To, co chcemy zostawić za sobą - Lucy Score - ebook + audiobook + książka

To, co chcemy zostawić za sobą ebook

Score Lucy

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Tylko jedna kobieta mogła mnie uwolnić. Ale prędzej bym się podpalił niż poprosił o cokolwiek Sloane Walton.

Lucian Rollins jest pełnym determinacji i szukającym zemsty potentatem w branży konsultingowej. Dążąc do wymazania tego, jaki wpływ na życie rodziny miał jego ojciec, całymi dniami pociąga za sznurki i buduje niezniszczalne imperium. Im więcej udaje mu się zgromadzić pieniędzy i kontroli, tym mniej jest podatny na zagrożenia.

Tyle że inaczej to wygląda, jeśli chodzi o zadziorną bibliotekarkę z małego miasteczka, myśli o której nie pozwalają mu zasnąć…

Sloane Walton to choleryczka pragnąca kontynuować dzieło swojego ojca, czyli walkę o sprawiedliwość. Zajmie się tym, jak tylko się dowie co znienawidzony przez nią mężczyzna zrobił jej rodzinie. Albo dla jej rodziny… Połączona z Lucianem mrocznym sekretem z przeszłości i wzajemną niechęcią, nie ufa mu za grosz.

Po tym, jak sprzeczki przypadkowo przeradzają się w grę wstępną, żadne z nich nie żałuje nocy pełnej namiętności. Kiedy jednak płomień został podsycony, czymś niemożliwym wydaje się ponownie jego ugaszenie. Ale podczas gdy Sloane jest gotowa na założenie rodziny, Lucian w ogóle nie chce myśleć o ślubie i dzieciach. I tak oto para, która się przekonała, że nienawiść od miłości dzieli cienka linia, znalazła się w impasie.

Złamani mężczyźni łamią kobiety. W to wierzy Lucian, tego był świadkiem i nie zamierza ryzykować. Woli już żyć w samotności niż narazić Sloane na niebezpieczeństwo. Tyle że na własnej skórze przekonuje się, że pozostawiwszy Sloane samą czyni ją bezbronną wobec innych zagrożeń.

To już drugi raz, kiedy bezwzględnie usuwa ją ze swego życia. Nie ma takiej opcji, żeby dała mu trzecią szansę. Będzie musiał stworzyć ją sobie sam.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 767

Oceny
4,7 (769 ocen)
574
142
38
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klaudiaciacho

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie najlepsza książka od Lucy Score! Pełno emocji, wielka miłość, cudowne relacje, 🔥 i mnóstwo humoru! Ja jestem zakochana💜
80
darab

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne zwieńczenie serii ! Będę tęsknić za wszystkimi bohaterami ☺️
40
sklaczka

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza na świecie !!!
30
Lenka884

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna❤️
30
Sanixoxo

Całkiem niezła

Nie podobali mi się lektorzy. Szczególnie pani, bo była taka nijaka. Strasznie się tego słuchało. Historia najmniej się podobała ze wszystkich, jednakże polubiłam się z Slone. Ona to takie słoneczko, a pan Zło Wcielone to pan gburek

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Things we left be­hind
Co­py­ri­ght © 2023 by Lucy Score Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Bo­ok­case Li­te­rary Agency and Bo­oklab Agency Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Pro­jekt okładkiKari March De­si­gns
Opra­co­wa­nie pol­skiego pro­jektu okładki i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
ISBN 978-83-8265-779-1
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

De­dy­kuję tę książkę dwu­na­sto­let­niej, sie­dem­na­sto­let­niej, dwu­dzie­sto­jed­no­let­niej i trzy­dzie­sto­let­niej so­bie. Ni­gdy nie by­łaś cho­dzącą ka­ta­strofą, za jaką się uwa­ża­łaś.

Wszystko się ułoży.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

PO­GRZE­BOWE BUR­RITO

SLO­ANE

Huśtawka ryt­micz­nie skrzy­piała, kiedy od­py­cha­łam się stopą od pod­łogi na ganku. Chłodne palce stycz­nia wśli­zgi­wały się pod koc i war­stwy mo­ich ciu­chów, choć w su­mie mo­gły to so­bie da­ro­wać, bo ja i tak by­łam już skost­niała w środku.

Moje spoj­rze­nie przy­cią­gnął oklap­nięty bo­żo­na­ro­dze­niowy wie­niec na dum­nie fio­le­to­wych drzwiach wej­ścio­wych.

Będę mu­siała go zdjąć.

Będę mu­siała wró­cić do pracy.

Będę mu­siała iść na górę i użyć dez­odo­rantu, o któ­rym za­po­mnia­łam.

Wy­glą­dało na to, że mu­sia­łam zro­bić mnó­stwo rze­czy, a wszyst­kie wy­da­wały się mo­nu­men­talne, jakby wej­ście po scho­dach do mo­jej sy­pialni wy­ma­gało przy­naj­mniej ta­kiej sa­mej ener­gii, jak wspię­cie się na szczyt Mo­unt Eve­re­stu.

Przy­kro mi, Knoc­ke­mout, bę­dziesz mu­siało ja­koś wy­trzy­mać z ca­piącą bi­blio­te­karką.

Wcią­gnę­łam do płuc po­wie­trze ostre jak ży­letki. Dziwne, że mu­sia­łam przy­po­mi­nać so­bie o czymś rów­nie au­to­ma­tycz­nym jak od­dy­cha­nie. Ża­łoba miała to do sie­bie, że wszystko nią prze­sią­kało, na­wet kiedy czło­wiek był na nią przy­go­to­wany.

Zbli­ży­łam do ust na­le­żący do taty ku­bek z na­pi­sem JE­STEM PRAW­NI­KIEM NIE MA­GI­KIEM i za­czerp­nę­łam wzmac­nia­jący łyk śnia­da­nio­wego wina.

Resztę dnia spę­dzę w upior­nym cie­ple Sztyw­nego Na Amen, po­my­słowo na­zwa­nego domu po­grze­bo­wego. Tem­pe­ra­tura na ter­mo­sta­cie w tym przy­bytku za­wsze była usta­wiona na co naj­mniej dwa­dzie­ścia cztery stop­nie, do­sto­so­wu­jąc się do rzad­szej krwi tłu­mów star­szych klien­tów, jacy naj­czę­ściej tam by­wali.

Zro­bi­łam wy­dech i z mo­ich ust wy­do­stał się sre­brzy­sty ob­ło­czek pary. Kiedy się roz­pro­szył w po­wie­trzu, znowu mia­łam wi­dok na dom są­sia­dów.

Był to ni­jaki, dwu­kon­dy­gna­cyjny bu­dy­nek z be­żo­wym si­din­giem i do bólu prak­tycz­nym obej­ściem.

Tak po praw­dzie to, w po­rów­na­niu z moją wy­myślną cha­wirą w stylu wik­to­riań­skim z gan­kiem do­okoła i mało sub­telną wie­życzką, więk­szość do­mów wy­da­wała się nudna. Ale w tym domu po są­siedzku kryła się pustka, która czy­niła ten kon­trast jesz­cze bar­dziej wi­doczny. Od po­nad de­kady je­dy­nymi ozna­kami ży­cia były przy­jazdy ekipy zaj­mu­ją­cej się utrzy­my­wa­niem w do­brym sta­nie te­renu wo­kół domu oraz spo­ra­dyczne wi­zyty od­py­cha­ją­cego wła­ści­ciela.

Za­sta­na­wiało mnie, dla­czego go po pro­stu nie sprze­dał albo nie spa­lił. Albo nie zro­bił tego, co ab­sur­dal­nie bo­gaci lu­dzie ro­bią z miej­scami, w któ­rych mu­rach skry­wają się cie­nie i se­krety.

Po­twor­nie iry­to­wał mnie fakt, że na­dal jest jego wła­ści­cie­lem. Że na­dal cza­sem tu bywa. Żadne z nas nie miało ochoty wra­cać do prze­szło­ści. Żadne z nas nie miało ochoty dzie­lić gra­nicy po­se­sji.

Drzwi się otwo­rzyły i na ga­nek wy­szła moja matka.

Ka­ren Wal­ton od za­wsze uwa­ża­łam za piękną ko­bietę. Na­wet dziś, z wy­ry­tymi na twa­rzy bruz­dami roz­pa­czy, na­dal była uro­cza.

– No i co po­wiesz? My­ślisz, że to prze­sada? – za­py­tała, wy­ko­nu­jąc po­wolny ob­rót w no­wej ma­łej czar­nej.

De­kolt w łódkę i dłu­gie rę­kawy sta­no­wiły tę część skromną; dół z czar­nego, po­ły­sku­ją­cego tiulu wy­glą­dał z ko­lei jak kiecka im­pre­zowa. Ja­sne włosy ob­cięte na boba przy­trzy­my­wała ak­sa­mitna opa­ska.

Kilka dni temu moja przy­ja­ciółka Lina za­brała nas na za­kupy, aby po­móc zna­leźć stroje na po­grzeb. Moja suk­nia była krótka i do­pa­so­wana. Uszyto ją z he­ba­no­wej dzia­niny z ukry­tymi w szwach kie­sze­niami. Była piękna i ni­gdy wię­cej nie za­mie­rza­łam jej wkła­dać.

– Świet­nie wy­glą­dasz. Su­kienka jest ide­alna – za­pew­ni­łam i ty­tu­łem za­pro­sze­nia unio­słam róg koca.

Mama usia­dła, a kiedy przy­kry­łam nas obie, po­kle­pała mnie po ko­la­nie.

Ta huś­tawka od za­wsze sku­piała przy so­bie na­szą ro­dzinę. Gro­ma­dzi­ły­śmy się tu­taj na po­szkolne prze­ką­ski i plotki. Moi ro­dzice raz w ty­go­dniu, nie­ważne lato czy zima, urzą­dzali so­bie na niej go­dzinną schadzkę. A kiedy w Święto Dzięk­czy­nie­nia na­czy­nia były już po­zmy­wane, za­le­ga­li­śmy na niej wszy­scy z cie­płymi ko­cami i ulu­bio­nymi książ­kami.

Odzie­dzi­czy­łam to ab­sur­dalne do­misz­cze z oliw­ko­wymi, fio­le­to­wymi i gra­na­to­wymi ścia­nami dwa lata temu, kiedy moi ro­dzice prze­pro­wa­dzili się do Wa­szyng­tonu, aby mieć bli­żej do le­ka­rzy taty. Za­wsze uwiel­bia­łam to mia­sto. Nie ist­niało na świe­cie żadne inne miej­sce, w któ­rym czu­ła­bym się jak w domu. Tyle że w chwi­lach ta­kich jak ta do­cie­rało do mnie, że na­sza ro­dzina za­miast się roz­ra­stać, staje się co­raz mniej­sza.

Mama wy­pu­ściła po­wie­trze.

– To wszystko jest do dupy.

– To prawda, ale przy­naj­mniej do­brze wy­glą­damy – stwier­dzi­łam.

– Tak już mają Wal­to­no­wie – przy­tak­nęła.

Drzwi po­now­nie się otwo­rzyły i do­łą­czyła do nas moja sio­stra Ma­eve. Miała na so­bie pro­ste czarne spodnium i weł­niany płaszcz, a w rę­kach ści­skała ku­bek z pa­ru­jącą her­batą. Wy­glą­dała jak za­wsze ład­nie, ale jej twarz na­zna­czona była zmę­cze­niem. Za­no­to­wa­łam so­bie w my­ślach, aby po po­grze­bie spró­bo­wać z niej wy­cią­gnąć, czy po­wo­dem tego jest coś wię­cej niż śmierć taty.

– Gdzie jest Chloe? – za­py­tała mama.

Ma­eve prze­wró­ciła oczami.

– Za­wę­ziła wy­bór do dwóch stro­jów i oświad­czyła mi, że przed pod­ję­ciem osta­tecz­nej de­cy­zji musi spę­dzić z każ­dym tro­chę czasu – od­parła, po czym wci­snęła się na po­du­chę obok mamy.

Moja sio­strze­nica była fa­shio­nistką naj­wyż­szego ka­li­bru. A przy­naj­mniej ta­kiego, na jaki mo­gła so­bie po­zwo­lić dwu­na­sto­latka z ogra­ni­czo­nym kie­szon­ko­wym w pro­win­cjo­nal­nym re­jo­nie Wir­gi­nii.

Przez ja­kiś czas ko­ły­sa­ły­śmy się w mil­cze­niu, każda po­grą­żona we wła­snych wspo­mnie­niach.

– Pa­mię­ta­cie, jak wasz oj­ciec przy­niósł cho­inkę tak roz­ło­ży­stą, że nie chciała przejść przez drzwi? – za­py­tała mama. W to­nie jej głosu po­brzmie­wał uśmiech.

– Po­czą­tek na­szej tra­dy­cji cho­inki na ganku – przy­po­mniała so­bie Ma­eve.

Zro­biło mi się wstyd, bo w mi­nione święta nie mia­łam cho­inki na ganku. Ani w domu. Je­dyną bo­żo­na­ro­dze­niową de­ko­ra­cję sta­no­wił ten zwię­dły wie­niec, który ku­pi­łam na kier­ma­szu w szkole Chloe. Rak miał dla na­szej ro­dziny inne plany.

Po­sta­no­wi­łam, że pod­czas przy­szłych świąt wy­na­gro­dzę nam to. Za­go­ści tu ży­cie. Ro­dzina. Śmiech, cia­steczka, al­ko­hol i kiep­sko za­pa­ko­wane pre­zenty.

Tego wła­śnie pra­gnął tata – aby mimo na­szej ogrom­nej tę­sk­noty za nim ży­cie pły­nęło da­lej.

– Wiem, że wasz oj­ciec był mi­strzem mów do­pin­gu­ją­cych – za­częła mama. – Ale obie­ca­łam mu, że przejmę po nim pa­łeczkę. Więc tak to bę­dzie wy­glą­dać: udamy się do domu po­grze­bo­wego i urzą­dzimy mu naj­lep­szy cho­lerny po­grzeb, jaki wi­działo to mia­steczko. Bę­dziemy się śmiać i pła­kać, i pa­mię­tać, jak wiel­kie mia­ły­śmy szczę­ście, że tak długo był obecny w na­szym ży­ciu.

Ma­eve i ja po­ki­wa­ły­śmy gło­wami, a do oczu już zdą­żyły nam na­pły­nąć łzy. Szybko za­mru­ga­łam. Ostat­nie, czego po­trze­bo­wały moja mama albo sio­stra, to ko­niecz­ność okieł­zna­nia mo­jego wul­kanu smutku.

– Mogę pro­sić o „tak jest, mamo”?

– Tak jest, mamo – po­wtó­rzy­ły­śmy drżą­cymi gło­sami.

Mama spoj­rzała naj­pierw na mnie, a po chwili na moją sio­strę.

– Ża­ło­sne to było, wie­cie?

– Rany. Prze­pra­szamy, że na myśl o po­grze­bie taty nie ska­czemy z ra­do­ści – po­wie­dzia­łam cierpko.

Mama wło­żyła rękę do kie­szeni su­kienki i wy­jęła z niej ró­żową pier­siówkę.

– To po­winno po­móc.

– Jest dzie­wiąta trzy­dzie­ści dwie – za­pro­te­sto­wała Ma­eve.

– Ja piję wino – zri­po­sto­wa­łam, uno­sząc swój ku­bek.

Mama wrę­czyła mo­jej sio­strze wy­tworną pier­siówkę.

– Jak ma­wiał wasz oj­ciec, „je­śli nie za­czniemy od razu, to nie bę­dziemy mo­gli pić cały dzień”.

Ma­eve wes­tchnęła.

– Niech wam bę­dzie. Ale je­śli za­czniemy pić już te­raz, to na po­grzeb po­je­dziemy Ly­ftem.

– W po­rządku – zgo­dzi­łam się.

– Na zdro­wie, tato – rze­kła i po­cią­gnęła łyk z pier­siówki, nie­mal na­tych­miast się krzy­wiąc.

Od­dała ją ma­mie, która unio­sła pier­siówkę w mil­czą­cym to­a­ście.

Drzwi znowu się otwo­rzyły i tym ra­zem na ga­nek wpa­ro­wała Chloe. Moja sio­strze­nica wy­stro­iła się w szorty z fio­le­to­wej sa­tyny, prąż­ko­wany golf i czarne, wzo­rzy­ste raj­stopy. Włosy miała upięte w dwa czarne koczki na czubku głowy. Ma­eve naj­wy­raź­niej prze­grała dzi­siaj ma­ki­ja­żową walkę, po­nie­waż po­wieki Chloe po­ma­lo­wane były na głę­boki od­cień fio­letu.

– My­śli­cie, że będę od­wra­cać zbyt wiele uwagi od dziadka? – za­py­tała, przy­bie­ra­jąc pozę z rę­kami na bio­drach.

– Do­bry Boże – mruk­nęła moja sio­stra i po­now­nie chwy­ciła za pier­siówkę.

– Pięk­nie wy­glą­dasz, ko­cha­nie – po­wie­działa mama, uśmie­cha­jąc się do je­dy­nej wnuczki.

Chloe wy­ko­nała ob­rót.

– Dzię­kuję. Wiem.

Na we­randę wy­mknęła się odzie­dzi­czona ra­zem z do­mem spa­siona, zrzę­dliwa kotka. Ten na wpół dziki pchlarz otrzy­mał kró­lew­skie imię Lady Mil­dred Miau­ing­ton, które z cza­sem ule­gło skró­ce­niu do Milly Miau Miau. Obec­nie jed­nak, kiedy mu­szę krzy­czeć po raz osiem­na­sty, aby nie dra­pała opar­cia ka­napy, uży­wam je­dy­nie formy Miau Miau albo Hej, Dupku.

– Wra­caj do środka, Miau Miau, ina­czej spę­dzisz cały dzień na dwo­rze – rzu­ci­łam ostrze­gaw­czo.

Ko­cica nie za­szczy­ciła mnie żadną re­ak­cją. Za­miast tego otarła się o czarne raj­stopy Chloe, po­tem zaś usia­dła i za­jęła się my­ciem od­bytu.

– Fuj – mruk­nęła Ma­eve.

– Su­per. Mu­szę te­raz od­kła­czyć raj­stopy – po­skar­żyła się Chloe i tup­nęła nogą.

– Pójdę po­szu­kać rolki – za­ofe­ro­wa­łam się. Wsta­łam z huś­tawki i szturch­nę­łam ko­cicę nogą, a ta po­ło­żyła się na ple­cach, pre­zen­tu­jąc wy­datny brzuch. – Kto ma ochotę na śnia­da­niowe wino?

– Wiesz prze­cież, co się mówi – rze­kła mama i rów­nież wstała. – Char­don­nay to naj­waż­niej­szy po­si­łek dnia.

Mniej wię­cej w dru­giej go­dzi­nie po­bytu w domu po­grze­bo­wym za­częło mi mi­jać lek­kie al­ko­ho­lowe oszo­ło­mie­nie. Wcale nie mia­łam ochoty stać przed urną ze stali nie­rdzew­nej w po­miesz­cze­niu z na­stro­jową ta­petą w pa­wie, przyj­mo­wać kon­do­len­cji i wy­słu­chi­wać opo­wie­ści o tym, ja­kim to wspa­nia­łym czło­wie­kiem był Si­mon Wal­ton.

Do­tarło do mnie, że te­raz nie po­ja­wią się już żadne nowe opo­wie­ści. Mój ko­chany, ge­nialny, ser­deczny, nie­zdarny tata od­szedł na za­wsze. A nam zo­stały je­dy­nie wspo­mnie­nia, które ni­gdy nie zdo­łają wy­peł­nić wy­rwy uczy­nio­nej przez jego śmierć.

– Nie mam po­ję­cia, co po­czniemy bez wujka Si­mona – oświad­czyła moja ku­zynka Nessa, ko­ły­sząc na bio­drze pu­co­ło­wa­tego nie­mow­laka, pod­czas gdy jej mąż mo­co­wał się z ich dru­gim dziec­kiem, trzy­let­nim chłop­czy­kiem pod muszką. Mój tata za­wsze no­sił mu­chy. – On i twoja mama przy­jeż­dżali do nas raz w mie­siącu i zaj­mo­wali się dzie­cia­kami, że­by­śmy mo­gli z Wil­lem wy­brać się na randkę.

– Tata uwiel­biał spę­dzać czas z wa­szymi dziećmi – za­pew­ni­łam ją.

Moi ro­dzice nie kryli się z tym, że ma­rzą o wiel­kiej ro­dzi­nie. To wła­śnie dla­tego ku­pili osiem­na­sto­po­ko­jowy dom w stylu wik­to­riań­skim, w któ­rego ja­dalni stał stół na dwa­dzie­ścia osób. Ma­eve po­słusz­nie wy­pro­du­ko­wała jed­nego wnuka, a ra­czej wnuczkę, ale roz­wód i dy­na­micz­nie roz­wi­ja­jąca się ka­riera praw­niczki tym­cza­sowo za­blo­ko­wały plany na dru­gie dziecko.

No i ja. By­łam kie­row­niczką w naj­lep­szej bi­blio­tece pu­blicz­nej w trzech oko­licz­nych hrab­stwach, ha­ro­wa­łam nad po­sze­rza­niem na­szego księ­go­zbioru, pro­gra­mów i usług. Ale by­łam rów­nie da­leka od mał­żeń­stwa i dzieci jak wtedy, kiedy mia­łam trzy­dzie­ści lat. Co było... kurde. Dość dawno temu.

Có­reczka Nessy mla­snęła do mnie. Wy­glą­dała na nie­zwy­kle z sie­bie za­do­wo­loną.

– Oho – mruk­nęła moja ku­zynka.

Spoj­rza­łam tam, gdzie ona, czyli na kil­ku­latka, który igno­ro­wał ojca i bie­gał wo­kół pod­wyż­sze­nia z urną.

– Przy­trzy­maj ją – rzu­ciła Nessa, po­da­jąc mi dziecko. – Mama musi spo­koj­nie i z gra­cją ura­to­wać sy­tu­ację.

– Wiesz – po­wie­dzia­łam do ma­lut­kiej – mój tata byłby pew­nie za­chwy­cony, gdyby twój bra­ci­szek nie­chcący wy­sy­pał dziś jego pro­chy. Uznałby to za prze­za­bawne.

Przy­glą­dała mi się z cie­ka­wo­ścią naj­więk­szymi i naj­bar­dziej nie­bie­skimi oczami, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam. Była pra­wie zu­peł­nie łysa, a je­dyne rzad­kie, ja­sne wło­ski zo­stały sta­ran­nie wsu­nięte pod sty­lową ró­żową ko­kardę. Unio­sła za­śli­nioną piąstkę i prze­su­nęła pal­cem po moim po­liczku.

Za­sko­czył mnie jej uśmiech dzią­słami oraz ra­do­sny chi­chot do­bie­ga­jący gdzieś z okrą­głego brzuszka. Wez­brało we mnie ży­wio­łowe szczę­ście.

– Kry­zys za­że­gnany – oświad­czyła Nessa, po­ja­wia­jąc się obok nas. – Ooo, po­lu­biła cię!

Moja ku­zynka wzięła ode mnie có­reczkę, a mnie zdzi­wiło, że na­tych­miast za­tę­sk­ni­łam za jej cie­płym, roz­chi­cho­ta­nym cię­ża­rem na rę­kach. Oszo­ło­miona przy­glą­da­łam się, jak ich ro­dzinka prze­suwa się w ko­lejce do tego, aby przy­wi­tać się z moją matką i sio­strą.

Mia­łam oka­zję sły­szeć, że do uru­cho­mie­nia się ze­gara bio­lo­gicz­nego wy­star­czało ko­bie­cie po­wą­cha­nie główki nie­mow­lę­cia, ale że miało się to stać na po­grze­bie? To z pew­no­ścią pierw­szy taki przy­pa­dek.

Oczy­wi­ście pra­gnę­łam mieć ro­dzinę. Za­wsze za­kła­da­łam, że znajdę na to czas... po stu­diach, po­tem po zna­le­zie­niu pierw­szej pracy, po­tem po zna­le­zie­niu wy­ma­rzo­nej pracy w ro­dzin­nym mia­steczku, po­tem po prze­nie­sie­niu bi­blio­teki do no­wego bu­dynku.

Nie ro­bi­łam się młod­sza. Moje ja­jeczka nie sta­wały się w cu­downy spo­sób co­raz śwież­sze. Je­śli chcia­łam mieć wła­sną ro­dzinę, mu­sia­łam bez­zwłocz­nie się tym za­jąć.

Kurde.

Górę nade mną wzięły in­stynkty ewo­lu­cyjne i zmie­rzy­łam wzro­kiem Buda Nic­kel­bee, który sta­nął przede mną i zło­żył kon­do­len­cje. Chudy i pa­ty­ko­waty Bud jak za­wsze miał na so­bie ogrod­niczki. Jako że sama no­si­łam oku­lary, nie prze­szka­dzały mi jego le­nonki. Ale ce­chami wy­bit­nie nie­po­żą­da­nymi były długi, siwy ku­cyk i plany przej­ścia na eme­ry­turę oraz wy­bu­do­wa­nia bun­kru gdzieś w Mon­ta­nie.

Po­trze­bo­wa­łam męż­czy­zny wy­stra­cza­jąco mło­dego, aby chciał prze­cier­pieć ra­zem ze mną okres nie­mow­lęcy na­szych dzieci. Naj­le­piej tu­taj, gdzie mam bli­sko do Co­stco i Tar­getu.

Olśnie­nie do­ty­czące mo­jego ze­gara bio­lo­gicz­nego prze­rwało po­ja­wie­nie się Knoxa i Na­omi Mor­ga­nów. Bro­daty nie­grzeczny chło­pak z Knoc­ke­mout stra­cił głowę dla tej ucie­ka­ją­cej panny mło­dej, która przed ro­kiem przy­była do mia­steczka. Ra­zem udało im się stwo­rzyć tego ro­dzaju szczę­śliwe za­koń­cze­nie, któ­rymi się za­chwy­ca­łam na kart­kach ksią­żek jako na­sto­latka... i już nie na­sto­latka... i nie da­lej niż w ze­szłym ty­go­dniu.

A skoro mowa o in­stynk­tach ewo­lu­cyj­nych, to zrzę­dliwy Knox w gar­ni­tu­rze – i krzywo za­wią­za­nym kra­wa­cie, jakby nie mógł się po­sta­rać i za­wią­zać go pro­sto – z całą pew­no­ścią sta­no­wił ma­te­riał na ojca. Za nim w po­li­cyj­nym mun­du­rze po­ja­wił się jego bar­czy­sty brat Nash, za­bor­czo ści­ska­jący rękę swo­jej na­rze­czo­nej, ślicz­nej i mod­nej Liny. Obaj męż­czyźni byli do­sko­na­łymi daw­cami spermy.

Otrzą­snę­łam się z pro­kre­acyj­nych roz­my­ślań.

– Dzięki, że przy­szli­ście – po­wie­dzia­łam do nich.

Na­omi wy­glą­dała bar­dzo ko­bieco w su­kience z gra­na­to­wej dzia­niny i z ciem­nymi wło­sami uło­żo­nymi w sprę­ży­ste fale. Kiedy mnie uści­skała, po­czu­łam de­li­katny za­pach cy­try­no­wego środka do pie­lę­gna­cji me­bli. Uśmiech­nę­łam się. Kiedy Na­omi się stre­so­wała, nu­dziła albo była szczę­śliwa, wtedy sprzą­tała. To był jej ję­zyk mi­ło­ści. Od­kąd zo­stała ko­or­dy­na­torką lo­kal­nych pro­gra­mów po­mocy, bi­blio­teka lśniła jak ni­gdy do­tąd.

– Bar­dzo nam przy­kro z po­wodu Si­mona. Był na­prawdę wspa­nia­łym czło­wie­kiem – po­wie­działa z ża­lem Na­omi. – Tak się cie­szę, że go po­zna­łam pod­czas Święta Dzięk­czy­nie­nia.

– Ja też – po­twier­dzi­łam.

To było ostat­nie ofi­cjalne święto w ro­dzi­nie Wal­to­nów. Dom do­słow­nie pę­kał w szwach od przy­ja­ciół, człon­ków ro­dziny i je­dze­nia. Tak. Dużo. Je­dze­nia. Po­mimo cho­roby tata był prze­szczę­śliwy.

To wspo­mnie­nie spra­wiło, że za­lała mnie nowa fala roz­pa­czy, i wiele wy­siłku mnie kosz­to­wało, aby się nie roz­be­czeć. Kiedy wy­plą­ta­łam się z ob­jęć Na­omi, zdo­ła­łam to za­tu­szo­wać pod po­sta­cią czkawki.

– Sorry. Za dużo wina na śnia­da­nie – skła­ma­łam.

Miej­sce Na­omi za­jęła te­raz Lina. Sek­sowne spodnium i bo­skie szpilki tylko pod­kre­ślały jej dłu­gie nogi. Z gry­ma­sem na twa­rzy się na­chy­liła i skrę­po­wana mnie uści­snęła. Lina nie była wy­lewna w sto­sunku do ni­kogo z wy­jąt­kiem Na­sha. Tym bar­dziej do­ce­ni­łam jej gest.

Acz­kol­wiek je­śli lu­dzie nie prze­staną być dla mnie tacy mili, w końcu pęk­nie tama po­wstrzy­mu­jąca bez­kre­sny re­zer­wuar roz­pa­czy.

– Jest bez­na­dziej­nie – szep­nęła, za­nim mnie pu­ściła.

– Tak. To prawda – przy­zna­łam.

Od­chrząk­nę­łam, sta­ra­jąc się stłu­mić emo­cje. Nie mia­ła­bym nic prze­ciwko gnie­wowi. Gniew był pro­sty, czy­sty i prze­mie­nia­jący, a na­wet pe­łen mocy. Ale nie czu­łam się kom­for­towo, dzie­ląc się z in­nymi tymi bar­dziej skom­pli­ko­wa­nymi uczu­ciami.

Lina zro­biła krok w tył i wsu­nęła się gładko pod ra­mię Na­sha.

– Co ro­bisz po tej... im­pre­zie? – za­py­tała.

Od razu się do­my­śli­łam, dla­czego pyta. Gdy­bym po­pro­siła, zja­wi­łyby się tu po mnie. Ba, na­wet gdy­bym tego nie zro­biła. Gdyby choć przez chwilę uwa­żały, że po­trzebne mi ra­mię, na któ­rym będę się mo­gła wy­pła­kać, po­rządny kok­tajl albo umy­cie pod­łóg w domu, mo­głam li­czyć na Na­omi i Linę.

– Mama za­re­zer­wo­wała noc­leg w spa z przy­ja­ciół­kami, a Ma­eve or­ga­ni­zuje wie­czo­rem ko­la­cję dla przy­jezd­nych go­ści – po­wie­dzia­łam.

To nie było kłam­stwo. Moja sio­stra rze­czy­wi­ście za­pro­siła do sie­bie na­sze ciotki, wuj­ków i ku­zy­no­stwo. Ale ja mia­łam już plany: za­mie­rza­łam udać, że do­pa­dła mnie mi­grena i spę­dzić wie­czór na nu­rza­niu się w smutku w za­ci­szu wła­snego domu.

– Spo­tkajmy się ja­koś nie­długo. Ale nie w pracy – do­dała su­rowo Na­omi. – Masz wziąć tyle wol­nego, ile bę­dziesz po­trze­bo­wała.

– Tak. Jak naj­bar­dziej. Dzięki – bąk­nę­łam.

Moje przy­ja­ciółki prze­su­nęły się w ko­lejce do mo­jej mamy, zo­sta­wia­jąc ze mną oj­ców swo­ich przy­szłych dzieci.

– To jest, kurwa, do bani – po­wie­dział szorstko Knox, kiedy mnie przy­tu­lił.

Uśmiech­nę­łam się do jego torsu.

– Masz stu­pro­cen­tową ra­cję.

– Gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wała, Slo­aney Ba­lo­ney... – ode­zwał się Nash.

Tym ra­zem to on mnie przy­tu­lił. Nie mu­siał koń­czyć zda­nia. Ra­zem się wy­cho­wa­li­śmy. Wie­dzia­łam, że mogę na niego li­czyć w każ­dej sy­tu­acji. Na Knoxa też, choć on aku­rat nic by nie po­wie­dział. Po pro­stu zja­wiłby się i kie­ro­wany tro­ską mru­kli­wie wy­ko­nał ja­kieś za­da­nie, po czym wku­rzyłby się, gdy­bym pró­bo­wała mu dzię­ko­wać.

– Dzię­kuję wam.

Nash od­su­nął się i prze­cze­sał spoj­rze­niem tłum, który wy­le­wał się aż na ko­ry­tarz. Na­wet na po­grze­bie ko­men­dant miej­sco­wej po­li­cji był ni­czym pies ochronny, upew­nia­jący się, że jego stadu nic nie grozi.

– Ni­gdy nie za­po­mnie­li­śmy tego, co twój tata zro­bił dla Lu­ciana – rzekł.

Cała się spię­łam. Za każ­dym ra­zem, kiedy ktoś wy­po­wia­dał imię tego męż­czy­zny, mia­łam wra­że­nie, że w mo­jej czaszce roz­brzmiewa dzwon, re­zo­nu­jąc w ko­ściach, jakby miało to coś zna­czyć. Ale nie zna­czyło. Już nie. Chyba że słowa „nie­na­wi­dzę tego fa­ceta” li­czyły się jako „coś”.

– Tak, no cóż... tata po­mógł w swoim ży­ciu wielu oso­bom – po­wie­dzia­łam sztywno.

To prawda. Si­mon Wal­ton udzie­lał się jako praw­nik, tre­ner, men­tor i opie­kun. Jakby tak się nad tym za­sta­no­wić, przy­pusz­czal­nie to on i jego wspa­nia­łość byli od­po­wie­dzialni za to, że nie mia­łam męża ani dzieci. No bo jak mia­łam zna­leźć ży­cio­wego part­nera, skoro ża­den nie do­rów­nałby mo­jemu ojcu?

– O wilku mowa – rzu­cił Knox.

Spoj­rze­li­śmy na znaj­du­jące się na końcu po­miesz­cze­nia drzwi, które na­gle zro­biły się małe, kiedy sta­nął w nich zło­wiesz­czy męż­czy­zna w kosz­mar­nie dro­gim gar­ni­tu­rze.

Lu­cian Rol­lins. Luce albo Lucy dla przy­ja­ciół, któ­rych miał do­prawdy nie­wielu. Lu­cy­fer dla mnie i jego licz­nych wro­gów.

Nie zno­si­łam tego, w jaki spo­sób moje ciało re­aguje na tego fa­ceta, ile­kroć się po­ja­wia. Tej wy­wo­łu­ją­cej ciarki świa­do­mo­ści, jakby każdy nerw w moim ciele otrzy­mał jed­no­cze­śnie tę samą wia­do­mość.

Ja­koś so­bie ra­dzi­łam z tym in­stynk­tow­nym, bio­lo­gicz­nym ostrze­że­niem o zbli­ża­ją­cym się nie­bez­pie­czeń­stwie. Bądź co bądź w tym męż­czyź­nie nie było nic bez­piecz­nego. Nie po­tra­fi­łam jed­nak po­ra­dzić so­bie z tym, że to mro­wie­nie na­tych­miast prze­ra­dzało się w cie­płe, ra­do­sne, od­ru­chowe: „Na­resz­cie je­steś”, jak­bym wstrzy­my­wała od­dech, cze­ka­jąc, aż się po­jawi.

Uwa­ża­łam sie­bie za wolną od uprze­dzeń, w miarę doj­rzałą osobę do­ro­słą. A mimo to nie by­łam w sta­nie znieść Lu­ciana. Sa­mym swoim ist­nie­niem dzia­łał na wszyst­kie moje zmy­sły. I wła­śnie tak się działo za każ­dym cho­ler­nym ra­zem, kiedy się po­ja­wiał, jakby zo­stał przy­wo­łany z ja­kie­goś głu­piego, peł­nego de­spe­ra­cji miej­sca w mo­jej psy­chice. Aż w końcu przy­po­mi­na­łam so­bie, że nie jest już tym pięk­nym, ob­rot­nym chło­pa­kiem z mo­ich na­sto­let­nich ma­rzeń mola książ­ko­wego.

Nie było już Lu­ciana, ma­rzy­ciel­skiego, po­god­nego chło­paka, który dźwi­gał o wiele za duży cię­żar. Za­stą­pił go zimny, bez­względny męż­czy­zna, nie­na­wi­dzący mnie rów­nie mocno, jak ja jego.

„Ufa­łem ci, Slo­ane. A ty nad­uży­łaś tego za­ufa­nia. Wy­rzą­dzi­łaś o wiele wię­cej szkody, niż on byłby w sta­nie”.

By­li­śmy te­raz zu­peł­nie in­nymi ludźmi. Na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, nie­chęt­nie re­je­stru­jąc wza­jemną obec­ność.

Dziwne to było, że łą­czyła mnie ta­jem­nica z tym chło­pa­kiem, któ­rego kie­dyś ko­cha­łam, a te­raz dzie­li­łam ją z męż­czy­zną, któ­rego nie po­tra­fi­łam znieść. Każda in­te­rak­cja kryła w so­bie pod­tek­sty. Zna­cze­nie, któ­rego nie ro­zu­miał nikt oprócz nas dwojga. I może to ten mały, nie­mą­dry, mroczny frag­ment mnie czuł eks­cy­ta­cję za każ­dym ra­zem, kiedy na­sze spoj­rze­nia się krzy­żo­wały. Jakby ta ta­jem­nica zwią­zała nas ze sobą w spo­sób, który na za­wsze po­zo­sta­nie nie­ro­ze­rwalny.

Lu­cian ru­szył przed sie­bie, a tłum roz­stę­po­wał się wo­kół niego, jakby wła­dza i za­moż­ność wy­ty­czały swój wła­sny szlak.

Ale nie pod­szedł do mnie. Udał się pro­sto do mo­jej matki.

– Mój słodki chło­piec.

Mama roz­ło­żyła sze­roko ra­miona, a Lu­cian przy­tu­lił ją w spo­sób zdra­dza­jący nie­po­ko­jącą za­ży­łość.

Jej słodki chło­piec?! Lu­cian był czter­dzie­sto­let­nim me­ga­lo­ma­nem.

Bra­cia Mor­gan do­łą­czyli do przy­ja­ciela.

– Jak te­raz so­bie wszy­scy ra­dzi­cie, Slo­ane? – za­py­tała pani Twe­edy, star­sza są­siadka Na­sha i jed­no­cze­śnie fanka za­jęć na si­łowni.

Miała na so­bie czarny we­lu­rowy dres, a włosy ozdo­biła po­waż­nie wy­glą­da­jącą opa­ską.

– Ja­koś da­jemy so­bie radę. Bar­dzo dzię­kuję za pani obec­ność – od­par­łam, ści­ska­jąc jej twardą od od­ci­sków dłoń.

Ką­tem oka do­strze­głam, że mama od­suwa się lekko od Lu­ciana.

– Nie wiem, jak mam ci dzię­ko­wać. Ni­gdy nie od­płacę ci się za to, co zro­bi­łeś dla Si­mona. Dla mnie. Dla na­szej ro­dziny – rze­kła do niego ze łzami w oczach.

Co ta­kiego? Moje spoj­rze­nie od­ru­chowo prze­su­nęło się na sza­tań­sko przy­stojną twarz Lu­ciana.

Boże, jaki on był piękny. Okaz stwo­rzony przez bo­gów. Spło­dziłby za­chwy­ca­jące sza­tań­skie dzieci.

Nie. Nie. Nie ma mowy. W żad­nym ra­zie. Nie po­zwolę, aby spa­ni­ko­wany ze­gar bio­lo­giczny ka­zał mi pa­trzeć na Lu­ciana Rol­linsa jak na po­ten­cjal­nego dawcę spermy.

– Wiesz, mó­wią, że na ża­łobę do­bre jest dźwi­ga­nie cię­ża­rów. Po­win­naś zaj­rzeć w tym ty­go­dniu na si­łow­nię. Moja ekipa do­brze się tobą zaj­mie – za­skrze­czała pani Twe­edy, pod­czas gdy ja wy­tę­ża­łam słuch, aby usły­szeć moją matkę i Lu­ciana.

– To ja mam u was obojga dług wdzięcz­no­ści – oświad­czył chra­pli­wie.

O czym oni, u li­cha, roz­ma­wiali? Ja­sne, kiedy Lu­cian był nie­sfor­nym na­sto­lat­kiem z są­siedz­twa, łą­czyły go bli­skie re­la­cje z mo­imi ro­dzi­cami. Ale mia­łam wra­że­nie, że cho­dzi im o coś głęb­szego, bar­dziej ak­tu­al­nego. Co się działo i dla­czego o tym nie wie­dzia­łam?

Na­gle czy­jeś palce chwy­ciły moją twarz, wy­ry­wa­jąc mnie z za­my­śle­nia.

– Do­brze się czu­jesz, dziew­czyno? Je­steś blada. Chcesz coś zjeść? Mam przy so­bie pro­te­ino­wego ba­tona i ter­mos – po­wie­działa pani Twe­edy, grze­biąc w spor­to­wej tor­bie.

– Wszystko w po­rządku, Slo­ane? – za­py­tała mama, do­strze­ga­jąc, co się dzieje.

Za­równo ona, jak i Lu­cian pa­trzyli te­raz pro­sto na mnie.

– Tak – szybko ją za­pew­ni­łam.

– Wy­łą­czyła się – do­nio­sła pani Twe­edy.

– Na­prawdę nic mi nie jest – upie­ra­łam się, uni­ka­jąc spoj­rze­nia Lu­ciana.

– Sto­isz tu już po­nad dwie go­dziny. Może za­czerp­niesz tro­chę świe­żego po­wie­trza? – za­su­ge­ro­wała mama. Już, już mia­łam za­uwa­żyć, że ona stoi tu rów­nie długo, kiedy spoj­rzała na Lu­ciana. – Wy­szedł­byś z nią?

Kiw­nął głową, a po­tem na­gle zna­lazł się przede mną.

– Nic mi nie jest – po­wtó­rzy­łam i spa­ni­ko­wana cof­nę­łam się o krok.

Moją ucieczkę za­blo­ko­wała duża ko­lek­cja kwia­tów po­grze­bo­wych. Mój ty­łek zde­rzył się ze sto­ja­kiem i wią­zanka od miej­sco­wej straży po­żar­nej nie­bez­piecz­nie się za­chwiała.

Lu­cian przy­trzy­mał kwiaty, na­stęp­nie po­ło­żył wielką, cie­płą dłoń na dol­nej czę­ści mo­ich ple­ców. Mia­łam wra­że­nie, że krę­go­słup po­ra­ził mi pio­run.

Za­wsze się pil­no­wa­łam, żeby go nie do­tknąć, bo kiedy do­cho­dziło do kon­taktu fi­zycz­nego, działy się we mnie dziwne rze­czy.

Nie było tak, że świa­do­mie pod­ję­łam de­cy­zję o po­zwo­le­niu, aby mnie wy­pro­wa­dził z rzędu osób przyj­mu­ją­cych kon­do­len­cje. Mimo to szłam przed nim jak po­słuszny gol­den re­trie­ver.

Za­nie­po­ko­jone Na­omi i Lina za­częły się pod­no­sić ze swo­ich miejsc, ale ja po­krę­ci­łam głową. Dam so­bie radę.

Lu­cian wy­pro­wa­dził mnie z roz­grza­nego po­miesz­cze­nia do szatni, a po nie­ca­łej mi­nu­cie zna­la­złam się na chod­niku przed do­mem po­grze­bo­wym, po­zo­sta­wiw­szy za sobą przy­tła­cza­jący tłum i szum roz­mów. Była po­nura, zi­mowa środa. Na­wet oku­lary mi za­pa­ro­wały. Ni­sko na nie­bie wi­siały cięż­kie, sza­ro­nie­bie­skie chmury za­po­wia­da­jące, że jesz­cze dziś spad­nie śnieg.

Tata uwiel­biał śnieg.

– Pro­szę – rzekł po­iry­to­wany Lu­cian, po­da­jąc mi płaszcz.

On był wy­soki, ciem­no­włosy i pa­skudny.

Ja by­łam ni­ska, ja­sno­włosa i za­rą­bi­sta.

– To nie mój – oświad­czy­łam.

– Mój. Włóż go, za­nim za­mar­z­niesz.

– Czy je­śli to zro­bię, pój­dziesz so­bie?

Chcia­łam zo­stać sama. Za­czerp­nąć po­wie­trza. Spoj­rzeć w chmury i po­wie­dzieć ojcu, że za nim tę­sk­nię, że nie­na­wi­dzę raka, że je­śli spad­nie śnieg, to się na nim po­łożę i zro­bię dla niego aniołka. Może zdą­ży­ła­bym na­wet uro­nić kilka tych łez, które du­si­łam w so­bie.

– Nie.

Wziął sprawy w swoje ręce i na­rzu­cił mi płaszcz na ra­miona.

Zo­stał uszyty z gru­bego, ciem­nego ma­te­riału przy­po­mi­na­ją­cego kasz­mir, miał także sa­ty­nową pod­szewkę. Bo­gaty. Zmy­słowy. Wi­siał na mnie jak koł­dra ob­cią­że­niowa. Pach­niał... Nie­biań­sko to nie­wła­ściwe słowo. Roz­kosz­nie nie­bez­piecz­nie. Za­pach tego męż­czy­zny był ni­czym afro­dy­zjak.

– Ja­dłaś coś dzi­siaj?

Za­mru­ga­łam.

– Słu­cham?

– Czy coś dziś zja­dłaś? – Każde jego słowo na­zna­czone było iry­ta­cją.

– Nie bę­dziesz na mnie dzi­siaj war­czał, Lu­cy­fe­rze. – Ale moim sło­wom bra­ko­wało zwy­cza­jo­wego ognia.

– W ta­kim ra­zie ro­zu­miem, że nie.

– Wy­bacz, że za­miast śnia­da­nia wy­pi­ły­śmy whi­skey i wino.

– Chry­ste – burk­nął. A po­tem wy­cią­gnął ręce w moją stronę.

Za­miast od­sko­czyć albo ni­czym ka­ra­teka przy­ło­żyć mu w szyję, sta­łam oszo­ło­miona. Czy on czy­nił nie­zdarną próbę uści­ska­nia mnie? Ob­ma­ca­nia?

– Co ty wy­pra­wiasz? – pi­snę­łam.

– Nie ru­szaj się – po­le­cił.

Jego dło­nie znik­nęły w kie­sze­niach płasz­cza.

Był wyż­szy ode mnie o do­kład­nie trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Wie­dzia­łam, bo kie­dyś się zmie­rzy­li­śmy. Na drzwiach w mo­jej kuchni na­dal wid­niała na­ry­so­wana ołów­kiem li­nia. Część hi­sto­rii, która – jak oboje uda­wa­li­śmy – nie ist­nieje.

Wy­jął z kie­szeni pa­pie­rosa i srebrną za­pal­niczkę.

Na­wet złe na­wyki nie miały kon­troli nad Lu­cia­nem Rol­lin­sem. Ten czło­wiek po­zwa­lał so­bie na jed­nego pa­pie­rosa dzien­nie. Strasz­nie mnie iry­to­wała jego sa­mo­kon­trola.

– Na pewno chcesz już te­raz zro­bić so­bie prze­rwę na fajkę? – za­py­ta­łam. – Jest do­piero po­łu­dnie.

Zgro­miw­szy mnie wzro­kiem, za­pa­lił pa­pie­rosa, scho­wał za­pal­niczkę i wy­jął te­le­fon. Przez chwilę jego kciuki tań­czyły nad wy­świe­tla­czem, po czym scho­wał ko­mórkę. Wy­rwał z ust pa­pie­rosa i wy­pu­ścił nie­bie­skawy dym, nie spusz­cza­jąc ze mnie groź­nego wzroku.

Każdy jego ruch był dra­pieżny, oszczędny i wku­rza­jący.

– Nie mu­sisz mnie niań­czyć. Po­ka­za­łeś się. Mo­żesz już iść. Je­stem pewna, że w środę masz znacz­nie waż­niej­sze rze­czy do ro­boty niż bu­ja­nie się w Knoc­ke­mout – oświad­czy­łam.

Przyj­rzał mi się bez słowa. Ten męż­czy­zna miał w zwy­czaju ob­ser­wo­wać mnie tak, jak­bym była czymś fa­scy­nu­ją­cym i jed­no­cze­śnie od­ra­ża­ją­cym. Ja w taki spo­sób pa­trzy­łam na śli­maki bez muszli w moim ogro­dzie.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi.

– W po­rządku. Skoro tak się upie­rasz przy tym, aby zo­stać, to po­wiedz mi, dla­czego moja mama twier­dzi, że ma u cie­bie dług wdzięcz­no­ści? – za­py­ta­łam.

Nie prze­sta­wał mi się przy­glą­dać, nie od­zy­wa­jąc się przy tym ani sło­wem.

– Lu­cian.

– Slo­ane.

Wark­nął moje imię tak, że za­brzmiało jak ostrze­że­nie. I choć wzdłuż ple­ców prze­bie­gły mi lo­do­wate palce zimna, to w środku po­czu­łam coś cie­płego i nie­bez­piecz­nego.

– Mu­sisz być cią­gle taki wstrętny?

– Nie chcę się z tobą dzi­siaj kłó­cić. Nie tu­taj.

Strasz­nie upo­ka­rza­jące było to, że moje oczy na­tych­miast się wy­peł­niły go­rą­cymi łzami.

Znowu za­lała mnie fala roz­pa­czy. Z ca­łych sił pró­bo­wa­łam ją od sie­bie od­su­nąć.

– Nie bę­dzie żad­nych no­wych hi­sto­rii – szep­nę­łam.

– Co? – wark­nął Lu­cian

Po­krę­ci­łam głową.

– Nic.

– Po­wie­dzia­łaś, że nie bę­dzie żad­nych no­wych hi­sto­rii – upie­rał się.

– Mó­wi­łam do sie­bie. Nie będę już miała żad­nego no­wego wspo­mnie­nia zwią­za­nego z tatą. – Ku mo­jemu po­twor­nemu za­że­no­wa­niu głos mi się za­ła­mał.

– Kurwa – mruk­nął Lu­cian. – Sia­daj.

Taka by­łam za­jęta ukry­wa­niem łez przed moim naj­więk­szym wro­giem, że le­d­wie za­re­je­stro­wa­łam to, że po­py­cha mnie de­li­kat­nie, abym usia­dła na kra­węż­niku. Jego dło­nie po­now­nie ob­szu­kały kie­sze­nie płasz­cza i przed moją twa­rzą po­ja­wiła się chu­s­teczka.

Za­wa­ha­łam się.

– Je­śli do wy­tar­cia nosa uży­jesz mo­jego płasz­cza, bę­dziesz mu­siała mi go od­ku­pić, a nie stać cię na to – ostrzegł, ma­cha­jąc chu­s­teczką.

Wy­rwa­łam mu ją z ręki.

Usiadł obok mnie, pil­nu­jąc, aby dzie­liło nas kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów.

– Nie chcę sły­szeć, jak ma­ru­dzisz, że ubru­dzi­łeś so­bie gar­ni­tur – burk­nę­łam, po czym gło­śno wy­dmu­cha­łam nos w tę ab­sur­dalną chu­s­teczkę. Kto w dzi­siej­szych cza­sach uży­wał jesz­cze chu­s­te­czek z ma­te­riału?

– Będę uwa­żać – po­wie­dział spo­koj­nie.

Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, a ja w tym cza­sie ro­bi­łam, co mo­głam, żeby od­zy­skać pa­no­wa­nie nad sobą. Od­chy­li­łam głowę i spoj­rza­łam na cięż­kie chmury, za­kli­na­jąc łzy, aby obe­schły. Lu­cian był ostat­nią osobą na ziemi, która mo­gła mnie wi­dzieć w sta­nie ta­kiej bez­bron­no­ści.

– Je­śli chcesz wie­dzieć, to le­piej by było, gdy­byś od­wró­cił moją uwagę fajną, nor­malną kłót­nią – rzu­ci­łam oskar­ży­ciel­skim to­nem.

Wes­tchnął, wy­pusz­cza­jąc ko­lejny kłąb dymu.

– W po­rządku. To, że rano nic nie zja­dłaś, było głu­pie i ego­istyczne. Te­raz twoja matka mar­twi się o cie­bie, przez co ten dzień jest dla niej jesz­cze gor­szy. Twoja sio­stra i przy­ja­ciele nie­po­koją się, że so­bie nie ra­dzisz. A żeby oni mo­gli da­lej od­da­wać się ża­ło­bie, ja mu­szę tu­taj pil­no­wać, że­byś nie ze­mdlała.

Wy­pro­sto­wa­łam się.

– Wiel­kie dzięki za twoją tro­skę.

– Masz dzi­siaj jedno za­da­nie. Za­pew­niać wspar­cie swo­jej matce. Dzie­lić z nią smu­tek. Zro­bić, co w two­jej mocy, aby być córką, któ­rej ona dzi­siaj po­trze­buje. Stra­ci­łaś tatę, ale ona stra­ciła part­nera. Ty mo­żesz roz­pa­czać póź­niej. Ale dzi­siaj naj­waż­niej­sza jest ona, a spra­wia­nie, że się o cie­bie mar­twi, jest ku­rew­sko ego­istyczne.

– Ale z cie­bie ku­tas, Lu­cy­fe­rze. – Prze­ni­kliwy, nie do końca nie­ma­jący ra­cji ku­tas.

– Weź się w garść, Cho­chliku.

Dawna ksywka za­dzia­łała, blo­ku­jąc nie­ubła­gany smu­tek so­lidną dawką wście­kło­ści.

– Je­steś naj­bar­dziej aro­ganc­kim, za­wzię­tym...

Przed nami z pi­skiem opon za­trzy­mał się zde­ze­lo­wany pick-up z na­kle­jo­nym na drzwiach na­pi­sem „Ja­dło­daj­nia w Knoc­ke­mout”. Lu­cian po­dał mi pa­pie­rosa.

A kiedy szyba się opu­ściła, wstał.

– Pro­szę bar­dzo, pa­nie Rol­lins.

Bean Tay­lor, ko­ści­sty, fre­ne­tyczny kie­row­nik ja­dło­dajni wy­chy­lił się i po­dał Lu­cia­nowi pa­pie­rową torbę. Bean co­dzien­nie ży­wił się pie­czo­nymi na głę­bo­kim tłusz­czu przy­sma­kami ze swo­jego lo­kalu i nie tył ani grama. Wy­star­czyło, że jego warg do­tknęła sa­łatka, a przy­by­wały mu całe ki­lo­gramy.

Lu­cian wrę­czył mu bank­not pięć­dzie­się­cio­do­la­rowy.

– Reszty nie trzeba.

– Dzięki! Bar­dzo mi przy­kro z po­wodu two­jego taty, Slo­ane – za­wo­łał do mnie.

Uśmiech­nę­łam się blado.

– Dzięki, Bean.

– Mu­szę wra­cać. Zo­sta­wi­łem na kuchni żonę, a ona za­wsze przy­pala placki ziem­nia­czane.

Od­je­chał, a Lu­cian po­sta­wił mi torbę na ko­la­nach.

– Jedz.

A po­tem od­wró­cił się na pię­cie i po­ma­sze­ro­wał w stronę wej­ścia do domu po­grze­bo­wego.

– Ro­zu­miem, że płaszcz mam za­trzy­mać! – za­wo­ła­łam za nim.

Kiedy już by­łam pewna, że wszedł do środka, otwo­rzy­łam torbę, która skry­wała za­wi­nięte w fo­lię moje ulu­bione śnia­da­niowe bur­rito. Ja­dło­daj­nia nie miała w ofer­cie do­wozu. A Lu­cian nie po­wi­nien wie­dzieć, ja­kie jest moje ulu­bione śnia­da­nie.

– Ten czło­wiek do­pro­wa­dza mnie do szału – mruk­nę­łam, po czym zbli­ży­łam do ust za­koń­czony fil­trem ko­niec pa­pie­rosa, dzięki czemu nie­mal po­czu­łam smak Lu­ciana.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki