Nowa Zelandia. Podróż przedślubna - Janusz Leon Wiśniewski, Ewelina Wojdyło - ebook + audiobook

Nowa Zelandia. Podróż przedślubna ebook i audiobook

Janusz Leon Wiśniewski, Ewelina Wojdyło

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Janusz Leon Wiśniewski i Ewelina Wojdyło polecają wszystkim zakochanym niestandardową przygodę – podróż przedślubną.

Nowa Zelandia – jedno z najbardziej przyjaznych mieszkańcom państw świata. Premierką została tu kobieta po trzydziestce, tutaj kręcono Hobbita, tylko tu mieszka ptak kiwi, a na jednego człowieka przypada sześć owiec. Para podróżników – zakochani w sobie sceptyczny naukowiec (doktor habilitowany chemii), a przy tym poczytny pisarz, i humanistka chłonąca świat wszystkimi zmysłami, pasjonatka życia. Gdy ona opowiada o zapierających dech w piersiach odcieniach krajobrazu, jego fascynuje skład chemiczny basenów błotnych. Są niczym ogień i woda, niebo i ziemia. Ale łączy ich wspólne patrzenie w tym samym kierunku. Ta książka wypełniona jest maoryskimi legendami oraz opowieściami o przyrodzie i kulturze, o tradycyjnym maoryskim tańcu haka i tatuażach mako, o rybach lucjanach oraz o najpiękniejszych szczytach gór, które kąpią się w chmurach.

To książka o korzystaniu z życia pełną piersią. O doznawaniu i smakowaniu. O parzeniu sobie stóp gorącą ziemią, ogłuszającym huku wodospadu i niespotykanych nigdzie indziej odcieniach błękitu i zieleni. O nieznajomych dzielących się swoimi fascynującymi życiorysami i tubylcach zachwalających lokalne atrakcje. O łapaniu chwili. Tym cenniejszej, kiedy ma się u boku ukochaną osobę. I o matematyce związku: szczęściu, które się mnoży, i kłopotach, które się dzieli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 15 min

Lektor: Ewelina Wojdyło i Janusz Leon Wiśniewski
Oceny
3,7 (110 ocen)
40
30
16
14
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Nie polecam

żenujący twór literacki, który miał być chyba wywiadem do szmatlawca a stał sie ksiązką. wszystko tutaj jest nie tak. obżydliwie przesłodzone opisy miłości bohaterów. podroz trwa raptem 10 dni! 10 dni!! nie pól roku, rok a 10dni! normalne krotkie wakacje które pozwalają raptem liznąć tematu a nie porywac sie na pisanie przewodnika!! listości. bez slawnego nazwiska nikt o zdrowbych zmysłach by tego nie wydał.
10
quadd

Z braku laku…

za dużo autopromocji, a za mało o Nowej Zelandii. Poza jedną dwoma miejscówkami nic się nie dowiedziałem więcej poza tym co jest wszędzie :-( I nie miałbym nic przeciw jakby nie było szumnych zapowiedzi na początku. Myślę, że jak autorzy chcieli autopromocji to powinni inaczej tą książkę zatytułować, albo w ogóle napisać oddzielną książkę.
00
TheSzimek

Z braku laku…

Osobiście ta ksiazka nie trafiła w moje gusta.
00
Alir25

Nie oderwiesz się od lektury

świetna opowieść dwojga zakochanych lecz zupełnie różnych osób. serdecznie polecam
00
H7MHAYMPTY23R93E

Nie polecam

nie lubię narcystycznych autorów i autokreacji.Tu N.Z. jest tylko pretekstem do mówienia, i powtarzania się , o sobie .
00

Popularność




Dedykujemy naszym dzieciom,

Joannie, Adriannie, Michałowi i Witoldowi,

by spojrzeli na Nową Zelandię naszymi oczami.

Podróżowanie sprawi, że zaniemówisz z wrażenia, a potem zamienisz się w gawędziarza.

Muhammad Ibn Battuta

Ewelina Wojdyło (EW): „Każdy ma taki świat, jaki widzą jego oczy” – pisał José Saramago, a ja dodałabym: „czułe oczy”.

Doświadczanie świata jest najlepszą życiową przygodą, jaką człowiek może sobie wymarzyć. I choć to powszechna prawda, nie każdy ma przecież odwagę wyruszyć poza obręb własnego domu, podwórka, osiedla czy miasta. Poza granicę własnych obaw. Od dziecka byłam wszędobylska i ciekawa świata, ludzi. Początkowo tylko w mikroskali. Mama opowiadała nie raz historie moich powrotów. Zawsze wybierałam najdłuższą drogę do domu i najkrótszą (bardziej niebezpieczną – przez tory) do szkoły. Zresztą sama to dokładnie pamiętam. To był fascynujący, pełen dziecięcych odkryć czas. Wiele mnie wówczas zadziwiało. Droga do domu zawsze wiodła przez centrum miasta. Popychana ciekawością zaglądałam tu i ówdzie. Czasami stawałam w długich kolejkach, bo akurat „rzucili” szary papier toaletowy. Wówczas wyciągałam ze swego portfelika uzbierane monety i kupowałam cały łańcuch papieru. Zakładałam go na szyję i wracałam zadowolona do domu, objuczona niczym wędrowny kupiec. Później okazywało się, że w siermiężnym PRL-u papieru mamy tyle, co niejeden supersam. To był efekt wielogodzinnego powrotu. Siostry ironizowały, że gdybym miała więcej pieniędzy, zapchałabym dom niepotrzebnymi bibelotami. A ja uwielbiałam pamiątki z tych codziennych peregrynacji. I po drodze tyle się działo!

W liceum czasami robiłam sobie wagary (tak, tak, wiem – brzmi niepedagogicznie i co pomyślą moi uczniowie z V LO w Gdańsku, gdy nieopatrznie zajrzą do tej książki?). Wsiadałam do pociągu osobowego relacji Konin–Poznań, by w stolicy Wielkopolski włóczyć się po antykwariatach i galeriach. Tych niehandlowych, których wówczas i tak było jak na lekarstwo.

Ponadto wychowałam się na książkach Juliusza Verne’a. Jak każde peerelowskie dziecko marzyłam o odległych dzikich krajach, które przemierzam wraz z Filipem Foggiem, dobrze zaopatrzonym nie tylko w najnowsze wynalazki techniczne, ale pewne maniery człowieka otwartego i przeświadczonego o słuszności swej wyprawy. Podróż dookoła świata tego brytyjskiego dżentelmena zbudowała we mnie trwałe pragnienie zobaczenia odległych światów. To właśnie dzięki Foggowi studiowałam pilnie globus, wyobrażając sobie, że przemierzam świat w tę i we w tę. Równolegle przeglądałam u sąsiada mojej babci kolorowe gazety, które przywoził z RFN-u. Na stronach periodyków reklamowały się biura podróży, pokazując swoje flagowe miejsca, tak piękne, że zdawały się w szarej Polsce nierealne. Turkusowe morza, biały piasek, pochylone nad leżakami palmy sprawiały wówczas wrażenie baśniowych. Gdzieś tam jednak istniały naprawdę. „To są Malediwy” – oświadczał sąsiad z taką pewnością w głosie, że wierzyłam bardziej w jego zapewnienia niż w istnienie tego świata.

Verne, kolorowe periodyki z RFN-u, a także wewnętrzny nakaz wszędobylstwa – to wszystko sprawiło, że doświadczanie świata zostało mi do dziś. Na hasło „jedziemy” zawsze odpowiadam „kiedy?”, rzadko „dokąd?”. Janusz jest jak Fogg – ma odwagę odkrywcy świata i niebanalne pomysły podróżnicze, dlatego wchodzę w nie bez zastanowienia. Niewątpliwie w tej dziedzinie życia wiele zawdzięczam swojemu ukochanemu. To on nauczył mnie realnego smakowania egzotycznego świata, odwagi w podróżowaniu i otwartości na niespodzianki. Pokazał mi świat, który owszem, był w zasięgu ręki, ale nie moich emocji, a wcześniej i portfela. Lęk był większy niż pragnienie. Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że dziwny był ten strach. Trochę podgrzewany przez środowisko, w którym wzrastałam. Dziś proporcje całkowicie się odwróciły. Pragnienie jest zawsze wielkie, a lęk zniknął. Gdybym miała obstawić pozycję numer jeden w rankingu pasji, szczyt podium zajęłaby eksploracja świata, może na równi z czytaniem książek, choć szala raczej przechyla się ku podróżowaniu. Wszak można czytać, podróżując, ale z drugiej strony – poprzez czytanie odkrywamy inne, nieznane dotąd światy.

Planując podróż do Australii i Nowej Zelandii, szukałam odpowiednich przewodników, map, blogów. Przejrzałam ich naprawdę wiele, bo rynek obfituje w tego typu publikacje. Nie mogłam znaleźć jednak tego, czego oczekiwałam. Chciałam mieć podróż skrojoną na naszą miarę, by umiejętnie połączyć ze sobą dwa kraje, w tym jeden olbrzymi. Jak się okazało, droga na skróty może i jest łatwiejsza, ale ostatecznie nie ma znamion niespodzianki. Nieocenione doświadczenie Janusza bardzo pomogło w wyborze trasy w Australii, ale Nowa Zelandia była dla nas zupełnie nieodkrytą przestrzenią. Marzył mi się wówczas przewodnik jakichś zapalonych turystów, którzy dzień po dniu, przez miesiąc, opisaliby swoją trasę, polecając nieujmowane przez inne źródła miejsca noclegowe, restauracje, warte odwiedzenia atrakcje, niekoniecznie typowo turystyczne. I choć natrafiałam na blogi, które spełniały połowicznie moje wymagania, to wolałam mieć w czasie podróży książkę na kolanach. Inspirując się śladami innych, kroczyć własną, dostosowaną do zasobności portfela i ciekawości ścieżką. Niczego takiego nie znalazłam. Dlatego narodził się pomysł stworzenia tej książki, która w żadnej mierze nie spełnia rygorów przewodnika. Ten, Drodzy Czytelnicy, znajdziecie w księgarniach na półkach z przewodnikami. Niniejsza książka to opowieść o podróży pary zakochanych w sobie ludzi, czułych i uważnych obserwatorów, którzy idąc tą samą drogą, widzą ją inaczej. Po pierwsze – z perspektywy kobiecej i męskiej. Co już może stanowić odmienność. Po drugie – z perspektywy dwóch osobowości. Dostrzegamy te same rzeczy, ale spoglądamy na nie subiektywnie, zauważając różnice w interpretacji. Kiedyś sądziłam, że to powód do sprzeczek. Dziś uważam, że to wielki walor każdego dojrzałego i mądrego związku. Wymiana zdań, rozmowa to klucz do udanej relacji, tym bardziej w podróży, gdy przez miesiąc, przemierzając ponad trzy tysiące kilometrów, przebywa się ze sobą nieustannie. W końcu – to książka sylwa. Znajdziecie w niej nie tylko odpowiedź na pytanie, dlaczego lepiej wyruszyć w daleką podróż przedślubną, niż spędzać miesiąc miodowy na przykład na Majorce lub Kaszubach, ale przede wszystkim zobaczycie antypody świata widziane naszymi oczami. Poznacie nasze smaki, urocze zakątki, w których nocowaliśmy, zapisy rozmów z osobami, które pozwoliły nam spojrzeć głębiej na otaczającą rzeczywistość, i w końcu, być może, kiedyś wyruszycie naszymi śladami, do czego Was z całego serca zachęcam. Zapisane wspomnienie o Nowej Zelandii na trwałe ocaliło tę podróż od zapomnienia i ulotności spojrzenia na wiele detali, które, owszem, w podróży wywołują zachwyt, ale po powrocie do domu umykają. Tym bardziej cieszę się, że zapisując, utrwaliłam to, co czasami trudne do uchwycenia. Moje wrażenie i przeświadczenie, że oto mężczyzna, który na co dzień towarzyszy mi w Gdańsku w prozie życia, potrafi swą obecnością stworzyć poezję na krańcu świata.

Kochajcie się i podróżujcie. Wspólna przygoda zawsze łączy, nigdy dzieli. I co ważne, obnaża wady i zalety partnera bardziej niż randka na basenie.

Janusz Leon Wiśniewski (JLW): A najlepiej kochając się, podróżujcie i przeżywajcie jak najwięcej przygód jeszcze przed ślubem. Jeśli jednak ślubu nie planujecie, ponieważ nie chcecie lub z różnych powodów prawo do niego zostało Wam w kraju, w którym mieszkacie, odebrane, wyruszcie we wspólną podróż przed przyrzeczeniami i obietnicami, które prędzej czy później padną i są dla każdej pary rodzajem ostatecznego, najbardziej intymnego ślubowania. Moim zdaniem o wiele ważniejszego niż wszystkie podpisane w jakimś urzędzie dokumenty lub przysięgi przed ołtarzem.

Każdej parze należy się jakaś podróż przedślubna. Rowerami po Bieszczadach, żaglówką po Mazurach, kamperem wzdłuż Bałtyku od Gdańska po Świnoujście, kajakiem po Krutyni, rowerem Szlakiem Orlich Gniazd, z plecakiem czy samolotem dookoła świata z portfelem pełnym banknotów. Nieważne gdzie, nieważne jak. Ważne, aby przed ślubowaniem była taka podróż, po której przychodzi w końcu do głowy odpowiedź na najważniejsze pytanie: Czy chcemy ze sobą być?

Podróże przedślubne nigdy nie kończą się źle. Kończą się zawsze dobrze, chociaż gdy okazuje się, że to nie to, pojawia się rozczarowanie, zawód, a najczęściej też ból i cierpienie. Ale nawet wówczas jest to dobry skutek. O wiele lepszy niż gdyby takim rozczarowaniem zakończyła się podróż poślubna. Być może adwokaci, którzy bogacą się na rozwodach, nie zgodzą się ze mną, ale to nie do nich kieruję to przesłanie, chociaż podróży przedślubnych także serdecznie im życzę.

Pogłoski o magii podróży poślubnych są mocno przesadzone. A (naukowa) prawda o nich tylko tę przesadę w pełni potwierdza. Wakacje nowożeńców (miesiąc miodowy) tuż po ślubie miały być przedłużeniem miłosnego uniesienia nocy poślubnej. Miesiącem miodowym nazywa się go z kilku względów. W Polsce na weselach podawano parze młodej, jako afrodyzjak, bardzo słodki miód pitny o umiarkowanej zawartości etanolu. Wymyślono to pod koniec XVIII wieku, kiedy uważano, że taka przedłużona noc poślubna „im się po prostu należy”. Dla lepszego poznania i przedłużonego smakowania tej słodyczy, po której przyjdzie często gorzkawy smak małżeńskiej codzienności.

To Voltaire pierwszy raz użył terminu „miodowy miesiąc”, pisząc w swojej powiastce filozoficznej Zadig czyli Los z 1747 roku: „Zadig doświadczył, iż pierwszy miesiąc małżeństwa jest (...) miesiącem miodu, drugi zaś miesiącem piołunu”[1].

W trakcie owego miodowego miesiąca każdej nocy miało być tak jak po spożyciu miodu pitnego w noc poślubną. Widać już wtedy intuicyjnie wiedziano, jak mocnym afrodyzjakiem jest alkohol (jednym z dwóch, o tym drugim później). Lubczyk, hiszpańskie muchy, sproszkowane i wymieszane z miodem rogi nosorożca, czy nawet ostrygi wysysane z muszli przypominających rozsuniętą palcami waginę, skropione sokiem z cytryny, to z punktu widzenia farmakologa absolutna bzdura. Badania kliniczne z lat 80. XX wieku z reprezentatywną podwójną ślepą próbą bezsprzecznie to wykazały: tylko umiarkowana ilość etanolu (kannabinoidów w tym teście nie badano) pobudza seksualnie. Lubczyk, ostrygi lub rogi nosorożców to nie bardziej pobudzające erotycznie substancje niż nasza powszednia żytnia lub pszeniczna mąka ukryta pod powłoką tabletek placebo, których używano w tych testach. Najbardziej w tym wszystkim żal mi nosorożców, zabijanych tylko po to, aby odciąć im rogi z powodu absurdalnego mitu, rozpowszechnionego głównie pośród bogatych Chińczyków i Wietnamczyków.

W okresie belle époque miodowy miesiąc powiązano z podróżą i tak, głównie na zachodzie Europy, zrodziła się konotacja podróży i ślubu. Moda na podróż tuż po ślubie bardzo szybko zawędrowała z emigrantami z Wielkiej Brytanii oraz Irlandii do Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdzie stała się nieomal obowiązkowym elementem ceremonii małżeńskiej. Tam też określenie „tuż po ślubie” osiągnęło szczyt nonsensu. Tradycja nakazywała (i do dzisiaj ciągle nakazuje), aby para młoda wybierała się w podróż już w trakcie przyjęcia weselnego, co powodowało, że młodożeńcy spędzali swoją pierwszą noc poślubną w drodze na statek, w samolocie, samochodzie lub pociągu. Mało to erotyczne i raczej pozbawione romantyzmu.

To nieprawda – chociaż to powszechne skojarzenie – że podróże poślubne związane są z ponadprzeciętną aktywnością seksualną nowożeńców. Podczas badań Instytutu Kinseya przepytywano w ankietach pary, które wyjechały, i te, które pozostały po ślubie w domu. Nie wykazano żadnej statystycznie istotnej różnicy, jeśli chodzi o częstotliwość oraz liczbę aktów seksualnych w ciągu pierwszych dwóch tygodni po ślubie (rzadko kiedy miesiąc miodowy trwa naprawdę miesiąc kalendarzowy). Z kolei było zauważalnie więcej par, które się rozwiodły wkrótce po powrocie z podróży poślubnej, niż tych, które nigdzie nie wyjechały, i dotyczyło to wyłącznie par nigdy niepodróżujących ze sobą przed ślubem dłużej niż na weekendowe wypady. Z kolei pary, które odbyły tylko we dwoje dłuższą podróż przed ślubem, rozwodziły się najrzadziej z badanych! Chociażby to dowodzi, że każdej parze należy się jakaś podróż przedślubna, prawda?

Nasza trwała miesiąc. Z czego tylko 10 dni w Nowej Zelandii. Nigdy przedtem nie byliśmy ze sobą przez 24 godziny na dobę, przez tyle dni z rzędu. Tylko my dwoje. Oddaleni o pół obrotu Ziemi dookoła swej osi od codzienności w Gdańsku. Z nieograniczonym czasem na nowe przeżycia, rozmowy, spacery i czułość. Już samo to zapowiadało przygodę.

Co mieliśmy? Zaplanowane loty na początku i końcu tej podróży, aby ustalić jakieś słupy milowe. Przybliżoną trasę, by wyznaczyć sobie zarys drogi do przebycia. Mapy i przewodniki, aby wiedzieć, gdzie ewentualnie zatrzymać się na tej drodze, a jakie miejsca ominąć. I to wszystko. Cała reszta miała nam się przydarzyć już na miejscu. Niezaplanowana, pozostawiona losowi, który będzie decydował, gdzie pozostać dłużej, a skąd szybko uciekać, aby nie tracić czasu, którego nie mieliśmy zbyt wiele. Świadomość, że oboje dokładnie tego samego pragniemy, zanim jeszcze podróż w ogóle się zaczęła, była pięknym darem od losu. Darem, którego życzę każdej parze.

Ta książka jest tylko po części opisem naszych przeżyć w trakcie dziesięciodniowego pobytu w Nowej Zelandii. Często nawiązuje do wydarzeń i miejsc z odrębnej przeszłości każdego z nas i do okresu naszej wspólnej historii, która rozpoczęła się zupełnym przypadkiem nieomal dziesięć lat temu pewnego listopadowego popołudnia w salce małego przedszkola na przedmieściach Konina. W tym sensie jest także – momentami intymnym – zapisem biografii naszego związku. Od jego początków po zakochanie i miłość, która spaja nas od dawna. W podróży miłość przejawia się inaczej niż w codzienności, którą nazwę tu „stacjonarną”. Jest najskuteczniejszym afrodyzjakiem. Wspomniałem, że taki istnieje, choć wcale nie trzeba go badać klinicznie, aby wiedzieć, że działa – ale też przejawia się w czymś, moim zdaniem, bezcennym dla trwania każdego związku: w przyjaźni. Tej bezwarunkowej, spolegliwej, takiej na dobre, ale przede wszystkim na złe.

Z pewnością ta książka nie jest kolejnym przewodnikiem po Nowej Zelandii w klasycznym sensie. Z drugiej strony jest na tyle pełna szczegółów (łącznie ze sprawdzonymi odnośnikami w stopkach), że jeśli ktoś zapragnie przemierzyć naszą trasę, to może się na niej opierać, modyfikując ją na swój własny sposób.

Najbliżej tej opowieści do zapisu przeżyć kobiety i mężczyzny, którzy przez miesiąc przebywają w tych samych miejscach, zasypiają i budzą się w tym samym łóżku, słuchają tych samych dźwięków, to samo smakują czy wąchają i dotykają tych samych przedmiotów. Co w reagowaniu na wszystkie te bodźce jest podobnego, a co różnego? Czym zachwyca się ona, podczas gdy on jedynie to zauważa, bez większych emocji? Co do łez wzrusza jego, a jej wydaje się czymś oczywistym? I dlaczego tak się dzieje? Ta książka to dwugłos dwojga narratorów, którzy wspólnie, ale jednak inaczej reagują na świat. W tym spojrzeniu szkiełkiem i okiem na Nową Zelandię szkiełkiem jestem zdecydowanie ja. I całe szczęście dla Czytelniczki i Czytelnika, bo uważne, wrażliwe i przenikliwe kobiece oko odgrywa w tej podróżniczej książce pełnej fotografii rolę znaczącą.

Podróżując po Australii i Nowej Zelandii, spełniliśmy swoje dwa marzenia. Nawet tutaj się różniliśmy, ponieważ po kilku minionych pobytach w Australii bardziej chciałem dotrzeć w końcu do Nowej Zelandii. Ale to było tylko pragnienie, a nie marzenie. Spełnieniem mojego marzenia było coś zupełnie innego. Zrozumiałem to, kiedy po naszej podróży na koniec świata wylądowaliśmy w końcu na lotnisku w Gdańsku i w drodze taksówką do naszego domu przyszła mi do głowy myśl, a z nią mocne przekonanie, że właśnie wróciłem z podróży przedślubnej...

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Fragment w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Ilustracja na okładceAch, dziewczyny!
Zdjęcia na okładceArchiwum prywatne autorów
Redaktor prowadzącaDorota Jabłońska
RedakcjaBerenika Wilczyńska
KorektaNatalia Galuchowska Teresa Zielińska
Projekt wnętrza, skład i łamanieTYPO 2 Jolanta Ugorowska
Copyright © by Ewelina Wojdyło i Janusz Leon Wiśniewski, 2021 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2021
ISBN 978-83-8032-592-0
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.