Nowy projekt Maggie - Lucy Score - ebook + książka

Nowy projekt Maggie ebook

Score Lucy

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Autorka bestsellera „New York Timesa”, To, co zostaje w nas na zawsze, zaprasza na nowy, gorący romans, który rozkwitnie w małym miasteczku między Maggie, sensacją YouTube’a, specjalistką od renowacji domów, ściśle kierującą się w życiu wskazaniami kompasu moralnego, a Silasem, seksownym architektem krajobrazu, który obrał sobie za cel skruszenie otaczającego ją muru. Czy te przeciwieństwa mogą się przyciągnąć i podnieść temperaturę... ale nie na tyle, by wszystko strawił pożar?

Maggie przystępuje z pasją do kolejnego wyzwania. Uzbrojona jedynie w łóżko polowe i ekspres do kawy przyjeżdża do maleńkiego Kinship w Idaho, żeby odrestaurować zrujnowaną wiktoriańską kamienicę. Przygotowała już listy zadań, rozrysowała plany i zorganizowała zespół fachowców. Jedyne, na co na pewno nie przeznaczyła czasu, to pociągający, wyluzowany architekt krajobrazu Silas. A on tymczasem wznosi się w sztuce flirtu na nowe, nieznane dotąd wyżyny. I wytrwale robi to nagi od pasa w górę... a czasami nawet w dół. Może jednak przelotny romansik dałoby się jakoś wcisnąć w harmonogram? Tylko czy Maggie naprawdę mogłaby osiąść w miejscu, skoro całą karierę zbudowała na tym, że jest nieodmiennie w ruchu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 607

Oceny
4,5 (262 oceny)
168
60
28
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szynkour
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Wyjątkowo sympatyczny romans, który niewiele ma w sobie sztampowego romantyzmu, za to aż kipi budowaniem relacji. Nie ma wielkich dram, idiotycznych zachowań i przyjaciół dających najbardziej szkodliwe rady, przyklaskujących chorym akcjom. Jest emocjonalne dorastanie, szukanie przyczyn problemów oraz stawianie na dobrą komunikację, i to nie wyłącznie z partnerem. Można powiedzieć, że jest to zdrowy romans, bez toksycznych zachowań, z przyzwoitą dawką humoru i lekkiego szaleństwa. Każda postać ma swój charakter, kolejne osoby nie zlewają się czytelnikowi w jedną nieokreśloną postać, więc drugi plan też świetnie działa. Takich poproszę więcej.
90
Marchewka1980
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Lekka przyjemna polecam lekki, wakacyjny romans opowiada o losach youtuberki i hot ogrodnika. Treść ubarwiona tajemnicami remontowanego domu, przyjacielskimi drugoplanowymi bohaterami. Wszystko w atmosferze pozytywnego nastawienia i dobrej woli. Kevin, mistrz pierwszego planu i każdego kolejnego też. Oddany ojciec małej pary, równie jak on absorbującej otoczenie. Powieść ciepła, optymistyczna, pełna humoru i uczuć. W której nie brakuje wzruszeń i głębszych refleksji. Idealna na leniwe popołudnia.
50
Aelinnn

Nie polecam

gość zakochuję się od pierwszego wejrzenia, dosłownie. Zna dziewczynę z 10 min, już ja przejrzał na wylot, i wysyla swojej rodzinie zdjęcie z nia i mówi że to jego przyszła żona. Odpadłam po tym. Przeszłam na koniec a tam zero zaskoczenia. oczywiście że została, i oczywiście że we wszystkim się myliła -.-
30
A_nia78

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo mi się podobała. Zabawna, są dialogi na poziomie, historia fajnie się rozwija. Polecam.
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuMag­gie mo­ves on
Co­py­ri­ght © 2022 by Lucy Score Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Bo­ok­case Li­te­rary Agency, and Bo­oklab Agency. Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Co­ver de­sign and il­lu­stra­tion by Hat­tie Win­dley Co­ver co­py­ri­ght © 2022 by Ha­chette Book Group, Inc.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Opra­co­wa­nie pol­skiego pro­jektu okładki i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
ISBN 978-83-8265-893-4
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Binge Re­aders Ano­ny­mous,

moja od­na­le­ziona ro­dzino –

to dla Was.

1

– A MOŻE PO­WIN­NAŚ OD RAZU USY­PAĆ stos z bank­no­tów i pod­ło­żyć pod niego ogień?

– Ha, ha, po­wie­dział, co wie­dział – od­parła Mag­gie, sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć za­wo­dze­nie Ae­ro­smith do­bie­ga­jące z gło­śni­ków.

Przy­zwy­cza­iła się już do prze­sad­nej tro­ski, z jaką Dean przy­glą­dał się jej bu­dże­tom na re­no­wa­cję, oraz do nie­zmien­nego braku wiary z jego strony w jej umie­jęt­ność zmie­nia­nia kosz­ma­rów w ma­rze­nia.

Dom stał przed nimi – wi­dzieli go przez za­laną desz­czem szybę pick-upa, który prze­ci­skał się przez gąszcz po­ra­sta­jący obie strony drogi po­cię­tej głę­bo­kimi ko­le­inami. Par­ter i dwa pię­tra. Ol­brzy­mia we­randa skrę­ca­jąca na jed­nym końcu za za­łom bu­dynku. Kryty gon­tem dach i rzeź­bie­nia w drew­nie po­kry­tym kil­koma war­stwami li­sza­jo­wa­tej farby wal­czyły ze sobą o to, które z nich pierw­sze przy­cią­gnie wzrok ob­ser­wa­tora.

Nic jed­nak nie mo­gło kon­ku­ro­wać z wie­życzką. Jej część na par­te­rze sta­no­wiła część we­randy, a na pierw­szym pię­trze peł­niła funk­cję bal­konu. Dru­gie, a za­ra­zem ostat­nie pię­tro było za­bu­do­wane, ozdo­bione owal­nymi oknami i zwień­czone stoż­ko­wa­tym da­chem z iglicą. Mag­gie do­my­ślała się, że wi­dok stam­tąd oszo­ło­miłby na­wet prag­ma­tycz­nego De­ana.

Tym­cza­sem opadł on z po­wro­tem na swoje miej­sce i po­trzą­snął głową.

– Niech to le­piej bę­dzie pierw­szy i ostatni raz, kiedy ku­pu­jesz nie­ru­cho­mość, nie do­ko­naw­szy oglę­dzin.

W jego gło­sie dało się sły­szeć po­ranną chrypkę, jak zwy­kle kiedy Mag­gie zda­rzało się wy­rwać go z re­ge­ne­ru­ją­cego snu.

To nie­zu­peł­nie tak, że nie wi­działa wcze­śniej tej nie­ru­cho­mo­ści, ale wąt­piła, czy prawda do­da­łaby uf­no­ści jej wspól­ni­kowi.

– Oglą­da­łam zdję­cia – po­wie­działa więc, nie wda­jąc się w szcze­góły.

– Ja też oglą­da­łem te same zdję­cia i pa­mię­tam wy­raź­nie, że pró­bo­wa­łem od­wieść cię od tego za­kupu.

– Zo­staw na­rze­ka­nia na póź­niej – po­ra­dziła mu Mag­gie, gdy wy­sia­dali z pick-upa.

Zie­mia pod ich bu­tami ro­bo­czymi była miękka i wil­gotna.

Tam, gdzie nie­gdyś mu­siał się znaj­do­wać ele­gancki pod­jazd osło­nięty szpa­le­rem drzew, te­raz cią­gnęła się le­d­wie ścieżka w gę­stwi­nie chasz­czy. Za­nie­dbane drzewa i krzewy zda­wały się zde­ter­mi­no­wane, by za wszelką cenę przy­wró­cić tę po­sia­dłość na­tu­rze.

Je­śli jed­nak cho­dzi o sam dom, to pod ma­ską po­zo­rów kryła się praw­dziwa ma­gia. Mag­gie do­strze­gała jej prze­bły­ski pod war­stwami prze­gni­łego drewna i farby, za­pewne oło­wio­wej. Ni­czym za­ko­pany skarb, który tylko czeka, aż ktoś go wy­do­bę­dzie.

Mag­gie po­chy­liła na bok głowę i przy­glą­dała się fa­sa­dzie. Kro­ple desz­czu bęb­niły na daszku jej czapki.

„Może i jest eks­tra­wa­gancki. Na pewno za­nie­dbany”.

