Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Autorka bestsellera „New York Timesa”, To, co zostaje w nas na zawsze, zaprasza na nowy, gorący romans, który rozkwitnie w małym miasteczku między Maggie, sensacją YouTube’a, specjalistką od renowacji domów, ściśle kierującą się w życiu wskazaniami kompasu moralnego, a Silasem, seksownym architektem krajobrazu, który obrał sobie za cel skruszenie otaczającego ją muru. Czy te przeciwieństwa mogą się przyciągnąć i podnieść temperaturę... ale nie na tyle, by wszystko strawił pożar?
Maggie przystępuje z pasją do kolejnego wyzwania. Uzbrojona jedynie w łóżko polowe i ekspres do kawy przyjeżdża do maleńkiego Kinship w Idaho, żeby odrestaurować zrujnowaną wiktoriańską kamienicę. Przygotowała już listy zadań, rozrysowała plany i zorganizowała zespół fachowców. Jedyne, na co na pewno nie przeznaczyła czasu, to pociągający, wyluzowany architekt krajobrazu Silas. A on tymczasem wznosi się w sztuce flirtu na nowe, nieznane dotąd wyżyny. I wytrwale robi to nagi od pasa w górę... a czasami nawet w dół. Może jednak przelotny romansik dałoby się jakoś wcisnąć w harmonogram? Tylko czy Maggie naprawdę mogłaby osiąść w miejscu, skoro całą karierę zbudowała na tym, że jest nieodmiennie w ruchu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 607
Binge Readers Anonymous,
moja odnaleziona rodzino –
to dla Was.
1
– A MOŻE POWINNAŚ OD RAZU USYPAĆ stos z banknotów i podłożyć pod niego ogień?
– Ha, ha, powiedział, co wiedział – odparła Maggie, starając się przekrzyczeć zawodzenie Aerosmith dobiegające z głośników.
Przyzwyczaiła się już do przesadnej troski, z jaką Dean przyglądał się jej budżetom na renowację, oraz do niezmiennego braku wiary z jego strony w jej umiejętność zmieniania koszmarów w marzenia.
Dom stał przed nimi – widzieli go przez zalaną deszczem szybę pick-upa, który przeciskał się przez gąszcz porastający obie strony drogi pociętej głębokimi koleinami. Parter i dwa piętra. Olbrzymia weranda skręcająca na jednym końcu za załom budynku. Kryty gontem dach i rzeźbienia w drewnie pokrytym kilkoma warstwami liszajowatej farby walczyły ze sobą o to, które z nich pierwsze przyciągnie wzrok obserwatora.
Nic jednak nie mogło konkurować z wieżyczką. Jej część na parterze stanowiła część werandy, a na pierwszym piętrze pełniła funkcję balkonu. Drugie, a zarazem ostatnie piętro było zabudowane, ozdobione owalnymi oknami i zwieńczone stożkowatym dachem z iglicą. Maggie domyślała się, że widok stamtąd oszołomiłby nawet pragmatycznego Deana.
Tymczasem opadł on z powrotem na swoje miejsce i potrząsnął głową.
– Niech to lepiej będzie pierwszy i ostatni raz, kiedy kupujesz nieruchomość, nie dokonawszy oględzin.
W jego głosie dało się słyszeć poranną chrypkę, jak zwykle kiedy Maggie zdarzało się wyrwać go z regenerującego snu.
To niezupełnie tak, że nie widziała wcześniej tej nieruchomości, ale wątpiła, czy prawda dodałaby ufności jej wspólnikowi.
– Oglądałam zdjęcia – powiedziała więc, nie wdając się w szczegóły.
– Ja też oglądałem te same zdjęcia i pamiętam wyraźnie, że próbowałem odwieść cię od tego zakupu.
– Zostaw narzekania na później – poradziła mu Maggie, gdy wysiadali z pick-upa.
Ziemia pod ich butami roboczymi była miękka i wilgotna.
Tam, gdzie niegdyś musiał się znajdować elegancki podjazd osłonięty szpalerem drzew, teraz ciągnęła się ledwie ścieżka w gęstwinie chaszczy. Zaniedbane drzewa i krzewy zdawały się zdeterminowane, by za wszelką cenę przywrócić tę posiadłość naturze.
Jeśli jednak chodzi o sam dom, to pod maską pozorów kryła się prawdziwa magia. Maggie dostrzegała jej przebłyski pod warstwami przegniłego drewna i farby, zapewne ołowiowej. Niczym zakopany skarb, który tylko czeka, aż ktoś go wydobędzie.
Maggie pochyliła na bok głowę i przyglądała się fasadzie. Krople deszczu bębniły na daszku jej czapki.
„Może i jest ekstrawagancki. Na pewno zaniedbany”.
– Nie jesteśmy już na plaży w Oregonie, Toto – powiedział Dean, patrząc podejrzliwie na domiszcze.
– To prawda, nie jesteśmy – zgodziła się z nim i wsunęła dłonie do kieszeni, żałując, że nie ma klucza.
Przed kilkoma dniami sprzedała swój najnowszy odrestaurowany dom, uroczy bungalow przy plaży. Nadal czując w kieszeni żar rachunku wystawionego na najwyższą jak dotąd kwotę, spakowała manatki i ruszyła w dalszą drogę, na poszukiwanie nowej przygody na wschodzie kraju.
– Co to w ogóle jest, do diabła? – zapytał Dean, podciągając suwak kamizelki aż pod brodę. – Co to tu robi?
Dokładnie ów fakt, że ta niegdyś okazała kamienica pasuje do okolicy jak pięść do nosa, zaważył na tym, że Maggie się w niej zakochała. W tej części Idaho roiło się od drewnianych chat, schludnych bungalowów nad jeziorami oraz kiczowatych domów z cegły i desek w porządnych dzielnicach śródmiejskich. Ale tutaj, nad rzeką, w otoczeniu gór i lasów osikowych, królowała wiktoriańska kamienica w stylu królowej Anny.
Dom, noszący nazwę Old Campbell Place, z dumą i bez cienia wstydu zajmował miejsce nad urwiskiem, od dobrze ponad stu lat za nic mając wszelkie działające na niego żywioły. Maggie kupiłaby go, nawet gdyby nie wiedziała o jego przelotnym związku z jej własną historią rodzinną.
– Zbudował go Aaron Campbell dla swojej żony Avy, która podobno była wielką romantyczką – zaczęła, przygotowując grunt pod właściwy temat.
– O, losie. Szykuje się dłuższy wykład.
– Rodzina pana Campbella miała w posiadaniu sieć sklepów jubilerskich oraz zarządzała tartakiem w tej okolicy.
– Mordowanie drzew musiało im zapewniać spory dochód – rozmyślał głośno Dean, niepewnie testując pierwszy stopień schodów na werandę.
– Właściwie źródłem pieniędzy Campbella było piętnaście powieści westernowych, które napisał.
Dean jęknął.
– Jak ja nie cierpię domów, które mają niezwykłą historię. To zawsze sprawia, że bardziej szastasz pieniędzmi.
– Campbellowie poświęcili cztery lata budowie tego domu, bo zależało im, żeby każdy jego centymetr kwadratowy był idealny.
– A potem zmarli tragicznie na tyfus albo zatrucie ołowiem z farby? – próbował zgadnąć Dean.
Maggie dała mu lekkiego kuksańca i tanecznym krokiem wbiegła po schodach na werandę.
– Nie. Żyli tu szczęśliwie ponad czterdzieści lat, hojnie wspierając budżet miasta. Wychowali rodzinę. Wydawali bajeczne przyjęcia.
– I dopiero potem umarli.
– I potem umarli. Romantycznie, w odstępie kilku miesięcy od siebie. Dom przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie... z lepszym i gorszym skutkiem, jeśli chodzi o gust. Kilka pokoleń później rodzinna fortuna się wyczerpała, a dom w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku przekazano pod zarząd miasta.
– W jaki sposób miasto się nim zajęło? – zapytał sceptycznie Dean.
Potrząsnął balustradą, po czym zerknął na Maggie tak, jakby coś jej właśnie udowodnił, bo dwie tralki odpadły i wylądowały na ziemi.
– Dam radę to naprawić – zapewniła go.
– Władze miasta utworzyły w nim Muzeum Rodziny Campbellów i prowadziły je ponad dziesięć lat. Dlatego też w środku znajduje się mnóstwo pamiątek rodzinnych.
– Nawet nie próbuj mnie prosić, żebym wystąpił jako skarbnik podczas wyprzedaży garażowej. Przykro mi, Magpie, tego dnia jestem bardzo zajęty.
– Oj, nie kryguj się. Ostatnim razem tak słodko się handryczyłeś z tą babką od kościelnego bingo w Aberdeen, że wszyscy byli tobą zachwyceni.
Maggie osłoniła oczy dłońmi, pochyliła się do jednego z zarośniętych brudem okien przy drzwiach wejściowych i zajrzała do środka. Tapeta. Cudownie szkaradne złoto-niebieskie bażanty oblazły ściany gabinetu niczym nader inwazyjny bluszcz. Palce Maggie rwały się, żeby jej dotknąć. Od patrzenia na ten agresywny wzór tak bardzo szczypały oczy, że mógł się tu sprawdzić jako ozdoba. Maggie zauważyła kilka przedmiotów dekoracyjnych, między innymi obraz, który wyglądał na portret, nad poczerniałym kominkiem. Potarła szybę przemoczonym rękawem, ale uzyskała jedynie tyle, że rozmazała grubą warstwę brudu.
– A skoro już przy tym jesteśmy, to kiedy zamierzasz ogłosić rozpoczęcie tego nowego projektu, który zagwarantuje ci bankructwo i stratę wszystkich obserwujących na YouTubie? – zapytał Dean, głośno tupiąc na schodach.
Zdaniem Maggie, ten facet zdecydowanie za dużo czasu poświęcał liczbom. Budżetom. Statystykom obserwujących jej kanał – obecnie miała ich ponad 900 tysięcy – i dolarom z reklam. Jednak dlatego ich współpraca układała się tak dobrze. Dean miał obsesję na punkcie cyferek na papierze, ona zaś zmieniała koszmary w domy marzeń.
Ruszyła z nim za załom domu i znaleźli się na nierównym tarasie. Kamienne płyty tutaj wymagały ułożenia na nowo.
– Mamy przygotowane jeszcze trzy odcinki dotyczące bungalowu przy plaży. Ale już zacznę pokazywać na Instagramie zajawki tego domu.
Dean potknął się, zatoczył, po czym kopnął w kamień, który złośliwie wpadł mu pod but.
– Poczekaj do jutra, kiedy to miejsce będzie należeć do nas i zacznie obowiązywać ubezpieczenie, a potem możesz sobie do woli padać na twarz i rozkwaszać nos – doradziła mu Maggie.
– A to co, do diabła?! – Zaskoczony Dean wyciągnął rękę w kierunku betonowego pomnika.
Maggie uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Fontanna.
W środkowej części podstawy fontanny stały cztery kamienne rumaki niemal naturalnych rozmiarów. Jeden stawał dęba z uniesionymi kopytami, a pozostałe zastygły w galopie.
– To wygląda jak konie czterech jeźdźców Apokalipsy stojące na straży zalążka epidemii gorączki zachodniego Nilu – zauważył Dean, przyglądając się czarnej, mętnej brei w basenie fontanny.
Mimo tych złośliwości, wywołanych w dużej mierze deficytem kofeiny, Maggie zauważyła, że jej gderliwy partner zaczyna tajać... na razie tylko minimalnie. Dean miał słabość do ekstrawagancji. To dlatego od tylu lat tolerował Maggie.
– Proszę, powiedz, że siusiają wodą.
– Na pewno da się to zorganizować – odparła zamyślona.
Dean mruknął pod nosem i poszedł na drugi koniec tarasu, w kierunku ogrodu za domem.
– Mamy tu sporej wielkości problem – rzekł, zatrzymując się nagle.
Maggie obeszła go i jej wzrok padł na świerk leniwie wsparty o tylną ścianę domu. Tego nie było na żadnym zdjęciu.
– Mogę się tym zająć – zaszczebiotała, już sobie wyobrażając ławeczkę albo krzesło z odzyskanego drewna.
Nie przesadzała. Bynajmniej. Maggie Nichols jeszcze się nie zdarzyło takie wyzwanie, którego by nie pokonała. Wybierała coraz bardziej zaniedbane nieruchomości i chociaż pod wpływem tych decyzji Deanowi podchodził na jakiś czas żołądek do gardła, to jednak ostatecznie się do nich przekonywał. Zwłaszcza na końcu, kiedy przekazywali klucze nowym właścicielom w zamian za bardzo satysfakcjonujące czeki.
– Samo zapanowanie nad otoczeniem domu pochłonie cały nasz budżet – narzekał.
– Dean, Dean, Dean – westchnęła Maggie. – Kiedy ty wreszcie zaczniesz ufać mojej wizji?
Dostrzeganie potencjału nieruchomości nigdy nie należało do mocnych stron jej partnera, ale nie miała mu tego za złe... w każdym razie już nie.
– Wreszcie trafiła kosa na kamień, Magpie – marudził, trącając czubkiem buta wilgotną kępę paproci.
Kobieta posłała mu ironiczny uśmieszek.
– Myślisz, że to będzie pierwszy dom, którego nie uda mi się doprowadzić do porządku?
– Jestem absolutnie pewien, że tym razem ugryzłaś więcej, niż jesteś w stanie przełknąć. Osiemnaście pokoi, czytałem ogłoszenie. A do tego zabudowania gospodarcze, które – sądząc po tej ruderze – na pewno będą się nadawały tylko do rozbiórki. Nie ma mowy, żeby ci się udało. Poza tym żadnemu z twoich fanatycznych kibiców nie będzie się chciało śledzić tak wielkiego projektu. Już na samym usuwaniu ohydnych dywanów i zdzieraniu tapet zejdą ci całe tygodnie. Jak, do diabła, chcesz ich utrzymać przed monitorami?!
– Zdajesz sobie sprawę, że mówisz to samo o każdym projekcie? – Maggie szturchnęła go w kierunku skarpy.
– Słowo honoru, mam poważne wątpliwości co do twoich decyzji. Przechodzisz kryzys wieku średniego czy co? Nie wystarczyłoby, żebyś kupiła sobie sportowy kabriolet i zrobiła nową fryzurę? Albo poszła na randkę z kolejnym facetem, który wciąż mieszka u mamusi?
– Stajesz się nieznośny, kiedy brakuje ci kawy – skarciła go Maggie. Przekroczyli powalony pień, po czym weszli w kępę zdziczałych róż i jeżyn. – Zresztą powiedziałam ci, że Bobby wyglądał na starszego, kiedy odwracał czapkę daszkiem do tyłu.
– Ty i te twoje daszki. – Dean prychnął. – Auć! Cierń.
– Co ja poradzę, że mam słabość do słodziaków w bejsbolówkach zwróconych daszkiem do tyłu?
– Przypomnij mi, bo zapomniałem. Ile lat miał Bobby w czapeczce daszkiem do tyłu? – drążył Dean, udając amnezję.
– Dwadzieścia cztery. – Ledwie dziesięć lat mniej niż ona. – Tylko nie mów mi znowu o wykradaniu niemowląt z kołyski. Mężczyźni non stop umawiają się z kobietami młodszymi od siebie. Poza tym było fajnie, dopóki się nie posypało.
„Fajnie, dopóki się nie posypało” – to definiowało wszystkie związki Maggie. Ten trwał dokładnie tyle, ile trzeba, by się zorientować, że jej słodziak z Kalifornii koczował w piwnicy u swoich rodziców i kolejny rok „szukał natchnienia”, które podpowiedziałoby mu, jak wykorzystać swój dyplom z ochrony środowiska.
– Nie widzę problemu w tym, że spotykasz się z facetami dziesięć lat młodszymi od siebie... pod warunkiem, że ty miałabyś pięćdziesiątkę na karku, a oni stałą pracę i własny kąt. Przydałoby się jeszcze, żeby wiedzieli, do czego służą wkłady zapachowe do suszarki.
– Nie powinnam ci o tym mówić – burknęła Maggie.
– Wiesz, co sądzę?
– Nie. Ale to jeszcze nigdy nie powstrzymało cię przed podzieleniem się swoją opinią.
Dean odczekał chwilę dla wzmocnienia efektu.
– Sądzę, że nie wierzysz w miłość ani w romantyczne uczucia. Ani w happy endy.
Maggie wbiła w niego wzrok.
– Oho, ho, ho, przyganiał kocioł garnkowi.
– Słuchaj no, garnku, ja jestem zblazowanym człowiekiem. Realistą. Cynikiem, jeśli tak wolałabyś mnie nazwać. Ale ty kupujesz takie rudery jak ta i zmieniasz je w pałace. Ktoś taki powinien wierzyć w romantyczne uniesienia. Powinnaś chodzić na randki, zakochiwać się, ustatkować i dawać mi wolne weekendy.
– Aha! Teraz rozumiem, do czego zmierzasz. Zgrywasz mi tu Danny’ego Kaye’a – powiedziała Maggie, nawiązując do Białego Bożego Narodzenia, świątecznego filmu, który od wielu lat starała się znielubić, ale nigdy jej się to do końca nie udało.
– Zawsze uważałem się raczej za Binga Crosby’ego niż za Danny’ego Kaye’a. – Dean pociągnął nosem.
– No więc posłuchaj, Bingu, Danny, czy kim ty, u diabła, jesteś. Nigdzie nie zagrzewam miejsca na tyle długo, żeby poznać ulubioną markę piwa faceta, nie mówiąc już o jego ulubionej pozycji seksualnej albo stanie oszczędności na koncie emerytalnym.
– Ale mogłabyś. Gdybyś wzięła sobie trochę wolnego między kolejnymi domami. Mogłabyś wyjechać na wakacje i zakochać się w instruktorze nurkowania.
– Mam lepszy pomysł. Mogłabym odnowić ten dom, wymuskać go na bóstwo i zarobić dla nas nieprzyzwoicie dużo forsy.
Tak właśnie robili i w ten sposób wypracowała sobie wolność oraz niezależność finansową, o których zawsze marzyła.
– Ty już zarabiasz nieprzyzwoicie dużo forsy – przypomniał jej Dean.
– Zdaje się, że mamy zupełnie inne pojęcie o tym, ile to jest „nieprzyzwoicie dużo”.
– Sprawdź swoje konto w banku i wtedy pogadamy. Wskoczyłaś na kolejny poziom i nawet tego nie zauważyłaś.
– Czy ty próbujesz mnie namówić na podwyżkę? Bo mogę ci ją dać, jeśli dzięki temu przestaniesz ciągle jęczeć.
– Nie chcę więcej pieniędzy... To znaczy, nie odmówiłbym. Ale raczej potrzebuję więcej czasu. Ty też powinnaś go sobie dać. Po co wciąż coraz więcej zarabiać i prowadzić własny biznes, jeśli to znaczy, że nie możesz się cieszyć owocami swojej pracy.
– Cieszę się – zaprotestowała Maggie. – Uwielbiam to, co robię.
– Oby to była prawda, bo renowacja tego budynku zajmie ci sześć lat.
– Trzy miesiące – sprostowała. Zobaczyła jego sceptyczną minę. – No dobra, maksymalnie cztery.
– Płacisz mi za praktyczne porady – przypomniał jej, ostrożnie odsuwając łodygę dzikiej róży, która uczepiła się jego rękawa. – No więc muszę ci powiedzieć, że niepraktyczne jest to, że wolne masz tylko te dni, które spędzasz w samochodzie, jadąc z jednego domu do następnego. Nie możesz już zawsze tak żyć.
– Przyjmuję twój praktyczny osąd. A tymczasem zaufaj mojej wizji – odparła, idąc jak burza przez chaszcze w kierunku jedynej rzeczy zdolnej zamknąć mu usta.
– Wizji tak, ale nie halucynacji.
Maggie przemilczała tę uwagę i wskazała na skalisty brzeg urwiska. Oczy Deana zrobiły się okrągłe.
– O kurde.
– No właśnie. O kurde.
Stali ramię przy ramieniu i patrzyli na rozciągające się przed nimi pofałdowane przedgórze i kaniony. Pod nimi wiła się rzeka Payette, zielona, o wartkim nurcie, którym spływała woda z topniejącego śniegu. Miasto, zwarte i przytulne, zdawało się wtulone w jej ostre zakole na północy. Znajdujące się dalej jezioro zasilało rzekę oraz branżę turystyczną, wabiącą do zachodniej części Idaho turystów z utartych szlaków oraz kurortów narciarskich na postrzępionych wierzchołkach gór.
– Zastanawiam się nad poszerzeniem tego widoku – powiedziała Maggie, nadal obserwując wielokilometrową połać wyrzeźbionego przez naturę krajobrazu. – Warto by nieco przerzedzić roślinność. Może usunąć parę drzew.
– To się nie zmieści w budżecie.
Dean szybko otrząsnął się z zachwytu. Nie był romantykiem, którego urzekają zapierające dech w piersiach widoki oraz walory historyczne. Ale Maggie przynajmniej przekonała się, że był gotów poflirtować z tym widokiem wartym wiele milionów dolarów.
– Możemy za to dostać dwa razy więcej, niż zainwestowaliśmy – zauważyła, kusząc go językiem zrozumiałej dla niego miłości.
– Dwa razy więcej? Ha! Przede wszystkim musisz ocenić, ile wyniesie absolutne minimum środków, które chcesz wpompować w doprowadzenie tego miejsca do ładu i do stanu, w którym da się je sprzedać. A potem, mając na uwadze, że ty to ty, musisz zdecydować, jak bardzo poniesie cię fantazja i jak bardzo przestrzelisz ten plan. No i wreszcie będziemy musieli wytrzasnąć z kapelusza jakiegoś kupca, który połakomi się na siedmiocyfrowej wartości mauzoleum w Dupiejewie w Idaho.
Maggie poklepała go po ramieniu.
– To się nazywa duch walki. Och, aha, i więź.
– Jaka znowu więź?
– Kinship znaczy „więź”. To Dupiejewo w Idaho nazywa się Kinship, czyli więź. A teraz, jeśli obiecam, że postawię ci w mieście dwie olbrzymie kawy, będziesz grzeczny i wyłączysz już tego burczącego drona?
Dean, w dalszym ciągu sarkając, odwrócił się i zaczął przedzierać z powrotem przez wybujałą przyrodę.
– Nie cierpię cierni! – krzyknął, zerkając przez ramię. – Pieprzone...
Maggie zaśmiała się pod nosem, kiedy jego ciemna głowa zniknęła w wilgotnym kłębowisku wysokich paproci.
– Uważaj, gdzie stawiasz stopy! – poniewczasie ostrzegła go śpiewnym tonem, ruszając jego śladem.
– W tej chwili nie bardzo cię lubię.
Kiedy wspólnik maszerował z powrotem do ogrodu, najwyraźniej nadal śledzony przez swoją burczącą zabawkę, Maggie zwróciła się ku domowi. Z kciukami zaczepionymi o kieszenie spodni przyglądała się mu, nie zważając na to, że deszcz już kompletnie zmoczył jej krótki kucyk wystający nad paskiem czapki bejsbolowej. Trzy przestronne piętra. Osiemnaście pomieszczeń. Cztery kominki. Zdecydowanie za mało łazienek.
Farba w co najmniej sześciu różnych kolorach – tyle zdołała naliczyć – łuszczyła się w wielu miejscach. Podwórko opanowały chwasty i wybujałe rośliny. Po północnej ścianie, sąsiadującej z małym domkiem gościnnym, piął się okazały i zdrowy trujący bluszcz.
Weranda zdawała się zapadnięta z prawej strony co najmniej dziesięć centymetrów. Wypaczone drzwi wejściowe były o wiele za wąskie dla tak wielkiego domu.
