzyć się z kolejną odsłoną afery spowodowanej romansem z Paulem.
Maria nie zaprzestała korespondencji i spotkań z Langevinem. Wciąż żywiła nadzieję, że Paul jednak rozwiedzie się z żoną i razem stworzą udany związek. Tak przynajmniej można wywnioskować z zachowanych listów.
„(…) Do Ciebie więc należy decyzja – radziła Langevinowi – wiem, że niełatwa, żeby zrobić wszystko, co w Twojej mocy, konsekwentnie, by uprzykrzyć jej życie. Trzeba pozbawić ją absolutnie wszystkiego, co mogłoby jej sprawić jakąkolwiek przyjemność, ucieszyć czy obudzić nadzieje na pogodzenie i przy pierwszej sposobności, kiedy zaproponuje Ci separację i zatrzymanie przy sobie dzieci, trzeba przyjąć jej warunki bez wahania, żeby nie miała Cię czym szantażować”28.
Pani Curie wiedziała jednak, że jej wybranek był człowiekiem o słabej woli, i obawiała się, że Jeanne odzyska nad nim władzę. Zdawała sobie sprawę z metod stosowanych przez kobiety i przestrzegała przed tym Paula: