To, co skrywamy przed światem - Lucy Score - ebook + audiobook + książka

To, co skrywamy przed światem ebook

Score Lucy

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Druga część gorącej serii Knockemout zapoczątkowanej historią Naomi i Knoxa.

Nash Morgan, komendant lokalnej policji w Knockemout, zawsze uważany był za lepszego z braci Morganów. Teraz wraca do zdrowia po niebezpiecznym postrzale. Czuje się jedynie cieniem człowieka, którym był przedtem. Mimo to nie chce, żeby ktokolwiek z jego otoczenia dowiedział się, jak trudno mu się pozbierać emocjonalnie. Nie da się tego bynajmniej ukryć przed nową sąsiadką – bystrą, seksowną Liną. Ta kieruje się w życiu żelazną zasadą – nie przepada za dotykiem drugiego człowieka, o ile sama go nie zainicjuje, lecz z jakichś przyczyn dotyk Nasha działa na nią inaczej. On też to czuje. Każdy kontakt fizyczny między nimi rozpala płomień, który jemu daje poczucie spokoju i stabilności, a ją intryguje na tyle, by zbadać, czy pogłębienie tej bliskości jest warte ryzyka.

Niestety, Lina ma własne tajemnice i jeśli Nash odkryje prawdziwy cel jej pobytu w miasteczku, może jej tego nigdy nie wybaczyć. Ponadto kobieta nie uznaje stałych związków. Gorący, przelotny romans z lokalnym stróżem prawa? Oczywiście. Ale związek z mężczyzną, który chciałby, żeby zapuściła korzenie? Na pewno nie! Nash zaś nie pozwoli, żeby cokolwiek odwiodło go od planu zdobycia Liny... nawet gdyby w tym celu musiał zmierzyć się z niebezpieczeństwem, z którym poprzednią konfrontację niemal przypłacił życiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 763

Oceny
4,4 (883 oceny)
532
234
85
27
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klaudiaciacho

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tę historię i całą serię! Humor, akcja, emocje i wielka miłość♥️ Nash skradł moje serce od pierwszych stron😍
60
nextplayer

Nie oderwiesz się od lektury

W tej książce wszystko jest dobre: styl, fabuła, tempo, intryga i fajni bohaterowie💖
50
koktajlhere

Dobrze spędzony czas

fajna historia, chociaz według mnie o wiele za długa
30
nati83

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam, za humor, postacie i te fantastyczne miasteczko, Knockemout 🔥❤️
20
Aga_7

Nie oderwiesz się od lektury

I takie książki warto czytać. A w dobie wyspu różnych "powiastek" uważam, że ta jest naprawdę dobra. Zresztą cała seria. Czekam na kolejne części. I gorąco polecam. Lina i Nash również skradli moje serce. ;) chociaż mogłoby tu być więcej tekstów i akcji z Waylay, ale i tak jestem mega zadowolona! 🤩

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału THINGS WE HIDE FROM THE LI­GHT
Co­py­ri­ght © 2023 by Lucy Score Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Bo­ok­case Li­te­rary Agency and Bo­oklab Agency Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki Kari March
Opra­co­wa­nie pol­skiego pro­jektu okładki i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-671-8
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Chrisa Wal­lera, męża mo­jej przy­ja­ciółki i wier­nego czy­tel­nika, który po­pro­sił mnie o umiesz­cze­nie w książce wzmianki o kli­nie je­dy­nie po to, żeby wy­grać za­kład z żoną.

Kate, mam na­dzieję, że uśmiech­niesz się, wi­dząc to słowo ko­lejny raz w książce.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

MAŁE, ROZ­ŻA­RZONE WĘ­GIELKI

Nash

Agenci FBI mo­gli uwa­żać się za szczę­ścia­rzy – i to po­dwój­nie.

Po pierw­sze, mój lewy sier­powy nie był już tak sku­teczny jak przed po­strze­le­niem.

A po dru­gie, ostat­nio nie­wiele mnie ru­szało, a już na pewno nie tak, że­bym wpadł w szał i zro­bił coś głu­piego.

– Ro­zu­miemy, że ma pan wła­sne po­wody, by zna­leźć Dun­cana Hugo.

Agentka So­nal Idler sie­działa za moim biur­kiem wy­prę­żona jak struna. Jej wzrok prze­niósł się na plamę po ka­wie na mo­jej ko­szuli.

Była twardą, silną ko­bietą w mę­skim gar­ni­tu­rze i spra­wiała wra­że­nie, jakby pro­ce­dury były jej chle­bem po­wsze­dnim, a na­wet de­se­rem. Sie­dzący koło niej za­stępca sze­ryfa fe­de­ral­nego No­lan Gra­ham, z wą­sem, wy­glą­dał jak czło­wiek zmu­szony do cze­goś, na co nie ma naj­mniej­szej ochoty. Wy­glą­dał też tak, jakby wi­nił o to mnie.

Chcia­łem wy­krze­sać w so­bie tro­chę zło­ści. Chcia­łem po­czuć coś in­nego niż ta wielka, wy­sy­sa­jąca ener­gię pustka, która mną za­wład­nęła, nie­uchronna ni­czym przy­pływ. Nic ta­kiego się jed­nak nie stało. Na­dal by­łem tylko ja i emo­cjo­nalna próż­nia.

– Ale nie mo­żemy się go­dzić na to, żeby pań­scy chłopcy i dziew­częta pa­łę­tali się i ba­ła­ga­nili mi w śledz­twie – mó­wiła da­lej Idler.