Maggie czuła pulsowanie krwi w żyłach. Głęboki pomruk ekscytacji, którą daje na linii startu nowe wyzwanie, nowa przygoda. Trochę jak w chwili znalezienia skarbu ukrytego w ruinach. Tyle że w tym przypadku same ruiny były skarbem. Wydobywanie go kawałek po kawałku było ulubioną przez Maggie częścią projektu. Uwielbiała przywracać mu dawny urok i nadawać współczesną funkcjonalność. Każdy projekt miał się stać czyimś wymarzonym domem. Maggie zaś robiła wszystko, co w jej mocy, żeby spełnić to marzenie.
Jednak ten dom, Old Campbell Place – niezmiennie od ponad wieku pisany wielkimi literami – miał być szczególny. Już taki był. I prezentował się jeszcze lepiej, niż go pamiętała.
Poczekała, aż Dean zniknie ze swoim burczącym groźnie dronem za murem, po czym wyciągnęła telefon i ustawiła się do selfie z domem w tle.
Taki miała zwyczaj. Przy każdym projekcie. Tylko ona i dom na samym początku ich wspólnej podróży. Tych zdjęć nigdy nie udostępniała publicznie. Zdawały jej się zbyt osobiste – jakby stawała twarzą w twarz z własnymi marzeniami i prosiła je, żeby się spełniły.
– Umowę będzie można podpisać dopiero jutro, Magpie – powiedział Dean, kiedy do niej wrócił. – Jeszcze masz czas, żeby się rozmyślić.
Maggie usłyszała nadzieję w jego głosie i uśmiechnęła się szeroko.
– Niezła próba. Ale koła już poszły w ruch.
Dean westchnął heroicznie.
– W porządku. Wobec tego zamówiłem już kilku lokalnych fachowców na jutro po podpisaniu dokumentów. Pomyślałem, że będziesz chciała od razu przystąpić do oceny zakresu prac.
– Prawidłowo pomyślałeś. Chodź. Wlejemy w ciebie trochę kofeiny na poprawę humoru. Może pozwolą nam się wcześniej zameldować w hotelu.
2
– SŁUCHAJ, STARY. Chodzi mi tylko o to, że jeśli chce ci się po tym rzygać, to może następnym razem zastanów się dwa razy, zanim tyle zeżresz? – Pasażer Silasa Wrighta uprzejmie zrobił rozgoryczoną minę. – No bo, serio, Kev? Cała paczka bekonu na raz? Nawet ja nie dałbym temu rady.
Kevin, przysadzisty pitbul, zaskomlał cicho, kręcąc mokrym nosem.
Silas wcisnął przycisk otwierający okno i nieco bardziej je uchylił.
– Tylko mi tu nie puszczaj pawia. Muszę zrobić dobre wrażenie na kliencie, który desperacko potrzebuje mojej fachowej opinii. Psie rzygi nie robią dobrego wrażenia.
Ogon psa radośnie się zakołysał, kiedy do samochodu wdarł się strumień ciepłego wiosennego powietrza.
Silas też uwielbiał tę porę roku. W czasach dzieciństwa oznaczała, że niekończące się lato wypełnione pływaniem, rzucaniem kamieni do wody i nocowaniami u kolegów jest już za pasem. Kiedy był dorosły, pierwsze wiosenne dni bez powrotów chłodu podnosiły na duchu mieszkańców zachodniej części Idaho, którzy teraz zaczynali myśleć o ściółkowaniu, pieleniu i budowaniu murków oraz patiów, planując przyszłe przyjęcia w ogrodzie. Myśleli też o tym, jak bardzo nie chce im się samodzielnie wykonywać tych prac.
Nieprzypadkowo właśnie dzisiaj ulotki reklamowe Bitterroot Landscapers lądowały w skrzynkach pocztowych w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów. Silas nie tylko pokazywał w nich, jak ładnie, schludnie wygląda świeża ściółka oraz równo przystrzyżony trawnik, ale także zadbał o to, żeby dać właścicielom domów do zrozumienia, jaka to upierdliwa, ciężka praca.
Po kilku latach stałego rozwoju firmy przeczuwał, że ten sezon będzie trudniejszy. Zamknięcie fabryki oznaczało, że wielu mieszkańców okolicy liczyło się z każdym groszem. Silas był zatem przygotowany, żeby samemu zacisnąć pasa i zadbać o to, żeby jego pracownicy mieli niezakłóconą ciągłość zleceń.
Jednak nie przewidział, że może do niego zatelefonować ktoś z Old Campbell Place.
Mieszkając od urodzenia w Kinship, Silas znał dom nad urwiskiem nie gorzej niż lodówkę z wędlinami w lokalnym sklepie Garnet Grocery i każdą ukrytą pod lustrem wody, czyhającą na nieostrożnych kajakarzy skałę na rzece Payette, którą uważał za swoją własność.
Sądząc po rozmowie telefonicznej, nowy właściciel nieruchomości nie zamierzał się ograniczyć do połatania naprędce tej staruszki. Silas zaś zamierzał tak omotać tego człowieka, żeby to właśnie on mógł dorwać się do otaczającego dom terenu.
Pies ciężko sapnął.
No tak, o ile pewien ktoś utrzyma w żołądku śniadanie.
Droga była coraz węższa i bardziej stroma. Pick-up piął się pod górę. Silas zaśmiał się, kiedy klient – mężczyzna o nazwisku Dean Jensen i akcencie z wypowiadanymi po kalifornijsku samogłoskami – zapytał, czy ma mu podać wskazówki, jak dojechać na miejsce. Przecież wszyscy wiedzieli, jak trafić do Old Campbell Place.
Zwolnił i dał sygnał kierunkowskazem, że skręca w boczną ścieżkę. Nawet kamuflaż z dzikich klonów – odmiany z Gór Skalistych – oraz czeremch wirginijskich nie mógł ukryć przed nim drogi.
Podskakując na wybojach, zauważył świeże koleiny w błocie. Zatem nie był pierwszym fachowcem na miejscu zlecenia. To dobry znak – właściciel miał dosyć zapału, żeby szybko zacząć pracę. Silas doszedł do wniosku, że podziela jego ekscytację. Tymczasem topole osikowe, które zdawały się pożerać podjazd, przerzedziły się i wyłonił się zza nich dom.
Silas gwizdnął tak, że aż Kevin się ożywił.
Dom w czasach swojej świetności był piękny. Teraz rozsypywał się i zapadał w sobie. Jednak pod obłażącą farbą i pobitymi oknami dało się dostrzec niegasnący urok. Grunty wokół niego – Silas przed przyjazdem obejrzał mapy, żeby odświeżyć pamięć – obejmowały dwa hektary ziemi na łagodnych wzniesieniach. Dom, garaż, stodoła, pozostałości szklarni. Matka natura pracowała w pocie czoła przez wszystkie te lata, kiedy posiadłość stała pusta. Drzewa i krzaki, chwasty i osty.
To miejsce potrzebowało miłości. I to niemało. Ale był w nim potencjał. Posiadłość mogła odzyskać blask, choć wymagało to dbałości... i pojemnego portfela. Chciał się nią zająć. Nie tylko po to, żeby zabezpieczyć pracę dla swoich ludzi i dopływ gotówki. Nie. Kusiła go idea odciśnięcia swojego śladu na tym elemencie lokalnej historii.
Bekonowe beknięcie Kevina wyrwało Silasa z jego romantycznych śnień na jawie.
– Fuj, stary.
Zauważył przed wejściem furgonetkę z logo Hines Contracting i zaparkował koło pick-upa tej samej marki, modelu i koloru – niebieskiego – co jego auto.
– Nie ruszaj się stąd, a jeśli będziesz musiał rzygać, zrób to za okno – nakazał psu.
Siatkowe drzwi przeciwko insektom otworzyły się z trzaskiem i zamknęły, a Silas ujrzał wychodzącego przez nie swojego byłego trenera małej ligi.
– Jak leci, Jim?! – krzyknął Silas, wysiadając.
– Co za chata, Sy – powiedział Jim z uśmiechem zwykle zarezerwowanym dla najbliższych sąsiadów.
– To prawda. Mam nadzieję, że właściciel ma głębokie kieszenie.
– Głębokie, ale sięga do nich z głową. Będzie tu sporo roboty – odparł wesoło Jim. – Na szczęście mamy do czynienia z osobą, której nie brakuje oleju w głowie ani wizji. O ile zdołałem się zorientować, budżet jest przyzwoity.
„Miód na serce drobnych przedsiębiorców z Kinship” – pomyślał Silas.
Siatkowe drzwi znów zaskrzypiały, otwierając się, a potem się zatrzasnęły, Silas zaś poczuł, że jego świat zakołysał się i przechylił o kilka stopni.
Robocze buty były odrapane bynajmniej nie po to, żeby modnie wyglądały. Długie nogi zdawały się ciągnąć bez końca w nogawkach znoszonych spodni budowlanych. Krągłości – subtelne – odznaczały się pod ubrudzoną ziemią koszulką na ramiączkach. Dłonie w rękawicach ochronnych z różową lamówką przerzuciły przez balustradę flanelową koszulę z długim rękawem.
Silas jeszcze nawet nie dotarł do twarzy, a już w jego oczach zapłonęło pożądanie.
Taksował postać wzrokiem, katalogując wszystko tak szybko, jak to tylko możliwe. Skórę wypieszczoną słońcem, szczupłe, lecz umięśnione ręce, silne ramiona. Miękkie rysy twarzy w kształcie serca pod grzywką włosów. Pojedyncze kosmyki w kasztanowym kolorze wymykały się z krótkiego kucyka nad długą, smukłą szyją i okalały wyraźnie zarysowane kości policzkowe oraz prosty nos. Usta były nieuszminkowane, ale układały się w rodzaj uśmiechu zwiastującego sekrety.
– Wow – powiedział Silas.
– Dobrze się czujesz, młody? – zapytał Jim.
Silas – podobnie jak cała reszta wysportowanej społeczności Kinship – był dla tego mężczyzny „młodym”, odkąd ukończył siedem lat.
– „Dobrze” nie oddaje nawet części tego, jak się czuję – przyznał.
Jim przewrócił teatralnie oczami, a potem powitał boginię na werandzie:
– Bardzo nam miło panią poznać, pani Nichols.
– Proszę mi mówić Maggie – sprostowała bogini. Miała nieco gardłowy głos, jakby lekko chropowaty. Brzmiał jak chrypka po wychyleniu zbyt szybko kolejki whisky. – Będę czekała na wycenę.
– Przygotuję ją na poniedziałek – zapewnił klientkę Jim, po czym zrobił pauzę i popatrzył na Silasa takim wzrokiem, jakby ten zjawił się w pracy wystrojony jak na bal.
Gwoli ścisłości, raz mu się to zdarzyło. Zakład to zakład, trzeba go dotrzymać.
Jim klepnął Silasa w ramię.
– Na razie, Sy.
– Na razie, trenerze – odparł ten, nie odrywając oczu od Maggie Nichols, kobiety o mocnych ramionach i seksownym głosie.
Mierzyli się chwilę wzrokiem, po czym kobieta zdjęła rękawice.
– Sy, czyli zapewne Silas Wright, tak? Z Bitterroot Landscapes?
– Wygląda na to, że tak, to ja – odparł i zbliżył się do werandy przyciągany do niej z taką siłą, jakby znalazł się na haku wyciągarki. – Ale nie sądzę, żebym miał przyjemność z Deanem Jensenem.
Spotkali się w połowie schodów.
– Maggie Nichols – powiedziała, wyciągając do niego rękę. Bez obrączki. Z długimi palcami. I kilkoma odciskami.
Silas ujął jej dłoń i przez chwilę rozkoszował się niewidzialnymi iskrami, które posypały się dokoła pod wpływem ich kontaktu. Kobieta miała brązowe oczy o ciepłym spojrzeniu, ze złotymi refleksami. Od razu przywiodły mu na myśl migoczące w słońcu topazy.
– Zawsze się pan tak długo wita, panie Wright? – zauważyła, zerkając znacząco na ich złączone dłonie.
Silas wyszczerzył w uśmiechu zęby.
– Przeprosiłbym, ale nie chcę, żeby nasze relacje zaczęły się od kłamstwa, bo prawdę mówiąc, wcale nie jest mi przykro.
– Aha, specjalista od krajobrazu, a przy tym flirciarz – rzuciła lekko Maggie, cofając dłoń.
Kevin żałośnie zaskomlał w oknie samochodu.
– Cicho tam, Kevin! – krzyknął Silas, nie odwracając się.
Łuk jej ust zmienił się w pełnowymiarowy uśmiech. Silas poczuł ucisk w żołądku, jakby nagle znalazł się na rollercoasterze.
– Twój pies wabi się Kevin? – zapytała.
Słysząc to, pies znowu wydał z siebie godny współczucia pisk.
– Sam wybrał sobie takie imię – wytłumaczył Silas. – W schronisku próbowano mu nadać każde normalne psie imię, jakie zwykle nadaje się czworonogom, ale w końcu trzeba było przejść do ludzkich.
– Ooo – rozczuliła się Maggie.
Czułość, którą dostrzegł w jej oczach, kazała mu niechętnie oderwać od niej wzrok i przenieść go na psa. Kevin w najlepsze odgrywał swoją sprawdzoną wiele razy rolę zwierzaka pogrążonego w depresji. Jedna z jego fafli żałośnie zahaczyła się o boczne lusterko pick-upa.
– Nie daj się na to nabrać – uprzedził Sy. – On jest zdolny do najbardziej diabolicznych sztuczek, kiedy chce zwrócić na siebie uwagę.
Jak na sygnał z gardła psa wydobył się skowyt.
– Mógłbyś go wypuścić z samochodu – powiedziała przyszła żona Silasa, co świadczyło o tym, że już wpadła w pułapkę zastawioną przez Kevina.
– Tak ci się wydaje, ale Kevin jest dość krzepki i chociaż ma złote serce, to może kogoś nastraszyć swoim wyglądem. Poza tym zżarł dzisiaj całe opakowanie grubo krojonego wędzonego bekonu i mam pewne obawy, czy da radę go strawić.
– Jeśli miałby się pozbyć śniadania, to lepiej, żeby zrobił to tutaj, a nie tam – zauważyła trzeźwo. – Jeżeli chociaż część dostanie się do przewodów wentylacyjnych, to nigdy się tego nie pozbędziesz.
Wyczuwając sprzymierzeńca, pies się ożywił.
– Już to widzę, że nie po raz ostatni zmawiacie się przeciwko mnie – powiedział Silas, a potem zszedł ze schodów i ruszył w kierunku samochodu. – Tylko nie nabierz przekonania, że zawsze pójdzie ci ze mną tak łatwo.
– Ojej – westchnęła Maggie, kiedy amerykański pitbulterier o wadze trzydziestu pięciu kilogramów wyskoczył z auta i świętował odzyskanie wolności błyskawiczną rundą honorową dokoła podwórka przed domem.
Wtem pies przypomniał sobie, że winien jest komuś podziękowanie, i wdarł się niczym pług na schody na werandę.
– Nie skacz! Nie wolno! – krzyknął Silas, biegnąc za swoją niesforną kulą wyburzeniową.
Maggie przygotowała się na zderzenie, ale Kevin zatrzymał się z poślizgiem i przysiadł na wielkim zadzie na deskach u jej stóp.
Widząc, że nie doszło do katastrofy, Silas zwolnił kroku. Czasami hamulce jego ciężkiego zwierzaka nie działały wystarczająco sprawnie.
– Uuu, kto jest najprzystojniejszym chłopcem na świecie? – przemawiała Maggie, tarmosząc potężnie zbudowanego psa.
Kevin omdlewającym ruchem obrócił się na grzbiet, żeby ułatwić jej dostęp do swojego brzucha.
– Przestań już się wtrącać w moje interesy, psie – jęknął Silas.
Maggie wyprostowała się nad Kevinem. Była mniej więcej o głowę niższa od stu dziewięćdziesięciu trzech centymetrów Silasa. Ten zauważył w myślach, że to odpowiedni wzrost do całowania bez groźby, że komuś strzyknie w karku.
– No właśnie – powiedziała. – Interesy. Przejdźmy się i porozmawiajmy o nich.
– Jestem do twojej dyspozycji – odparł i zszedł za nią z werandy.
– Nie będę obrażać twojej inteligencji, mówiąc, że jest tu mnóstwo roboty – zaczęła. – Choćby tamte drzewa. Wygląda na to, że próbują pochłonąć całe dwieście pięćdziesiąt metrów podjazdu.
– Mam specjalistę od drzew. A właściwie specjalistkę – powiedział, równając z nią krok.
Kevin dreptał przed nimi, już zajęty swoją węchową inwentaryzacją.
– Dobrze. Mamy tu też trochę prehistorycznych zarośli kłębiących się przed domem i po wschodniej stronie. I klęskę urodzaju trującego bluszczu.
– Jestem na niego odporny – wtrącił Silas. – To jedna z moich licznych supermocy. Jaka jest twoja?
– Mam wbudowany czujnik kłamstw. Tego trzeba będzie się pozbyć – dodała, wskazując na gęstwinę niskich krzaków i drzewek, które wyrosły wzdłuż ścian domu.
– Zgadzam się. Parter się doświetli, kiedy to wytniemy. Które święto lubisz najbardziej? – zapytał.
– Dziękczynienia – odparła, nie zastanawiając się. – Tutaj też mamy mały problem, w którego rozwiązaniu może nam pomóc twoja dziewczyna od drzew.
Małym problemem był wysoki na dwadzieścia metrów świerk, który postanowił się zdrzemnąć, wsparłszy się o dom.
Silas dokładniej się mu przyjrzał.
– Rósł tutaj tak długo, że usechł ze starości. Będzie z niego sporo drewna do palenia w kominkach, bo zakładam, że nie zamierzasz ich wymienić na gazowe.
– W tych dwóch na parterze będzie się palić drewnem – powiedziała.
– To dobrze. Głupio byłoby zerwać współpracę na tak wczesnym etapie naszego partnerstwa – skomentował, usuwając jej z drogi gałąź rajskiej jabłoni, kiedy szli na tył domu.
Maggie przeszła pochylona pod jego wyciągniętą ręką.
Pies radośnie przetoczył się koło nich z nosem przy samej ziemi, węsząc i prychając wzdłuż starego żelaznego płotu.
– Ten płot przywodzi mi na myśl nawiedzony cmentarz – powiedziała Maggie, obserwując go. – Nie złamałbyś mi serca, gdybyś powiedział, że trzeba go usunąć.
– Łatwizna.
Silas zamilkł na chwilę, żeby rozejrzeć się po terenie za domem. Poranne słońce było za ich plecami, z przodu domu. Zielsku, które już się odradzało po zimie, nie przeszkadzał cień. Klony kiełkowały wśród wysokich do pasa traw, tworząc plątaninę gałęzi i pędów. Dwa zdziczałe krzewy głogu rozrosły się zbyt blisko domu.
– Możliwe, że trzeba będzie ściąć kilka z tych wyższych drzew – wyraził swoją opinię. – Nie chcesz, żeby to z powrotem tak zarosło. A poza tym taki duży dom musi mieć wolną przestrzeń z tyłu, gdzie mogą się wybiegać dzieciaki i psy. Masz? Dzieciaki albo psy?
– Racja. I nie, nie mam. Ale może je mieć następny właściciel.
– To duży projekt jak na dom, który ma być odsprzedany – zauważył.
– Największy, z jakim się do tej pory mierzyłam – odpowiedziała i poprowadziła go przez dżunglę na północną stronę domu. – Ale zakres prac mnie nie przeraża i nie chcę mieć w drużynie nikogo, kto się boi odrobiny... okej, mnóstwa ciężkiej pracy.
Silas stanął przed nią i przyłożył dłoń do piersi.
– Maggie, jestem śmiertelnie poważny, kiedy mówię ci, że Ciężka Praca to moje drugie imię.
Maggie posłała mu spojrzenie, w którym wyraźnie widział, że już owinął ją sobie wokół palca.
– O, na pewno nie – powiedziała.
– No dobra. Okej. Moje drugie imię naprawdę brzmi Andrew. Ale moim mottem życiowym jest: „Bierz się ostro do roboty, baw się jeszcze ostrzej”.
– Aha, w to mogę uwierzyć.
– Jestem ci potrzebny, Maggie.
– Hmm. To się jeszcze okaże. Zależy mi nie tyle na przestrzeni do biegania za domem, ile na tym, żeby jakiś bystry, nieunikający wyzwań architekt krajobrazu znowu tchnął życie w to miejsce.
Tam, gdzie przedtem był taras, teraz czyhało na nieostrożnych sto sześćdziesiąt siedem przyczyn wniosków o odszkodowanie za uszczerbek na zdrowiu z powodu potknięć i upadków. Mur oporowy na jego końcu przestał cokolwiek wspierać i zdecydował raczej sam się na jakiś czas wesprzeć na trawie, by sobie odsapnąć. No i jeszcze ta fontanna. Cztery wielkie konie, chyba ogiery, jeżeli ich wyposażenie odtworzono zgodnie z naturą, zajmowały centralną część tej konstrukcji.
Ciemna, mętna zupa utworzyła się po deszczach na jej dnie, przykrywając nagromadzone przez wiele lat szczątki organiczne, pozostałości różnych pór roku.
W obecnym stanie fontanna stanowiła w najlepszym razie wylęgarnię komarów, w najgorszym zaś nadawała się do rozbiórki.
– Wow! – powiedział Silas drugi raz, odkąd tu przyjechał.
Odpiął od paska taśmę mierniczą i obrócił bejsbolówkę daszkiem do tyłu.
– Eee... Nie wiem, ile czasu upłynęło od ostatniego razu, kiedy wszystko tu działało, ale mam wielką ochotę to uruchomić – powiedziała Maggie z nutą zadumy w głosie.
Kevin podbiegł do niej, ściskając w potężnej szczęce gruby patyk. Wypluł go u jej stóp i wyczekująco uniósł głowę. Silas dostrzegł na jednym końcu patyka plątaninę korzeni z grudami ziemi i miał nadzieję, że nie jest to młode drzewko, które pies wyrwał wprost z ziemi. Zwierzę było utytłane od nosa aż po ogon, dolną część pękatego tułowia pokrywała warstwa ciemnego, świeżego błota.
– Ojej, wpadłeś do studni? – zapytała psa Maggie.
Ten szczeknął z zadowoleniem.
Kobieta odłamała znacznie mniejszy patyk i rzuciła go w kierunku tyłu domu. Miała dobrze wyćwiczoną rękę. Kevin popędził za gałązką, rozbryzgując błoto na wszystkie strony.
– Przepraszam za mojego nieokrzesanego przyjaciela – powiedział Silas. – Mógłbym cię zapewnić, że nie zawsze jest takim durniem, ale bym skłamał. Właśnie dlatego wylali go ze szkoły dla psich terapeutów.
Maggie skierowała swoje bystre, brązowe oczy ku miejscu, w którym pies tarzał się z krępymi łapami w górze.
– Ze szkoły dla psich terapeutów?
– W schronisku stwierdzono, że skoro jest kumaty i uczuciowy, będzie z niego dobry psi terapeuta albo przyjaciel dający wsparcie emocjonalne. Szybko się uczył, ale zwyciężyła jego uparta natura, której przedtem nikt nie wziął pod uwagę. Trenerzy nauczyli go otwierać szuflady i drzwi lodówki, ale robił to tylko wtedy, kiedy sam miał na to ochotę. Dzisiaj, gdy wstawałem z łóżka, uderzyłem się w kostkę o szufladę szafki nocnej. Okazało się, że wysunął ją, a potem poczęstował się całym moim zapasem bekonu.
– Wow – skwitowała Maggie.
– Skoro już mowa o „wow”, to może chcesz mi pokazać ten widok? – zaproponował Silas, wskazując w kierunku urwiska.