Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
35 osób interesuje się tą książką
Tylko jedna kobieta mogła mnie uwolnić. Ale prędzej bym się podpalił niż poprosił o cokolwiek Sloane Walton.
Lucian Rollins jest pełnym determinacji i szukającym zemsty potentatem w branży konsultingowej. Dążąc do wymazania tego, jaki wpływ na życie rodziny miał jego ojciec, całymi dniami pociąga za sznurki i buduje niezniszczalne imperium. Im więcej udaje mu się zgromadzić pieniędzy i kontroli, tym mniej jest podatny na zagrożenia.
Tyle że inaczej to wygląda, jeśli chodzi o zadziorną bibliotekarkę z małego miasteczka, myśli o której nie pozwalają mu zasnąć…
Sloane Walton to choleryczka pragnąca kontynuować dzieło swojego ojca, czyli walkę o sprawiedliwość. Zajmie się tym, jak tylko się dowie co znienawidzony przez nią mężczyzna zrobił jej rodzinie. Albo dla jej rodziny… Połączona z Lucianem mrocznym sekretem z przeszłości i wzajemną niechęcią, nie ufa mu za grosz.
Po tym, jak sprzeczki przypadkowo przeradzają się w grę wstępną, żadne z nich nie żałuje nocy pełnej namiętności. Kiedy jednak płomień został podsycony, czymś niemożliwym wydaje się ponownie jego ugaszenie. Ale podczas gdy Sloane jest gotowa na założenie rodziny, Lucian w ogóle nie chce myśleć o ślubie i dzieciach. I tak oto para, która się przekonała, że nienawiść od miłości dzieli cienka linia, znalazła się w impasie.
Złamani mężczyźni łamią kobiety. W to wierzy Lucian, tego był świadkiem i nie zamierza ryzykować. Woli już żyć w samotności niż narazić Sloane na niebezpieczeństwo. Tyle że na własnej skórze przekonuje się, że pozostawiwszy Sloane samą czyni ją bezbronną wobec innych zagrożeń.
To już drugi raz, kiedy bezwzględnie usuwa ją ze swego życia. Nie ma takiej opcji, żeby dała mu trzecią szansę. Będzie musiał stworzyć ją sobie sam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 767
Dedykuję tę książkę dwunastoletniej, siedemnastoletniej, dwudziestojednoletniej i trzydziestoletniej sobie. Nigdy nie byłaś chodzącą katastrofą, za jaką się uważałaś.
Wszystko się ułoży.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
POGRZEBOWE BURRITO
SLOANE
Huśtawka rytmicznie skrzypiała, kiedy odpychałam się stopą od podłogi na ganku. Chłodne palce stycznia wślizgiwały się pod koc i warstwy moich ciuchów, choć w sumie mogły to sobie darować, bo ja i tak byłam już skostniała w środku.
Moje spojrzenie przyciągnął oklapnięty bożonarodzeniowy wieniec na dumnie fioletowych drzwiach wejściowych.
Będę musiała go zdjąć.
Będę musiała wrócić do pracy.
Będę musiała iść na górę i użyć dezodorantu, o którym zapomniałam.
Wyglądało na to, że musiałam zrobić mnóstwo rzeczy, a wszystkie wydawały się monumentalne, jakby wejście po schodach do mojej sypialni wymagało przynajmniej takiej samej energii, jak wspięcie się na szczyt Mount Everestu.
Przykro mi, Knockemout, będziesz musiało jakoś wytrzymać z capiącą bibliotekarką.
Wciągnęłam do płuc powietrze ostre jak żyletki. Dziwne, że musiałam przypominać sobie o czymś równie automatycznym jak oddychanie. Żałoba miała to do siebie, że wszystko nią przesiąkało, nawet kiedy człowiek był na nią przygotowany.
Zbliżyłam do ust należący do taty kubek z napisem JESTEM PRAWNIKIEM NIE MAGIKIEM i zaczerpnęłam wzmacniający łyk śniadaniowego wina.
Resztę dnia spędzę w upiornym cieple Sztywnego Na Amen, pomysłowo nazwanego domu pogrzebowego. Temperatura na termostacie w tym przybytku zawsze była ustawiona na co najmniej dwadzieścia cztery stopnie, dostosowując się do rzadszej krwi tłumów starszych klientów, jacy najczęściej tam bywali.
Zrobiłam wydech i z moich ust wydostał się srebrzysty obłoczek pary. Kiedy się rozproszył w powietrzu, znowu miałam widok na dom sąsiadów.
Był to nijaki, dwukondygnacyjny budynek z beżowym sidingiem i do bólu praktycznym obejściem.
Tak po prawdzie to, w porównaniu z moją wymyślną chawirą w stylu wiktoriańskim z gankiem dookoła i mało subtelną wieżyczką, większość domów wydawała się nudna. Ale w tym domu po sąsiedzku kryła się pustka, która czyniła ten kontrast jeszcze bardziej widoczny. Od ponad dekady jedynymi oznakami życia były przyjazdy ekipy zajmującej się utrzymywaniem w dobrym stanie terenu wokół domu oraz sporadyczne wizyty odpychającego właściciela.
Zastanawiało mnie, dlaczego go po prostu nie sprzedał albo nie spalił. Albo nie zrobił tego, co absurdalnie bogaci ludzie robią z miejscami, w których murach skrywają się cienie i sekrety.
Potwornie irytował mnie fakt, że nadal jest jego właścicielem. Że nadal czasem tu bywa. Żadne z nas nie miało ochoty wracać do przeszłości. Żadne z nas nie miało ochoty dzielić granicy posesji.
Drzwi się otworzyły i na ganek wyszła moja matka.
Karen Walton od zawsze uważałam za piękną kobietę. Nawet dziś, z wyrytymi na twarzy bruzdami rozpaczy, nadal była urocza.
– No i co powiesz? Myślisz, że to przesada? – zapytała, wykonując powolny obrót w nowej małej czarnej.
Dekolt w łódkę i długie rękawy stanowiły tę część skromną; dół z czarnego, połyskującego tiulu wyglądał z kolei jak kiecka imprezowa. Jasne włosy obcięte na boba przytrzymywała aksamitna opaska.
Kilka dni temu moja przyjaciółka Lina zabrała nas na zakupy, aby pomóc znaleźć stroje na pogrzeb. Moja suknia była krótka i dopasowana. Uszyto ją z hebanowej dzianiny z ukrytymi w szwach kieszeniami. Była piękna i nigdy więcej nie zamierzałam jej wkładać.
– Świetnie wyglądasz. Sukienka jest idealna – zapewniłam i tytułem zaproszenia uniosłam róg koca.
Mama usiadła, a kiedy przykryłam nas obie, poklepała mnie po kolanie.
Ta huśtawka od zawsze skupiała przy sobie naszą rodzinę. Gromadziłyśmy się tutaj na poszkolne przekąski i plotki. Moi rodzice raz w tygodniu, nieważne lato czy zima, urządzali sobie na niej godzinną schadzkę. A kiedy w Święto Dziękczynienia naczynia były już pozmywane, zalegaliśmy na niej wszyscy z ciepłymi kocami i ulubionymi książkami.
Odziedziczyłam to absurdalne domiszcze z oliwkowymi, fioletowymi i granatowymi ścianami dwa lata temu, kiedy moi rodzice przeprowadzili się do Waszyngtonu, aby mieć bliżej do lekarzy taty. Zawsze uwielbiałam to miasto. Nie istniało na świecie żadne inne miejsce, w którym czułabym się jak w domu. Tyle że w chwilach takich jak ta docierało do mnie, że nasza rodzina zamiast się rozrastać, staje się coraz mniejsza.
Mama wypuściła powietrze.
– To wszystko jest do dupy.
– To prawda, ale przynajmniej dobrze wyglądamy – stwierdziłam.
– Tak już mają Waltonowie – przytaknęła.
Drzwi ponownie się otworzyły i dołączyła do nas moja siostra Maeve. Miała na sobie proste czarne spodnium i wełniany płaszcz, a w rękach ściskała kubek z parującą herbatą. Wyglądała jak zawsze ładnie, ale jej twarz naznaczona była zmęczeniem. Zanotowałam sobie w myślach, aby po pogrzebie spróbować z niej wyciągnąć, czy powodem tego jest coś więcej niż śmierć taty.
– Gdzie jest Chloe? – zapytała mama.
Maeve przewróciła oczami.
– Zawęziła wybór do dwóch strojów i oświadczyła mi, że przed podjęciem ostatecznej decyzji musi spędzić z każdym trochę czasu – odparła, po czym wcisnęła się na poduchę obok mamy.
Moja siostrzenica była fashionistką najwyższego kalibru. A przynajmniej takiego, na jaki mogła sobie pozwolić dwunastolatka z ograniczonym kieszonkowym w prowincjonalnym rejonie Wirginii.
Przez jakiś czas kołysałyśmy się w milczeniu, każda pogrążona we własnych wspomnieniach.
– Pamiętacie, jak wasz ojciec przyniósł choinkę tak rozłożystą, że nie chciała przejść przez drzwi? – zapytała mama. W tonie jej głosu pobrzmiewał uśmiech.
– Początek naszej tradycji choinki na ganku – przypomniała sobie Maeve.
Zrobiło mi się wstyd, bo w minione święta nie miałam choinki na ganku. Ani w domu. Jedyną bożonarodzeniową dekorację stanowił ten zwiędły wieniec, który kupiłam na kiermaszu w szkole Chloe. Rak miał dla naszej rodziny inne plany.
Postanowiłam, że podczas przyszłych świąt wynagrodzę nam to. Zagości tu życie. Rodzina. Śmiech, ciasteczka, alkohol i kiepsko zapakowane prezenty.
Tego właśnie pragnął tata – aby mimo naszej ogromnej tęsknoty za nim życie płynęło dalej.
– Wiem, że wasz ojciec był mistrzem mów dopingujących – zaczęła mama. – Ale obiecałam mu, że przejmę po nim pałeczkę. Więc tak to będzie wyglądać: udamy się do domu pogrzebowego i urządzimy mu najlepszy cholerny pogrzeb, jaki widziało to miasteczko. Będziemy się śmiać i płakać, i pamiętać, jak wielkie miałyśmy szczęście, że tak długo był obecny w naszym życiu.
Maeve i ja pokiwałyśmy głowami, a do oczu już zdążyły nam napłynąć łzy. Szybko zamrugałam. Ostatnie, czego potrzebowały moja mama albo siostra, to konieczność okiełznania mojego wulkanu smutku.
– Mogę prosić o „tak jest, mamo”?
– Tak jest, mamo – powtórzyłyśmy drżącymi głosami.
Mama spojrzała najpierw na mnie, a po chwili na moją siostrę.
– Żałosne to było, wiecie?
– Rany. Przepraszamy, że na myśl o pogrzebie taty nie skaczemy z radości – powiedziałam cierpko.
Mama włożyła rękę do kieszeni sukienki i wyjęła z niej różową piersiówkę.
– To powinno pomóc.
– Jest dziewiąta trzydzieści dwie – zaprotestowała Maeve.
– Ja piję wino – zripostowałam, unosząc swój kubek.
Mama wręczyła mojej siostrze wytworną piersiówkę.
– Jak mawiał wasz ojciec, „jeśli nie zaczniemy od razu, to nie będziemy mogli pić cały dzień”.
Maeve westchnęła.
– Niech wam będzie. Ale jeśli zaczniemy pić już teraz, to na pogrzeb pojedziemy Lyftem.
– W porządku – zgodziłam się.
– Na zdrowie, tato – rzekła i pociągnęła łyk z piersiówki, niemal natychmiast się krzywiąc.
Oddała ją mamie, która uniosła piersiówkę w milczącym toaście.
Drzwi znowu się otworzyły i tym razem na ganek wparowała Chloe. Moja siostrzenica wystroiła się w szorty z fioletowej satyny, prążkowany golf i czarne, wzorzyste rajstopy. Włosy miała upięte w dwa czarne koczki na czubku głowy. Maeve najwyraźniej przegrała dzisiaj makijażową walkę, ponieważ powieki Chloe pomalowane były na głęboki odcień fioletu.
– Myślicie, że będę odwracać zbyt wiele uwagi od dziadka? – zapytała, przybierając pozę z rękami na biodrach.
– Dobry Boże – mruknęła moja siostra i ponownie chwyciła za piersiówkę.
– Pięknie wyglądasz, kochanie – powiedziała mama, uśmiechając się do jedynej wnuczki.
Chloe wykonała obrót.
– Dziękuję. Wiem.
Na werandę wymknęła się odziedziczona razem z domem spasiona, zrzędliwa kotka. Ten na wpół dziki pchlarz otrzymał królewskie imię Lady Mildred Miauington, które z czasem uległo skróceniu do Milly Miau Miau. Obecnie jednak, kiedy muszę krzyczeć po raz osiemnasty, aby nie drapała oparcia kanapy, używam jedynie formy Miau Miau albo Hej, Dupku.
– Wracaj do środka, Miau Miau, inaczej spędzisz cały dzień na dworze – rzuciłam ostrzegawczo.
Kocica nie zaszczyciła mnie żadną reakcją. Zamiast tego otarła się o czarne rajstopy Chloe, potem zaś usiadła i zajęła się myciem odbytu.
– Fuj – mruknęła Maeve.
– Super. Muszę teraz odkłaczyć rajstopy – poskarżyła się Chloe i tupnęła nogą.
– Pójdę poszukać rolki – zaoferowałam się. Wstałam z huśtawki i szturchnęłam kocicę nogą, a ta położyła się na plecach, prezentując wydatny brzuch. – Kto ma ochotę na śniadaniowe wino?
– Wiesz przecież, co się mówi – rzekła mama i również wstała. – Chardonnay to najważniejszy posiłek dnia.
Mniej więcej w drugiej godzinie pobytu w domu pogrzebowym zaczęło mi mijać lekkie alkoholowe oszołomienie. Wcale nie miałam ochoty stać przed urną ze stali nierdzewnej w pomieszczeniu z nastrojową tapetą w pawie, przyjmować kondolencji i wysłuchiwać opowieści o tym, jakim to wspaniałym człowiekiem był Simon Walton.
Dotarło do mnie, że teraz nie pojawią się już żadne nowe opowieści. Mój kochany, genialny, serdeczny, niezdarny tata odszedł na zawsze. A nam zostały jedynie wspomnienia, które nigdy nie zdołają wypełnić wyrwy uczynionej przez jego śmierć.
– Nie mam pojęcia, co poczniemy bez wujka Simona – oświadczyła moja kuzynka Nessa, kołysząc na biodrze pucołowatego niemowlaka, podczas gdy jej mąż mocował się z ich drugim dzieckiem, trzyletnim chłopczykiem pod muszką. Mój tata zawsze nosił muchy. – On i twoja mama przyjeżdżali do nas raz w miesiącu i zajmowali się dzieciakami, żebyśmy mogli z Willem wybrać się na randkę.
– Tata uwielbiał spędzać czas z waszymi dziećmi – zapewniłam ją.
Moi rodzice nie kryli się z tym, że marzą o wielkiej rodzinie. To właśnie dlatego kupili osiemnastopokojowy dom w stylu wiktoriańskim, w którego jadalni stał stół na dwadzieścia osób. Maeve posłusznie wyprodukowała jednego wnuka, a raczej wnuczkę, ale rozwód i dynamicznie rozwijająca się kariera prawniczki tymczasowo zablokowały plany na drugie dziecko.
No i ja. Byłam kierowniczką w najlepszej bibliotece publicznej w trzech okolicznych hrabstwach, harowałam nad poszerzaniem naszego księgozbioru, programów i usług. Ale byłam równie daleka od małżeństwa i dzieci jak wtedy, kiedy miałam trzydzieści lat. Co było... kurde. Dość dawno temu.
Córeczka Nessy mlasnęła do mnie. Wyglądała na niezwykle z siebie zadowoloną.
– Oho – mruknęła moja kuzynka.
Spojrzałam tam, gdzie ona, czyli na kilkulatka, który ignorował ojca i biegał wokół podwyższenia z urną.
– Przytrzymaj ją – rzuciła Nessa, podając mi dziecko. – Mama musi spokojnie i z gracją uratować sytuację.
– Wiesz – powiedziałam do malutkiej – mój tata byłby pewnie zachwycony, gdyby twój braciszek niechcący wysypał dziś jego prochy. Uznałby to za przezabawne.
Przyglądała mi się z ciekawością największymi i najbardziej niebieskimi oczami, jakie w życiu widziałam. Była prawie zupełnie łysa, a jedyne rzadkie, jasne włoski zostały starannie wsunięte pod stylową różową kokardę. Uniosła zaślinioną piąstkę i przesunęła palcem po moim policzku.
Zaskoczył mnie jej uśmiech dziąsłami oraz radosny chichot dobiegający gdzieś z okrągłego brzuszka. Wezbrało we mnie żywiołowe szczęście.
– Kryzys zażegnany – oświadczyła Nessa, pojawiając się obok nas. – Ooo, polubiła cię!
Moja kuzynka wzięła ode mnie córeczkę, a mnie zdziwiło, że natychmiast zatęskniłam za jej ciepłym, rozchichotanym ciężarem na rękach. Oszołomiona przyglądałam się, jak ich rodzinka przesuwa się w kolejce do tego, aby przywitać się z moją matką i siostrą.
Miałam okazję słyszeć, że do uruchomienia się zegara biologicznego wystarczało kobiecie powąchanie główki niemowlęcia, ale że miało się to stać na pogrzebie? To z pewnością pierwszy taki przypadek.
Oczywiście pragnęłam mieć rodzinę. Zawsze zakładałam, że znajdę na to czas... po studiach, potem po znalezieniu pierwszej pracy, potem po znalezieniu wymarzonej pracy w rodzinnym miasteczku, potem po przeniesieniu biblioteki do nowego budynku.
Nie robiłam się młodsza. Moje jajeczka nie stawały się w cudowny sposób coraz świeższe. Jeśli chciałam mieć własną rodzinę, musiałam bezzwłocznie się tym zająć.
Kurde.
Górę nade mną wzięły instynkty ewolucyjne i zmierzyłam wzrokiem Buda Nickelbee, który stanął przede mną i złożył kondolencje. Chudy i patykowaty Bud jak zawsze miał na sobie ogrodniczki. Jako że sama nosiłam okulary, nie przeszkadzały mi jego lenonki. Ale cechami wybitnie niepożądanymi były długi, siwy kucyk i plany przejścia na emeryturę oraz wybudowania bunkru gdzieś w Montanie.
Potrzebowałam mężczyzny wystraczająco młodego, aby chciał przecierpieć razem ze mną okres niemowlęcy naszych dzieci. Najlepiej tutaj, gdzie mam blisko do Costco i Targetu.
Olśnienie dotyczące mojego zegara biologicznego przerwało pojawienie się Knoxa i Naomi Morganów. Brodaty niegrzeczny chłopak z Knockemout stracił głowę dla tej uciekającej panny młodej, która przed rokiem przybyła do miasteczka. Razem udało im się stworzyć tego rodzaju szczęśliwe zakończenie, którymi się zachwycałam na kartkach książek jako nastolatka... i już nie nastolatka... i nie dalej niż w zeszłym tygodniu.
A skoro mowa o instynktach ewolucyjnych, to zrzędliwy Knox w garniturze – i krzywo zawiązanym krawacie, jakby nie mógł się postarać i zawiązać go prosto – z całą pewnością stanowił materiał na ojca. Za nim w policyjnym mundurze pojawił się jego barczysty brat Nash, zaborczo ściskający rękę swojej narzeczonej, ślicznej i modnej Liny. Obaj mężczyźni byli doskonałymi dawcami spermy.
Otrząsnęłam się z prokreacyjnych rozmyślań.
– Dzięki, że przyszliście – powiedziałam do nich.
Naomi wyglądała bardzo kobieco w sukience z granatowej dzianiny i z ciemnymi włosami ułożonymi w sprężyste fale. Kiedy mnie uściskała, poczułam delikatny zapach cytrynowego środka do pielęgnacji mebli. Uśmiechnęłam się. Kiedy Naomi się stresowała, nudziła albo była szczęśliwa, wtedy sprzątała. To był jej język miłości. Odkąd została koordynatorką lokalnych programów pomocy, biblioteka lśniła jak nigdy dotąd.
– Bardzo nam przykro z powodu Simona. Był naprawdę wspaniałym człowiekiem – powiedziała z żalem Naomi. – Tak się cieszę, że go poznałam podczas Święta Dziękczynienia.
– Ja też – potwierdziłam.
To było ostatnie oficjalne święto w rodzinie Waltonów. Dom dosłownie pękał w szwach od przyjaciół, członków rodziny i jedzenia. Tak. Dużo. Jedzenia. Pomimo choroby tata był przeszczęśliwy.
To wspomnienie sprawiło, że zalała mnie nowa fala rozpaczy, i wiele wysiłku mnie kosztowało, aby się nie rozbeczeć. Kiedy wyplątałam się z objęć Naomi, zdołałam to zatuszować pod postacią czkawki.
– Sorry. Za dużo wina na śniadanie – skłamałam.
Miejsce Naomi zajęła teraz Lina. Seksowne spodnium i boskie szpilki tylko podkreślały jej długie nogi. Z grymasem na twarzy się nachyliła i skrępowana mnie uścisnęła. Lina nie była wylewna w stosunku do nikogo z wyjątkiem Nasha. Tym bardziej doceniłam jej gest.
Aczkolwiek jeśli ludzie nie przestaną być dla mnie tacy mili, w końcu pęknie tama powstrzymująca bezkresny rezerwuar rozpaczy.
– Jest beznadziejnie – szepnęła, zanim mnie puściła.
– Tak. To prawda – przyznałam.
Odchrząknęłam, starając się stłumić emocje. Nie miałabym nic przeciwko gniewowi. Gniew był prosty, czysty i przemieniający, a nawet pełen mocy. Ale nie czułam się komfortowo, dzieląc się z innymi tymi bardziej skomplikowanymi uczuciami.
Lina zrobiła krok w tył i wsunęła się gładko pod ramię Nasha.
– Co robisz po tej... imprezie? – zapytała.
Od razu się domyśliłam, dlaczego pyta. Gdybym poprosiła, zjawiłyby się tu po mnie. Ba, nawet gdybym tego nie zrobiła. Gdyby choć przez chwilę uważały, że potrzebne mi ramię, na którym będę się mogła wypłakać, porządny koktajl albo umycie podłóg w domu, mogłam liczyć na Naomi i Linę.
– Mama zarezerwowała nocleg w spa z przyjaciółkami, a Maeve organizuje wieczorem kolację dla przyjezdnych gości – powiedziałam.
To nie było kłamstwo. Moja siostra rzeczywiście zaprosiła do siebie nasze ciotki, wujków i kuzynostwo. Ale ja miałam już plany: zamierzałam udać, że dopadła mnie migrena i spędzić wieczór na nurzaniu się w smutku w zaciszu własnego domu.
– Spotkajmy się jakoś niedługo. Ale nie w pracy – dodała surowo Naomi. – Masz wziąć tyle wolnego, ile będziesz potrzebowała.
– Tak. Jak najbardziej. Dzięki – bąknęłam.
Moje przyjaciółki przesunęły się w kolejce do mojej mamy, zostawiając ze mną ojców swoich przyszłych dzieci.
– To jest, kurwa, do bani – powiedział szorstko Knox, kiedy mnie przytulił.
Uśmiechnęłam się do jego torsu.
– Masz stuprocentową rację.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, Sloaney Baloney... – odezwał się Nash.
Tym razem to on mnie przytulił. Nie musiał kończyć zdania. Razem się wychowaliśmy. Wiedziałam, że mogę na niego liczyć w każdej sytuacji. Na Knoxa też, choć on akurat nic by nie powiedział. Po prostu zjawiłby się i kierowany troską mrukliwie wykonał jakieś zadanie, po czym wkurzyłby się, gdybym próbowała mu dziękować.
– Dziękuję wam.
Nash odsunął się i przeczesał spojrzeniem tłum, który wylewał się aż na korytarz. Nawet na pogrzebie komendant miejscowej policji był niczym pies ochronny, upewniający się, że jego stadu nic nie grozi.
– Nigdy nie zapomnieliśmy tego, co twój tata zrobił dla Luciana – rzekł.
Cała się spięłam. Za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał imię tego mężczyzny, miałam wrażenie, że w mojej czaszce rozbrzmiewa dzwon, rezonując w kościach, jakby miało to coś znaczyć. Ale nie znaczyło. Już nie. Chyba że słowa „nienawidzę tego faceta” liczyły się jako „coś”.
– Tak, no cóż... tata pomógł w swoim życiu wielu osobom – powiedziałam sztywno.
To prawda. Simon Walton udzielał się jako prawnik, trener, mentor i opiekun. Jakby tak się nad tym zastanowić, przypuszczalnie to on i jego wspaniałość byli odpowiedzialni za to, że nie miałam męża ani dzieci. No bo jak miałam znaleźć życiowego partnera, skoro żaden nie dorównałby mojemu ojcu?
– O wilku mowa – rzucił Knox.
Spojrzeliśmy na znajdujące się na końcu pomieszczenia drzwi, które nagle zrobiły się małe, kiedy stanął w nich złowieszczy mężczyzna w koszmarnie drogim garniturze.
Lucian Rollins. Luce albo Lucy dla przyjaciół, których miał doprawdy niewielu. Lucyfer dla mnie i jego licznych wrogów.
Nie znosiłam tego, w jaki sposób moje ciało reaguje na tego faceta, ilekroć się pojawia. Tej wywołującej ciarki świadomości, jakby każdy nerw w moim ciele otrzymał jednocześnie tę samą wiadomość.
Jakoś sobie radziłam z tym instynktownym, biologicznym ostrzeżeniem o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Bądź co bądź w tym mężczyźnie nie było nic bezpiecznego. Nie potrafiłam jednak poradzić sobie z tym, że to mrowienie natychmiast przeradzało się w ciepłe, radosne, odruchowe: „Nareszcie jesteś”, jakbym wstrzymywała oddech, czekając, aż się pojawi.
Uważałam siebie za wolną od uprzedzeń, w miarę dojrzałą osobę dorosłą. A mimo to nie byłam w stanie znieść Luciana. Samym swoim istnieniem działał na wszystkie moje zmysły. I właśnie tak się działo za każdym cholernym razem, kiedy się pojawiał, jakby został przywołany z jakiegoś głupiego, pełnego desperacji miejsca w mojej psychice. Aż w końcu przypominałam sobie, że nie jest już tym pięknym, obrotnym chłopakiem z moich nastoletnich marzeń mola książkowego.
Nie było już Luciana, marzycielskiego, pogodnego chłopaka, który dźwigał o wiele za duży ciężar. Zastąpił go zimny, bezwzględny mężczyzna, nienawidzący mnie równie mocno, jak ja jego.
„Ufałem ci, Sloane. A ty nadużyłaś tego zaufania. Wyrządziłaś o wiele więcej szkody, niż on byłby w stanie”.
Byliśmy teraz zupełnie innymi ludźmi. Nasze spojrzenia się spotkały, niechętnie rejestrując wzajemną obecność.
Dziwne to było, że łączyła mnie tajemnica z tym chłopakiem, którego kiedyś kochałam, a teraz dzieliłam ją z mężczyzną, którego nie potrafiłam znieść. Każda interakcja kryła w sobie podteksty. Znaczenie, którego nie rozumiał nikt oprócz nas dwojga. I może to ten mały, niemądry, mroczny fragment mnie czuł ekscytację za każdym razem, kiedy nasze spojrzenia się krzyżowały. Jakby ta tajemnica związała nas ze sobą w sposób, który na zawsze pozostanie nierozerwalny.
Lucian ruszył przed siebie, a tłum rozstępował się wokół niego, jakby władza i zamożność wytyczały swój własny szlak.
Ale nie podszedł do mnie. Udał się prosto do mojej matki.
– Mój słodki chłopiec.
Mama rozłożyła szeroko ramiona, a Lucian przytulił ją w sposób zdradzający niepokojącą zażyłość.
Jej słodki chłopiec?! Lucian był czterdziestoletnim megalomanem.
Bracia Morgan dołączyli do przyjaciela.
– Jak teraz sobie wszyscy radzicie, Sloane? – zapytała pani Tweedy, starsza sąsiadka Nasha i jednocześnie fanka zajęć na siłowni.
Miała na sobie czarny welurowy dres, a włosy ozdobiła poważnie wyglądającą opaską.
– Jakoś dajemy sobie radę. Bardzo dziękuję za pani obecność – odparłam, ściskając jej twardą od odcisków dłoń.
Kątem oka dostrzegłam, że mama odsuwa się lekko od Luciana.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować. Nigdy nie odpłacę ci się za to, co zrobiłeś dla Simona. Dla mnie. Dla naszej rodziny – rzekła do niego ze łzami w oczach.
Co takiego? Moje spojrzenie odruchowo przesunęło się na szatańsko przystojną twarz Luciana.
Boże, jaki on był piękny. Okaz stworzony przez bogów. Spłodziłby zachwycające szatańskie dzieci.
Nie. Nie. Nie ma mowy. W żadnym razie. Nie pozwolę, aby spanikowany zegar biologiczny kazał mi patrzeć na Luciana Rollinsa jak na potencjalnego dawcę spermy.
– Wiesz, mówią, że na żałobę dobre jest dźwiganie ciężarów. Powinnaś zajrzeć w tym tygodniu na siłownię. Moja ekipa dobrze się tobą zajmie – zaskrzeczała pani Tweedy, podczas gdy ja wytężałam słuch, aby usłyszeć moją matkę i Luciana.
– To ja mam u was obojga dług wdzięczności – oświadczył chrapliwie.
O czym oni, u licha, rozmawiali? Jasne, kiedy Lucian był niesfornym nastolatkiem z sąsiedztwa, łączyły go bliskie relacje z moimi rodzicami. Ale miałam wrażenie, że chodzi im o coś głębszego, bardziej aktualnego. Co się działo i dlaczego o tym nie wiedziałam?
Nagle czyjeś palce chwyciły moją twarz, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Dobrze się czujesz, dziewczyno? Jesteś blada. Chcesz coś zjeść? Mam przy sobie proteinowego batona i termos – powiedziała pani Tweedy, grzebiąc w sportowej torbie.
– Wszystko w porządku, Sloane? – zapytała mama, dostrzegając, co się dzieje.
Zarówno ona, jak i Lucian patrzyli teraz prosto na mnie.
– Tak – szybko ją zapewniłam.
– Wyłączyła się – doniosła pani Tweedy.
– Naprawdę nic mi nie jest – upierałam się, unikając spojrzenia Luciana.
– Stoisz tu już ponad dwie godziny. Może zaczerpniesz trochę świeżego powietrza? – zasugerowała mama. Już, już miałam zauważyć, że ona stoi tu równie długo, kiedy spojrzała na Luciana. – Wyszedłbyś z nią?
Kiwnął głową, a potem nagle znalazł się przede mną.
– Nic mi nie jest – powtórzyłam i spanikowana cofnęłam się o krok.
Moją ucieczkę zablokowała duża kolekcja kwiatów pogrzebowych. Mój tyłek zderzył się ze stojakiem i wiązanka od miejscowej straży pożarnej niebezpiecznie się zachwiała.
Lucian przytrzymał kwiaty, następnie położył wielką, ciepłą dłoń na dolnej części moich pleców. Miałam wrażenie, że kręgosłup poraził mi piorun.
Zawsze się pilnowałam, żeby go nie dotknąć, bo kiedy dochodziło do kontaktu fizycznego, działy się we mnie dziwne rzeczy.
Nie było tak, że świadomie podjęłam decyzję o pozwoleniu, aby mnie wyprowadził z rzędu osób przyjmujących kondolencje. Mimo to szłam przed nim jak posłuszny golden retriever.
Zaniepokojone Naomi i Lina zaczęły się podnosić ze swoich miejsc, ale ja pokręciłam głową. Dam sobie radę.
Lucian wyprowadził mnie z rozgrzanego pomieszczenia do szatni, a po niecałej minucie znalazłam się na chodniku przed domem pogrzebowym, pozostawiwszy za sobą przytłaczający tłum i szum rozmów. Była ponura, zimowa środa. Nawet okulary mi zaparowały. Nisko na niebie wisiały ciężkie, szaroniebieskie chmury zapowiadające, że jeszcze dziś spadnie śnieg.
Tata uwielbiał śnieg.
– Proszę – rzekł poirytowany Lucian, podając mi płaszcz.
On był wysoki, ciemnowłosy i paskudny.
Ja byłam niska, jasnowłosa i zarąbista.
– To nie mój – oświadczyłam.
– Mój. Włóż go, zanim zamarzniesz.
– Czy jeśli to zrobię, pójdziesz sobie?
Chciałam zostać sama. Zaczerpnąć powietrza. Spojrzeć w chmury i powiedzieć ojcu, że za nim tęsknię, że nienawidzę raka, że jeśli spadnie śnieg, to się na nim położę i zrobię dla niego aniołka. Może zdążyłabym nawet uronić kilka tych łez, które dusiłam w sobie.
– Nie.
Wziął sprawy w swoje ręce i narzucił mi płaszcz na ramiona.
Został uszyty z grubego, ciemnego materiału przypominającego kaszmir, miał także satynową podszewkę. Bogaty. Zmysłowy. Wisiał na mnie jak kołdra obciążeniowa. Pachniał... Niebiańsko to niewłaściwe słowo. Rozkosznie niebezpiecznie. Zapach tego mężczyzny był niczym afrodyzjak.
– Jadłaś coś dzisiaj?
Zamrugałam.
– Słucham?
– Czy coś dziś zjadłaś? – Każde jego słowo naznaczone było irytacją.
– Nie będziesz na mnie dzisiaj warczał, Lucyferze. – Ale moim słowom brakowało zwyczajowego ognia.
– W takim razie rozumiem, że nie.
– Wybacz, że zamiast śniadania wypiłyśmy whiskey i wino.
– Chryste – burknął. A potem wyciągnął ręce w moją stronę.
Zamiast odskoczyć albo niczym karateka przyłożyć mu w szyję, stałam oszołomiona. Czy on czynił niezdarną próbę uściskania mnie? Obmacania?
– Co ty wyprawiasz? – pisnęłam.
– Nie ruszaj się – polecił.
Jego dłonie zniknęły w kieszeniach płaszcza.
Był wyższy ode mnie o dokładnie trzydzieści centymetrów. Wiedziałam, bo kiedyś się zmierzyliśmy. Na drzwiach w mojej kuchni nadal widniała narysowana ołówkiem linia. Część historii, która – jak oboje udawaliśmy – nie istnieje.
Wyjął z kieszeni papierosa i srebrną zapalniczkę.
Nawet złe nawyki nie miały kontroli nad Lucianem Rollinsem. Ten człowiek pozwalał sobie na jednego papierosa dziennie. Strasznie mnie irytowała jego samokontrola.
– Na pewno chcesz już teraz zrobić sobie przerwę na fajkę? – zapytałam. – Jest dopiero południe.
Zgromiwszy mnie wzrokiem, zapalił papierosa, schował zapalniczkę i wyjął telefon. Przez chwilę jego kciuki tańczyły nad wyświetlaczem, po czym schował komórkę. Wyrwał z ust papierosa i wypuścił niebieskawy dym, nie spuszczając ze mnie groźnego wzroku.
Każdy jego ruch był drapieżny, oszczędny i wkurzający.
– Nie musisz mnie niańczyć. Pokazałeś się. Możesz już iść. Jestem pewna, że w środę masz znacznie ważniejsze rzeczy do roboty niż bujanie się w Knockemout – oświadczyłam.
Przyjrzał mi się bez słowa. Ten mężczyzna miał w zwyczaju obserwować mnie tak, jakbym była czymś fascynującym i jednocześnie odrażającym. Ja w taki sposób patrzyłam na ślimaki bez muszli w moim ogrodzie.
Skrzyżowałam ręce na piersi.
– W porządku. Skoro tak się upierasz przy tym, aby zostać, to powiedz mi, dlaczego moja mama twierdzi, że ma u ciebie dług wdzięczności? – zapytałam.
Nie przestawał mi się przyglądać, nie odzywając się przy tym ani słowem.
– Lucian.
– Sloane.
Warknął moje imię tak, że zabrzmiało jak ostrzeżenie. I choć wzdłuż pleców przebiegły mi lodowate palce zimna, to w środku poczułam coś ciepłego i niebezpiecznego.
– Musisz być ciągle taki wstrętny?
– Nie chcę się z tobą dzisiaj kłócić. Nie tutaj.
Strasznie upokarzające było to, że moje oczy natychmiast się wypełniły gorącymi łzami.
Znowu zalała mnie fala rozpaczy. Z całych sił próbowałam ją od siebie odsunąć.
– Nie będzie żadnych nowych historii – szepnęłam.
– Co? – warknął Lucian
Pokręciłam głową.
– Nic.
– Powiedziałaś, że nie będzie żadnych nowych historii – upierał się.
– Mówiłam do siebie. Nie będę już miała żadnego nowego wspomnienia związanego z tatą. – Ku mojemu potwornemu zażenowaniu głos mi się załamał.
– Kurwa – mruknął Lucian. – Siadaj.
Taka byłam zajęta ukrywaniem łez przed moim największym wrogiem, że ledwie zarejestrowałam to, że popycha mnie delikatnie, abym usiadła na krawężniku. Jego dłonie ponownie obszukały kieszenie płaszcza i przed moją twarzą pojawiła się chusteczka.
Zawahałam się.
– Jeśli do wytarcia nosa użyjesz mojego płaszcza, będziesz musiała mi go odkupić, a nie stać cię na to – ostrzegł, machając chusteczką.
Wyrwałam mu ją z ręki.
Usiadł obok mnie, pilnując, aby dzieliło nas kilkanaście centymetrów.
– Nie chcę słyszeć, jak marudzisz, że ubrudziłeś sobie garnitur – burknęłam, po czym głośno wydmuchałam nos w tę absurdalną chusteczkę. Kto w dzisiejszych czasach używał jeszcze chusteczek z materiału?
– Będę uważać – powiedział spokojnie.
Siedzieliśmy w milczeniu, a ja w tym czasie robiłam, co mogłam, żeby odzyskać panowanie nad sobą. Odchyliłam głowę i spojrzałam na ciężkie chmury, zaklinając łzy, aby obeschły. Lucian był ostatnią osobą na ziemi, która mogła mnie widzieć w stanie takiej bezbronności.
– Jeśli chcesz wiedzieć, to lepiej by było, gdybyś odwrócił moją uwagę fajną, normalną kłótnią – rzuciłam oskarżycielskim tonem.
Westchnął, wypuszczając kolejny kłąb dymu.
– W porządku. To, że rano nic nie zjadłaś, było głupie i egoistyczne. Teraz twoja matka martwi się o ciebie, przez co ten dzień jest dla niej jeszcze gorszy. Twoja siostra i przyjaciele niepokoją się, że sobie nie radzisz. A żeby oni mogli dalej oddawać się żałobie, ja muszę tutaj pilnować, żebyś nie zemdlała.
Wyprostowałam się.
– Wielkie dzięki za twoją troskę.
– Masz dzisiaj jedno zadanie. Zapewniać wsparcie swojej matce. Dzielić z nią smutek. Zrobić, co w twojej mocy, aby być córką, której ona dzisiaj potrzebuje. Straciłaś tatę, ale ona straciła partnera. Ty możesz rozpaczać później. Ale dzisiaj najważniejsza jest ona, a sprawianie, że się o ciebie martwi, jest kurewsko egoistyczne.
– Ale z ciebie kutas, Lucyferze. – Przenikliwy, nie do końca niemający racji kutas.
– Weź się w garść, Chochliku.
Dawna ksywka zadziałała, blokując nieubłagany smutek solidną dawką wściekłości.
– Jesteś najbardziej aroganckim, zawziętym...
Przed nami z piskiem opon zatrzymał się zdezelowany pick-up z naklejonym na drzwiach napisem „Jadłodajnia w Knockemout”. Lucian podał mi papierosa.
A kiedy szyba się opuściła, wstał.
– Proszę bardzo, panie Rollins.
Bean Taylor, kościsty, frenetyczny kierownik jadłodajni wychylił się i podał Lucianowi papierową torbę. Bean codziennie żywił się pieczonymi na głębokim tłuszczu przysmakami ze swojego lokalu i nie tył ani grama. Wystarczyło, że jego warg dotknęła sałatka, a przybywały mu całe kilogramy.
Lucian wręczył mu banknot pięćdziesięciodolarowy.
– Reszty nie trzeba.
– Dzięki! Bardzo mi przykro z powodu twojego taty, Sloane – zawołał do mnie.
Uśmiechnęłam się blado.
– Dzięki, Bean.
– Muszę wracać. Zostawiłem na kuchni żonę, a ona zawsze przypala placki ziemniaczane.
Odjechał, a Lucian postawił mi torbę na kolanach.
– Jedz.
A potem odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę wejścia do domu pogrzebowego.
– Rozumiem, że płaszcz mam zatrzymać! – zawołałam za nim.
Kiedy już byłam pewna, że wszedł do środka, otworzyłam torbę, która skrywała zawinięte w folię moje ulubione śniadaniowe burrito. Jadłodajnia nie miała w ofercie dowozu. A Lucian nie powinien wiedzieć, jakie jest moje ulubione śniadanie.
– Ten człowiek doprowadza mnie do szału – mruknęłam, po czym zbliżyłam do ust zakończony filtrem koniec papierosa, dzięki czemu niemal poczułam smak Luciana.