Za szkla­nym prze­pie­rze­niem sier­żant Grave Hop­per sy­pał pół kilo cu­kru do kawy i świ­dro­wał agen­tów fe­de­ral­nych mor­der­czym spoj­rze­niem. Za jego ple­cami prze­stronne biuro tęt­niło co­dzienną ener­gią ty­pową dla ma­ło­mia­stecz­ko­wej ko­mendy.

Te­le­fony dzwo­niły. Kla­wia­tury stu­kały. Po­li­cjanci na służ­bie słu­żyli spo­łe­czeń­stwu. A kawa ro­biła z sie­bie po­śmie­wi­sko.

Wszy­scy żyli, od­dy­chali pełną pier­sią. Wszy­scy oprócz mnie.

Ja tylko stwa­rza­łem po­zory.

Skrzy­żo­wa­łem ra­miona na piersi, igno­ru­jąc na­głe ukłu­cie bólu.

– Do­ce­niam wa­szą kur­tu­azyjną wi­zytę, ale skąd to szcze­gólne za­in­te­re­so­wa­nie mną? Nie je­stem je­dy­nym gli­nia­rzem, któ­rego po­strze­lono na służ­bie.

– Nie jest pan też je­dy­nym czło­wie­kiem na tej li­ście. – Gra­ham za­brał głos po raz pierw­szy.

Za­ci­sną­łem zęby. Od tam­tej li­sty za­czął się mój kosz­mar.

– Ale pana pierw­szego sprawca wziął na cel – po­wie­działa Idler. – Pań­skie na­zwi­sko zna­la­zło się wśród in­nych funk­cjo­na­riu­szy or­ga­nów ści­ga­nia i in­for­ma­to­rów. Cho­dzi jed­nak o coś więk­szego niż po­je­dyn­cze po­strze­le­nie. Pierw­szy raz mamy w rę­kach coś, za co mo­gli­by­śmy przy­skrzy­nić An­thony’ego Hugo.

Do­piero te­raz wy­czu­łem w jej gło­sie ślad emo­cji. Ozna­czało to, że dla agentki spe­cjal­nej Idler przy­szpi­le­nie bossa światka prze­stęp­czego An­thony’ego Hugo było oso­bi­stą mi­sją.

– W tej spra­wie nie ma miej­sca na naj­mniej­szy błąd – mó­wiła da­lej. – Dla­tego ni­komu z miej­sco­wych nie wolno brać jej w swoje ręce. Na­wet je­śli no­szą od­znaki. Wyż­sze do­bro za­wsze wiąże się z pew­nymi kosz­tami.

Po­tar­łem dło­nią pod­bró­dek i z za­sko­cze­niem po­czu­łem na nim szcze­cinę, która już znacz­nie prze­ro­sła mój zwy­cza­jowy cień za­ro­stu.

Ostat­nio go­le­nie się nie zaj­mo­wało zbyt wy­so­kiego miej­sca na mo­jej li­ście prio­ry­te­tów.

Idler są­dziła, że pro­wa­dzi­łem śledz­two. To zro­zu­miałe, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści. Nie znała jed­nak mo­jego ma­łego, brud­nego se­kretu. Nikt go nie znał. Na ze­wnątrz mo­gło się wy­da­wać, że wra­cam do zdro­wia. Co dzień wkła­da­łem mun­dur i zja­wia­łem się na ko­men­dzie. Jed­nak w środku nic nie zo­stało. Nie było we mnie na­wet pra­gnie­nia, żeby zna­leźć win­nego tego stanu.

– Czego więc ocze­ku­je­cie od mo­jego wy­działu, je­śli Dun­can Hugo wróci tu, żeby po­dziu­ra­wić jesz­cze kilku miesz­kań­ców? Chce­cie, że­by­śmy od­wró­cili wzrok? – za­cią­gną­łem z po­łu­dnio­wym za­śpie­wem.

Agenci wy­mie­nili się spoj­rze­niami.

– Ocze­ku­jemy, że bę­dzie nas pan in­for­mo­wał o lo­kal­nych wy­da­rze­niach, które mogą do­ty­czyć na­szej sprawy – oświad­czyła sta­now­czo Idler. – Mamy do dys­po­zy­cji wię­cej środ­ków i sił niż pań­ski wy­dział. I nie kie­rują nami żadne oso­bi­ste po­budki.

Po­czu­łem, że w mo­jej we­wnętrz­nej próżni coś drgnęło. „Za­wsty­dze­nie”.

Po­winny mną kie­ro­wać oso­bi­ste po­budki. Po­wi­nie­nem za­po­lo­wać na tego czło­wieka. Je­śli nie ze względu na sie­bie, to ze względu na Na­omi i Way­lay. Na­rze­czona mo­jego brata i jej sio­strze­nica stały się jego ofia­rami w in­nym sen­sie – upro­wa­dził je i gro­ził im z po­wodu tej sa­mej li­sty, która ścią­gnęła na mnie dwa po­ci­ski.

Jed­nak tam­tej nocy, gdy le­ża­łem w ro­wie, coś we mnie umarło, a o to, co zo­stało, nie warto za bar­dzo się sta­rać.

– Sze­ryf Gra­ham przez ja­kiś czas tu zo­sta­nie. Bę­dzie miał wszystko na oku – wy­ja­śniała da­lej Idler.