– Nie je­ste­śmy już na plaży w Ore­go­nie, Toto – po­wie­dział Dean, pa­trząc po­dejrz­li­wie na do­misz­cze.

– To prawda, nie je­ste­śmy – zgo­dziła się z nim i wsu­nęła dło­nie do kie­szeni, ża­łu­jąc, że nie ma klu­cza.

Przed kil­koma dniami sprze­dała swój naj­now­szy od­re­stau­ro­wany dom, uro­czy bun­ga­low przy plaży. Na­dal czu­jąc w kie­szeni żar ra­chunku wy­sta­wio­nego na naj­wyż­szą jak do­tąd kwotę, spa­ko­wała ma­natki i ru­szyła w dal­szą drogę, na po­szu­ki­wa­nie no­wej przy­gody na wscho­dzie kraju.

– Co to w ogóle jest, do dia­bła? – za­py­tał Dean, pod­cią­ga­jąc su­wak ka­mi­zelki aż pod brodę. – Co to tu robi?

Do­kład­nie ów fakt, że ta nie­gdyś oka­zała ka­mie­nica pa­suje do oko­licy jak pięść do nosa, za­wa­żył na tym, że Mag­gie się w niej za­ko­chała. W tej czę­ści Idaho ro­iło się od drew­nia­nych chat, schlud­nych bun­ga­lo­wów nad je­zio­rami oraz ki­czo­wa­tych do­mów z ce­gły i de­sek w po­rząd­nych dziel­ni­cach śród­miej­skich. Ale tu­taj, nad rzeką, w oto­cze­niu gór i la­sów osi­ko­wych, kró­lo­wała wik­to­riań­ska ka­mie­nica w stylu kró­lo­wej Anny.

Dom, no­szący na­zwę Old Camp­bell Place, z dumą i bez cie­nia wstydu zaj­mo­wał miej­sce nad urwi­skiem, od do­brze po­nad stu lat za nic ma­jąc wszel­kie dzia­ła­jące na niego ży­wioły. Mag­gie ku­pi­łaby go, na­wet gdyby nie wie­działa o jego prze­lot­nym związku z jej wła­sną hi­sto­rią ro­dzinną.

– Zbu­do­wał go Aaron Camp­bell dla swo­jej żony Avy, która po­dobno była wielką ro­man­tyczką – za­częła, przy­go­to­wu­jąc grunt pod wła­ściwy te­mat.

– O, lo­sie. Szy­kuje się dłuż­szy wy­kład.

– Ro­dzina pana Camp­bella miała w po­sia­da­niu sieć skle­pów ju­bi­ler­skich oraz za­rzą­dzała tar­ta­kiem w tej oko­licy.

– Mor­do­wa­nie drzew mu­siało im za­pew­niać spory do­chód – roz­my­ślał gło­śno Dean, nie­pew­nie te­stu­jąc pierw­szy sto­pień scho­dów na we­randę.

– Wła­ści­wie źró­dłem pie­nię­dzy Camp­bella było pięt­na­ście po­wie­ści we­ster­no­wych, które na­pi­sał.

Dean jęk­nął.

– Jak ja nie cier­pię do­mów, które mają nie­zwy­kłą hi­sto­rię. To za­wsze spra­wia, że bar­dziej sza­stasz pie­niędzmi.

– Camp­bel­lo­wie po­świę­cili cztery lata bu­do­wie tego domu, bo za­le­żało im, żeby każdy jego cen­ty­metr kwa­dra­towy był ide­alny.

– A po­tem zmarli tra­gicz­nie na ty­fus albo za­tru­cie oło­wiem z farby? – pró­bo­wał zgad­nąć Dean.

Mag­gie dała mu lek­kiego kuk­sańca i ta­necz­nym kro­kiem wbie­gła po scho­dach na we­randę.

– Nie. Żyli tu szczę­śli­wie po­nad czter­dzie­ści lat, hoj­nie wspie­ra­jąc bu­dżet mia­sta. Wy­cho­wali ro­dzinę. Wy­da­wali ba­jeczne przy­ję­cia.

– I do­piero po­tem umarli.

– I po­tem umarli. Ro­man­tycz­nie, w od­stę­pie kilku mie­sięcy od sie­bie. Dom prze­ka­zy­wano so­bie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie... z lep­szym i gor­szym skut­kiem, je­śli cho­dzi o gust. Kilka po­ko­leń póź­niej ro­dzinna for­tuna się wy­czer­pała, a dom w la­tach osiem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku prze­ka­zano pod za­rząd mia­sta.

– W jaki spo­sób mia­sto się nim za­jęło? – za­py­tał scep­tycz­nie Dean.

Po­trzą­snął ba­lu­stradą, po czym zer­k­nął na Mag­gie tak, jakby coś jej wła­śnie udo­wod­nił, bo dwie tralki od­pa­dły i wy­lą­do­wały na ziemi.

– Dam radę to na­pra­wić – za­pew­niła go.

– Wła­dze mia­sta utwo­rzyły w nim Mu­zeum Ro­dziny Camp­bel­lów i pro­wa­dziły je po­nad dzie­sięć lat. Dla­tego też w środku znaj­duje się mnó­stwo pa­mią­tek ro­dzin­nych.

– Na­wet nie pró­buj mnie pro­sić, że­bym wy­stą­pił jako skarb­nik pod­czas wy­prze­daży ga­ra­żo­wej. Przy­kro mi, Mag­pie, tego dnia je­stem bar­dzo za­jęty.

– Oj, nie kry­guj się. Ostat­nim ra­zem tak słodko się han­dry­czy­łeś z tą babką od ko­ściel­nego bingo w Aber­deen, że wszy­scy byli tobą za­chwy­ceni.

Mag­gie osło­niła oczy dłońmi, po­chy­liła się do jed­nego z za­ro­śnię­tych bru­dem okien przy drzwiach wej­ścio­wych i zaj­rzała do środka. Ta­peta. Cu­dow­nie szka­radne złoto-nie­bie­skie ba­żanty ob­la­zły ściany ga­bi­netu ni­czym na­der in­wa­zyjny bluszcz. Palce Mag­gie rwały się, żeby jej do­tknąć. Od pa­trze­nia na ten agre­sywny wzór tak bar­dzo szczy­pały oczy, że mógł się tu spraw­dzić jako ozdoba. Mag­gie za­uwa­żyła kilka przed­mio­tów de­ko­ra­cyj­nych, mię­dzy in­nymi ob­raz, który wy­glą­dał na por­tret, nad po­czer­nia­łym ko­min­kiem. Po­tarła szybę prze­mo­czo­nym rę­ka­wem, ale uzy­skała je­dy­nie tyle, że roz­ma­zała grubą war­stwę brudu.

– A skoro już przy tym je­ste­śmy, to kiedy za­mie­rzasz ogło­sić roz­po­czę­cie tego no­wego pro­jektu, który za­gwa­ran­tuje ci ban­kruc­two i stratę wszyst­kich ob­ser­wu­ją­cych na YouTu­bie? – za­py­tał Dean, gło­śno tu­piąc na scho­dach.

Zda­niem Mag­gie, ten fa­cet zde­cy­do­wa­nie za dużo czasu po­świę­cał licz­bom. Bu­dże­tom. Sta­ty­sty­kom ob­ser­wu­ją­cych jej ka­nał – obec­nie miała ich po­nad 900 ty­sięcy – i do­la­rom z re­klam. Jed­nak dla­tego ich współ­praca ukła­dała się tak do­brze. Dean miał ob­se­sję na punk­cie cy­fe­rek na pa­pie­rze, ona zaś zmie­niała kosz­mary w domy ma­rzeń.

Ru­szyła z nim za za­łom domu i zna­leźli się na nie­rów­nym ta­ra­sie. Ka­mienne płyty tu­taj wy­ma­gały uło­że­nia na nowo.

– Mamy przy­go­to­wane jesz­cze trzy od­cinki do­ty­czące bun­ga­lowu przy plaży. Ale już za­cznę po­ka­zy­wać na In­sta­gra­mie za­jawki tego domu.

Dean po­tknął się, za­to­czył, po czym kop­nął w ka­mień, który zło­śli­wie wpadł mu pod but.

– Po­cze­kaj do ju­tra, kiedy to miej­sce bę­dzie na­le­żeć do nas i za­cznie obo­wią­zy­wać ubez­pie­cze­nie, a po­tem mo­żesz so­bie do woli pa­dać na twarz i roz­kwa­szać nos – do­ra­dziła mu Mag­gie.

– A to co, do dia­bła?! – Za­sko­czony Dean wy­cią­gnął rękę w kie­runku be­to­no­wego po­mnika.

Mag­gie uśmiech­nęła się od ucha do ucha.

– Fon­tanna.

W środ­ko­wej czę­ści pod­stawy fon­tanny stały cztery ka­mienne ru­maki nie­mal na­tu­ral­nych roz­mia­rów. Je­den sta­wał dęba z unie­sio­nymi ko­py­tami, a po­zo­stałe za­sty­gły w ga­lo­pie.

– To wy­gląda jak ko­nie czte­rech jeźdź­ców Apo­ka­lipsy sto­jące na straży za­lążka epi­de­mii go­rączki za­chod­niego Nilu – za­uwa­żył Dean, przy­glą­da­jąc się czar­nej, męt­nej brei w ba­se­nie fon­tanny.

Mimo tych zło­śli­wo­ści, wy­wo­ła­nych w du­żej mie­rze de­fi­cy­tem ko­fe­iny, Mag­gie za­uwa­żyła, że jej gder­liwy part­ner za­czyna ta­jać... na ra­zie tylko mi­ni­mal­nie. Dean miał sła­bość do eks­tra­wa­gan­cji. To dla­tego od tylu lat to­le­ro­wał Mag­gie.

– Pro­szę, po­wiedz, że siu­siają wodą.

– Na pewno da się to zor­ga­ni­zo­wać – od­parła za­my­ślona.

Dean mruk­nął pod no­sem i po­szedł na drugi ko­niec ta­rasu, w kie­runku ogrodu za do­mem.

– Mamy tu spo­rej wiel­ko­ści pro­blem – rzekł, za­trzy­mu­jąc się na­gle.

Mag­gie obe­szła go i jej wzrok padł na świerk le­ni­wie wsparty o tylną ścianę domu. Tego nie było na żad­nym zdję­ciu.

– Mogę się tym za­jąć – za­szcze­bio­tała, już so­bie wy­obra­ża­jąc ła­weczkę albo krze­sło z od­zy­ska­nego drewna.

Nie prze­sa­dzała. By­naj­mniej. Mag­gie Ni­chols jesz­cze się nie zda­rzyło ta­kie wy­zwa­nie, któ­rego by nie po­ko­nała. Wy­bie­rała co­raz bar­dziej za­nie­dbane nie­ru­cho­mo­ści i cho­ciaż pod wpły­wem tych de­cy­zji De­anowi pod­cho­dził na ja­kiś czas żo­łą­dek do gar­dła, to jed­nak osta­tecz­nie się do nich prze­ko­ny­wał. Zwłasz­cza na końcu, kiedy prze­ka­zy­wali klu­cze no­wym wła­ści­cie­lom w za­mian za bar­dzo sa­tys­fak­cjo­nu­jące czeki.

– Samo za­pa­no­wa­nie nad oto­cze­niem domu po­chło­nie cały nasz bu­dżet – na­rze­kał.

– Dean, Dean, Dean – wes­tchnęła Mag­gie. – Kiedy ty wresz­cie za­czniesz ufać mo­jej wi­zji?

Do­strze­ga­nie po­ten­cjału nie­ru­cho­mo­ści ni­gdy nie na­le­żało do moc­nych stron jej part­nera, ale nie miała mu tego za złe... w każ­dym ra­zie już nie.

– Wresz­cie tra­fiła kosa na ka­mień, Mag­pie – ma­ru­dził, trą­ca­jąc czub­kiem buta wil­gotną kępę pa­proci.

Ko­bieta po­słała mu iro­niczny uśmie­szek.

– My­ślisz, że to bę­dzie pierw­szy dom, któ­rego nie uda mi się do­pro­wa­dzić do po­rządku?

– Je­stem ab­so­lut­nie pe­wien, że tym ra­zem ugry­złaś wię­cej, niż je­steś w sta­nie prze­łknąć. Osiem­na­ście po­koi, czy­ta­łem ogło­sze­nie. A do tego za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze, które – są­dząc po tej ru­de­rze – na pewno będą się nada­wały tylko do roz­biórki. Nie ma mowy, żeby ci się udało. Poza tym żad­nemu z two­ich fa­na­tycz­nych ki­bi­ców nie bę­dzie się chciało śle­dzić tak wiel­kiego pro­jektu. Już na sa­mym usu­wa­niu ohyd­nych dy­wa­nów i zdzie­ra­niu ta­pet zejdą ci całe ty­go­dnie. Jak, do dia­bła, chcesz ich utrzy­mać przed mo­ni­to­rami?!

– Zda­jesz so­bie sprawę, że mó­wisz to samo o każ­dym pro­jek­cie? – Mag­gie szturch­nęła go w kie­runku skarpy.

– Słowo ho­noru, mam po­ważne wąt­pli­wo­ści co do two­ich de­cy­zji. Prze­cho­dzisz kry­zys wieku śred­niego czy co? Nie wy­star­czy­łoby, że­byś ku­piła so­bie spor­towy ka­brio­let i zro­biła nową fry­zurę? Albo po­szła na randkę z ko­lej­nym fa­ce­tem, który wciąż mieszka u ma­musi?

– Sta­jesz się nie­zno­śny, kiedy bra­kuje ci kawy – skar­ciła go Mag­gie. Prze­kro­czyli po­wa­lony pień, po czym we­szli w kępę zdzi­cza­łych róż i je­żyn. – Zresztą po­wie­dzia­łam ci, że Bobby wy­glą­dał na star­szego, kiedy od­wra­cał czapkę dasz­kiem do tyłu.

– Ty i te twoje daszki. – Dean prych­nął. – Auć! Cierń.

– Co ja po­ra­dzę, że mam sła­bość do sło­dzia­ków w bejs­bo­lów­kach zwró­co­nych dasz­kiem do tyłu?

– Przy­po­mnij mi, bo za­po­mnia­łem. Ile lat miał Bobby w cza­peczce dasz­kiem do tyłu? – drą­żył Dean, uda­jąc amne­zję.

– Dwa­dzie­ścia cztery. – Le­d­wie dzie­sięć lat mniej niż ona. – Tylko nie mów mi znowu o wy­kra­da­niu nie­mow­ląt z ko­ły­ski. Męż­czyźni non stop uma­wiają się z ko­bie­tami młod­szymi od sie­bie. Poza tym było faj­nie, do­póki się nie po­sy­pało.

„Faj­nie, do­póki się nie po­sy­pało” – to de­fi­nio­wało wszyst­kie związki Mag­gie. Ten trwał do­kład­nie tyle, ile trzeba, by się zo­rien­to­wać, że jej sło­dziak z Ka­li­for­nii ko­czo­wał w piw­nicy u swo­ich ro­dzi­ców i ko­lejny rok „szu­kał na­tchnie­nia”, które pod­po­wie­dzia­łoby mu, jak wy­ko­rzy­stać swój dy­plom z ochrony śro­do­wi­ska.

– Nie wi­dzę pro­blemu w tym, że spo­ty­kasz się z fa­ce­tami dzie­sięć lat młod­szymi od sie­bie... pod wa­run­kiem, że ty mia­ła­byś pięć­dzie­siątkę na karku, a oni stałą pracę i wła­sny kąt. Przy­da­łoby się jesz­cze, żeby wie­dzieli, do czego służą wkłady za­pa­chowe do su­szarki.

– Nie po­win­nam ci o tym mó­wić – burk­nęła Mag­gie.

– Wiesz, co są­dzę?

– Nie. Ale to jesz­cze ni­gdy nie po­wstrzy­mało cię przed po­dzie­le­niem się swoją opi­nią.

Dean od­cze­kał chwilę dla wzmoc­nie­nia efektu.

– Są­dzę, że nie wie­rzysz w mi­łość ani w ro­man­tyczne uczu­cia. Ani w happy endy.

Mag­gie wbiła w niego wzrok.

– Oho, ho, ho, przy­ga­niał ko­cioł garn­kowi.

– Słu­chaj no, garnku, ja je­stem zbla­zo­wa­nym czło­wie­kiem. Re­ali­stą. Cy­ni­kiem, je­śli tak wo­la­ła­byś mnie na­zwać. Ale ty ku­pu­jesz ta­kie ru­dery jak ta i zmie­niasz je w pa­łace. Ktoś taki po­wi­nien wie­rzyć w ro­man­tyczne unie­sie­nia. Po­win­naś cho­dzić na randki, za­ko­chi­wać się, ustat­ko­wać i da­wać mi wolne week­endy.

– Aha! Te­raz ro­zu­miem, do czego zmie­rzasz. Zgry­wasz mi tu Danny’ego Kaye’a – po­wie­działa Mag­gie, na­wią­zu­jąc do Bia­łego Bo­żego Na­ro­dze­nia, świą­tecz­nego filmu, który od wielu lat sta­rała się znie­lu­bić, ale ni­gdy jej się to do końca nie udało.

– Za­wsze uwa­ża­łem się ra­czej za Binga Crosby’ego niż za Danny’ego Kaye’a. – Dean po­cią­gnął no­sem.

– No więc po­słu­chaj, Bingu, Danny, czy kim ty, u dia­bła, je­steś. Ni­g­dzie nie za­grze­wam miej­sca na tyle długo, żeby po­znać ulu­bioną markę piwa fa­ceta, nie mó­wiąc już o jego ulu­bio­nej po­zy­cji sek­su­al­nej albo sta­nie oszczęd­no­ści na kon­cie eme­ry­tal­nym.

– Ale mo­gła­byś. Gdy­byś wzięła so­bie tro­chę wol­nego mię­dzy ko­lej­nymi do­mami. Mo­gła­byś wy­je­chać na wa­ka­cje i za­ko­chać się w in­struk­to­rze nur­ko­wa­nia.

– Mam lep­szy po­mysł. Mo­gła­bym od­no­wić ten dom, wy­mu­skać go na bó­stwo i za­ro­bić dla nas nie­przy­zwo­icie dużo forsy.

Tak wła­śnie ro­bili i w ten spo­sób wy­pra­co­wała so­bie wol­ność oraz nie­za­leż­ność fi­nan­sową, o któ­rych za­wsze ma­rzyła.

– Ty już za­ra­biasz nie­przy­zwo­icie dużo forsy – przy­po­mniał jej Dean.

– Zdaje się, że mamy zu­peł­nie inne po­ję­cie o tym, ile to jest „nie­przy­zwo­icie dużo”.

– Sprawdź swoje konto w banku i wtedy po­ga­damy. Wsko­czy­łaś na ko­lejny po­ziom i na­wet tego nie za­uwa­ży­łaś.

– Czy ty pró­bu­jesz mnie na­mó­wić na pod­wyżkę? Bo mogę ci ją dać, je­śli dzięki temu prze­sta­niesz cią­gle ję­czeć.

– Nie chcę wię­cej pie­nię­dzy... To zna­czy, nie od­mó­wił­bym. Ale ra­czej po­trze­buję wię­cej czasu. Ty też po­win­naś go so­bie dać. Po co wciąż co­raz wię­cej za­ra­biać i pro­wa­dzić wła­sny biz­nes, je­śli to zna­czy, że nie mo­żesz się cie­szyć owo­cami swo­jej pracy.

– Cie­szę się – za­pro­te­sto­wała Mag­gie. – Uwiel­biam to, co ro­bię.

– Oby to była prawda, bo re­no­wa­cja tego bu­dynku zaj­mie ci sześć lat.

– Trzy mie­siące – spro­sto­wała. Zo­ba­czyła jego scep­tyczną minę. – No do­bra, mak­sy­mal­nie cztery.

– Pła­cisz mi za prak­tyczne po­rady – przy­po­mniał jej, ostroż­nie od­su­wa­jąc ło­dygę dzi­kiej róży, która ucze­piła się jego rę­kawa. – No więc mu­szę ci po­wie­dzieć, że nie­prak­tyczne jest to, że wolne masz tylko te dni, które spę­dzasz w sa­mo­cho­dzie, ja­dąc z jed­nego domu do na­stęp­nego. Nie mo­żesz już za­wsze tak żyć.

– Przyj­muję twój prak­tyczny osąd. A tym­cza­sem za­ufaj mo­jej wi­zji – od­parła, idąc jak bu­rza przez chasz­cze w kie­runku je­dy­nej rze­czy zdol­nej za­mknąć mu usta.

– Wi­zji tak, ale nie ha­lu­cy­na­cji.

Mag­gie prze­mil­czała tę uwagę i wska­zała na ska­li­sty brzeg urwi­ska. Oczy De­ana zro­biły się okrą­głe.

– O kurde.

– No wła­śnie. O kurde.

Stali ra­mię przy ra­mie­niu i pa­trzyli na roz­cią­ga­jące się przed nimi po­fał­do­wane przed­gó­rze i ka­niony. Pod nimi wiła się rzeka Pay­ette, zie­lona, o wart­kim nur­cie, któ­rym spły­wała woda z top­nie­ją­cego śniegu. Mia­sto, zwarte i przy­tulne, zda­wało się wtu­lone w jej ostre za­kole na pół­nocy. Znaj­du­jące się da­lej je­zioro za­si­lało rzekę oraz branżę tu­ry­styczną, wa­biącą do za­chod­niej czę­ści Idaho tu­ry­stów z utar­tych szla­ków oraz ku­ror­tów nar­ciar­skich na po­strzę­pio­nych wierz­choł­kach gór.

– Za­sta­na­wiam się nad po­sze­rze­niem tego wi­doku – po­wie­działa Mag­gie, na­dal ob­ser­wu­jąc wie­lo­ki­lo­me­trową po­łać wy­rzeź­bio­nego przez na­turę kra­jo­brazu. – Warto by nieco prze­rze­dzić ro­ślin­ność. Może usu­nąć parę drzew.

– To się nie zmie­ści w bu­dże­cie.

Dean szybko otrzą­snął się z za­chwytu. Nie był ro­man­ty­kiem, któ­rego urze­kają za­pie­ra­jące dech w pier­siach wi­doki oraz wa­lory hi­sto­ryczne. Ale Mag­gie przy­naj­mniej prze­ko­nała się, że był go­tów po­flir­to­wać z tym wi­do­kiem war­tym wiele mi­lio­nów do­la­rów.

– Mo­żemy za to do­stać dwa razy wię­cej, niż za­in­we­sto­wa­li­śmy – za­uwa­żyła, ku­sząc go ję­zy­kiem zro­zu­mia­łej dla niego mi­ło­ści.

– Dwa razy wię­cej? Ha! Przede wszyst­kim mu­sisz oce­nić, ile wy­nie­sie ab­so­lutne mi­ni­mum środ­ków, które chcesz wpom­po­wać w do­pro­wa­dze­nie tego miej­sca do ładu i do stanu, w któ­rym da się je sprze­dać. A po­tem, ma­jąc na uwa­dze, że ty to ty, mu­sisz zde­cy­do­wać, jak bar­dzo po­nie­sie cię fan­ta­zja i jak bar­dzo prze­strze­lisz ten plan. No i wresz­cie bę­dziemy mu­sieli wy­trza­snąć z ka­pe­lu­sza ja­kie­goś kupca, który po­ła­komi się na sied­mio­cy­fro­wej war­to­ści mau­zo­leum w Du­pie­je­wie w Idaho.

Mag­gie po­kle­pała go po ra­mie­niu.

– To się na­zywa duch walki. Och, aha, i więź.

– Jaka znowu więź?

– Kin­ship zna­czy „więź”. To Du­pie­jewo w Idaho na­zywa się Kin­ship, czyli więź. A te­raz, je­śli obie­cam, że po­sta­wię ci w mie­ście dwie ol­brzy­mie kawy, bę­dziesz grzeczny i wy­łą­czysz już tego bur­czą­cego drona?

Dean, w dal­szym ciągu sar­ka­jąc, od­wró­cił się i za­czął prze­dzie­rać z po­wro­tem przez wy­bu­jałą przy­rodę.

– Nie cier­pię cierni! – krzyk­nął, zer­ka­jąc przez ra­mię. – Pie­przone...

Mag­gie za­śmiała się pod no­sem, kiedy jego ciemna głowa znik­nęła w wil­got­nym kłę­bo­wi­sku wy­so­kich pa­proci.

– Uwa­żaj, gdzie sta­wiasz stopy! – po­nie­wcza­sie ostrze­gła go śpiew­nym to­nem, ru­sza­jąc jego śla­dem.

– W tej chwili nie bar­dzo cię lu­bię.

Kiedy wspól­nik ma­sze­ro­wał z po­wro­tem do ogrodu, naj­wy­raź­niej na­dal śle­dzony przez swoją bur­czącą za­bawkę, Mag­gie zwró­ciła się ku do­mowi. Z kciu­kami za­cze­pio­nymi o kie­sze­nie spodni przy­glą­dała się mu, nie zwa­ża­jąc na to, że deszcz już kom­plet­nie zmo­czył jej krótki ku­cyk wy­sta­jący nad pa­skiem czapki bejs­bo­lo­wej. Trzy prze­stronne pię­tra. Osiem­na­ście po­miesz­czeń. Cztery ko­minki. Zde­cy­do­wa­nie za mało ła­zie­nek.

Farba w co naj­mniej sze­ściu róż­nych ko­lo­rach – tyle zdo­łała na­li­czyć – łusz­czyła się w wielu miej­scach. Po­dwórko opa­no­wały chwa­sty i wy­bu­jałe ro­śliny. Po pół­noc­nej ścia­nie, są­sia­du­ją­cej z ma­łym dom­kiem go­ścin­nym, piął się oka­zały i zdrowy tru­jący bluszcz.

We­randa zda­wała się za­pad­nięta z pra­wej strony co naj­mniej dzie­sięć cen­ty­me­trów. Wy­pa­czone drzwi wej­ściowe były o wiele za wą­skie dla tak wiel­kiego domu.

Mag­gie czuła pul­so­wa­nie krwi w ży­łach. Głę­boki po­mruk eks­cy­ta­cji, którą daje na li­nii startu nowe wy­zwa­nie, nowa przy­goda. Tro­chę jak w chwili zna­le­zie­nia skarbu ukry­tego w ru­inach. Tyle że w tym przy­padku same ru­iny były skar­bem. Wy­do­by­wa­nie go ka­wa­łek po ka­wałku było ulu­bioną przez Mag­gie czę­ścią pro­jektu. Uwiel­biała przy­wra­cać mu dawny urok i nada­wać współ­cze­sną funk­cjo­nal­ność. Każdy pro­jekt miał się stać czy­imś wy­ma­rzo­nym do­mem. Mag­gie zaś ro­biła wszystko, co w jej mocy, żeby speł­nić to ma­rze­nie.

Jed­nak ten dom, Old Camp­bell Place – nie­zmien­nie od po­nad wieku pi­sany wiel­kimi li­te­rami – miał być szcze­gólny. Już taki był. I pre­zen­to­wał się jesz­cze le­piej, niż go pa­mię­tała.

Po­cze­kała, aż Dean znik­nie ze swoim bur­czą­cym groź­nie dro­nem za mu­rem, po czym wy­cią­gnęła te­le­fon i usta­wiła się do sel­fie z do­mem w tle.

Taki miała zwy­czaj. Przy każ­dym pro­jek­cie. Tylko ona i dom na sa­mym po­czątku ich wspól­nej po­dróży. Tych zdjęć ni­gdy nie udo­stęp­niała pu­blicz­nie. Zda­wały jej się zbyt oso­bi­ste – jakby sta­wała twa­rzą w twarz z wła­snymi ma­rze­niami i pro­siła je, żeby się speł­niły.

– Umowę bę­dzie można pod­pi­sać do­piero ju­tro, Mag­pie – po­wie­dział Dean, kiedy do niej wró­cił. – Jesz­cze masz czas, żeby się roz­my­ślić.

Mag­gie usły­szała na­dzieję w jego gło­sie i uśmiech­nęła się sze­roko.

– Nie­zła próba. Ale koła już po­szły w ruch.

Dean wes­tchnął he­ro­icz­nie.

– W po­rządku. Wo­bec tego za­mó­wi­łem już kilku lo­kal­nych fa­chow­ców na ju­tro po pod­pi­sa­niu do­ku­men­tów. Po­my­śla­łem, że bę­dziesz chciała od razu przy­stą­pić do oceny za­kresu prac.

– Pra­wi­dłowo po­my­śla­łeś. Chodź. Wle­jemy w cie­bie tro­chę ko­fe­iny na po­prawę hu­moru. Może po­zwolą nam się wcze­śniej za­mel­do­wać w ho­telu.

2

– SŁU­CHAJ, STARY. Cho­dzi mi tylko o to, że je­śli chce ci się po tym rzy­gać, to może na­stęp­nym ra­zem za­sta­nów się dwa razy, za­nim tyle ze­żresz? – Pa­sa­żer Si­lasa Wri­ghta uprzej­mie zro­bił roz­go­ry­czoną minę. – No bo, se­rio, Kev? Cała paczka be­konu na raz? Na­wet ja nie dał­bym temu rady.

Ke­vin, przy­sa­dzi­sty pit­bul, za­skom­lał ci­cho, krę­cąc mo­krym no­sem.

Si­las wci­snął przy­cisk otwie­ra­jący okno i nieco bar­dziej je uchy­lił.

– Tylko mi tu nie pusz­czaj pa­wia. Mu­szę zro­bić do­bre wra­że­nie na klien­cie, który de­spe­racko po­trze­buje mo­jej fa­cho­wej opi­nii. Psie rzygi nie ro­bią do­brego wra­że­nia.

Ogon psa ra­do­śnie się za­ko­ły­sał, kiedy do sa­mo­chodu wdarł się stru­mień cie­płego wio­sen­nego po­wie­trza.

Si­las też uwiel­biał tę porę roku. W cza­sach dzie­ciń­stwa ozna­czała, że nie­koń­czące się lato wy­peł­nione pły­wa­niem, rzu­ca­niem ka­mieni do wody i no­co­wa­niami u ko­le­gów jest już za pa­sem. Kiedy był do­ro­sły, pierw­sze wio­senne dni bez po­wro­tów chłodu pod­no­siły na du­chu miesz­kań­ców za­chod­niej czę­ści Idaho, któ­rzy te­raz za­czy­nali my­śleć o ściół­ko­wa­niu, pie­le­niu i bu­do­wa­niu mur­ków oraz pa­tiów, pla­nu­jąc przy­szłe przy­ję­cia w ogro­dzie. My­śleli też o tym, jak bar­dzo nie chce im się sa­mo­dziel­nie wy­ko­ny­wać tych prac.

Nie­przy­pad­kowo wła­śnie dzi­siaj ulotki re­kla­mowe Bit­ter­root Land­sca­pers lą­do­wały w skrzyn­kach pocz­to­wych w pro­mie­niu dwu­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów. Si­las nie tylko po­ka­zy­wał w nich, jak ład­nie, schlud­nie wy­gląda świeża ściółka oraz równo przy­strzy­żony traw­nik, ale także za­dbał o to, żeby dać wła­ści­cie­lom do­mów do zro­zu­mie­nia, jaka to upier­dliwa, ciężka praca.

Po kilku la­tach sta­łego roz­woju firmy prze­czu­wał, że ten se­zon bę­dzie trud­niej­szy. Za­mknię­cie fa­bryki ozna­czało, że wielu miesz­kań­ców oko­licy li­czyło się z każ­dym gro­szem. Si­las był za­tem przy­go­to­wany, żeby sa­memu za­ci­snąć pasa i za­dbać o to, żeby jego pra­cow­nicy mieli nie­za­kłó­coną cią­głość zle­ceń.

Jed­nak nie prze­wi­dział, że może do niego za­te­le­fo­no­wać ktoś z Old Camp­bell Place.

Miesz­ka­jąc od uro­dze­nia w Kin­ship, Si­las znał dom nad urwi­skiem nie go­rzej niż lo­dówkę z wę­dli­nami w lo­kal­nym skle­pie Gar­net Gro­cery i każdą ukrytą pod lu­strem wody, czy­ha­jącą na nie­ostroż­nych ka­ja­ka­rzy skałę na rzece Pay­ette, którą uwa­żał za swoją wła­sność.

Są­dząc po roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej, nowy wła­ści­ciel nie­ru­cho­mo­ści nie za­mie­rzał się ogra­ni­czyć do po­ła­ta­nia na­prędce tej sta­ruszki. Si­las zaś za­mie­rzał tak omo­tać tego czło­wieka, żeby to wła­śnie on mógł do­rwać się do ota­cza­ją­cego dom te­renu.

Pies ciężko sap­nął.

No tak, o ile pe­wien ktoś utrzyma w żo­łądku śnia­da­nie.

Droga była co­raz węż­sza i bar­dziej stroma. Pick-up piął się pod górę. Si­las za­śmiał się, kiedy klient – męż­czy­zna o na­zwi­sku Dean Jen­sen i ak­cen­cie z wy­po­wia­da­nymi po ka­li­for­nij­sku sa­mo­gło­skami – za­py­tał, czy ma mu po­dać wska­zówki, jak do­je­chać na miej­sce. Prze­cież wszy­scy wie­dzieli, jak tra­fić do Old Camp­bell Place.

Zwol­nił i dał sy­gnał kie­run­kow­ska­zem, że skręca w boczną ścieżkę. Na­wet ka­mu­flaż z dzi­kich klo­nów – od­miany z Gór Ska­li­stych – oraz cze­remch wir­gi­nij­skich nie mógł ukryć przed nim drogi.

Pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach, za­uwa­żył świeże ko­le­iny w bło­cie. Za­tem nie był pierw­szym fa­chow­cem na miej­scu zle­ce­nia. To do­bry znak – wła­ści­ciel miał do­syć za­pału, żeby szybko za­cząć pracę. Si­las do­szedł do wnio­sku, że po­dziela jego eks­cy­ta­cję. Tym­cza­sem to­pole osi­kowe, które zda­wały się po­że­rać pod­jazd, prze­rze­dziły się i wy­ło­nił się zza nich dom.

Si­las gwizd­nął tak, że aż Ke­vin się oży­wił.

Dom w cza­sach swo­jej świet­no­ści był piękny. Te­raz roz­sy­py­wał się i za­pa­dał w so­bie. Jed­nak pod ob­ła­żącą farbą i po­bi­tymi oknami dało się do­strzec nie­ga­snący urok. Grunty wo­kół niego – Si­las przed przy­jaz­dem obej­rzał mapy, żeby od­świe­żyć pa­mięć – obej­mo­wały dwa hek­tary ziemi na ła­god­nych wznie­sie­niach. Dom, ga­raż, sto­doła, po­zo­sta­ło­ści szklarni. Matka na­tura pra­co­wała w po­cie czoła przez wszyst­kie te lata, kiedy po­sia­dłość stała pu­sta. Drzewa i krzaki, chwa­sty i osty.

To miej­sce po­trze­bo­wało mi­ło­ści. I to nie­mało. Ale był w nim po­ten­cjał. Po­sia­dłość mo­gła od­zy­skać blask, choć wy­ma­gało to dba­ło­ści... i po­jem­nego port­fela. Chciał się nią za­jąć. Nie tylko po to, żeby za­bez­pie­czyć pracę dla swo­ich lu­dzi i do­pływ go­tówki. Nie. Ku­siła go idea od­ci­śnię­cia swo­jego śladu na tym ele­men­cie lo­kal­nej hi­sto­rii.

Be­ko­nowe bek­nię­cie Ke­vina wy­rwało Si­lasa z jego ro­man­tycz­nych śnień na ja­wie.

– Fuj, stary.

Za­uwa­żył przed wej­ściem fur­go­netkę z logo Hi­nes Con­trac­ting i za­par­ko­wał koło pick-upa tej sa­mej marki, mo­delu i ko­loru – nie­bie­skiego – co jego auto.

– Nie ru­szaj się stąd, a je­śli bę­dziesz mu­siał rzy­gać, zrób to za okno – na­ka­zał psu.

Siat­kowe drzwi prze­ciwko in­sek­tom otwo­rzyły się z trza­skiem i za­mknęły, a Si­las uj­rzał wy­cho­dzą­cego przez nie swo­jego by­łego tre­nera ma­łej ligi.

– Jak leci, Jim?! – krzyk­nął Si­las, wy­sia­da­jąc.

– Co za chata, Sy – po­wie­dział Jim z uśmie­chem zwy­kle za­re­zer­wo­wa­nym dla naj­bliż­szych są­sia­dów.

– To prawda. Mam na­dzieję, że wła­ści­ciel ma głę­bo­kie kie­sze­nie.

– Głę­bo­kie, ale sięga do nich z głową. Bę­dzie tu sporo ro­boty – od­parł we­soło Jim. – Na szczę­ście mamy do czy­nie­nia z osobą, któ­rej nie bra­kuje oleju w gło­wie ani wi­zji. O ile zdo­ła­łem się zo­rien­to­wać, bu­dżet jest przy­zwo­ity.

„Miód na serce drob­nych przed­się­bior­ców z Kin­ship” – po­my­ślał Si­las.

Siat­kowe drzwi znów za­skrzy­piały, otwie­ra­jąc się, a po­tem się za­trza­snęły, Si­las zaś po­czuł, że jego świat za­ko­ły­sał się i prze­chy­lił o kilka stopni.

Ro­bo­cze buty były odra­pane by­naj­mniej nie po to, żeby mod­nie wy­glą­dały. Dłu­gie nogi zda­wały się cią­gnąć bez końca w no­gaw­kach zno­szo­nych spodni bu­dow­la­nych. Krą­gło­ści – sub­telne – od­zna­czały się pod ubru­dzoną zie­mią ko­szulką na ra­miącz­kach. Dło­nie w rę­ka­wi­cach ochron­nych z ró­żową la­mówką prze­rzu­ciły przez ba­lu­stradę fla­ne­lową ko­szulę z dłu­gim rę­ka­wem.

Si­las jesz­cze na­wet nie do­tarł do twa­rzy, a już w jego oczach za­pło­nęło po­żą­da­nie.

Tak­so­wał po­stać wzro­kiem, ka­ta­lo­gu­jąc wszystko tak szybko, jak to tylko moż­liwe. Skórę wy­piesz­czoną słoń­cem, szczu­płe, lecz umię­śnione ręce, silne ra­miona. Mięk­kie rysy twa­rzy w kształ­cie serca pod grzywką wło­sów. Po­je­dyn­cze ko­smyki w kasz­ta­no­wym ko­lo­rze wy­my­kały się z krót­kiego ku­cyka nad długą, smu­kłą szyją i oka­lały wy­raź­nie za­ry­so­wane ko­ści po­licz­kowe oraz pro­sty nos. Usta były nie­usz­min­ko­wane, ale ukła­dały się w ro­dzaj uśmie­chu zwia­stu­ją­cego se­krety.

– Wow – po­wie­dział Si­las.

– Do­brze się czu­jesz, młody? – za­py­tał Jim.

Si­las – po­dob­nie jak cała reszta wy­spor­to­wa­nej spo­łecz­no­ści Kin­ship – był dla tego męż­czy­zny „mło­dym”, od­kąd ukoń­czył sie­dem lat.

– „Do­brze” nie od­daje na­wet czę­ści tego, jak się czuję – przy­znał.

Jim prze­wró­cił te­atral­nie oczami, a po­tem po­wi­tał bo­gi­nię na we­ran­dzie:

– Bar­dzo nam miło pa­nią po­znać, pani Ni­chols.

– Pro­szę mi mó­wić Mag­gie – spro­sto­wała bo­gini. Miała nieco gar­dłowy głos, jakby lekko chro­po­waty. Brzmiał jak chrypka po wy­chy­le­niu zbyt szybko ko­lejki whi­sky. – Będę cze­kała na wy­cenę.

– Przy­go­tuję ją na po­nie­dzia­łek – za­pew­nił klientkę Jim, po czym zro­bił pauzę i po­pa­trzył na Si­lasa ta­kim wzro­kiem, jakby ten zja­wił się w pracy wy­stro­jony jak na bal.

Gwoli ści­sło­ści, raz mu się to zda­rzyło. Za­kład to za­kład, trzeba go do­trzy­mać.

Jim klep­nął Si­lasa w ra­mię.

– Na ra­zie, Sy.

– Na ra­zie, tre­ne­rze – od­parł ten, nie od­ry­wa­jąc oczu od Mag­gie Ni­chols, ko­biety o moc­nych ra­mio­nach i sek­sow­nym gło­sie.

Mie­rzyli się chwilę wzro­kiem, po czym ko­bieta zdjęła rę­ka­wice.

– Sy, czyli za­pewne Si­las Wri­ght, tak? Z Bit­ter­root Land­sca­pes?

– Wy­gląda na to, że tak, to ja – od­parł i zbli­żył się do we­randy przy­cią­gany do niej z taką siłą, jakby zna­lazł się na haku wy­cią­garki. – Ale nie są­dzę, że­bym miał przy­jem­ność z De­anem Jen­se­nem.

Spo­tkali się w po­ło­wie scho­dów.

– Mag­gie Ni­chols – po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc do niego rękę. Bez ob­rączki. Z dłu­gimi pal­cami. I kil­koma od­ci­skami.

Si­las ujął jej dłoń i przez chwilę roz­ko­szo­wał się nie­wi­dzial­nymi iskrami, które po­sy­pały się do­koła pod wpły­wem ich kon­taktu. Ko­bieta miała brą­zowe oczy o cie­płym spoj­rze­niu, ze zło­tymi re­flek­sami. Od razu przy­wio­dły mu na myśl mi­go­czące w słońcu to­pazy.

– Za­wsze się pan tak długo wita, pa­nie Wri­ght? – za­uwa­żyła, zer­ka­jąc zna­cząco na ich złą­czone dło­nie.

Si­las wy­szcze­rzył w uśmie­chu zęby.

– Prze­pro­sił­bym, ale nie chcę, żeby na­sze re­la­cje za­częły się od kłam­stwa, bo prawdę mó­wiąc, wcale nie jest mi przy­kro.

– Aha, spe­cja­li­sta od kra­jo­brazu, a przy tym flir­ciarz – rzu­ciła lekko Mag­gie, co­fa­jąc dłoń.

Ke­vin ża­ło­śnie za­skom­lał w oknie sa­mo­chodu.

– Ci­cho tam, Ke­vin! – krzyk­nął Si­las, nie od­wra­ca­jąc się.

Łuk jej ust zmie­nił się w peł­no­wy­mia­rowy uśmiech. Si­las po­czuł ucisk w żo­łądku, jakby na­gle zna­lazł się na rol­ler­co­aste­rze.

– Twój pies wabi się Ke­vin? – za­py­tała.

Sły­sząc to, pies znowu wy­dał z sie­bie godny współ­czu­cia pisk.

– Sam wy­brał so­bie ta­kie imię – wy­tłu­ma­czył Si­las. – W schro­ni­sku pró­bo­wano mu nadać każde nor­malne psie imię, ja­kie zwy­kle na­daje się czwo­ro­no­gom, ale w końcu trzeba było przejść do ludz­kich.

– Ooo – roz­czu­liła się Mag­gie.

Czu­łość, którą do­strzegł w jej oczach, ka­zała mu nie­chęt­nie ode­rwać od niej wzrok i prze­nieść go na psa. Ke­vin w naj­lep­sze od­gry­wał swoją spraw­dzoną wiele razy rolę zwie­rzaka po­grą­żo­nego w de­pre­sji. Jedna z jego fa­fli ża­ło­śnie za­ha­czyła się o boczne lu­sterko pick-upa.

– Nie daj się na to na­brać – uprze­dził Sy. – On jest zdolny do naj­bar­dziej dia­bo­licz­nych sztu­czek, kiedy chce zwró­cić na sie­bie uwagę.

Jak na sy­gnał z gar­dła psa wy­do­był się sko­wyt.

– Mógł­byś go wy­pu­ścić z sa­mo­chodu – po­wie­działa przy­szła żona Si­lasa, co świad­czyło o tym, że już wpa­dła w pu­łapkę za­sta­wioną przez Ke­vina.

– Tak ci się wy­daje, ale Ke­vin jest dość krzepki i cho­ciaż ma złote serce, to może ko­goś na­stra­szyć swoim wy­glą­dem. Poza tym zżarł dzi­siaj całe opa­ko­wa­nie grubo kro­jo­nego wę­dzo­nego be­konu i mam pewne obawy, czy da radę go stra­wić.

– Je­śli miałby się po­zbyć śnia­da­nia, to le­piej, żeby zro­bił to tu­taj, a nie tam – za­uwa­żyła trzeźwo. – Je­żeli cho­ciaż część do­sta­nie się do prze­wo­dów wen­ty­la­cyj­nych, to ni­gdy się tego nie po­zbę­dziesz.

Wy­czu­wa­jąc sprzy­mie­rzeńca, pies się oży­wił.

– Już to wi­dzę, że nie po raz ostatni zma­wia­cie się prze­ciwko mnie – po­wie­dział Si­las, a po­tem zszedł ze scho­dów i ru­szył w kie­runku sa­mo­chodu. – Tylko nie na­bierz prze­ko­na­nia, że za­wsze pój­dzie ci ze mną tak ła­two.

– Ojej – wes­tchnęła Mag­gie, kiedy ame­ry­kań­ski pit­bul­te­rier o wa­dze trzy­dzie­stu pię­ciu ki­lo­gra­mów wy­sko­czył z auta i świę­to­wał od­zy­ska­nie wol­no­ści bły­ska­wiczną rundą ho­no­rową do­koła po­dwórka przed do­mem.

Wtem pies przy­po­mniał so­bie, że wi­nien jest ko­muś po­dzię­ko­wa­nie, i wdarł się ni­czym pług na schody na we­randę.

– Nie skacz! Nie wolno! – krzyk­nął Si­las, bie­gnąc za swoją nie­sforną kulą wy­bu­rze­niową.

Mag­gie przy­go­to­wała się na zde­rze­nie, ale Ke­vin za­trzy­mał się z po­śli­zgiem i przy­siadł na wiel­kim za­dzie na de­skach u jej stóp.

Wi­dząc, że nie do­szło do ka­ta­strofy, Si­las zwol­nił kroku. Cza­sami ha­mulce jego cięż­kiego zwie­rzaka nie dzia­łały wy­star­cza­jąco spraw­nie.

– Uuu, kto jest naj­przy­stoj­niej­szym chłop­cem na świe­cie? – prze­ma­wiała Mag­gie, tar­mo­sząc po­tęż­nie zbu­do­wa­nego psa.

Ke­vin omdle­wa­ją­cym ru­chem ob­ró­cił się na grzbiet, żeby uła­twić jej do­stęp do swo­jego brzu­cha.

– Prze­stań już się wtrą­cać w moje in­te­resy, psie – jęk­nął Si­las.

Mag­gie wy­pro­sto­wała się nad Ke­vi­nem. Była mniej wię­cej o głowę niż­sza od stu dzie­więć­dzie­się­ciu trzech cen­ty­me­trów Si­lasa. Ten za­uwa­żył w my­ślach, że to od­po­wiedni wzrost do ca­ło­wa­nia bez groźby, że ko­muś strzyk­nie w karku.

– No wła­śnie – po­wie­działa. – In­te­resy. Przejdźmy się i po­roz­ma­wiajmy o nich.

– Je­stem do two­jej dys­po­zy­cji – od­parł i zszedł za nią z we­randy.

– Nie będę ob­ra­żać two­jej in­te­li­gen­cji, mó­wiąc, że jest tu mnó­stwo ro­boty – za­częła. – Choćby tamte drzewa. Wy­gląda na to, że pró­bują po­chło­nąć całe dwie­ście pięć­dzie­siąt me­trów pod­jazdu.

– Mam spe­cja­li­stę od drzew. A wła­ści­wie spe­cja­listkę – po­wie­dział, rów­na­jąc z nią krok.

Ke­vin drep­tał przed nimi, już za­jęty swoją wę­chową in­wen­ta­ry­za­cją.

– Do­brze. Mamy tu też tro­chę pre­hi­sto­rycz­nych za­ro­śli kłę­bią­cych się przed do­mem i po wschod­niej stro­nie. I klę­skę uro­dzaju tru­ją­cego blusz­czu.

– Je­stem na niego od­porny – wtrą­cił Si­las. – To jedna z mo­ich licz­nych su­per­mocy. Jaka jest twoja?

– Mam wbu­do­wany czuj­nik kłamstw. Tego trzeba bę­dzie się po­zbyć – do­dała, wska­zu­jąc na gę­stwinę ni­skich krza­ków i drze­wek, które wy­ro­sły wzdłuż ścian domu.

– Zga­dzam się. Par­ter się do­świe­tli, kiedy to wy­tniemy. Które święto lu­bisz naj­bar­dziej? – za­py­tał.

– Dzięk­czy­nie­nia – od­parła, nie za­sta­na­wia­jąc się. – Tu­taj też mamy mały pro­blem, w któ­rego roz­wią­za­niu może nam po­móc twoja dziew­czyna od drzew.

Ma­łym pro­ble­mem był wy­soki na dwa­dzie­ścia me­trów świerk, który po­sta­no­wił się zdrzem­nąć, wsparł­szy się o dom.

Si­las do­kład­niej się mu przyj­rzał.

– Rósł tu­taj tak długo, że usechł ze sta­ro­ści. Bę­dzie z niego sporo drewna do pa­le­nia w ko­min­kach, bo za­kła­dam, że nie za­mie­rzasz ich wy­mie­nić na ga­zowe.

– W tych dwóch na par­te­rze bę­dzie się pa­lić drew­nem – po­wie­działa.

– To do­brze. Głu­pio by­łoby ze­rwać współ­pracę na tak wcze­snym eta­pie na­szego part­ner­stwa – sko­men­to­wał, usu­wa­jąc jej z drogi ga­łąź raj­skiej ja­błoni, kiedy szli na tył domu.

Mag­gie prze­szła po­chy­lona pod jego wy­cią­gniętą ręką.

Pies ra­do­śnie prze­to­czył się koło nich z no­sem przy sa­mej ziemi, wę­sząc i pry­cha­jąc wzdłuż sta­rego że­la­znego płotu.

– Ten płot przy­wo­dzi mi na myśl na­wie­dzony cmen­tarz – po­wie­działa Mag­gie, ob­ser­wu­jąc go. – Nie zła­mał­byś mi serca, gdy­byś po­wie­dział, że trzeba go usu­nąć.

– Ła­twi­zna.

Si­las za­milkł na chwilę, żeby ro­zej­rzeć się po te­re­nie za do­mem. Po­ranne słońce było za ich ple­cami, z przodu domu. Ziel­sku, które już się od­ra­dzało po zi­mie, nie prze­szka­dzał cień. Klony kieł­ko­wały wśród wy­so­kich do pasa traw, two­rząc plą­ta­ninę ga­łęzi i pę­dów. Dwa zdzi­czałe krzewy głogu roz­ro­sły się zbyt bli­sko domu.

– Moż­liwe, że trzeba bę­dzie ściąć kilka z tych wyż­szych drzew – wy­ra­ził swoją opi­nię. – Nie chcesz, żeby to z po­wro­tem tak za­ro­sło. A poza tym taki duży dom musi mieć wolną prze­strzeń z tyłu, gdzie mogą się wy­bie­gać dzie­ciaki i psy. Masz? Dzie­ciaki albo psy?

– Ra­cja. I nie, nie mam. Ale może je mieć na­stępny wła­ści­ciel.

– To duży pro­jekt jak na dom, który ma być od­sprze­dany – za­uwa­żył.

– Naj­więk­szy, z ja­kim się do tej pory mie­rzy­łam – od­po­wie­działa i po­pro­wa­dziła go przez dżun­glę na pół­nocną stronę domu. – Ale za­kres prac mnie nie prze­raża i nie chcę mieć w dru­ży­nie ni­kogo, kto się boi odro­biny... okej, mnó­stwa cięż­kiej pracy.

Si­las sta­nął przed nią i przy­ło­żył dłoń do piersi.

– Mag­gie, je­stem śmier­tel­nie po­ważny, kiedy mó­wię ci, że Ciężka Praca to moje dru­gie imię.

Mag­gie po­słała mu spoj­rze­nie, w któ­rym wy­raź­nie wi­dział, że już owi­nął ją so­bie wo­kół palca.

– O, na pewno nie – po­wie­działa.

– No do­bra. Okej. Moje dru­gie imię na­prawdę brzmi An­drew. Ale moim mot­tem ży­cio­wym jest: „Bierz się ostro do ro­boty, baw się jesz­cze ostrzej”.

– Aha, w to mogę uwie­rzyć.

– Je­stem ci po­trzebny, Mag­gie.

– Hmm. To się jesz­cze okaże. Za­leży mi nie tyle na prze­strzeni do bie­ga­nia za do­mem, ile na tym, żeby ja­kiś by­stry, nie­uni­ka­jący wy­zwań ar­chi­tekt kra­jo­brazu znowu tchnął ży­cie w to miej­sce.

Tam, gdzie przed­tem był ta­ras, te­raz czy­hało na nie­ostroż­nych sto sześć­dzie­siąt sie­dem przy­czyn wnio­sków o od­szko­do­wa­nie za uszczer­bek na zdro­wiu z po­wodu po­tknięć i upad­ków. Mur opo­rowy na jego końcu prze­stał co­kol­wiek wspie­rać i zde­cy­do­wał ra­czej sam się na ja­kiś czas wes­przeć na tra­wie, by so­bie od­sap­nąć. No i jesz­cze ta fon­tanna. Cztery wiel­kie ko­nie, chyba ogiery, je­żeli ich wy­po­sa­że­nie od­two­rzono zgod­nie z na­turą, zaj­mo­wały cen­tralną część tej kon­struk­cji.

Ciemna, mętna zupa utwo­rzyła się po desz­czach na jej dnie, przy­kry­wa­jąc na­gro­ma­dzone przez wiele lat szczątki or­ga­niczne, po­zo­sta­ło­ści róż­nych pór roku.

W obec­nym sta­nie fon­tanna sta­no­wiła w naj­lep­szym ra­zie wy­lę­gar­nię ko­ma­rów, w  naj­gor­szym zaś nada­wała się do roz­biórki.

– Wow! – po­wie­dział Si­las drugi raz, od­kąd tu przy­je­chał.

Od­piął od pa­ska ta­śmę mier­ni­czą i ob­ró­cił bejs­bo­lówkę dasz­kiem do tyłu.

– Eee... Nie wiem, ile czasu upły­nęło od ostat­niego razu, kiedy wszystko tu dzia­łało, ale mam wielką ochotę to uru­cho­mić – po­wie­działa Mag­gie z nutą za­dumy w gło­sie.

Ke­vin pod­biegł do niej, ści­ska­jąc w po­tęż­nej szczęce gruby pa­tyk. Wy­pluł go u jej stóp i wy­cze­ku­jąco uniósł głowę. Si­las do­strzegł na jed­nym końcu pa­tyka plą­ta­ninę ko­rzeni z gru­dami ziemi i miał na­dzieję, że nie jest to młode drzewko, które pies wy­rwał wprost z ziemi. Zwie­rzę było uty­tłane od nosa aż po ogon, dolną część pę­ka­tego tu­ło­wia po­kry­wała war­stwa ciem­nego, świe­żego błota.

– Ojej, wpa­dłeś do studni? – za­py­tała psa Mag­gie.

Ten szczek­nął z za­do­wo­le­niem.

Ko­bieta odła­mała znacz­nie mniej­szy pa­tyk i rzu­ciła go w kie­runku tyłu domu. Miała do­brze wy­ćwi­czoną rękę. Ke­vin po­pę­dził za ga­łązką, roz­bry­zgu­jąc błoto na wszyst­kie strony.

– Prze­pra­szam za mo­jego nie­okrze­sa­nego przy­ja­ciela – po­wie­dział Si­las. – Mógł­bym cię za­pew­nić, że nie za­wsze jest ta­kim dur­niem, ale bym skła­mał. Wła­śnie dla­tego wy­lali go ze szkoły dla psich te­ra­peu­tów.

Mag­gie skie­ro­wała swoje by­stre, brą­zowe oczy ku miej­scu, w któ­rym pies ta­rzał się z krę­pymi ła­pami w gó­rze.

– Ze szkoły dla psich te­ra­peu­tów?

– W schro­ni­sku stwier­dzono, że skoro jest ku­maty i uczu­ciowy, bę­dzie z niego do­bry psi te­ra­peuta albo przy­ja­ciel da­jący wspar­cie emo­cjo­nalne. Szybko się uczył, ale zwy­cię­żyła jego uparta na­tura, któ­rej przed­tem nikt nie wziął pod uwagę. Tre­ne­rzy na­uczyli go otwie­rać szu­flady i drzwi lo­dówki, ale ro­bił to tylko wtedy, kiedy sam miał na to ochotę. Dzi­siaj, gdy wsta­wa­łem z łóżka, ude­rzy­łem się w kostkę o szu­fladę szafki noc­nej. Oka­zało się, że wy­su­nął ją, a po­tem po­czę­sto­wał się ca­łym moim za­pa­sem be­konu.

– Wow – skwi­to­wała Mag­gie.

– Skoro już mowa o „wow”, to może chcesz mi po­ka­zać ten wi­dok? – za­pro­po­no­wał Si­las, wska­zu­jąc w kie­runku urwi­ska.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki