Riley Thorn i martwy sąsiad - Lucy Score - ebook + audiobook + książka

Riley Thorn i martwy sąsiad ebook

Score Lucy

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W przypadku Riley Thorn nic nie było zwyczajne i proste. Były mąż użył wszystkich swoich wpływów, aby pozostawić ją bez grosza, upokorzoną. Straciła pracę, którą lubiła. Przeprowadziła się do starej kamienicy, zamieszkanej przez grupę dość specyficznych emerytów. A do tego słyszała rzeczy, których normalni ludzie nie słyszą. Na przykład cudze myśli albo głosy zmarłych osób. Jej zwariowana matka uważała to za przejaw zdolności jasnowidzenia, jednak Riley bardzo chętnie pozbyłaby się tego "daru". Nie potrzebowała dodatkowych komplikacji. A właśnie w jej życiu pojawiła się kolejna - tym razem przybrała postać niewiarygodnie seksownego przystojniaka.

Tajemniczy przystojniak nazywał się Nick Santiago i był prywatnym detektywem. Nie znosił biurokracji i zbędnych procedur, za to lubił zagadki kryminalne i piękne kobiety. Na śliczną Riley natknął się przypadkowo, gdy szukał jej sąsiada w ramach standardowego zlecenia. Dziwnym trafem niedługo potem sąsiad został zamordowany, a Riley stała się główną podejrzaną.

Nick nie uwierzył w winę dziewczyny. Postanowił sam odnaleźć prawdziwego sprawcę. W rozwiązaniu zagadki nie pomagały mu jednak ani uroda Riley, ani jej zaskakujące zdolności. Jakby tego było mało, sprawa zaczęła się komplikować, a obok kobiety pojawił się dziwny nieznajomy. Morderca się wymykał.

Lucy Score wychowała się w Pensylwanii, gdzie wiodła spokojne, wiejskie życie wśród rozbudzających wyobraźnię książek. Dziś jest autorką bestsellerów Amazona i "Wall Street Journal". Pisze współczesne komedie romantyczne, które dotychczas zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Jeśli akurat nie pisze, pewnie zagłaskuje swoją kotkę Cleo i czyta kolejną książkę o miłości.

Czy zdołasz podsłuchać myśli mordercy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 623

Oceny
4,5 (189 ocen)
113
61
8
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stream_of_consciousness

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Zabawna, lekka, z galopującą akcją i pełnokrwistymi bohaterami. Utrzymana w mocno komediowej, wręcz pastiszowej konwencji. Dzięki temu wątek paranormalny nie razi i wydaje się całkiem nieźle pasować. Polecam!
20
mar-bil

Dobrze spędzony czas

książka Dobra. mnie nie porwała, ale prawdopodobnie tylko dlatego , nie przepadam za wątkiem kryminalnym. byłoby jednak niesprawiedliwe, gdybym oceniła ją na mniej niż 4
20
Lenii

Dobrze spędzony czas

Fajna
10
Ajra2016

Dobrze spędzony czas

Lekka, śmieszna, łatwo się czyta
10
Lived-Lives

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry humor, dobrze rozpisani bohaterowie, w podskokach przechodzę do części drugiej ;)
10

Popularność




Lucy Score

Riley Thorn i martwy sąsiad

Przekład: Olgierd Maj

Tytuł oryginału: Riley Thorn and the Dead Guy Next Door

Tłumaczenie: Olgierd Maj

ISBN: 978-83-283-8828-4

Copyright © 2020 Lucy Score. Published by arrangement with Bookcase Literary Agency and Booklab Agency.

Polish edition copyright © 2023 by Helion S.A. All rights reserved.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

https://editio.pl/user/opinie/rithma

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

HELION S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla Josie, która jest twardzielką w prawdziwym życiu

Rozdział 1

Sobota, 4 lipca, 22:02

Martwi przemawiali do Riley Thorn w snach. Żywi przekazywali jej swoje sekrety w najmniej stosownych momentach: w zatłoczonych restauracjach lub przy kasach w supermarketach.

Starała się, jak mogła, ignorować ich wszystkich.

W tej chwili rozmawiała jedynie ze swoimi cyckami.

— Jedziemy Osiemdziesiątą Trzecią na południe, w stronę mostu. Mamy towarzystwo — wycedziła przez zaciśnięte zęby.

— O mój Boże, ona zupełnie zwariowała. Gada do swoich cycków — jęknęła z tylnego siedzenia jedna z jej pasażerek.

— Ja też często gadam do moich, a ty nie? — zainteresowała się druga.

— Ja nigdy nie rozmawiam z częściami mojego ciała, może powinienem zacząć? — zastanowił się jedyny mężczyzna w samochodzie.

— Wy wszyscy nie jesteście normalni — poskarżyła się ostatnia pasażerka z tylnego siedzenia.

Ha, normalni.

Normalność była dla Riley buntem przeciwko jej dzieciństwu, pachnącemu paczulą, wypełnionemu uprawianiem domowych warzyw i uczestniczeniem w seansach spirytystycznych. Normalność była jej drugim imieniem. To znaczy nie dosłownie, jej prawdziwe drugie imię było najokropniejszym drugim imieniem w historii. Chętnie by je zmieniła, gdyby nie oznaczało to konieczności zapisania go na kartce i pokazania komuś innemu.

Normalność była czymś, czego teraz pragnęła, wduszając gaz do dechy. Skradziona półciężarówka powoli nabierała prędkości przy akompaniamencie puszczonej na cały regulator piosenki Black Betty Ram Jam.

Pasażerka z przedniego siedzenia zmieniła magazynki w pistoletach.

— To chyba gliny — obwieściła Riley, zastanawiając się, czy powinna zjechać na pobocze, czy też byłby to ostatni błąd, jaki popełniłaby w życiu. We wstecznym lusterku widziała migające niebieskie i czerwone światła. — Nie możesz strzelać do gliniarzy!

Rozległ się huk i jedna z pasażerek z tylnego siedzenia wrzasnęła:

— Ale oni strzelają do nas! To złe gliny!

W tym momencie niebo z prawej się rozświetliło.

— Nie strzelają do nas — upierała się Riley, przekrzykując muzykę. Po ich prawej eksplodowały kolejne fajerwerki. Pirotechnicy z City Island naprawdę poszli na całość z okazji obchodów czwartego lipca. Na stadionie baseballowym całe rodziny cieszyły się ulubionym amerykańskim świętem, spędzając je w swój ulubiony sposób, kompletnie nieświadome tego, że tymczasem bandyci zbliżali się do grupy ludzi, których jeszcze przed tygodniem można było nazwać stosunkowo normalnymi obywatelami.

Riley desperacko pragnęła być jedną z tłumu świętujących, niewinną, szczęśliwą osobą, której jedynym zmartwieniem byłyby zawyżone ceny piwa na stadionie. Ale nie! Popełniła jeden głupi błąd, podjęła jedną pozornie niewinną decyzję, a teraz wyglądało na to, że skończy w rzece Susquehanna utopiona w półciężarówce pełnej dziwaków.

Jadący za nią nieoznakowany sedan zjechał na lewy pas i Riley od razu wiedziała, co zamierzają zrobić siedzący w nim ludzie — zobaczyła to w umyśle w wysokiej rozdzielczości.

— Wszyscy na ziemię! — wrzasnęła i wdepnęła hamulec.

Wszyscy jej pasażerowie padli na podłogę tuż przed tym, jak grad kul wywalił okna od strony kierowcy.

— Teraz jestem pewna, że do nas strzelają — zauważyła któraś mądrala.

— Tak sądzisz? — odkrzyknęła Riley.

Zewsząd sypało się szkło, a zapach palonej gumy atakował jej nozdrza.

— Strzelają do nas! — wrzasnęła Riley w kierunku swoich piersi. Jeśli ktokolwiek odpowiedział, to i tak nie była w stanie go usłyszeć poprzez huk fajerwerków, krzyki i ryczące na cały głos radio z zepsutym pokrętłem głośności.

Ostrożnie zerknęła ponad kierownicą. Czarne ślady opon prowadziły do samochodu, stojącego w poprzek dwóch z trzech prowadzących na południe pasów mostu. Przed samochodem na rozstawionych nogach stało dwóch mężczyzn z wyciągniętymi pistoletami. Nie mogła się wycofać. Istniała tylko jedna droga do wolności — poprzez zagradzających drogę uzbrojonych bandytów. Mogła jedynie mieć nadzieję, że potężny silnik furgonetki ochroni ich na tyle, żeby to się udało.

— Trzymajcie się wszyscy — powiedziała ponuro, dodając gazu. Z nieba nad nimi posypał się deszcz złotych iskier, spadających w stronę czarnej jak atrament rzeki.

— Jaki mamy plan? — zapytała pasażerka z przedniego siedzenia.

— Staranuję ich.

Krok pierwszy: przyspieszyć do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

— Nicku Santiago, to twoja wina! — znowu wrzasnęła w kierunku swoich piersi i wcisnęła pedał gazu w podłogę. Nie potrafiła określić, które ze strzałów i stuków były wynikiem fajerwerków, a które kul sypiących się na maskę furgonetki.

— Ommmmmmmmm — zamruczał potężny czarny mężczyzna ściś-nięty na tylnym siedzeniu pomiędzy trzema przerażonymi kelnerkami.

— Co u diabła wyprawia ten paker?

— Skąd mam u diabła wiedzieć? Może my też powinnyśmy mruczeć razem z nim?

Riley wyparła z myśli dźwięk „ommmm” dobiegający z tylnego siedzenia.

Krok drugi: celować w środek przedniego koła.

Jej pasażerowie zaprzestali mruczenia i zamiast tego zaczęli wrzeszczeć z przerażenia. Przed oczami Riley przebiegały fragmenty z ich żyć. Przez ułamek sekundy zastanowiła ją ironia faktu, że widzi życia innych osób, a nie własne — do tego właśnie doprowadziło ją dążenie do normalności za wszelką cenę. Jej życie było ciche i bezbarwne.

„Nie powinnam była rzucać szkoły!”

„Nie powinnam była robić temu facetowi laski!”

„Powinienem był zjeść drugą porcję lodów z gorącym karmelem!”

Riley nie powinna była odpowiedzieć na pukanie do drzwi dwa tygodnie wcześniej.

Bum.

Rozdział 2

Wtorek, 16 czerwca, 6:55

Łagodne dźwięki cyfrowych dzwonków wietrznych i śpiewających mnichów wybudziły Riley z dziwnego snu o starszej kobiecie z jakąś obsesją na temat węzłów chłonnych.

Trzasnęła dłonią w przyciski koszmarnego urządzenia, stopniowo zwiększającego głośność, które ukradła kiedyś pewnemu bardzo głupiemu człowiekowi, i naciągnęła koc na głowę. Teraz, w zawieszeniu pomiędzy snem a jawą, była sama. Cudowna, cicha samotność.

Żadnych natrętnych myśli od nieznajomych. Żadnych martwych babek, którym trzeba się przypodobać.

Tutaj, pod kocem, wszystko było normalne.

To znaczy na tyle normalne, na ile było to możliwe w przypadku kompletnie spłukanej, trzydziestoczteroletniej korektorki, która wywodziła się z długiej i uznanej linii… nieważne zresztą. Nie chciała myśleć o specjalnych „talentach”, które występowały w jej rodzinie. A już na pewno nie zaraz z samego rana.

Był ciepły wtorkowy poranek, a to oznaczało, że jej współpracownik z boksu, Bud, przyniesie do pracy sushi tuż po terminie ważności, po czym spędzi większość popołudnia w łazience. Donna, gargulec z recepcji, będzie obrzucała wszystkich złowieszczym spojrzeniem i odreagowywała na nich swoją przegraną w bingo z poniedziałkowego wieczoru.

Oznaczało to też, że Riley mogła dzisiaj kupić sobie jakąś pyszną kawę w kawiarni, na co jej budżet pozwalał tylko raz w tygodniu.

Słysząc syreni śpiew marzeń o kofeinie, zwlekła się z łóżka i podreptała do łazienki na korytarzu.

— Riley! — rozległ się cienki, drżący głos z któregoś z niższych pięter. — Fred znowu potrzebuje twojej pomocy ze swoim kindlem!

— Dobrze, Lily! — odkrzyknęła.

Matka Riley uczęszczała kiedyś na zajęcia z garncarstwa z Lily Bogdanovich. Tak więc gdy Riley pewnego dnia stanęła na ganku przed zamkniętymi drzwiami domu, który jeszcze do niedawna był jej domem, i przekonała się, że zamki zostały zmienione, Lily radośnie udostępniła jej swoje poddasze.

Sypiąca się kamienica na Front Street należała do bliźniąt w podeszłym wieku: Lily i Freda Bogdanovichów. Odziedziczyli ją wraz z połową konia wyścigowego i wszystkimi wydaniami magazynu „Playboy”, jakie ukazały się między rokiem 1972 a 1984.

Żadne z nich nie miało własnej rodziny, założyli więc w kamienicy nielegalną noclegownię i zaczęli wynajmować pokoje kompletnie nieznajomym osobom.

Riley miała mieszkanko na drugim piętrze, a mieściły się w nim łóżko, niewielka część dzienna i miniaturowa kuchenka, w której nie dało się przygotować wiele więcej niż popcorn z mikrofalówki i tosty.

Gipsowy sufit, zgodnie z dziwacznym architektonicznym zamysłem odpowiednim dla dawnej eleganckiej rezydencji, pełen był dziwnych kątów i łamanych płaszczyzn, jednak mansardowe okna dawały całkiem przyzwoity widok na rzekę Susquehanna, wijącą się na południe po drugiej stronie ulicy.

Wady?

— Ciszej tam trochę! — warknął antypatyczny głos zza zamkniętych drzwi.

Riley dzieliła łazienkę z drugim mieszkańcem poddasza, zajmującym pokój po przeciwnej stronie korytarza. Dickie Frick był zrzędliwym i najprawdopodobniej zboczonym starszym panem. Jego wycieraczka miała napis „Spierdalaj” i zawsze zostawiał swoją brudną bieliznę na podłodze przed umywalką. Nie wiedziała o nim wiele więcej. Czasami pamiętał, żeby spuścić po sobie wodę w toalecie, pracował do późna i w zależności od nastroju oglądał powtórki Agentów NCIS lub pornole.

Zignorowała Dickiego i przeszła z korytarza pokrytego tapetą w różane krzaki i zieloną boazerią do łazienki.

Aha, znowu tu są. Brudne i niezbyt białe. Ziewając szeroko, Riley schyliła się pod umywalkę i wyjęła stamtąd schowane przez nią na taką właśnie okoliczność szczypce do sałatki. Starając się nie przyglądać zbyt uważnie sztuce odzieży (tylko raz popełniła ten błąd), przeszła krótką drogę do drzwi Dickiego i zawiesiła mu gacie na klamce, po czym wróciła do łazienki.

Pomieszczenie miało swoisty, chociaż przyćmiony dekadami zaniedbania urok. Umywalka, podobnie jak stojąca na lwich łapach wanna, były pożółkłe ze starości. Podłogę pokrywały obskurne czarno-białe kafle. Wejście do wanny wywoływało złowrogie skrzypienie, jednak mimo wszystko podłoga jeszcze się nie poddała w swojej walce z grawitacją.

Riley wsunęła do ust szczoteczkę do zębów, a szczotkę do czesania w swoje grube, długie do ramion włosy. Geny jej matki ukraińskiego pochodzenia wygrały w loterii dziedziczenia: Riley miała ciemnobrązowe włosy i takie same oczy, które wydawały się nieco za duże w stosunku do jej twarzy. Ciężkie powieki sprawiały, że wyglądała na znudzoną, nawet gdy się tak nie czuła. Ich zaletą było jednak to, że jeśli tylko poświęciła dostatecznie dużo czasu na zabawę z cieniami do powiek, potrafiła osiągnąć mistrzowskie zalotno-prowokujące spojrzenie.

Nie żeby teraz miała ochotę na jakiekolwiek zaloty. Rozwód nadal był bolesny, a poza tym była doszczętnie spłukana. Naprawdę nie miała ochoty poznawać kogoś nowego i tłumaczyć się, dlaczego wszyscy jej współlokatorzy są emerytami lub rencistami. W razie gdyby pytał o to przedstawiciel jakichkolwiek władz, miała odpowiadać, że to jej wujkowie i ciotki.

Odhaczywszy poranną wizytę w łazience, Riley wróciła do swojego pokoju, nadal szeroko ziewając. Przez większość życia była niewyspana. To przez sny, które z wiekiem stawały się coraz bardziej uporczywe i irytujące. Włączyła telewizor i ubierając się, wysłuchała, jak pełna entuzjazmu ekipa wiadomości opowiada o działalności jakichś samozwańczych stróżów prawa w mieście. Grupa niezidentyfikowanych osobników, noszących maski, wyśledziła człowieka, który mimo wielokrotnych upomnień ignorował zalecenia dotyczące segregacji śmieci, i wypełniła jego samochód — akurat zaparkowany nielegalnie na miejscu dla niepełnosprawnych — aż po dach śmieciami.

— Oto co do powiedzenia na temat samozwańczych stróżów sprawiedliwości ma burmistrz Harrisburga Nolan Flemming…

Kamery pokazały burmistrza — który od czasu wyborów nie mógł się poszczycić niczym poza swoim seksapilem w stylu Kennedy’ego — stojącego na schodkach przed swoim biurem w centrum miasta.

— Mam pełne zaufanie do naszego wydziału policji. Nikt w naszym pięknym mieście nie stoi ponad prawem i nasi obywatele muszą pamiętać, że oliwa nierychliwa, ale sprawiedliwa, a branie spraw we własne ręce jest nie tylko niebezpieczne, ale również nielegalne.

Ubrana do wyjścia, Riley chwyciła z lodówki jakieś resztki i skierowała się ku tylnej klatce schodowej, będącej ciasną spiralą o stopniach tak wąskich, że były niebezpieczne dla każdego noszącego obuwie większe niż damskie trzydzieści osiem. Riley zeszła dwie kondygnacje w dół, po drodze notując oznaki życia na każdym z pięter.

Na chwilę zboczyła do kuchni na parterze. Było to słoneczne pomieszczenie, wyposażone w drewniane blaty i szafki w kolorze miętowym, do których sięganie wymagało użycia drabiny.

Fred, dziwnie umięśniony jak na staruszka, miał na głowie tupecik z przedziałkiem i koszulkę Hall and Oates. Podał jej swój czytnik, żeby odprawiła nad nim swoje magiczne rytuały młodości, co w praktyce oznaczało połączenie się z wi-fi i kliknięcie synchronizacji.

— Jesteś najlepsza, Riley — zaćwierkał z wdzięcznością Fred, widząc, że jego książka Pozycje jogi dla seksownych seniorów załadowała się na czytnik.

— Tylko nie naciągnij sobie żadnych mięśni — ostrzegła go Riley. — Do zobaczenia później, panie Willicott — zwróciła się do innego ze swoich sąsiadów.

— Kim do diabła jesteś? — odezwała się zrzędliwym głosem podstarzała wersja Denzela Washingtona, nalewając sobie kawy do miseczki. Riley nie była pewna, czy pan Willicott rzeczywiście miał problemy z pamięcią, czy po prostu miał wszystko w dupie.

Wycofała się z powrotem na schody i pełną piersią nabrała świeżego, prawie letniego powietrza. Czerwiec w Pensylwanii był naprawdę przyjemny.

„Może mogłabym sobie wziąć godzinę lub dwie wolnego i wyjść wcześ-niej z pracy”, pomyślała, otwierając swojego jeepa.

„Tak, może pojechałabyś na ryby”.

— Nie pojadę na ryby, wujku Jimmy — wymamrotała, obracając kluczyk w stacyjce i włączając radio. Jeep należał niegdyś do jej już nieżyjącego wujka. Riley dostała go po tym, jak musiała zwrócić swojemu byłemu mężowi bmw, którym usiłował ją zaskoczyć po tym, jak znowu zapomniał o jej urodzinach.

Jimmy, brat ojca Riley, umarł, robiąc to, co kochał najbardziej: drzemiąc w łodzi po obaleniu sześciopaku taniego piwa. Atak serca zabił go, zanim zdążył się obudzić i dokończyć piętrową kanapkę ze smażoną cebulą i grillowaną wołowiną. Wujek nie żył, ale to nie oznaczało, że odszedł. Jego duch wciąż snuł się po jeepie, którego odziedziczyła Riley. Jej siostra odmawiała jeżdżenia z nią gdziekolwiek, twierdząc, że wciąż jest w stanie wyczuć ducha styropianowej lodówki pełnej ryb, którą wujek zostawił kiedyś w samochodzie na tydzień w środku lata.

Wyjechała na Front Street, po prawej stronie miała rzekę, a po lewej Harrisburg. Miasto było stolicą stanu i niektóre jego części mogły robić niemal dobre wrażenie. Budynek siedziby rządu stanowego, z zieloną kopułą i postmodernistyczną fontanną, przyciągał turystów przez cały rok. Były też inne, mniej miłe dzielnice, takie, po których nie należało chodzić samotnie nocami, takie, które często były zalewane przez rzekę, i takie spod znaku: „Co to za dziwny zapach?”.

Oczywiście nie tylko dzięki przestępczości i dziwnym zapachom Harrisburg zyskał swoją reputację. Nie można zapominać o groźbie bankructwa związanej z fiaskiem spalarni śmieci, jak również utopieniu milionów dolarów z funduszy miejskich w kolekcji artefaktów z Dzikiego Zachodu, przeznaczonych do muzeum, które nigdy nie powstało.

Mimo wszystko miasto powoli zaczynało odżywać. Festiwale muzyczne nad rzeką przyciągały tłumy. Na ulicach odbywały się rodzinne biegi, browary i restauracje pojawiały się w niegdyś opuszczonych lokalach, od dawna opustoszałe budynki znajdowały nowych właścicieli z dostatecznymi funduszami na ich remont.

Little Amps było hipsterską kawiarnią i palarnią kawy, przyciągającą typ ludzi, którzy nie lubili sieciówek i drive-thru. Kawa była świetna, problemem natomiast były miejsca parkingowe. Budynek stał na rogu jednokierunkowych, wąskich uliczek. Riley objechała go dookoła dwa razy, po czym w desperacji zaparkowała przecznicę dalej na miejscu oznaczonym kartką z wypłowiałym napisem „Zakaz parkowania do odwołania”, wydaną przez Zarząd Dróg Miasta Harrisburg.

„Na twoim miejscu nie robiłbym tego”. — W jej głowie rozległ się głos wujka Jimmy’ego.

Riley postanowiła to zignorować. Kartka wisiała tam od co najmniej sześciu tygodni i z jej punktu widzenia Zarząd Dróg po prostu robił kierowcom na złość.

Poczekała, aż zardzewiała furgonetka i lśniący nowością samochód tesla przejadą, po czym przeszła przez ulicę. Facet z dredami i całym mnóstwem kolczyków w twarzy przytrzymał jej drzwi, gdy wbiegała po dwóch betonowych schodkach do kawiarni. W środku była kolejka, jak zawsze o poranku w tygodniu. Nikt jednak nie wydawał się tak spieszyć, jak zawsze spieszyła się Riley. Pewnie wszyscy mieli elastyczny czas pracy lub pracowali zdalnie.

Cholerni szczęściarze.

Zarząd firmy marketingowej, w której pracowała Riley, wzdrygał się na samą sugestię o takich bezeceństwach.

Pracownicy mieli obowiązek przebywania w firmie przez bite osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, żeby zarobić na swoją wypłatę. Jej szef, Leon Tuffley Jr, uroczy wiecznie drapiący się po kroczu człowiek, powiedział jasno, że nie ma najmniejszego zamiaru płacić swoim pracownikom za „udawanie” pracy, podczas gdy doskonale wiedział, że tak naprawdę wszyscy „piliby nago piwo i pierdzieli w stołki”.

W akcie cichego buntu rzeczeni pracownicy podczas swoich godzin pracy zaczęli poświęcać zupełnie niestosowną ilość czasu mediom społecznościowym i grom komputerowym. To była jedyna rzecz, jaka ich łączyła.

Riley przestępowała z nogi na nogę, wciągając kuszący aromat honduraskiej ciemnej palonej. Wiedziała już, że o ile wszyscy przed nią nie będą zamawiać zwykłej czarnej kawy, spóźni się do pracy. Znowu. I Donna, strzegąca biurka w recepcji wartowniczka w nieokreślonym wieku i o nieustalonej przynależności gatunkowej, znowu będzie jej truła z tego powodu tyłek.

Po niemal roku pracy w firmie Sullivan, Hartfield, Aster, Reynolds i Tuffley Riley nie mogła powiedzieć, żeby choć raz widziała, jak Donna się uśmiecha, wypowiada słowo: „Przepraszam” po zdzieleniu kogoś z łokcia w pokoju socjalnym lub myje ręce przed wyjściem z toalety.

„Czy powinnam ogolić strefę bikini na wypadek, gdybyśmy wieczorem uprawiali seks? A może nie golić i poczekać do następnej randki?”

Riley instynktownie obejrzała się przez ramię. Kobieta stojąca za nią przyglądała się tablicy z menu, jednak myślami najwyraźniej była przy ważniejszych sprawach. Sprawach, o których osoba nieznajoma, taka jak Riley, nie powinna słuchać.

Riley otworzyła w telefonie aplikację z wiadomościami lokalnymi, starając się zagłuszyć prywatne myśli nieznajomych i skupić się na tym, co się dzieje w okolicy.

— Witamy w Little Amps — powiedziała wesoło baristka, gdy wreszcie Riley znalazła się na czele kolejki. — Co podać?

Miała krótko obcięte, wygolone z jednej strony włosy. Kocie oprawki okularów miały jaskrawomalinowy kolor, pasujący do końcówek jej włosów. Na dłoni, nad kciukiem miała wytatuowanego pingwinka z serduszkami w miejscu oczu. A poza tym jej węzły chłonne z jednej strony szyi były opuchnięte.

Nie żeby Riley potrafiła to tak naprawdę dostrzec. Ale wiedziała o tym.

O cholera. Znowu? Tylko nie tutaj!

Poczuła, że nos jej drga.

— Hmm, poproszę zimny słoik — wychrypiała Riley, patrząc wszędzie, tylko nie na szyję dziewczyny.

„Powiedz jej — nalegała babcina postać z jej snów. — Powiedz jej. Powiedz jej. Powiedz jej”.

Riley zacisnęła usta. O nie, nie zamierzała tego znowu zrobić. I tak już z tego powodu musiała przestać odwiedzać w porze lunchu swój ulubiony sklep z kanapkami. I ten tani bar na Piątej Ulicy. Jej noga już nigdy więcej tam nie postanie.

„Powiedz jej!”

Potarła nos dłonią. Nadal drgał.

Te głupie przekazy z zaświatów niszczyły jej życie. Potrzebowała jakiegoś sposobu, żeby móc je wyłączyć. To nie tak, że nie były prawdziwe. Miała wrażenie, że są prawdziwe, ale zapewne były to jakieś szaleńcze kompulsje.

Jak na zamówienie jej telefon zadzwonił.

— Cześć, mamo — powiedziała Riley. Baristka nalewała właśnie mleka na kostki lodu i mrożoną kawę w słoiku. Klienci, którzy odnieśli słoik z powrotem, dostawali dziesięć procent zniżki na kolejne zamówienie. Riley naprawdę chciała dostać tę zniżkę.

— Co się stało? — zapytała z naciskiem Blossom Basil-Thorn. Jej nosowy akcent z Wisconsin zawsze nasilał się, gdy martwiła się o swoje córki.

— Nic — skłamała Riley.

— Kłamiesz. Przejdźmy od razu do momentu, w którym zaczynasz mówić prawdę. Znowu miałaś sen?

Riley usłyszała jakieś stukanie i brzęczenie w słuchawce.

— Co robisz? — zapytała.

— Domowy proszek do prania, a twój ojciec pogarsza przeciek pod kuchennym zlewem — odpowiedziała jej matka. — A teraz opowiedz mi o tym śnie.

— Teraz nie mogę — wymigała się Riley. Baristka zakręciła słoik, pogwizdując jakiś jazzowy kawałek, zupełnie nieświadoma wewnętrznej walki, jaką toczyła jej klientka.

„To nawet nie było naprawdę”, powiedziała sobie Riley. To był tylko głupi sen, a dziewczyna przed nią miała zupełnie normalne węzły chłonne. Pewnie nawet nie miała żadnej zmarłej babci.

— Ach — powiedziała ze zrozumieniem matka Riley. — Musisz powiedzieć tej osobie, cokolwiek to jest, Riley. To dar. Nie możesz marnować swoich talentów, ignorując je.

— To nie jest dar — zaprotestowała Riley. Podała baristce pieniądze, a gdy ich palce się zetknęły, zobaczyła ją jako pięcioletnią dziewczynkę, wspinającą się na stołek w kuchni prababci Idy, podczas gdy zupełnie jeszcze żywa Ida uczyła ją robić ciasto na naleśniki.

Cholera.

— Muszę kończyć, mamo — powiedziała Riley i się rozłączyła. Przez chwilę stała w miejscu jak wmurowana, zastanawiając się, czy poczekać na resztę, czy po prostu uciec.

Dała dwudziestkę. Potrzebowała tej reszty.

„Powiedz jej o tym natychmiast!”

Riley zaczęła się zastanawiać, czy pani Ida stała się taką despotką po śmierci, czy też była taka zawsze.

— Proszę, reszta — powiedziała śpiewnie baristka, podając Riley pieniądze i paragon.

W głowie Riley tańczyły wizje węzłów chłonnych. Wepchnęła dolara do słoika na napiwki i odchrząknęła.

— Ida prosi, żebyś sprawdziła swoje węzły chłonne — wyszeptała.

Proszę. Zadowolona? I oto kolejne miejsce publiczne, którego nie będziemogła więcej odwiedzić. Chyba będzie musiała zacząć odwiedzać kawiarnie i restauracje w przebraniu, żeby w razie czego móc tam wracać po takich głupich obwieszczeniach.

— Zaraz, co? Kto? — Baristka otworzyła szeroko usta i zagapiła się na Riley.

No właśnie, pewnie nawet nie miała żadnej prababci Idy.

— Chodzi ci o moją prababkę? — zapytała baristka.

Jasna cholera.

Riley zaczęła się wycofywać z kawiarni.

— Po prostu się zbadaj. Jak najszybciej.

— Poczekaj! — zawołała za nią dziewczyna. Ci spośród klientów, którzy nie mieli w uszach słuchawek i nie podrygiwali w rytm indie folku, odprowadzili Riley wzrokiem do drzwi.

Riley zatrzymała się gwałtownie, zaklęła pod nosem i wróciła do lady.

— Wezmę tylko to — powiedziała, czując, jak na policzki wypływa jej krwisty rumieniec, i chwyciła swój słoik z kawą.

Mogła się pożegnać z dziesięcioprocentową zniżką, bo nigdy nie zamierzała tu go odnosić.

Rozdział 3

Wtorek, 16 czerwca, 8:05

Spóźniła się o cztery minuty i oczywiście boczne drzwi były już zamknięte.

Zmęczona i zirytowana Riley obeszła budynek, żeby wejść frontowymi drzwiami. Firma Sullivan, Hartfield, Aster, Reynolds i Tuffley mieściła się w dwóch szeregowych domach. Podłogi były nierówne, sufity niskie, a ściany pomalowane na niszczący morale odcień szarości, ponieważ Tuffley dostał zniżkę, gdy lokalne więzienie zamówiło zbyt wiele dwudziestolitrowych baniek z farbą przemysłową.

Recepcja była jednym z nielicznych dobrze wyglądających miejsc w firmie. Znajdowały się tam dywan w kolorze zieleni złamanej szarością, sztuczne rośliny w mosiężnych doniczkach i cztery winylowe fotele ustawione obok dystrybutora z wodą, który — podobnie jak pozostała część recepcji — strzeżony był przez wspominaną już wcześniej niewysoką, okrągłą i wiecznie wkurzoną recepcjonistkę.

— Dobry — powiedziała Riley.

— Zdaje się, że ktoś znowu się spóźnił — syknęła Donna, spoglądając karcąco swoimi paciorkowatymi oczkami spoza kwiecistych oprawek okularów.

Donna traktowała sprawy takie jak spóźnienia, przedłużająca się przerwa na lunch lub robienie zbyt wielu fotokopii naraz jako osobistą obrazę. Swego czasu naskarżyła na jednego z grafików, że „dziwnie chodzi”.

Riley zignorowała ją i pospiesznie ruszyła korytarzem w stronę swojego boksu, zdążyła jednak jeszcze usłyszeć, jak Donna mówi do telefonu:

— Ta Thorn znowu się spóźniła. Chyba jestem jedyną osobą w tym budynku, która traktuje swoje obowiązki poważnie.

Obskurny korytarz, łączący ze sobą dwa budynki, prowadził do pokoju, w którym ściany również były szare, świeciły fluorescencyjne żarówki, a pośrodku, z dala od wszelkiego źródła naturalnego światła, stłoczonych było dziesięć boksów. Riley wślizgnęła się do swojego, dzielonego z Budem, grafikiem, który nigdy nie wyjmował z uszu słuchawek, niezbyt często się mył i obsesyjnie wyszukiwał w internecie informacje na temat porażek w Ultimate Frisbee. W ciągu roku, który Riley przepracowała w firmie, odbyli tylko jedną rozmowę — w dniu, w którym uruchomił się alarm pożarowy i Riley musiała go klepnąć w ramię, żeby powiedzieć mu, że czas się ewakuować.

Bud miał jednak również zalety — nie miał zbyt wielu myśli, które mogłaby przypadkiem podsłuchać.

Obydwa sąsiadujące boksy były puste dzięki wiosennym czystkom, jednak gdy Riley zapytała, czy mogłaby się przenieść do innego biurka, odpowiedzią było twarde: „Nie”.

To była odpowiedź na każde pytanie, jakie ktokolwiek ośmielał się zadać w tych ponurych murach.

Nie, nie mogła wyjść wcześniej na umówioną wizytę u dentysty. Nie, nie mogła przenieść swojej przerwy na lunch na 13:00 zamiast 12:45. Nie, zdecydowanie nie wolno jej było zawiesić reklamy studia jogi jej siostry na firmowej tablicy ogłoszeń.

To była gówniana praca w gównianej firmie. Ale rozwiedzeni dziennikarze, zwolnieni z pracy w telewizji, nie mogli wybrzydzać. Riley musiała w niej wytrzymać jeszcze przez rok i dwadzieścia jeden dni — tak, odliczała to na kalendarzu w swoim mieszkaniu — żeby ta posada zamiast sygnałem ostrzegawczym stała się dowodem na jej odpowiedzialność i stabilność zatrudnienia w jej CV.

Jej biurko było zaśmiecone foliówkami zawierającymi wydruki tak ekscytujących rzeczy jak schemat pieca na ekogroszek czy reklamy przepierzeń łazienkowych. Kolejny ekscytujący dzień w życiu korektorki.

Riley włączyła monitor, trzasnęła go w prawy górny róg, żeby zniknęły z niego zielone linie, i rozpoczęła swój poranny rytuał: śledzenie w mediach społecznościowych poczynań byłego męża i jego obecnej dziewczyny.

Griffin Gentry był najpopularniejszym prezenterem wiadomości w telewizji śniadaniowej Kanału 50. Na opaleniznę w spreju i specjalistów od treningu wymowy wydawał więcej niż większość ludzi na spłatę hipoteki. Twierdził, że wiadomości i dziennikarstwo ma we krwi, jednak tak naprawdę jego krew była w grupie medialnej, będącej właścicielem stacji. Jego ojciec — który zdecydowanie próbował Riley wsunąć język do ust w dniu ślubu — był wiceprezesem firmy i mógł pociągnąć za odpowiednie sznurki w swoim nepotyzmie.

Gdy do zespołu dołączyła ona — bystra, pełna wielkich nadziei i marzeń dwudziestoośmiolatka — reputacja Griffina została już zdezynfekowana i zredagowana. Nie zauważał jej przez pełne dwa lata. Dopiero podczas firmowego przyjęcia bożonarodzeniowego, gdy pijany Griffin przypadkiem przewrócił ją, gdy wychodziła z łazienki, poznał jej imię.

Zaczął ją potem zauważać, a ona pozwoliła sobie, by jej to pochlebiało, olśniewało ją, a nawet budziło w niej wdzięczność. Przetrwali dwa lata spotykania się i rok małżeństwa, nim Riley nie była w stanie już dłużej ignorować sygnałów ostrzegawczych.

…z których najbardziej wybujałym była pogodynka, Bella Goodshine.

Przeglądanie konta na Instagramie tej biuściastej dwudziestoczterolatki było ulubionym sposobem na samobiczowanie się Riley. Bella wyglądała niczym aktorka ze Słonecznego patrolu ze swoimi długimi blond włosami i wielkimi niebieskimi oczami, w których nieustannie widniał wyraz zdumionego zachwytu. Prawdopodobnie to właśnie jako pierwsze przyciągnęło do niej Griffina… albo jej bardzo duże piersi.

Riley nie miała powodu do kompleksów na tym polu, ale nie wystawiała swoich atutów tak bardzo na widok publiczny jak Bella.

Radosna blondynka ubierała się niczym niegrzeczna studentka z bractwa i miała usposobienie gwiazd programów dla dzieci. Gdy Riley wpadła do własnej sypialni, w której zastała swojego męża bez spodni przed lustrem, Bella uprzejmie wypuściła z ust jego kutasa i przywitała ją wesołym: „O, cześć!”.

Reakcja Riley była o wiele mniej przyjacielska i o wiele, wiele bardziej kosztowna.

Konto Belli na Instagramie było idealnym przykładem kontrolowanego i przefiltrowanego przekazu kobiety uwielbianej zarówno przez widzów, jak i partnera „jak ze snów”. Rzyg.

Riley wraz z pozostałymi sześćdziesięcioma pięcioma tysiącami osób śledzących konto Belli miała okazję obejrzeć naleśniki w kształcie serduszek, które „ukochany” Belli przygotował dla niej z okazji walentynek. Liczba obserwujących wzrastała z każdym kolejnym zdjęciem w bikini.

Dzisiaj jednak nie był dzień bikini. Nie, dzisiaj to było coś o wiele, wiele gorszego.

— To chyba jakiś żart — wymamrotała Riley pod nosem.

Krótki filmik pokazywał szczupłą dłoń z paznokciami w kolorze majtkowego różu, która przechylała się raz w jedną, raz w drugą stronę, żeby zaprezentować możliwie jak najwięcej rozbłysków światła w oślepiająco wielkim pierścionku z diamentem.

„…widzowie mieli okazję zobaczyć oświadczyny na antenie…”.

„Gratulacje, Biffin!”.

„Najbardziej seksowna para w historii”.

„#idealnyzwiązek”.

Zadzwonił telefon Riley. Nie musiała nawet spoglądać na ekran, żeby wiedzieć, kto dzwoni.

— Cześć, Jas.

— Ten pomarańczowy lis dał jej twój pierścionek!

Jasmine Patel była najlepszą przyjaciółką Riley, jej wspólniczką zbrodni i największym wsparciem. Riley sama nie wiedziała, czym sobie na to zasłużyła. Poznały się w szkole średniej, gdy matka Jasmine przeniosła swoją praktykę dermatologiczną do Camp Hill.

Jasmine w szkole średniej natychmiast stała się szalenie popularna, jak przystało na zwyciężczynię w genetycznej loterii. Naturalny wdzięk i obłędną wydolność układu sercowo-naczyniowego zawdzięczała wujkowi, który zawodowo grał w piłkę nożną w Wielkiej Brytanii. Idealne stopnie, które zdobywała bez szczególnego wysiłku, były czymś oczywistym u córki lekarki i doktora historii. A do sprawności i intelektu dochodził jeszcze jej wygląd.

Miała długie, lśniące, czarne włosy, które zawsze zachowywały elegancki wygląd, nawet gdy budziła się rano z kacem. Jej kości policzkowe były rodem z legend, podobnie jak cera, której nigdy nie skaziły wypryski. Jasmine jako pierwsza z dziewcząt w siódmej klasie wyhodowała sobie biust i jako pierwsza miała okazję powiedzieć Brysonowi, przystojnemu futboliście z dziewiątej klasy, żeby trzymał łapy przy sobie.

Podczas gdy Riley w swoich nastoletnich latach miała obsesję na punkcie bycia normalną, Jasmine zawsze się przeciwko temu buntowała. Jeśli ktoś miał wobec niej jakieś oczekiwania, ignorowała to. Jeśli istniała jakaś zasada, ona ją łamała.

A jeśli jakiś dupek ośmielił się skrzywdzić kogoś, kogo ona kochała, Jasmine Patel była niczym Don Corleone zemsty.

Gdy sędzia nakazał Riley zapłacić odszkodowanie jej kłamiącemu i zdradzającemu byłemu mężowi, Jasmine spokojnie wyszła z budynku sądu, wsiadła do samochodu i wjechała w drzwi od strony kierowcy należącego do Griffina kabrioletu audi.

Broniła się, twierdząc, że w jej samochodzie była pszczoła. W połączeniu z jej atrakcyjnym wyglądem i faktem, że Griffin zajął dwa miejsca parkingowe, sprawiło to, iż policja udzieliła jej jedynie ostrzeżenia.

— Prawie mi jej szkoda — wyznała Riley swojej najlepszej przyjaciółce.

Jasmine, która była mistrzynią chowania urazów, prychnęła pogardliwie.

— Proszę cię, jest dostatecznie dorosła, żeby wiedzieć, że wychodzenie za pozbawionego jaj kretyna, który zdradzał swoją pierwszą żonę, jest kiepskim pomysłem.

— Jestem pewna, że będą ze sobą bardzo szczęśliwi — powiedziała Riley, myśląc sobie, że na pewno będą się umawiać na rodzinne wizyty u chirurgów plastycznych i spoglądać na siebie czule ponad stołem konferencyjnym, przy którym ich prawnicy będą sporządzać umowę przedmałżeńską.

— Jak się czujesz? — zapytała Jasmine.

Riley uznała za pocieszające to, że w głosie przyjaciółki było więcej gniewu niż współczucia.

— Jakbym miała ochotę wypić wiadro tequili — przyznała.

— Mogę to załatwić — obiecała Jasmine.

Riley roześmiała się ponuro.

— Słuchaj, martwię się o ciebie, i to nie tylko dlatego, że twój były jest zapatrzonym w siebie grzybem.

— U mnie w porządku — upierała się Riley. — Wszystko w porządku.

— Guzik prawda. Mieszkasz w podejrzanym domu starców. Masz beznadziejną pracę bez perspektyw. Z nikim się nie spotykasz. I założę się o butelkę tej tequili, że nie tylko nie pomalowałaś dzisiaj rzęs, ale na dodatek jesteś ubrana na szaro lub na czarno.

Riley była ubrana na szaro-czarno.

— Nie każdy musi mieć kolorową szafę, Jas.

— Posłuchaj, dziewczyno. Musisz zaakceptować fakt, że twoje próby stania się osobą normalną i nudną spełzły na niczym. Przestań trzymać się nadziei, że pewnego dnia się obudzisz i będziesz kimś innym. Musisz zaakceptować to, jaka jesteś, i z powrotem zacząć żyć. Teraz pozwoliłaś sobie na stagnację. Czas się rozruszać. Nałóż podkład, znajdź coś z porządnym dekoltem i zrób coś.

— Zrobienie czegoś wymaga pieniędzy — zauważyła Riley.

— Skarbie, gdybyś weszła do baru i zrobiła nadąsaną minę, nie musiałabyś płacić ani za drinki, ani za kolejny czynsz, o ile tylko byś się dobrze zakręciła — prychnęła Jasmine. — To zależałoby jedynie od tego, do jakiego baru byśmy poszły.

Jasmine nigdy w życiu nie płaciła za swoje drinki.

— Chyba trochę przeceniasz mój urok — stwierdziła cierpko Riley.

— Masz depresję? — Zaniepokoiła się jej przyjaciółka.

— Nie, oczywiście, że nie. Może. Prawdopodobnie.

Komputer Riley wydał z siebie charakterystyczny świst, oznaczający nadejście nowej wiadomości.

Temat: Punktualność w pracy.

Riley usłyszała skrzypienie ortopedycznych butów Donny na linoleum w korytarzu i westchnęła ciężko.

— Muszę kończyć.

— Dobrze. Ale wyświadcz sobie przysługę i trzymaj się dzisiaj z daleka od mediów społecznościowych. Nie oglądaj filmiku z oświadczynami. Zadzwonię do ciebie później.

Oczywiście, że był filmik z oświadczyn.

— Dzięki — powiedziała Riley z westchnieniem.

Rozłączyła się i zrobiła to, co robiła zawsze, ilekroć otrzymywała jakąś pasywno-agresywną wiadomość od swoich przełożonych: wstawiła w podpisie do swoich wychodzących maili nazwę firmy w formie skrótu SHART.1

Następnie otworzyła stronę Kanału 50 na Facebooku i wpisała w wyszukiwarkę: „nieoczekiwane oświadczyny”.

1Shart — żartobliwe połączenie słów shit (srać) i fart (pierdzieć) — przyp. tłum.

Rozdział 4

Wtorek, 16 czerwca, 17:15

Po obejrzeniu z jakiś tuzin razy, jak Griffin teatralnie przyklęka na kolano w połowie wyjaśnień Belli dotyczących układu wysokiego ciśnienia, Riley zajęła się pracą, co oznaczało poświęcenie całego popołudnia na sprawdzanie, czy żaden z trzystu linków na okropnie przestarzałej stronie miasta nie odsyła już do strony pornograficznej, przez którą została zhakowana.

Do domu wlokła się w popołudniowych korkach z otwartymi oknami i podkręconą muzyką, żeby zagłuszyć sugestię wujka Jimmy’ego o jechaniu na ryby. Gdy dotarła na parking przed domem, zadzwonił jej telefon. To była jej siostra Wander.

— Hej — powiedziała Riley, parkując jeepa i wyłączając silnik.

— Cześć. — Lekko schrypnięty i bardzo w stylu zen głos Wander zabrzmiał niczym dźwięk medytacyjnego gongu… to znaczy gdyby medytacyjnym gongom towarzyszyły w tle wrzaski trójki dzieci. — Właśnie dowiedziałam się o Griffinie. Jak się masz? — zapytała.

— W porządku. Naprawdę — powtórzyła niczym refren Riley. — Przecież i tak nie chciałabym z nim być. — Chwyciła swoją torebkę, torbę z lunchem i słoik po kawie, którego nigdy nie miała już zwrócić, po czym skierowała się do tylnych drzwi budynku.

— Oczywiście, że nie — zgodziła się Wander. — Ale to zupełnie normalne, że możesz mieć uczucia związane z tą sytuacją. Nawet ja je mam.

Riley weszła do domu i od razu poczuła silny i niezbyt przyjemny zapach dobiegający z kuchni. Pragnąc uniknąć rozmowy z sąsiadami, ruszyła w kierunku tylnych schodów.

— Serio? A co czujesz? — spytała swoją siostrę.

— Chciałabym, żeby karma działała nieco szybciej — przyznała Wander.

To w ustach jej siostry był ekwiwalent walnięcia samochodem w auto Griffina, tak jak to zrobiła Jasmine. Riley się roześmiała.

— Doceniam twój wkurw w moim imieniu.

— Przecież ten człowiek cię pozwał po tym, jak przyłapałaś go na zdradzie w waszym domu — mówiła dalej Wander. — Rozumiem, że każdy ma swoją podróż, ale nie podoba mi się, że ciągnął cię za sobą, po czym zostawił na lodzie w rynsztoku.

„Moja siostra naprawdę potrafi zaszaleć z metaforami”, pomyślała Riley.

— Naprawdę mam się dobrze — powtórzyła.

— To nie fair, że nadal płacisz za jego błędy, a on po prostu żyje sobie jak gdyby nigdy nic. — Głos Wander stracił swoje kojące brzmienie. Teraz wibrował w nim tłumiony gniew.

— Może powinnaś wziąć głęboki oddech? Pomedytować? — zasugerowała Riley, wchodząc po schodach.

Tymczasem wrzaski ze słuchawki po stronie Wander przybierały na sile.

— Dziewczyny, jeśli nie możecie ściszyć głosów i zachowywać się jak przystało na rodzinę, to zaraz każę wam znowu kręcić domowe masło.

Riley usłyszała chóralne „Nieeee”, po czym zapadła relatywna cisza, to znaczy taka, jaka była możliwa w przypadku trzech dziewczynek poniżej ósmego roku życia przebywających w jednym pokoju.

Następnie Riley usłyszała, jak jej siostra bierze głęboki oddech, a potem kolejny.

— Skonsultuję się z moimi opiekunami duchowymi — postanowiła Wander.

— W kwestii zaręczyn twojego byłego szwagra czy tego, że twoje dzieciaki się kłócą? — zapytała Riley, wchodząc wreszcie na ostatni podbieg schodów prowadzący na drugie piętro.

— Jednego i drugiego. Ale również ciebie. Martwi mnie, że na drodze do twojego szczęścia znajduje się przeszkoda.

— Jestem szczęśliwa — skłamała Riley.

Wander tylko dyskretnie prychnęła.

— Nawet z tej odległości wyczuwam kłamstwo.

— Jesteś strasznie dziwna — zauważyła ze śmiechem Riley.

— Ty też mogłabyś taka być, gdybyś tylko sobie na to pozwoliła.

Ich rozmowa zakończyła się, ponieważ Wander musiała ratować włosy którejś z córek z zapięcia na rzepy w tenisówkach. Nadal słysząc, jak chaotyczne odgłosy życia jej siostry brzęczą jej w uszach, Riley weszła do swojego cichego, spokojnego mieszkania.

Tyle tylko, że dzisiaj nie odbierała go jako cichego i spokojnego. Dzisiaj wydawało jej się raczej… smutne. Pozbawione życia. A przy okazji podejrzanie bardziej wysprzątane, niż kiedy je zostawiała rano. Narzuta na jej wysłużonej kanapie została poskładana i odłożona po niewłaściwej stronie. Czyste pranie, które w niedzielę przywiozła z domu rodziców, leżało starannie poskładane na stoliku do kawy. Stos korespondencji, którą nawet w przypływie energii zdążyła otworzyć, również wyraźnie był przez kogoś przeglądany.

„Panna Penny”, pomyślała Riley. Jej sąsiadka z drugiego piętra miała hobby polegające na włamywaniu się do cudzych mieszkań i sprzątaniu ich.

Riley poczuła, że nos jej drga, i natychmiast stłumiła „przekaz” czy też halucynację, która próbowała się wedrzeć do jej świadomości. Gdy wokół było zbyt spokojnie, jej mózg robił głupie rzeczy, na przykład próbował przewidywać przyszłość lub odczytywać myśli innych. Jako że Riley nie miała trzech córek, na które mogłaby nakrzyczeć, ani ochoty na rozpoczęcie rozmowy z którymkolwiek z sąsiadów, postanowiła znaleźć sobie inne zajęcie. Przebrała się w szorty i koszulkę na ramiączkach i z udawanym entuzjazmem zbiegła na dół.

— Zjesz z nami obiad, Riley? — zawołał z kuchni Fred, machając przy tym łyżką umazaną jakąś substancją tak ciemną, że była niemal czarna.

— Próbujemy odtworzyć to danie ze szpinakiem z indyjskiej knajpy! — zawołała Lily, wychylając się zza niego. — Do czterech razy sztuka!

Rodzeństwo Bogdanovichów w ramach hobby lubiło odtwarzać przepisy z restauracji, jednak w przypadku potraw indyjskich rzadko kończyło się to dobrze. Potrafili przygotować coś włoskiego, nawet ich wołowina z brokułami była znośna, jednak jeszcze nigdy nie udało im się przyrządzić zjadliwej indyjskiej potrawy.

— Żałuję, ale nie mogę — powiedziała Riley, pospiesznie wtykając słuchawki do uszu. — Muszę lecieć! — Pomachała i skierowała się ku drzwiom, zanim ktoś mógłby spróbować ją kusić domowej roboty przypalonym chlebkiem naan.

Znalazłszy się na świeżym, niepachnącym szpinakiem powietrzu, podgłośniła muzykę, żeby zagłuszyć ewentualne przypadkowe myśli przechodniów, które mogłyby nękać jej umysł.

Błotnista, zielonkawa Susquehanna wiła się leniwie po jej prawej stronie. Popołudniowe słońce odbijało się w jej powierzchni i było całkiem przyjemnie. Nieco wilgotno, nieco zbyt komarzyście, ale drzewa i trawa miały kolor zdrowej zieleni, a rzeka nawet nie waliła zbytnio rybami.

O, proszę. Wcale nie trwała w marazmie, robiła różne ciekawe rzeczy.

Jakiś biegacz bez koszulki, z imponującym sześciopakiem na brzuchu i tatuażem pokrywającym całe ramię pozdrowił ją skinieniem głowy. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale on był już zajęty obliczaniem, ile łyżeczek odżywki białkowej mu jeszcze zostało, i nie zauważył ani jej biustu, ani jej uśmiechu.

Szła, aż zrobiła się głodna — czyli z jakiś kilometr — po czym wróciła do domu i przekradła się do siebie głównymi schodami, żeby uniknąć kolejnych zaproszeń na kolację.

Jej możliwości obiadowe ograniczały się do mrożonej pizzy lub ostatniego słoika mrożonej wegańskiej zupy z soczewicy, która została jej po niedzielnym obiedzie u rodziców.

Pizza wygrała.

Rozgrzała trzydziestoletni piekarnik i poddała się syreniemu wezwaniu kanapy. Padła na nią płasko i sięgnęła po pilota. Tak, panna Penny zdecydowanie tu była — w historii na Netfliksie widniały cztery odcinki ulubionego serialu jej sąsiadki Za białym płotkiem. Obrzydliwe nierozwiązanezbrodnie.

Riley nastawiła zamiast tego swój serial, który potajemnie uwielbiała, Make It Out Alive. Oglądanie zmagań ludzi usiłujących przetrwać w ekstremalnych sytuacjach pozwalało jej spojrzeć na sprawy z szerszej perspektywy. Jasne, była rozwiedziona i spłukana, a jej głupi były mąż zapewne właśnie zamawiał szyty na miarę smoking, ale przynajmniej nie została zmasakrowana przez niedźwiedzia grizzly w kanadyjskiej głuszy.

Tak, wszystko było kwestią odpowiedniej perspektywy.

* * *

WŁAŚNIE ZASTANAWIAŁA SIĘ nad zjedzeniem czwartego kawałka pizzy, gdy usłyszała skrzypienie podłogi w korytarzu przez cienką niczym papier ścianę. Deski podłogi, zmęczone drepczącymi po nich przez dziesięciolecia stopami, wydawały z siebie jęk protestu, ilekroć ktoś zbliżał się do któregokolwiek z mieszkań.

Pewnie to Dickie wracał.

Riley nie miała pojęcia, czym się zajmował ten człowiek, ale naprawdę pracował w dziwnych godzinach. Zwykle widywała go jedynie w sobotnie poranki, gdy z niechęcią wychodziła na poranne rodzinne zajęcia z jogi, a on właśnie wracał skądś, gdzie stare oblechy spędzają piątkowe wieczory i noce.

Usłyszała pukanie do drzwi i zastanowiła się, czy któryś z sąsiadów z niższego piętra przyszedł znowu poskarżyć się, że Dickie „tupie niczym stado bawołów”. Pukanie rozległo się ponownie, tym razem bardziej natarczywe.

To nie był nikt z sąsiadów. Wszyscy z nich mieli tendencję, żeby oznajmiać swoje przybycie okrzykami w rodzaju: „Hej, hej! Tu Lily z dołu!” albo „Dickie, wyłącz to cholerne porno! Wnuki przychodzą z wizytą”.

Riley usłyszała zbliżające się kroki i obróciła głowę w kierunku drzwi. Pukanie rozległo się w sekundę później.

Zwlekła się z kanapy, zastanawiając się, czy naprawdę ma ochotę spotkać kogoś, kto dobrowolnie zapukał do drzwi Dickiego. Zerknęła przez judasza i jej wewnętrzna debata została rozstrzygnięta.

Był wysoki, przynajmniej taki się wydawał przez wizjer, miał na sobie dżinsy i T-shirt. Spoglądał w dół na coś, co trzymał w dłoniach, jednak nawet czubek jego głowy obiecywał, że twarz będzie przystojna.

Otworzyła drzwi i jej przypuszczenia w pełni się potwierdziły.

Tak, wysoki. Szerokie ramiona, muskularna klatka piersiowa, opalona skóra, krótko obcięte ciemne włosy, które lekko kręciły się na czubku głowy. Czujne oczy pod grubymi brwiami, pełne wargi okolone głębokimi dołeczkami, których nie zdołał w pełni zamaskować lekki zarost buntownika.

I te oczy! Niebieskozielone niczym ocean w pogodny dzień… Mogłaby w nich utonąć.

Wizja nadeszła tak szybko, że nie miała czasu z nią walczyć. Nos zaczął jej drgać tak mocno, że poczuła, jak jej górna warga wydyma się niczym u Elvisa.

Przystojny nieznajomy na chwilę zniknął w chmurze przypominającej watę cukrową z niebiesko-różowej mgły. Potem zobaczyła obrzydliwą narzutę na łóżko utrzymaną w zielono-pomarańczowych odcieniach. Lampa lawa rzucała na łóżko pomarańczowy blask. Widziała te oczy koloru oceanu wpatrzone w nią, gdy jego ciało zawisło nad nią. Tatuaże. Jeden na jego piersi, jeden na bicepsie. Żadnego na szyi — chwała Bogu. Jego usta na jej wargach, gdy ściągał z niej bieliznę.

— Riley — wyszeptał nieznajomy w jej wizji, ustawiając swojego bardzo, bardzo ładnego kutasa tuż przy jej dziurce.

— Nick — jęknęła Riley w swojej wizji, gdy w nią wszedł.

Pilot wyślizgnął się z jej dłoni i uderzył o podłogę. Wizja — czy też raczej halucynacja, z pewnością wywołana wcześniejszym wysiłkiem fizycznym — zniknęła.

Seksowny nieznajomy odchrząknął.

— Szukam Jorge Alvareza — powiedział.

— To ja — wychrypiała, zahipnotyzowana jego dołeczkami.

Zerknął w dół na trzymaną w ręku teczkę z klipsem i znowu spojrzał na nią.

— Ty jesteś Jorge Alvarez? — Uniósł jedną ciemną brew.

Odkąd brwi są seksowne?

Ten facet był albo zbyt seksowny, żeby być równocześnie bystry, albo naprawdę miał twarz pokerzysty.

— Żartuję. Nie znam żadnych Jorgów Alvarezów — powiedziała.

Nadal się jej przyglądał i Riley pomyślała przelotnie, że musi wyglądać na naprawdę zaniedbaną. Jej włosy związane były w niechlujny kok. Bluzkę miała poplamioną sosem z pizzy, a między zębami na pewno mnóstwo oregano.

„Nie uśmiechaj się lepiej”, poleciła sobie w myślach.

Skinął głową i coś sobie zapisał.

— Czy znasz większość swoich sąsiadów? — zapytał.

Sprawiał wrażenie gliniarza. Naprawdę, naprawdę przystojnego gliniarza.

— Oczywiście — powiedziała, krzyżując ramiona. — Wszyscy jesteśmy spokrewnieni.

Ten facet wprawdzie nie pokazał żadnej odznaki, ale było w nim coś oficjalnego.

— Hmm — powiedział, najwyraźniej jej nie wierząc. — Mam tu zapisane, że mieszkający pod tym adresem Jorge Alvarez zamówił trzy pudełka czekoladowo-orzechowych batoników Nature Girl i jeszcze nie zapłacił.

— Ty sprzedajesz batoniki Nature Girl? — zapytała. Żaden szanujący się gliniarz nie udawałby, że jest członkiem organizacji zbierającej fundusze dla nastoletnich dziewcząt.

— Moja siostrzenica, a ja jedynie zbieram pieniądze od kanalii, które usiłują ją pozbawić uczciwego zarobku ze sprzedaży słodyczy.

Nie ma mowy, żeby Riley przegapiła jedną z dziewcząt z Nature Girl sprzedającą w tym domu słodycze. Uwielbiała Karmelowe Ciągutki Wyrwiząbki. Ten przystojniak i jego brwi kłamali.

— Aha, jasne — powiedziała.

— Jesteś pewna, że pan Alvarez nie mieszka po drugiej stronie korytarza? — naciskał.

— Całkowicie.

Na chwilę pokazał w uśmiechu dołeczek i poruszył brwiami.

— A czy wiesz, kto mieszka po drugiej stronie korytarza?

— Tak — odparła, omdlewając wewnętrznie.

Odczekał chwilę, po czym użył tego, co jak założyła, było jego najsilniejszą bronią: uśmiechu. Dołeczki w jego policzkach pogłębiły się, emanując seksapilem.

— Nie zdradzasz zbyt wiele, co? — zapytał, promieniując urokiem osobistym.

— Nie, jeśli rozmawiam z nieznajomymi, którzy pukają do moich drzwi, szukając fałszywych sąsiadów, podczas gdy obok drzwi znajduje się wyraźna i czytelna tabliczka z nazwiskiem aktualnego lokatora.

Znowu odchrząknął i zerknął przez ramię na tabliczkę.

— A więc mieszka tu pan Frick?

Riley jedynie się uśmiechnęła.

Znowu coś sobie zanotował. Riley zmieniła pozycję, żeby zerknąć na kartkę.

— To wygląda dość oficjalnie jak na formularz zamówień ciasteczek Nature Girls.

Pospiesznie zamknął teczkę i opuścił ją, trzymając w dłoni.

— Dziękuję za pomoc, pani… — urwał.

Wskazała na tabliczkę przy swoich drzwiach.

— Thorn, cierń. To pasuje — powiedział, puszczając oczko. To niemożliwe, żeby ktoś miał aż tak głębokie dołeczki. Mogłaby się założyć, że dałoby się w nie wetknąć ołówki, tak żeby nie wypadły.

— Przepraszam, nie dosłyszałam nazwiska — powiedziała, wyciągając dłoń.

Zawahał się przez chwilę, nim ujął jej rękę.

— Nick.

No, no, czyli coś w jej wizji było prawdziwe.

Znowu zadrżał jej nos. Kapa na łóżku. Lampa lawa. Seks.

Potrząsnęła głową, wyrzucając ten obraz z myśli. Jego dłoń była ciepła, uścisk zdecydowany i to wszystko zbytnio przypominało jej… marzenie. Ścisnął jej dłoń mocniej i poczuła, jak w odpowiedzi jej uda zaczynają drżeć.

— Tak naprawdę nie zbierasz pieniędzy za słodycze, co, Nick?

Spojrzał jej w oczy, nie wypuszczając jej dłoni.

— Skąd taki pomysł, Thorn?

Co ona wyrabia? Niemożliwie długi uścisk dłoni z przystojnym nieznajomym, który w oczywisty sposób nie mówi jej prawdy? Riley zabrała rękę i otarła ją o swoje szorty.

— Nie ma tu Ciągutków Wyrwiząbków.

— Kim ty jesteś, jakąś…

— Znawczynią asortymentu słodyczy Nature Girl — dokończyła. — Jak ma na imię twoja siostrzenica?

— Esmeralda — powiedział bez wahania.

Zmrużyła oczy.

— Nikt nie nazywa się Esmeralda.

— Jeszcze raz dziękuję za pomoc, Thorn. — Błysnął uśmiechem, który był kuszący i niebezpieczny. — Do zobaczenia. — Machnął teczką i skierował się do schodów.

— Kiedy tylko zechcesz, Nick. — Jeśli to w ogóle było jego prawdziwe imię. — Czy mam powiedzieć Dickiemu, że go szukałeś?

Zatrzymał się i odwrócił w jej stronę.

— Może byłoby lepiej, gdybyś nie wspominała o tym swojemu…

— Wujkowi — dokończyła za niego.

— Właśnie. Może lepiej nie wspominaj o tym swojemu wujkowi.

Miała przeczucie, że tak właśnie powie.

Rozdział 5

Środa, 17 czerwca, 11:00

Zdaniem Nicka Santiago najlepsze w pracy na własny rachunek było to, że sam ustalał swoje godziny.

Podczas gdy wszyscy w mieście wstawali wcześnie, po czym tkwili w korkach w drodze do pracy, on spał do ósmej, potem szedł na siłownię, wypijał białkowego shake’a i leniwie schodził na dół do biura. Udało mu się wynegocjować dobre warunki wynajmu pomieszczeń usługowych na parterze i mieszkania na piętrze od jego cioci Nancy, która była ekspertką w zakresie rynku nieruchomości w Harrisburgu.

Okazja pojawiła się, gdy wyprowadził się poprzedni najemca, prowadzący szemrany sklepik z e-papierosami. Nick podpisał umowę na trzy lata i urządził sobie biuro. To było — o, do licha — dwa i pół roku temu. Nawet gdy nie miało się tradycyjnej pracy na etacie ani ograniczeń w rodzaju rocznic ślubu i rozpoczęć roku szkolnego, czas i tak pędził, uświadomił sobie Nick. Ale i tak odpowiadało mu jego życie i wolał, żeby sprawy pozostały takimi, jakie były. Lubił pracować na własny rachunek.

Nie cierpiał tylko całej tej pieprzonej papierologii. Nie był też zachwycony, gdy wchodząc do biura, zobaczył kobietę siedzącą na kolanach swojego kuzyna i zarazem pracownika.

— Poważnie? — powiedział Nick, rzucając swoje okulary przeciwsłoneczne na puste biurko i podnosząc stos korespondencji.

— Eee, sorki, stary — powiedział Brian, wyjmując język z ust swojej żony. Byli najbardziej niedopasowaną parą, jaką można sobie było wyobrazić, i to wcale nie dlatego, że Brian jeździł na wózku, a Josie była Amerykanką chińskiego pochodzenia. Kuzyn Nicka był blondwłosym okularnikiem, nawróconym bawidamkiem i człowiekiem, którego mózg nieustannie filtrował dziesiątki informacji.

Josie była… inna. Drobna, szczupła, zdawała się żyć w oczekiwaniu na szansę wykazania się wrednością. Przez większość czasu jej wyraz twarzy był kompletnie nieprzenikniony. Dla każdego, kto był zbyt głupi, żeby dostrzegać szczegóły — takie jak wytatuowany nóż na ramieniu — Josie wyglądała jak delikatny, piękny kwiat. Jednak była mniej więcej tak delikatna jak drut kolczasty, a z kwiatami miała tyle wspólnego co trujący bluszcz.

W szkole średniej Brian został wybrany królem balu, Josie zwyciężyła w głosowaniu na osobę, która z największym prawdopodobieństwem trafi do więzienia za zabójstwo, a Nick otrzymał wyróżnienie za największą liczbę uwag w historii szkoły — ten rekord dotychczas nie został pobity.

Cała trójka przyjaźniła się od podstawówki, odkąd Dax Gnoiński próbował wyrzucić trzecioklasistę Briana z jego wózka na placu zabaw. Nick właśnie zbierał ciężki łomot od Gnoińskiego — który tak naprawdę nazywał się Goliński — i jego dwóch kumpli, gdy do akcji wkroczyła nowa dziewczyna w szkole, czyli Josie, i kopnęła Daxa prosto w jaja.

Josie była w ich zespole specjalistką od rozwiązywania problemów. O ile rzecz jasna dany problem można było rozwiązać siłowo. Uwielbiała wkraczać w niebezpieczne sytuacje w roli niedocenianego przeciwnika. Potrafiła strzelać niemal równie dobrze jak Nick, a w walce wręcz była od niego lepsza.

Brian był ich jednoosobowym zespołem plotkarsko-informatycznym. Jeśli trzeba było dokopać się do jakiejś informacji, on był w stanie to zrobić. Właściwie pracował dla Nicka jedynie na część etatu, przez resztę czasu prowadził własną firmę zajmującą się cyberbezpieczeństwem.

Wkład Nicka polegał na… hmm, robieniu wszystkich pozostałych rzeczy, które potrzebne były do prowadzenia firmy. Oprócz prowadzenia dokumentacji oczywiście. Miał zdolności obserwacyjne, potrafił sobie radzić i wydobywać od ludzi, zwłaszcza kobiet, informacje. Nie miał też oporów przed pobrudzeniem sobie rąk przy zbrojnej ochronie lub inwigilacji.

We trójkę uczynili z Santiago Investigations firmę o stosunkowo dobrej pozycji na rynku.

Rachunki. Śmieci. Rachunki. Nick rzucił listy na biurko, postanawiając je ignorować tak długo, jak to będzie możliwe.

Santiago Investigations doświadczyło wiosną przypływu gotówki związanego ze zleceniami na usługi ochroniarskie i zwolnieniami przedstawicieli handlowych firm farmaceutycznych. Niemniej jednak teraz, gdy zaczynało się lato, w interesach zaczynał się zastój. Większość ludzi myślała raczej o wakacjach niż o dostarczaniu pozwów rozwodowych lub zatrudnianiu ochroniarzy. Z punktu widzenia Nicka oznaczało to, że jego godziny pracy mogą być jeszcze bardziej elastyczne, dopóki sprawy znowu nie nabiorą tempa.

— Jakieś wiadomości? — zapytał Nick.

Brian podjechał bliżej do monitora, podczas gdy Josie przycupnęła na skraju biurka niczym śmiertelnie groźny drapieżny ptak.

— Dzwonił Stoltzfus. Chce, żeby obserwować jego żonę — odparł Brian.

— Znowu? — jęknął Nick, przewracając oczami.

— Znowu — przytaknął Brian.

— Czemu ten facet po prostu się nie rozwiedzie? — Josie wyjęła z buta kilkunastocentymetrowy nóż i zaczęła czyścić nim paznokcie.

— Coś jeszcze? — dopytywał się Nick.

— Chad dzwonił, że jest chory. Dzieciaki zaraziły go grypą żołądkową. W samą porę, biorąc pod uwagę, że mamy pół tuzina pozwów do doręczenia.

Doręczanie pozwów było dla Nicka drugą najmniej ulubioną czynnością związaną z pracą i dlatego właśnie zatrudnił Chada, mężczyznę w średnim wieku, niepracującego zawodowo ojca małych dzieci, który mógł się tym zajmować w weekendy i wieczory.

— Kolejny przeciwko Mustangs — oznajmiła Josie.

Mustangs było gejowskim klubem, znajdującym się pół przecznicy od budynków rządowych. Były partner zachowywał się jak wrzód na tyłku i nieustannie zarzucał klub pozwami. Nick dostarczał je z taką regularnością, że zaczął wraz z właścicielem grywać w drag pokera co parę tygodni, to znaczy gdy mógł sobie pozwolić na to, żeby zostać ogranym przez lady Ophelię Twarduch.

Nick mógł jedynie potwierdzić, że szczęście zdecydowanie jest damą.

— Udało ci się namierzyć tego całego Fricka? — zapytała Josie, zatrzaskując ostrze i chowając nóż z powrotem na miejsce.

— Nie miałem szczęścia — odparł. — Mieszka w jednym z tych potwornie wielkich budynków na Front Street. Wygląda to jak jakaś noclegownia. — Przypomniała mu się atrakcyjna sąsiadka w koszulce poplamionej sosem z pizzy. Zawsze lubił duże, brązowe oczy. I pizzę.

— A co to za spojrzenie? — zainteresował się Brian.

— Jakie spojrzenie?

Josie zmrużyła oczy.

— Przez chwilę miałeś taki rozmarzony wyraz twarzy.

— Wcale nie! — zaprotestował Nick.

Jego pracownicy wymienili znaczące spojrzenia.

— Nawet nie zaczynajcie z tą pieprzoną małżeńską telepatią — poskarżył się.

— Poznałeś kogoś — ucieszył się Brian.

— Oooch! — zawtórowała mu Josie.

— Nie cierpię pracować z rodziną — jęknął Nick, po czym uciekł do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Jego biuro było… funkcjonalne. To był najłagodniejszy sposób na opisanie pozbawionego okien pomieszczenia z gładkim dywanem w kolorze sraczkowatym, który gryzł się potwornie z groszkowozielonymi szafkami na dokumenty. Biurko było metalowe, powyginane, a szuflady w nim zacinały się i trzeba było trzasnąć w określonym miejscu, żeby móc je otworzyć.

Ale czynsz był niewysoki, internet szybki, a zaraz za rogiem były świetne delikatesy.

Może pewnego dnia sprawi sobie coś lepszego albo trochę podrasuje to miejsce. Zapuści korzenie czy coś. Ale na razie wystarczało mu to, co miał. Tak samo jak w innych sferach życia — niewielkie koszty, niewielka odpowiedzialność. Łatwizna.

Wyjął z plecaka dokumenty, glocka i swoją odznakę, po czym zalogował się do systemu i oficjalnie rozpoczął dzień pracy.

Poświęcił godzinę na mozolne uzupełnianie plików klientów. Następnie odpowiedział na kilka maili, które przyszły tego poranka. Firma ubezpieczeniowa domagała się „dowodu życia”. Ktoś proponował mu zatrudnienie jako ochroniarza, ale jak na jego gust propozycja wyglądała podejrzanie. Odpowiedział na mail z ubezpieczalni, odrzucił propozycję zlecenia i opracował trasę wieczornego dostarczania pozwów.

Klient domagał się kolejnej próby kontaktu z Dickiem Frickiem.

Zazwyczaj jeśli nie udało mu się dostarczyć dokumentów za pierwszym razem, zwracał się do Chada lub Josie, żeby to oni podjęli kolejną próbę, ale gdyby tak zrobił teraz, nie miałby szansy znowu zobaczyć umazanej sosem pomidorowym sąsiadki. Atrakcyjna, wygadana, seksowna i nieuporządkowana dziewczyna mieszkająca z grupą staruszków i kłamiąca na temat pokrewieństwa z nimi? Tajemnicza pani Thorn naprawdę go zainteresowała.

Zabębnił palcami po metalowym blacie biurka, namyślając się.

Kwestie etyczne nie należały do ulubionych tematów rozważań Nicka. Moralne kodeksy innych ludzi zawsze wydawały mu się zbyt ciasne i ograniczające, zupełnie jak chodzenie pod krawatem. Zazwyczaj zachowywał się przyzwoicie, ale po prostu nie lubił, żeby ktoś inny dyktował mu swoją wersję przyzwoitego zachowania.

W tym przypadku był po prostu zaciekawiony, nie miał żadnych nikczemnych zamiarów. Otworzył Facebook i wpisał w wyszukiwarkę „Thorn” i „Harrisburg”.

Trochę to trwało, ale udało mu się ją znaleźć. Riley Thorn. Zdjęcie profilowe zdecydowanie przedstawiało ją. Obejmowała na nim dwie inne kobiety — wszystkie miały okulary przeciwsłoneczne i się śmiały. Profil był prywatny — sprytnie.

Na zdjęciu profilowym Thorn miała na ręku gigantyczny pierścionek z diamentem i wysadzaną diamentami obrączkę ślubną. Żadnej z tych rzeczy nie widział na jej palcach wczoraj wieczorem, a specjalnie się przyjrzał.

— Miło cię poznać, Riley Thorn — powiedział pod nosem. Zirytowany, że jego ciekawość wcale nie poczuła się zaspokojona, postanowił, że czas zrobić sobie przerwę.

Delikatesy znajdowały się w odległości krótkiego spacerku, a na zewnątrz był przyjemny, niemal letni dzień. Zamówił to, co zawsze: cheeseburgera z sałatą, mrożoną herbatę malinową i dodatkowe serwetki. Wrzucił kilka dolców do słoika na napiwki i wyszedł, kierując się w odwrotną stronę niż biuro.

— Ładny dzień! — zawołał przecznicę dalej do brodatego jegomościa siedzącego na składanym krzesełku w drzwiach zakładu fryzjerskiego.

Perry był stałym elementem krajobrazu Trzeciej Ulicy. Był tak bliski bezdomności, jak jest to możliwe bez oficjalnego potwierdzenia, i sypiał w rozwalającej się szopie w pobliżu torów kolejowych, o której banki i poborcy podatków gruntowych zapomnieli już dawno temu. Perry zachowywał się jak jednoosobowa straż sąsiedzka i nieoficjalny przeprowadzacz przez ulice w obrębie kilku przecznic Trzeciej Ulicy.

Nick i kilku innych przedsiębiorców z okolicy mieli na niego oko i dostarczali mu różnych niezbędnych rzeczy, gdy ich potrzebował. To znaczy wtedy, gdy Perry na to pozwalał.

— To prawda — przyznał Perry, unosząc twarz do słońca i przymykając oczy. Jego biała, krzaczasta broda była starannie uczesana, co oznaczało, że tego poranka fryzjer zdołał go posadzić w swoim fotelu.

Nick usiadł na wolnym krześle obok niego i odwinął kanapkę, po czym podał jej połowę i herbatę Perry’emu.

— Bardzo jestem zobowiązany, Nicholasie — powiedział Perry.

— Jak tam życie? — zapytał Nick, rozdzielając między nich serwetki.

— Cudownie nieskomplikowanie, a twoje?

Nieskomplikowane życie było marzeniem Nicka. Za każdym razem, gdy miał styczność z czymś skomplikowanym, przeradzało się to w katastrofę. Lepiej podróżować przez życie bez obciążeń.

— Jak marzenie, mój przyjacielu — odpowiedział.

Przez parę minut jedli w milczeniu, obserwując przechodniów i ciesząc się słońcem.

— Słyszałem, że wczoraj w nocy znowu była jakaś akcja samozwańczych stróżów sprawiedliwości — odezwał się Perry, przerywając przyjazne milczenie.

— Też tak słyszałem — potwierdził Nick. Jeśli w mieście coś się działo, to Perry zwykle o tym wiedział. — Wiesz może, kto za tym stoi?

Perry wzruszył ramionami, jak przystało na człowieka wolnego od trosk.

— Wiesz, jak to jest. Mamy dość, gdy ludzie u władzy przestają zwracać uwagę na tych, którzy ich do tej władzy wynieśli — zauważył filozoficznie.

— Myślisz, że to może się przerodzić w prawdziwy problem? — zainteresował się Nick.

— Wątpię. To pewnie dobrzy ludzie, którzy po prostu poczuli się sfrustrowani i teraz postanowili się trochę zabawić w imię sprawiedliwości. Po jakimś czasie im się znudzi — przewidywał Perry.

— Jakieś sąsiedzkie ploteczki? — Niektórzy ludzie oglądali wiadomości, czytali plotkarskie blogi lub śledzili opery mydlane. Nick zamiast tego gawędził z Perrym.

— Och, mnóstwo. Znasz tę ładną dziewczynę, która mieszka na Forester naprzeciwko kościoła?

Liczba mieszkańców Harrisburga pozwalała go zaliczyć do dużych ośrodków miejskich, jednak blisko ze sobą powiązane sąsiedztwa sprawiały, że robił wrażenie raczej nakładających się na siebie licznych małych miasteczek.

— Krótkie spódniczki, wymyślne okulary? — upewnił się Nick, grzebiąc w pamięci.

— Tak, to ona. Wróciła z podróży służbowej wcześniej i nakryła swojego męża na przygotowywaniu kolacji dla dwojga.

— I domyślam się, że drugie miejsce nie było dla niej? — zgadł Nick.

— Rzeczywiście nie. Drugie miejsce przeznaczone było dla pewnego dżentelmena znanego z konserwatywnych poglądów na temat małżeństw jednopłciowych.

— Co ty nie powiesz!

— To tylko pokazuje, że można mówić, co się chce, ale to nie może zmienić tego, jaki jesteś naprawdę w głębi serca.

Nick skinął głową na znak zgody, ponieważ miał zbyt pełne usta, żeby coś powiedzieć.

— Dziewczyna wykopała go z domu i wyniosła wszystkie jego rzeczy na ganek, żeby je sobie zabrał. Być może przypadkiem wziąłem sobie jakiś jeden czy dwa ładne krawaty — wyznał Perry.

— Dobrze byś wyglądał w krawacie — zauważył Nick.

— Też mi się tak wydaje. A jak tam twoje biuro detektywistyczne? — zmienił temat. — Jakieś nowe gorące sprawy?

— Nie, w tej chwili wszystko trochę wystygło, ale myślę, że wkrótce znów się rozpali — snuł przypuszczenia Nick.

Perry skinął głową z namysłem.

—  To daje ci więcej czasu na kobiety. Może powinieneś odwiedzić tę ślicznotkę z Forester? Na pewno potrzebuje pociechy.

Nick potrząsnął głową, myśląc o drogich garniturach i idealnych fryzurach.

— Nie sądzę. Myślę, że nawet coś czyszczącego podniebienie w jej towarzystwie byłoby skomplikowane.

— Cóż, świat kręci się dzięki komplikacjom — zauważył Perry.

Nick roześmiał się.

— To odwrotność twojej filozofii życiowej, przyjacielu.

Perry wykonał zamaszysty gest kanapką.

— To, w jaki sposób pędzę swoje życie, nie jest żadną wskazówką dla tego, jak powinieneś prowadzić swoje. Jesteś młodym, zdrowym człowiekiem, Nicholasie. Komplikacje są najlepszą częścią życia. Zaczynam się o ciebie martwić.

Takie słowa z ust człowieka, który większą część 2017 przeżył bez bieżącej wody!

— Ty martwisz się o mnie?

— Owszem.

— To ty nie masz nawet konta w banku — wytknął mu Nick.

— A ty nie umawiałeś się z żadną dziewczyną od… dwóch? trzech miesięcy?

— Wcale nie tak długo — prychnął Nick. Jasny gwint, to naprawdębyło tak dawno.

— Albo trafiłeś na suszę, albo… — Perry urwał i z namysłem pociągnął łyk herbaty — …albo twoje apetyty zaczynają się zmieniać.

— Zapewniam cię, że jeśli chodzi o mój apetyt na kobiety, to nie mam sobie nic do zarzucenia — upierał się Nick.

— To może już zmęczył cię szwedzki stół i zamiast tego szukasz tej jedynej właściwej przystawki.

Nick spojrzał uważnie na swojego przyjaciela.

— Czy tobie kompletnie odbiło?

Rozdział 6

Środa, 17 czerwca, 18:30

Rodzice Riley mieszkali w piętrowym domu z cegły na przedmieściach Camp Hill, miasteczka leżącego po drugiej stronie rzeki niż Harrisburg. Życie tu było spokojniejsze, ogródki bardziej wypielęgnowane i podobne do siebie, samochody droższe. Dzieci wracały ze szkoły do domu na lunch, a matki chodziły na zajęcia z pilatesu. Było tu miło. Normalnie.

Jednak „normalni” nie byłoby dobrym słowem na określenie mieszkańców domu pod numerem 69 na Dogwood Street.