Wą­sacz nie wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego z tego faktu ani tro­chę bar­dziej niż ja.

– Ma się cze­muś przy­glą­dać szcze­gól­nie uważ­nie? – za­py­ta­łem.

– Biuro obej­mie wszyst­kie osoby z li­sty pro­gra­mem ochrony, do­póki nie upew­nimy się, że za­gro­że­nie zo­stało wy­eli­mi­no­wane – wy­ja­śniła Idler.

„Chry­ste”. W ca­łym cho­ler­nym mie­ście pod­nie­sie się wrzawa, kiedy miesz­kańcy się do­wie­dzą, że nad na­szymi gło­wami stoją agenci fe­de­ralni, któ­rzy tylko cze­kają, aż ktoś zła­mie prawo. Bra­ko­wało mi ener­gii do uci­sza­nia wrzawy.

– Nie po­trze­buję ochrony – po­wie­dzia­łem. – Je­śli Dun­can Hugo ma odro­binę oleju w gło­wie, to wie, że nie po­wi­nien się tu krę­cić. Dawno zmie­nił re­wir.

W każ­dym ra­zie to so­bie wma­wia­łem wczo­raj w nocy, cze­ka­jąc na sen, który upar­cie nie nad­cho­dził.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, ko­men­dan­cie, to wła­śnie pan obe­rwał. Ma pan szczę­ście, że na­dal jest tu z nami – rzu­cił Gra­ham i z za­do­wo­loną z sie­bie miną po­ru­szył wą­sem.

– A co z na­rze­czoną mo­jego brata i jej sio­strze­nicą po­rwa­nymi przez Hugo? Czy do­staną ochronę?

– Nie mamy po­wodu są­dzić, że Na­omi i Way­lay Witt może jesz­cze co­kol­wiek gro­zić – od­parła Idler.

Kłu­cie w moim barku prze­szło w tępe łu­pa­nie po­dobne do tego, które czu­łem w gło­wie. Bra­ko­wało mi snu oraz cier­pli­wo­ści i nie by­łem pe­wien, czy będę w sta­nie da­lej za­cho­wy­wać się w cy­wi­li­zo­wany spo­sób, je­śli nie uda mi się wy­pro­sić z mo­jego biura tej pary upier­dli­wych typ­ków.

Zdo­by­wa­jąc się na tyle cha­rak­te­ry­stycz­nego dla po­łu­dniow­ców uroku oso­bi­stego, na ile mo­głem so­bie po­zwo­lić w tej chwili, wsta­łem zza biurka.

– Ro­zu­miem. A te­raz pro­szę mi wy­ba­czyć, ale mu­szę po­wró­cić do służby miesz­kań­com.

Agenci po­de­rwali się z krze­seł i wy­mie­ni­li­śmy zdaw­kowo uści­ski dłoni. Kiedy do­tarli do drzwi, rzu­ci­łem:

– Był­bym wdzięczny, gdy­by­ście in­for­mo­wali mnie na bie­żąco o roz­woju śledz­twa. Wie­cie, skoro ta sprawa do­ty­czy mnie oso­bi­ście i w ogóle.

– Oczy­wi­ście, bę­dziemy się z pa­nem dzie­lić tym, czego się do­wiemy – za­pew­niła mnie Idler. – Ocze­ku­jemy też, że skon­tak­tuje się pan z nami, kiedy przy­po­mni so­bie co­kol­wiek z tam­tej strze­la­niny.

– Tak, tak – wy­ce­dzi­łem przez za­ci­śnięte zęby.

Triada zło­żona z ob­ra­żeń fi­zycz­nych, utraty pa­mięci i uczu­cia otę­pie­nia spra­wiła, że sta­łem się cie­niem czło­wieka, któ­rym by­łem przed­tem.

– Wkrótce znowu się spo­tkamy – po­wie­dział Gra­ham.

Za­brzmiało to jak groźba.

Cze­ka­łem, aż wy­niosą się z mo­jej ko­mendy, a po­tem zdją­łem z wie­szaka swoją służ­bową kurtkę. Dziura w barku mocno dała o so­bie znać, kiedy wsu­ną­łem ra­mię w rę­kaw. Ta w klatce pier­sio­wej za­re­ago­wała nie­wiele le­piej.

– Wszystko gra, sze­fie? – za­py­tał Grave, kiedy wy­sze­dłem do głów­nego po­miesz­cze­nia.

W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach sier­żant na­le­gałby, że­bym zre­la­cjo­no­wał mu do­kład­nie, mi­nuta po mi­nu­cie, prze­bieg ca­łej roz­mowy, po czym jesz­cze przez go­dzinę zrzę­dziłby na tych, któ­rzy chcą nam wła­zić w kom­pe­ten­cje. Od­kąd jed­nak mnie po­strze­lono i nie­wiele bra­ko­wało, że­bym po­że­gnał się z ży­ciem, wszy­scy sta­wali na rzę­sach, żeby ob­cho­dzić się ze mną jak z jaj­kiem.

Może więc za­cho­wy­wa­nie po­zo­rów wy­cho­dziło mi go­rzej, niż są­dzi­łem.

– Wszystko w po­rządku – od­par­łem ostrzej, niż chcia­łem.

– Wy­cho­dzisz? – do­py­ty­wał.

– Tak.

Pełna we­rwy nowa po­li­cjantka z pa­trolu po­de­rwała się z krze­sła jak na sprę­ży­nie.

– Je­śli ma pan ochotę na lunch, mogę wy­sko­czyć do Dino i coś przy­nieść, sze­fie – za­pro­po­no­wała.

Ta­shi Ban­ner­jee, miesz­ka­jąca od uro­dze­nia w Knoc­ke­mout, nie­dawno ukoń­czyła aka­de­mię po­li­cyjną. Dzi­siaj jej buty lśniły czy­sto­ścią, a ciemne włosy były upięte w ul­tra­re­gu­la­mi­nowy kok. Tym­cza­sem cztery lata temu, jesz­cze w szkole śred­niej, do­stała man­dat za pod­je­cha­nie konno pod okienko dla kie­row­ców w lo­kal­nym fast fo­odzie. Więk­szość pra­cow­ni­ków na­szego wy­działu w mło­do­ści prze­kro­czyła gra­nicę prawa, dla­tego tym więk­sze zna­cze­nie miał fakt, że zde­cy­do­wa­li­śmy się stać na jego straży, a nie je ła­mać.

– Sam mogę so­bie przy­nieść cho­lerny lunch – wark­ną­łem.

Po­li­cjantce na chwilę zrze­dła mina, ale szybko się otrzą­snęła, a ja po­czu­łem się tak, jak­bym kop­nął szcze­niaka. Kurde. Za­czy­na­łem się zmie­niać w mo­jego brata.

– Ale dzię­kuję za pro­po­zy­cję – do­da­łem nieco mniej kłó­tli­wym to­nem.

Świet­nie. Te­raz będę mu­siał wy­ko­nać ja­kiś miły gest. Znowu. Po­wi­nie­nem po­ka­zać, jak bar­dzo ża­łuję, że za­cho­wa­łem się jak pa­lant, a nie mia­łem na to siły. W tym ty­go­dniu już zdą­ży­łem ku­pić pra­cow­ni­kom prze­pro­si­nową kawę, pączki i – po szcze­gól­nie że­nu­ją­cej sce­nie, którą zro­bi­łem im na te­mat tem­pe­ra­tury, którą usta­wiają na ter­mo­sta­cie w biu­rze – cze­ko­ladki ze sta­cji ben­zy­no­wej.

– Idę na fi­zjo­te­ra­pię. Wrócę mniej wię­cej za go­dzinę.

Po tych sło­wach wy­sze­dłem na ko­ry­tarz i ru­szy­łem do wyj­ścia kro­kiem nie po­zo­sta­wia­ją­cym wąt­pli­wo­ści, że mam ważne sprawy do za­ła­twie­nia, by ni­komu nie wpa­dło do głowy, żeby mnie za­ga­dy­wać.

Wy­łą­czy­łem umysł i sta­ra­łem się zwra­cać uwagę je­dy­nie na to, co mam bez­po­śred­nio przed sobą.

Kiedy wy­sze­dłem przez szklane drzwi bu­dynku ad­mi­ni­stra­cji pu­blicz­nej imie­nia Knoxa Mor­gana, z całą mocą ude­rzyła mnie je­sień ty­powa dla pół­noc­nej czę­ści stanu Wir­gi­nia. Słońce świe­ciło na nie­bie tak błę­kit­nym, że aż bo­lały oczy. Szpa­ler drzew wzdłuż ulicy olśnie­wał fe­erią barw, bo li­ście po­rzu­ciły już zie­leń i za­stą­piły ją rdza­wymi, żół­tymi i po­ma­rań­czo­wymi od­cie­niami. Na wy­sta­wach skle­pów w cen­trum mia­steczka kró­lo­wały dy­nie i bale słomy.

Unio­słem głowę, sły­sząc ryk mo­to­cy­kla i zo­ba­czy­łem ja­dą­cego nie­spiesz­nie Ha­rveya Li­th­gowa. Na ka­sku miał dia­ble rogi, a do tyl­nego sie­dze­nia przy­twier­dził w po­zy­cji sie­dzą­cej pla­sti­kowy szkie­let.

Ha­rvey po­zdro­wił mnie ge­stem, a po­tem do­dał gazu i od­da­lił się, prze­kra­cza­jąc co naj­mniej o dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów do­pusz­czalną pręd­kość. Jak zwy­kle te­sto­wał gra­nice prawa.

Je­sień za­wsze była moją ulu­bioną porą roku. Zwia­sto­wała na­dej­ście no­wego. Ładne dziew­czyny w mięk­kich swe­trach. Se­zon fut­bo­lowy. Po­wroty z wa­ka­cji. Ogni­ska i bo­ur­bon roz­grze­wa­jące lu­dzi pod­czas zim­nych wie­czo­rów.

Te­raz jed­nak wszystko się zmie­niło. Ja się zmie­ni­łem.

Skła­ma­łem, że idę na fi­zjo­te­ra­pię, więc le­piej, żeby nie wi­dziano mnie, jak jem lunch na mie­ście. Ru­szy­łem za­tem w kie­runku domu.

Za­mie­rza­łem przy­go­to­wać so­bie ka­napkę, na którą nie mia­łem szcze­gól­nej ochoty, po­sie­dzieć w sa­mot­no­ści i zna­leźć spo­sób na do­cze­ka­nie końca dnia, nie ro­biąc z sie­bie bu­raka.

Mu­sia­łem ogar­nąć swoje ży­cie. Cho­lera, prze­cież nie tak trudno jest od­wa­lać pa­pier­kową ro­botę i od czasu do czasu po­ka­zać się pu­blicz­nie jak ja­kiś bez­u­ży­teczny fi­gu­rant – któ­rym się sta­łem.

– Dzień do­bry, ko­men­dan­cie.

Tal­lu­lah St. John, na­sza lo­kalna me­cha­niczka i współ­wła­ści­cielka Café Rev, przy­wi­tała się, prze­cho­dząc tuż przede mną przez ulicę w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu. No­siła dłu­gie, czarne war­ko­cze zwią­zane na wy­so­ko­ści ra­mion. Miała na so­bie ro­bo­czy kom­bi­ne­zon, w jed­nej ręce płó­cienną siatkę z za­ku­pami, a w dru­giej kawę, za­pewne za­pa­rzoną przez męża.

– Dzień do­bry, Ta­shi.

Ulu­bio­nym za­ję­ciem miesz­kań­ców Knoc­ke­mout było igno­ro­wa­nie prze­pi­sów. Sam kie­ro­wa­łem się w ży­ciu tym, co zo­stało na­pi­sane wy­raź­nie czarno na bia­łym, pod­czas gdy reszta ota­cza­ją­cych mnie lu­dzi żyła wy­łącz­nie we­dług róż­nych od­cieni sza­ro­ści. Za­ło­ży­cie­lami mo­jego mia­steczka byli bun­tow­nicy i ban­dyci, to­też prze­pisy i re­guły do dzi­siaj miały tu nie­wiel­kie za­sto­so­wa­nie. Po­przedni ko­men­dant lo­kal­nej po­li­cji po­zwa­lał miesz­kań­com za­ła­twiać sprawy po swo­jemu. Wy­po­le­ro­waną od­znaką po­li­cyjną świe­cił lu­dziom po oczach je­dy­nie po to, żeby pod­kre­ślić swój sta­tus, a sta­no­wi­sko po­nad dwa­dzie­ścia lat wy­ko­rzy­sty­wał dla wła­snych ko­rzy­ści.

Ja pia­sto­wa­łem ten urząd już nie­mal pięć lat. To mia­sto było moim do­mem, a jego miesz­kań­ców trak­to­wa­łem jak ro­dzinę.

Naj­wy­raź­niej nie udało mi się na­uczyć ich po­sza­no­wa­nia prawa. A te­raz było je­dy­nie kwe­stią czasu, by do­wie­dzieli się, że już nie je­stem w sta­nie ich chro­nić.

Usły­sza­łem sy­gnał SMS-a. Się­gną­łem po te­le­fon lewą ręką i do­piero po chwili przy­po­mnia­łem so­bie, że już go nie no­szę w kie­szeni po tej stro­nie. Mam­ro­cząc prze­kleń­stwa pod no­sem, wy­ją­łem go prawą.

Knox: Po­wiedz tym łeb­kom z FBI, że mogą cmok­nąć w dupę cie­bie, mnie, a po­tem jesz­cze, kurde, resztę mia­sta.

No oczy­wi­ście, mój brat już wie­dział o agen­tach. Pewno do­stał cynk już w chwili, gdy ich se­dan po­ja­wił się na głów­nej ulicy. Nie chciało mi się jed­nak o tym dys­ku­to­wać. Nic mi się nie chciało.

Te­le­fon za­czął dzwo­nić w mo­jej dłoni.

„Na­omi”.

Jesz­cze nie tak dawno temu pa­lił­bym się jak cho­lera do ode­bra­nia tego po­łą­cze­nia. Czu­łem miętę do tej nowo przy­by­łej do na­szego mia­sta kel­nerki, którą prze­śla­do­wał pech. Ona jed­nak z ja­kiejś nie­wy­tłu­ma­czal­nej przy­czyny za­ko­chała się w moim gbu­ro­wa­tym bra­cie. Zre­zy­gno­wa­łem z ro­man­tycz­nych unie­sień – co oka­zało się ła­twiej­sze, niż można było przy­pusz­czać – ale ba­wiła mnie iry­ta­cja Knoxa za każ­dym ra­zem, kiedy jego wtedy jesz­cze przy­szła żona wpa­dała do mnie w od­wie­dziny.

Obec­nie ko­ja­rzyło mi się to je­dy­nie z obo­wiąz­kiem, któ­rego wo­la­łem unik­nąć.

Prze­łą­czy­łem roz­mowę na pocztę gło­sową i skrę­ci­łem w ulicę, przy któ­rej stał mój dom.

– Dzień do­bry, ko­men­dan­cie! – krzyk­nęła Ne­ecey, wy­no­sząc po­ty­kacz na chod­nik przed piz­ze­rią.

Dino’s Pizza & Subs dzia­łała sie­dem dni w ty­go­dniu, otwie­rano ją punk­tu­al­nie o je­de­na­stej. To zna­czyło, że wy­trzy­ma­łem w pracy je­dy­nie cztery go­dziny, za­nim zde­cy­do­wa­łem, że mu­szę się zwi­jać. Po­bi­łem nowy re­kord.

– Dzień do­bry, Ne­ecey – od­po­wie­dzia­łem bez en­tu­zja­zmu.

Chcia­łem je­dy­nie wejść do domu i za­mknąć za sobą drzwi. Od­ciąć się od świata i po­grą­żyć w mroku. Nie chcia­łem co krok za­trzy­my­wać się na po­ga­wędkę.

– Sły­sza­łam, że ten wą­saty agent tro­chę u nas za­bawi. My­ślisz, że spodoba mu się w mo­telu? – za­py­tała z ło­bu­zer­skim bły­skiem w oku.

Ta ko­bieta – wiecz­nie żu­jąca gumę plot­kara w oku­la­rach na no­sie – na każ­dej zmia­nie w piz­ze­rii za­ga­dy­wała pół mia­sta. Ale miała ra­cję. Mo­tel w Knoc­ke­mout mógł być mo­krym snem każ­dego in­spek­tora sa­ni­tar­nego. Nie­pra­wi­dło­wo­ści wszel­kiej ma­ści – na­ru­sze­nia każ­dego punktu re­gu­la­minu. Ktoś po­wi­nien wresz­cie ku­pić to cho­ler­stwo i je zbu­rzyć.

– Prze­pra­szam, Ne­ecey. Mu­szę ode­brać te­le­fon – skła­ma­łem i przy­ło­żyw­szy ko­mórkę do ucha, uda­wa­łem, że pro­wa­dzę roz­mowę.

Kiedy znowu znik­nęła za drzwiami piz­ze­rii, scho­wa­łem te­le­fon i po­spiesz­nie po­ko­na­łem resztę drogi do drzwi swo­jego miesz­ka­nia.

Uczu­cie ulgi było krót­ko­trwałe. Drzwi na klatkę scho­dową – z rzeź­bio­nego drewna i gru­bego szkła – były uchy­lone i pod­parte kar­to­no­wym pu­dłem, na któ­rym ktoś na­ba­zgrał spi­cza­stym cha­rak­te­rem pi­sma: Akta.

Pa­trząc po­dejrz­li­wie na kar­ton, wsze­dłem do środka.

– Cho­lerny su­kin­syn! – Z góry do­biegł mnie ko­biecy głos, który nie na­le­żał do mo­jej wie­ko­wej są­siadki.

Unio­słem wzrok aku­rat w chwili, gdy modny czarny ple­cak sto­czył się po scho­dach do mnie ni­czym de­si­gner­ska kula pu­styn­nego ziel­ska. Mój wzrok przy­kuła para dłu­gich, smu­kłych nóg, wi­doczna w po­ło­wie ciągu scho­dów.

Nóg w ele­ganc­kich leg­gin­sach w ko­lo­rze mchu. Wi­dok sta­wał się co­raz lep­szy. Me­chaty szary swe­te­rek był tak krótki, że dało się zo­ba­czyć gładką, opa­loną skórę opi­na­jącą na­prę­żone mię­śnie, a jed­no­cze­śnie pod­kre­ślał sub­tel­nie krą­gło­ści. Ale naj­bar­dziej przy­cią­gała uwagę twarz. Godne po­zaz­drosz­cze­nia ko­ści po­licz­kowe. Duże, ciemne oczy. Pełne usta wy­dęte w gry­ma­sie roz­draż­nie­nia.

Jej włosy – bar­dzo ciemne, nie­mal czarne – były ścięte dość krótko, po­strzę­pione i wy­glą­dały tak, jakby ktoś do­piero co zmierz­wił je pal­cami. Moje palce od­ru­chowo się wy­pro­sto­wały.

An­ge­lina So­la­vita – le­piej znana jako Lina albo eks­dziew­czyna mo­jego brata z cza­sów, które zdają się na­le­żeć do in­nego ży­cia – była ko­bietą, na któ­rej dało się z przy­jem­no­ścią za­wie­sić oko. I znaj­do­wała się na klatce scho­do­wej mo­jego domu.

To nie mo­gło być nic do­brego.

Po­chy­li­łem się i pod­nio­słem ple­cak, który już do­to­czył się do mo­ich stóp.

– Prze­pra­szam, że obe­rwa­łeś moim ba­ga­żem! – krzyk­nęła do mnie, tasz­cząc wielką wa­lizę na kół­kach po ostat­nich kilku stop­niach.

Nie mo­głem na­rze­kać na wi­doki, ale mia­łem po­ważne wąt­pli­wo­ści co do tego, czy uda mi się prze­trwać to­wa­rzy­ską po­ga­wędkę.

Na pierw­szym pię­trze znaj­do­wały się trzy miesz­ka­nia – moje, pani Twe­edy i jesz­cze jedno tuż obok mo­jego, obec­nie pu­ste.

Do­świad­cza­łem wy­star­cza­ją­cego urwa­nia głowy, miesz­ka­jąc drzwi w drzwi ze star­szą wdową, która nie miała wiel­kiego po­sza­no­wa­nia dla pry­wat­no­ści i prze­strzeni oso­bi­stej. Nie uśmie­chało mi się jesz­cze wię­cej czyn­ni­ków za­kłó­ca­ją­cych spo­kój w domu. Zwłasz­cza je­śli czyn­niki te wy­glą­dały jak Lina.

– Wpro­wa­dzasz się?! – krzyk­ną­łem, kiedy znowu po­ja­wiła się u szczytu scho­dów.

Py­ta­nie mnie sa­memu wy­da­wało się wy­mu­szone, sły­sza­łem na­pię­cie w swoim gło­sie.

Lina po­słała mi sek­sowny pół­u­śmie­szek.

– Tak. Co zjemy na ko­la­cję?

Pa­trzy­łem, jak zbie­gła po scho­dach – szybko i z gra­cją.

– My­ślę, że sama ugo­to­wa­ła­byś coś lep­szego niż to, co mógł­bym ci za­pro­po­no­wać.

Nie by­łem na za­ku­pach od... Okej, na­wet nie pa­mię­ta­łem, kiedy ostatni raz by­łem w Gro­ver’s Gro­ce­ries po pro­dukty na obiad. Kiedy przy­po­mi­nało mi się, że trzeba coś zjeść, zda­wa­łem się na żar­cie na wy­nos.

Lina za­trzy­mała się na ostat­nim stop­niu, sta­nęła twa­rzą w twarz ze mną i po­woli zmie­rzyła mnie wzro­kiem. Jej pół­u­śmie­szek zmie­nił się w pro­mienny uśmiech.

– Nie umniej­szaj swo­jego po­ten­cjału, mi­strzu.

Pierw­szy raz na­zwała mnie tak kilka ty­go­dni temu, po­rząd­ku­jąc ba­ła­gan, w który zmie­niły się moje szwy po tym, jak ura­to­wa­łem ty­łek bratu. Kiedy to ro­biła, po­wi­nie­nem my­śleć o la­wi­nie pa­pier­ko­wej ro­boty, która na mnie spad­nie w związku z upro­wa­dze­niem i wy­ni­kłą strze­la­niną. Tym­cza­sem sie­dzia­łem pod ścianą i po­zwa­la­łem, żeby spo­kojne, kom­pe­tentne ru­chy rąk Liny oraz jej czy­sty, świeży za­pach roz­pra­szały moje my­śli.

– Czy ty ze mną flir­tu­jesz? – Nie chcia­łem tego chlap­nąć na głos, ale trzy­ma­łem się jesz­cze jako tako je­dy­nie ostat­nim wy­sił­kiem woli.

Przy­naj­mniej nie po­wie­dzia­łem, że po­doba mi się za­pach jej proszku do pra­nia.

Lina unio­sła brew.

– Prze­cież je­steś moim przy­stoj­nym no­wym są­sia­dem, sze­fem po­li­cji i bra­tem mo­jego chło­paka z cza­sów col­lege’u. – Po­chy­liła się do mnie o kilka cen­ty­me­trów, a ja w żo­łądku po­czu­łem coś cie­płego. Chcia­łem prze­dłu­żyć to uczu­cie, przy­trzy­mać je w dło­niach, do­póki nie roz­topi lodu, który skuł krew w mo­ich ży­łach. – Ja wręcz uwiel­biam złe po­my­sły. A ty?

Jej uśmiech na­gle za­czął wy­glą­dać jak zwia­stun nie­bez­pie­czeń­stwa.

Jesz­cze ja­kiś czas temu od­pa­lił­bym w tej sy­tu­acji całą moc uroku oso­bi­stego. Kto nie lubi po­flir­to­wać? Przy­jem­nie jest po­czuć od­wza­jem­niony po­ciąg. Wtedy by­łem jed­nak in­nym czło­wie­kiem.

Wy­cią­gną­łem rękę, w któ­rej trzy­ma­łem za pa­sek jej ple­cak. Palce Liny oplo­tły się do­koła mo­ich pal­ców, kiedy od­bie­rała go ode mnie. Na­sze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały i przez chwilę pa­trzy­li­śmy so­bie w oczy. Peł­ga­jące cie­pło eks­plo­do­wało we mnie mnó­stwem ma­leń­kich iskier żaru – i to nie­mal wy­star­czyło, że­bym przy­po­mniał so­bie, czym są emo­cje.

Nie­mal.

Lina przy­glą­dała mi się z uwagą. Jej brą­zowe oczy w od­cie­niu whi­sky czy­tały mnie, jak­bym był otwartą księgą.

Wy­su­ną­łem palce z jej uści­sku.

– Przy­po­mnij mi... czym się zaj­mu­jesz? – za­py­ta­łem.

Pa­mię­ta­łem, że kie­dyś wspo­mniała o tym mi­mo­cho­dem. Po­wie­działa, że to nudy, i szybko zmie­niła te­mat. Wi­dzia­łem jed­nak, że jej oczom nie­wiele mo­gło umknąć, i in­te­re­so­wało mnie, co to za praca, w któ­rej można ot tak za­szyć się na kilka ty­go­dni na wir­gi­nij­skim od­lu­dziu.

– Ubez­pie­cze­niami – od­po­wie­działa, za­rzu­ca­jąc ple­cak na ra­mię.

Na­dal nie ru­szy­li­śmy się z miej­sca. Ja dla­tego, że te iskierki żaru były je­dyną przy­jem­no­ścią, która spo­tkała mnie od wielu ty­go­dni.

– Ja­kiego ro­dzaju?

– A co? Roz­glą­dasz się za nową po­lisą? – za­py­tała nieco wy­zy­wa­jąco i za­częła od­su­wać się ode mnie.

Chcia­łem jed­nak, żeby zo­stała przy mnie. Chcia­łem, żeby roz­dmu­chała ten tlący się we mnie żar, żeby się prze­ko­nać, czy jest we mnie jesz­cze coś, co może pod­sy­cić ogień.

– Chcesz, że­bym ci z tym po­mógł? – za­pro­po­no­wa­łem, wsu­wa­jąc kciuk w uchwyt kar­tonu z ak­tami, przy­trzy­mu­ją­cego drzwi.

Uśmiech Liny zgasł.

– Sama się tym zajmę – po­wie­działa rze­czowo i zro­biła krok w bok, żeby mnie wy­mi­nąć.

Za­stą­pi­łem jej drogę.

– Pani Twe­edy wy­gar­bo­wa­łaby mi skórę, gdyby się do­wie­działa, że po­zwo­li­łem ci sa­mej no­sić te pu­dła po scho­dach – na­le­ga­łem.

– Pani Twe­edy?

Wska­za­łem pal­cem do góry.

– Miesz­ka­nie 2C. Po­szła na spo­tka­nie swo­jej grupy kul­tu­ry­stek. Ale na pewno wkrótce ją po­znasz. Sama się o to po­stara.

– Je­śli nie ma jej w domu, to się nie do­wie, że nie szko­dzi­łeś swoim świe­żym ra­nom, ta­cha­jąc z oślim upo­rem cięż­kie pu­dła – za­uwa­żyła Lina. – Jak się goją?

– W po­rządku – skła­ma­łem.

Mruk­nęła z po­wąt­pie­wa­niem i znowu po­dejrz­li­wie unio­sła jedną brew.

– Na­prawdę?

Nie uwie­rzyła. Ale tak bar­dzo po­trze­bo­wa­łem tych ma­lut­kich prze­bły­sków emo­cji, by­łem taki zde­spe­ro­wany, że nie prze­ją­łem się tym za bar­dzo.

– Za parę dni będę zdrów jak ryba.

Roz­legł się ci­chy brzę­czyk i zo­ba­czy­łem, że przez twarz Liny prze­mknął cień iry­ta­cji, kiedy się­gnęła po te­le­fon do ukry­tej kie­szonki w ścią­ga­czu leg­gin­sów. Przez chwilę mi­gnęło mi przed oczami słowo „Mama” na wy­świe­tla­czu. Lina od­rzu­ciła po­łą­cze­nie. Wy­glą­dało na to, że oboje uni­kamy kon­tak­tów z ro­dziną.

Sko­rzy­sta­łem z chwili jej nie­uwagi, żeby pod­nieść pu­dło – de­mon­stra­cyj­nie zro­bi­łem to lewą ręką.

W barku czu­łem bo­le­sne pul­so­wa­nie, kro­pla zim­nego potu spły­nęła mi po ple­cach. Ale kiedy na­sze oczy znowu się spo­tkały, wró­cił do mnie żar tam­tych drob­nych wę­giel­ków.

Nie wie­dzia­łem, skąd się biorą – wy­star­czyło mi, że ich po­trze­bo­wa­łem.

– Wi­dzę, że słynny upór Mor­ga­nów udziela ci się tak samo jak bratu – za­uwa­żyła Lina, wkła­da­jąc te­le­fon z po­wro­tem do kie­szonki.

Jesz­cze raz zmie­rzyła mnie wzro­kiem, a po­tem od­wró­ciła się i ru­szyła na pię­tro.

– A skoro mowa o Knok­sie... – za­czą­łem, sta­ra­jąc się, żeby mój głos brzmiał na­tu­ral­nie. – Do­my­ślam się, że bę­dziesz miesz­kać pod 2B, tak?

Mój brat był wła­ści­cie­lem tego bu­dynku, który mie­ścił także bar oraz sa­lon fry­zjer­ski znaj­du­jące się na par­te­rze.

– Te­raz tak. Przed­tem miesz­ka­łam w mo­telu – po­wie­działa.

Zmó­wi­łem mo­dli­twę dzięk­czynną za to, że na górę szła wol­niej niż na dół.

– Trudno uwie­rzyć, że tak długo tam wy­trzy­ma­łaś.

– Dzi­siaj rano wi­dzia­łam po­je­dy­nek szczura z ka­ra­lu­chem, który do­rów­ny­wał mu wiel­ko­ścią. To była kro­pla, która prze­lała czarę – po­wie­działa.

– Mo­głaś się za­trzy­mać u Knoxa i Na­omi – rzu­ci­łem szybko, żeby nie dać po so­bie po­znać za­dyszki.

Stra­ci­łem formę, a kształtna pupa Liny pod tymi leg­gin­sami nie po­ma­gała mo­jemu krą­że­niu.

– Lu­bię mieć wła­sny kąt – od­parła.

Do­tar­li­śmy do końca scho­dów, wsze­dłem z nią przez otwarte drzwi są­sia­du­jące z mo­imi, a po ple­cach spły­wały mi wi­jące się strużki lo­do­wa­tego potu. Na­prawdę po­wi­nie­nem wró­cić na si­łow­nię. Je­śli już za­mie­rza­łem być ży­wym tru­pem, to przy­naj­mniej ta­kim, który jest w sta­nie wejść po scho­dach, pro­wa­dząc nor­malną roz­mowę.

W miesz­ka­niu Lina upu­ściła ple­cak na pod­łogę, a po­tem od­wró­ciła się, żeby wziąć ode mnie pu­dło.

Na­sze palce znowu się do­tknęły.

I znów coś po­czu­łem. Nie tylko ból w barku i pustkę w sercu.

– Dzię­kuję za po­moc – po­wie­działa Lina, bio­rąc ode mnie kar­ton.

– Je­śli cze­goś bę­dzie ci trzeba, to je­stem obok.

Jej usta wy­gięły się lekko w łuk.

– Do­brze wie­dzieć. No to do zo­ba­cze­nia, mi­strzu.

Sta­łem przed za­mknię­tymi drzwiami, jakby stopy wro­sły mi w zie­mię, i cze­ka­łem, do­póki nie zgasł ostatni wę­gie­lek żaru.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki