To, co zostaje w nas na zawsze - Lucy Score - ebook + audiobook + książka

To, co zostaje w nas na zawsze ebook

Score Lucy

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Bestseller „New York Timesa”, viral TikToka, topka Amazonu, nominacja Goodreads.

Knox lubi pić kawę w swoim własnym towarzystwie i tak samo spędza życie: samotnie. Jedyny wyjątek stanowi jego basset houndWaylon. Knox nie toleruje dram, zwłaszcza gdy przybierają postać niedoszłej panny młodej, która uciekła sprzed ołtarza.

Naomi znalazła się w jego orbicie nie tylko dlatego, że zwiała ze ślubnego kobierca. Chciała pomóc dawno niewidzianej siostrze bliźniaczce. Tak znalazła się w Knockemout - przaśnym, prowincjonalnym miasteczku w Wirginii, w którym nieporozumienia rozwiązuje się w staromodny sposób... za pomocą pięści i piwa. Zwykle właśnie w tej kolejności.

Na nieszczęście dla Naomi jej nieprzystosowana społecznie siostra nie zmieniła się ani na jotę. Przywłaszczywszy sobie samochód bliźniaczki, Tina zostawia jej niespodziankę. Siostrzenicę, o której istnieniu Naomi nie miała bladego pojęcia. Utknęła zatem na dobre w nieznanym mieście bez samochodu, pracy, planu i domu, za to z nad wiek dojrzałą jedenastolatką pod swoją opieką.

Knox ma swoje powody, dla których unika komplikacji. Skoro jednak życie Naomi zawaliło się na jego oczach, decyduje się w drodze wyjątku pomóc jej wyjść z opresji. A potem jego życie znowu zmieni się w spokojną, samotną egzystencję.

W każdym razie taki jest plan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 709

Oceny
4,4 (2391 ocen)
1489
573
207
82
40
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mirelka20

Z braku laku…

Do połowy czytało mi się naprawdę przyjemnie i szybko, ale później zachowanie Knoxa zaczęło mnie coraz bardziej irytować. Jego chamskie zachowanie nie zmieniało się i śmiało mogę powiedzieć, że on jest po prostu dupkiem. Gdybym była na miejscu Naomi, to wybrałabym Nate’a. Sama końcówka książki, niczym z filmu akcji, nie przemówiła do mnie i czytałam same dialogi, aby jak najszybciej to skończyć. Ważną rzeczą jest fakt, że bohaterowie nie zachowywali się na swój wiek. Knox ma ponad 40 lat, a Naomi 37 i przez całą książkę dziwiło mnie to, że jak na osoby w takim wieku zachowują się dosyć irracjonalnie i niezrozumiale. Naomi zachowywała się jak głupia i naiwna nastolatka, dająca się wykorzystywać i mieszać z błotem przez własną siostrę. Ogólnie to liczę, że druga część będzie lepsza, bo ta jest naprawdę słaba.
153
Garbielka

Nie oderwiesz się od lektury

UWIELBIAM TĘ KSIĄŻKĘ. Jest długa, ale każda strona jest tego warta. Zakochałam się w tym mieście Knockemount i wszystkich bohaterach. Ta książka ma dość sporą obsadę, ale Lucy Score wykonała świetną robotę, czyniąc każdą postać wyjątkową, więc uwielbiam każdą z nich. Poza tym cholerny Knox Morgan jest naprawdę niesamowity i jedyny w swoim rodzaju. Jest zrzędliwym przystojniakiem, który zaprzysiągł, że nigdy nie będzie w związku i fajnie było patrzeć, jak upada. Doceniam to, że ma swoje własne demony, które nie zostały natychmiast rozwiązane, ale potrzebował czasu, aby naprawdę się zmienił. Poza tym Naomi (ma obsesję na punkcie kawy) i jej związek z Waylay roztopiły moje serce. Tak dobrze się bawiłam czytając to opowiadanie. To była idealna mieszanka zabawy, słodyczy, emocji i trochę napięcia. Czekam na Nasha i Line:)
122
Patrycja____

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie było książki, na którą czekałam z taką niecierpliwością, głównie ze względu na zachwyty wszelkich bookmediów, które rozpływały się nad cudownością tej lektury, a ja już rozumiem dlaczego. Jest to kawał dobrego romansu, z zabawnymi dialogami i ściskającymi za serce relacjami. Nie jest to najlepsza książka pod słońcem, ale wśród wielu przeciętnych, czy nawet trudnych do przebrnięcia romansideł, wyróżnia się i sprawia, że czytelnik uśmiecha się, co jest ogromnym plusem. Już nie mogę się doczekać kolejnych tomów.
61
Kassie4

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna książka, jak większość pozycji tej autorki . Pierwsza z 3 książek z serii Knockemout opowiadająca historię Naomi i Knoxa , miłej panny i złego chłopca;) . Wzloty i upadki , ale przede wszystkim miłość i odwaga . Jedyne co odebrało mi czesc radości z czytania to tlumaczenie. Oryginał ma dużo lepszy wydźwięk, niestety. Strasznie pokaleczone zdrobnienia , infantylnie wyrażone, podobnie jak wulgaryzmy , które dodają wypowiedzi charakteru ,tutaj zostały " spłycone" . Brak spójności, (Daisy, Stokrotko). Podsumowując, fajne czytadło z przymrużeniem oka na tłumaczenie;)
klafcio
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, długa ale to na plus ❤️😄
40

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHINGS WE NE­VER GOT OVER
Co­py­ri­ght © 2022 by Lucy Score Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Bo­ok­case Li­te­rary Agency and Bo­oklab Agency Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Pro­jekt okładki Kari March De­si­gns
Opra­co­wa­nie pol­skiego pro­jektu okładki i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
ISBN 978-83-8265-511-7
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Jo­sie, Jen i Cla­ire –

ko­biet o naj­dziel­niej­szych ser­cach

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

NAJ­GOR­SZY. DZIEŃ. W ŻY­CIU

Na­omi

Nie by­łam pewna, czego się spo­dzie­wać, wcho­dząc do Café Rev, ale do li­cha, na pewno nie mo­jego zdję­cia wi­szą­cego za kasą i opa­trzo­nego opty­mi­stycz­nym ha­słem: TEJ KLIENTKI NIE OB­SŁU­GU­JEMY. Fo­to­gra­fię przy­trzy­my­wał w miej­scu ma­gnes w kształ­cie żół­tej emotki o zmarsz­czo­nych groź­nie brwiach.

Przede wszyst­kim do tej pory moja noga ani razu nie po­stała w Knoc­ke­mout w Wir­gi­nii, a już na pewno nie zro­bi­łam nic, co za­słu­gi­wa­łoby na tak su­rową karę, jaką jest po­zba­wie­nie czło­wieka ko­fe­iny. Po dru­gie zaś, cie­kawe, ja­kich prze­stępstw trzeba się do­pu­ścić w tej za­py­zia­łej mie­ści­nie, żeby zo­stać czar­nym cha­rak­te­rem – w do­datku czar­niej­szym od ma­łej czar­nej?

Ha. „Czar­niej­szym od ma­łej czar­nej”. Bo moje zdję­cie wi­siało w lo­kal­nej ka­wiarni. Ojej. Ależ ze mnie ko­pal­nia dow­ci­pów, kiedy je­stem taka zmę­czona, że trudno mi na­wet przy­mknąć oczy.

Do­brze już, do­brze – po trze­cie to było nie­sły­cha­nie nie­ko­rzystne zdję­cie. Wy­glą­da­łam na nim tak, jak­bym żyła nieco za długo w upoj­nym związku mi­ło­snym z so­la­rium i ta­nim ey­eli­ne­rem. Na­gle bru­talna prawda wdarła się do mo­jego wy­cień­czo­nego, oszo­ło­mio­nego, trzy­ma­ją­cego się na ostat­nich agraf­kach umy­słu.

Tina ko­lejny już raz zdo­łała na­bruź­dzić w moim ży­ciu. A bio­rąc pod uwagę wszystko, co się wy­da­rzyło w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, to do­prawdy nie­małe osią­gnię­cie.

– Czym mogę... – Męż­czy­zna za ladą, który miał mi do­star­czyć cen­nych, ożyw­czych ły­ków latte, cof­nął się o krok i uniósł w obron­nym ge­ście dło­nie wiel­ko­ści ta­le­rzy. – Nie chcę żad­nych kło­po­tów.

Był krzep­kim fa­ce­tem o gład­kiej, ciem­nej skó­rze i ogo­lo­nej, zgrab­nie ukształ­to­wa­nej gło­wie. Jego sta­ran­nie przy­cięta broda była śnież­no­biała, za­uwa­ży­łam też parę ta­tu­aży wy­sta­ją­cych spod koł­nie­rzyka i rę­ka­wów kom­bi­ne­zonu me­cha­nika. Na tym dziw­nym stroju miał na­szywkę z imie­niem Ju­stice.

Przy­wo­ła­łam na twarz naj­bar­dziej uj­mu­jący uśmiech, na jaki po­tra­fi­łam się zdo­być, ale z po­wodu ca­ło­noc­nej po­dróży, pod­czas któ­rej za­le­wa­łam się łzami, nie oszczę­dza­jąc sztucz­nych rzęs, wy­szło to ra­czej jak skwa­szona mina.

– To nie ja – po­wie­dzia­łam, wska­zu­jąc fo­to­gra­fię pal­cem ozdo­bio­nym nie­po­trzeb­nym mi już ele­ganc­kim tip­sem. – Je­stem Na­omi. Na­omi Witt.

Męż­czy­zna po­pa­trzył na mnie po­dejrz­li­wie, a po­tem wy­jął z kie­szeni kom­bi­ne­zonu oku­lary i wło­żył je na nos.

Za­mru­gał, po czym obej­rzał mnie do­kład­nie od stóp do głów. Za­uwa­ży­łam, że po­woli za­czy­nają do­cie­rać do niego fakty.

– Bliź­niaczki – wy­ja­śni­łam.

– Oż kurde – mruk­nął pod no­sem, gła­dząc wielką dło­nią brodę.

Ju­stice na­dal zda­wał się nieco scep­tyczny. Trudno się dzi­wić. Bądź co bądź, ilu lu­dzi na świe­cie ma de­mo­niczną sio­strę bliź­niaczkę?

– Tamta to Tina. Moja sio­stra. Mam się z nią tu­taj spo­tkać.

Wła­ści­wie dla­czego moja dawno nie­wi­dziana sio­stra po­pro­siła o spo­tka­nie ze mną w lo­kalu, w któ­rym naj­wy­raź­niej nie uwa­żano jej za po­żą­da­nego go­ścia? By­łam zbyt zmę­czona, żeby szu­kać od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

Ju­stice da­lej na mnie pa­trzył, a ja na­gle zro­zu­mia­łam, że jego uwagę przy­kuła moja fry­zura. In­stynk­tow­nie przy­kle­pa­łam włosy i na zie­mię ła­god­nie spa­dła przy­wię­dła sto­krotka. Ups. Pew­nie po­win­nam przej­rzeć się w mo­te­lo­wym lu­strze, za­nim wy­szłam do lu­dzi, wy­glą­da­jąc jak stuk­nięte czu­pi­ra­dło w dro­dze do domu z fe­sti­walu prze­bie­rań­ców.

– Pro­szę – po­wie­dzia­łam, się­gnąw­szy do kie­szeni mo­ich ela­stycz­nych spode­nek do jogi, z któ­rych wy­ję­łam prawo jazdy. Po­da­łam mu je. – Wi­dzi pan? Mam na imię Na­omi i w tej chwili naj­bar­dziej na świe­cie ma­rzę o na­prawdę ogrom­nej, gi­gan­tycz­nej latte.

Ju­stice wziął ode mnie do­ku­ment i uważ­nie się mu przyj­rzał, a po­tem prze­niósł wzrok z po­wro­tem na moją twarz.

W końcu sko­rupa jego sto­ic­kiego spo­koju pę­kła. Uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Ale jaja. Miło cię po­znać, Na­omi.

– Pana też, pa­nie Ju­stice. Zwłasz­cza je­żeli za­pa­rzy mi pan wspo­mnianą wy­żej kawę.

– Zro­bię ci taką latte, że włosy staną ci dęba – obie­cał.

Oto stał przede mną męż­czy­zna, który wie­dział, jak za­spo­koić moje naj­więk­sze pra­gnie­nia – i to z uśmie­chem! Mi­mo­wol­nie serce od razu za­biło mi do niego odro­binę moc­niej.

Ju­stice wziął się do ro­boty, ja tym­cza­sem ro­zej­rza­łam się z uzna­niem po ka­wiarni. Zo­stała urzą­dzona w stylu stu­pro­cen­towo mę­skiego warsz­tatu. Bla­cha fa­li­sta na ścia­nach, lśniące, czer­wone półki, pod­łoga z po­le­ro­wa­nego be­tonu po­kryta pla­mi­stym wzo­rem. Wszyst­kie kawy – czy to latte, czy cap­puc­cino – no­siły na­zwy w ro­dzaju „Czer­wona li­nia” albo „Flaga z sza­chow­nicą”. Uzna­łam, że to uro­cze.

Przy ma­łych owal­nych sto­li­kach roz­sia­nych po lo­kalu zgro­ma­dzili się po­ranni ka­wo­sze. Każdy z nich pa­trzył na mnie wzro­kiem, który wy­raź­nie da­wał do zro­zu­mie­nia, że na­prawdę, ale to na­prawdę nie cie­szył go mój wi­dok.

– Co byś po­wie­działa, ko­chana, na sy­rop klo­nowy z aro­ma­tem be­konu?! – za­wo­łał Ju­stice zza błysz­czą­cego eks­presu.

– Po­wie­dzia­ła­bym, że to do­sko­nały po­mysł. Szcze­gól­nie w fi­li­żance wiel­ko­ści wia­dra – za­pew­ni­łam go.

Jego śmiech od­bił się echem od ścian i wy­glą­dało na to, że uspo­koił resztę klien­tów, któ­rzy prze­stali zwra­cać na mnie uwagę.

Ktoś otwo­rzył drzwi wej­ściowe. Ob­ró­ci­łam się, są­dząc, że zo­ba­czę przed sobą Tinę.

Ale męż­czy­zna, który wpa­ro­wał ni­czym bu­rza do środka, na pewno nie był moją sio­strą. Są­dząc po jego wy­glą­dzie, jesz­cze bar­dziej de­spe­racko niż ja po­trze­bo­wał ko­fe­iny.

„Atrak­cyjny” to chyba do­bre słowo, któ­rym można by go opi­sać. „Pie­kiel­nie atrak­cyjny” by­łoby jesz­cze do­kład­niej­szym okre­śle­niem. Taki wy­soki, że mu­sia­ła­bym sta­nąć na naj­wyż­szych ob­ca­sach, ja­kie mam, a i tak wciąż za­dzie­ra­ła­bym głowę, żeby go po­ca­ło­wać – to mój ofi­cjalny wskaź­nik wzro­stu fa­ce­tów. Jego włosy na­le­żały do pa­lety „zga­szony blond” i były krótko przy­cięte po bo­kach, na gó­rze zaś za­cze­sane do tyłu, co su­ge­ro­wało, że miał do­bry gust i w przy­zwo­itym stop­niu dbał o swój wy­gląd.

Oba kry­te­ria znaj­do­wały się wy­soko na mo­jej li­ście po­wo­dów, dla któ­rych warto za­in­te­re­so­wać się męż­czy­zną. Broda była do niej no­wym do­dat­kiem. Ni­gdy nie ca­ło­wa­łam się z bro­da­tym męż­czy­zną, ale na­gle roz­wi­nęła się we mnie nie­uza­sad­niona ra­cjo­nal­nymi ar­gu­men­tami chęć na­by­cia prę­dzej czy póź­niej ta­kiego do­świad­cze­nia.

Zwró­ci­łam uwagę na jego oczy. Miały chłodny, błę­kit­no­szary ko­lor, który przy­wo­ły­wał na myśl spiż albo lo­dowce.

Pod­szedł do mnie, bez­par­do­nowo wkro­czył pro­sto w moją strefę oso­bi­stą, zu­peł­nie jakby uznał, że ma do tego nie­zby­walne prawo. Kiedy na swo­jej sze­ro­kiej piersi skrzy­żo­wał wy­ta­tu­owane ra­miona, wy­rwał mi się z ust zdła­wiony pisk.

Wow!

– Nie dość ja­sno się wy­ra­zi­łem? – wark­nął ol­brzym.

– Ee... hę?

Po­gu­bi­łam się. Fa­cet pa­trzył na mnie ta­kim wzro­kiem, jak­bym była naj­bar­dziej znie­na­wi­dzoną po­sta­cią re­ality show w te­le­wi­zji, a mimo to wciąż mia­łam ochotę zo­ba­czyć, jak wy­gląda nago. Od cza­sów col­lege’u nie wy­ka­za­łam się taką nie­fra­so­bli­wo­ścią w oce­nie kan­dy­da­tów na po­ten­cjal­nych part­ne­rów sek­su­al­nych.

Zrzu­ci­łam winę na wy­czer­pa­nie fi­zyczne i rany emo­cjo­nalne.

Ju­stice prze­rwał na chwilę pracę nad swoim dzie­łem z kawy i mleka i za­czął ma­chać nad głową obiema rę­kami.

– Po­cze­kaj... – za­czął.

– Nie trzeba, Ju­stice – uspo­ko­iłam go. – Do­kończ latte, a ja zajmę się tym... dżen­tel­me­nem.

Za­szu­rały krze­sła przy sto­łach i zo­ba­czy­łam, że wszy­scy klienci – wielu z fi­li­żan­kami i kub­kami w rę­kach – ru­szyli czym prę­dzej do drzwi. Wy­cho­dząc, sta­ran­nie uni­kali kon­taktu wzro­ko­wego ze mną.

– Knox, to nie tak jak my­ślisz – pod­jął ko­lejną próbę Ju­stice.

– Nie za­mie­rzam dzi­siaj grać z tobą w żadne gierki. Spier­da­laj stąd! – roz­ka­zał Wi­king.

Ja­sno­włosy bóg sek­sow­nej fu­rii za­czął gwał­tow­nie spa­dać na niż­sze po­zy­cje w moim ran­kingu sek­sow­no­ści.

Wska­za­łam pal­cem na sie­bie.

– Ja?

– Mam już do­syć two­ich pod­jaz­dów. Daję ci pięć se­kund, że­byś wy­szła tymi drzwiami i ni­gdy nie wró­ciła.

Zbli­żył się jesz­cze bar­dziej – czubki jego bu­tów do­tknęły mo­ich od­sło­nię­tych pal­ców w pla­żo­wych klap­kach.

Ja cię kręcę. Z bli­ska wy­glą­dał tak, jakby do­piero co zszedł z ło­dzi dzi­kich na­jeźdź­ców z da­le­kiej pół­nocy... albo z planu filmu re­kla­mu­ją­cego wodę ko­loń­ską. Jakby po­cho­dził z jed­nej z tych dzi­wacz­nych pro­duk­cji ar­ty­stycz­nych, w któ­rych trudno do­pa­trzyć się sensu, a ich bo­ha­te­ro­wie no­szą przy­domki w ro­dzaju Pier­wot­nej Be­stii.

– Sza­nowny pa­nie, przy­kro mi, ale prze­ży­wam kry­zys ży­cia oso­bi­stego i moim je­dy­nym ma­rze­niem jest wy­pić fi­li­żankę kawy.

– Tina, już ci to, kurwa, tłu­ma­czy­łem. Nie przy­łaź tu wię­cej i nie za­wra­caj głowy Ju­stice’owi ani jego klien­tom, je­śli nie chcesz, że­bym oso­bi­ście od­sta­wił cię za gra­nicę mia­sta.

– Knox...

Po­ryw­czy, po­nętny czło­wiek-be­stia uniósł pa­lec i wy­cią­gnął go w kie­runku Ju­stice’a.

– Se­kundkę, ko­lego. Mu­szę wy­rzu­cić śmieci, a ra­czej śmie­cia.

– Śmie­cia? – za­chły­snę­łam się.

Po­dobno miesz­kańcy Wir­gi­nii są nie­zwy­kle mili. Tym­cza­sem spę­dzi­łam w tym mie­ście le­d­wie pół go­dziny, a już za­cze­pił mnie w ob­ce­sowy spo­sób Wi­king o ma­nie­rach tro­glo­dyty.

– Ko­chana, za­mó­wie­nie go­towe – po­wie­dział Ju­stice, sta­wia­jąc na drew­nia­nym bla­cie bar­dzo duży ku­bek kawy na wy­nos.

Mój wzrok bły­ska­wicz­nie prze­niósł się na pa­ru­jący, pe­łen ko­fe­iny maj­stersz­tyk.

– Je­śli wo­lisz unik­nąć pro­ble­mów, na­wet nie pró­buj po niego się­gnąć – ostrzegł Wi­king ni­skim, ocie­ka­ją­cym wro­go­ścią gło­sem.

Ale pan Leif Erik­son nie zda­wał so­bie sprawy z tego, z kim owego dnia za­darł.

Każda ko­bieta wy­zna­cza so­bie pewne gra­nice. Moja – choć na­ry­so­wana do­syć sze­roko – wła­śnie zo­stała na­ru­szona.

– Je­śli zbli­żysz się choćby o krok do tej ślicz­nej latte, którą mój przy­ja­ciel Ju­stice przy­rzą­dził spe­cjal­nie dla mnie, po­ża­łu­jesz chwili, w któ­rej mnie po­zna­łeś.

Uwa­ża­łam się za miłą osobę. Zda­niem mo­ich ro­dzi­ców, by­łam do­brym dziec­kiem. A we­dług qu­izu, który roz­wią­za­łam w In­ter­ne­cie przed dwoma ty­go­dniami, do mo­ich do­mi­nu­ją­cych cech na­le­żała chęć spra­wia­nia przy­jem­no­ści in­nym lu­dziom. Nie naj­le­piej ra­dzi­łam so­bie z wy­ra­ża­niem gróźb.

Oczy męż­czy­zny się zwę­ziły, ja zaś sta­ra­łam się nie my­śleć o sek­sow­nych ku­rzych łap­kach w ich ką­ci­kach.

– Już wy­star­cza­jąco tego ża­łuję, po­dob­nie jak i całe mia­sto. Zmiana fry­zury nie wy­star­czy, że­bym za­po­mniał o kło­po­tach, któ­rych nam przy­spo­rzy­łaś. A te­raz wy­pie­przaj stąd i ni­gdy nie wra­caj.

– On my­śli, że je­steś Tiną – wtrą­cił uwagę Ju­stice.

Ten osioł mógł so­bie my­śleć, że je­stem na­wet se­ryjną mor­der­czy­nią po­że­ra­jącą swoje ofiary. Li­czyło się tylko to, że stał na dro­dze mię­dzy mną i moją dawką ko­fe­iny.

Ja­sno­włosa be­stia zwró­ciła łeb ku Ju­stice’owi.

– O czym ty, do cho­lery, mó­wisz?!

Mój miły ko­lega od kawy nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, bo już wwier­ci­łam pa­lec w pierś Wi­kinga. Nie wszedł zbyt głę­boko z po­wodu nie­przy­zwo­icie twar­dej war­stwy mię­śni pod skórą. Za­dba­łam jed­nak o to, żeby przy­naj­mniej dziab­nąć go pa­znok­ciem.

– Te­raz ty po­słu­chaj mnie – po­wie­dzia­łam. – Nie ob­cho­dzi mnie, czy po­my­li­łeś mnie z moją sio­strą, czy na­wet z tym chy­tru­sem, który wy­win­do­wał ceny le­kar­stwa prze­ciwko ma­la­rii. Je­stem czło­wie­kiem i mam na­prawdę zły dzień, a wczo­raj spo­tkały mnie naj­gor­sze chwile w ży­ciu. Brak mi siły na to, żeby nie ob­no­sić się z emo­cjami. Le­piej więc zejdź mi z oczu i daj mi spo­kój, Wi­kingu.

Przez pełną na­pię­cia se­kundę zda­wał się kom­plet­nie ogłu­piony.

Uzna­łam, że to sy­gnał, by za­jąć się kawą. Wy­mi­nę­łam go, wzię­łam z lady ku­bek, de­li­kat­nie za­cią­gnę­łam się aro­ma­tem, a po­tem łap­czy­wie rzu­ci­łam się na pa­ru­jące źró­dło ży­cio­daj­nej ener­gii.

Pi­łam dłu­gimi ły­kami, cze­ka­jąc, aż ko­fe­ina za­cznie czy­nić cuda, a bo­gac­two smaku eks­plo­do­wało na moim ję­zyku. By­łam pewna, że nie­przy­zwo­ity jęk roz­ko­szy, który na­gle usły­sza­łam, wy­do­był się z mo­jego gar­dła, ale zmę­cze­nie nie po­zwo­liło mi za bar­dzo się tym przej­mo­wać. Kiedy w końcu od­su­nę­łam ku­bek od ust i wy­tar­łam je wierz­chem dłoni, Wi­king na­dal stał wpa­trzony we mnie.

Od­wró­ci­łam się od niego i po­sła­łam pro­mienny uśmiech mo­jemu bo­ha­te­rowi – Ju­stice’owi, po czym po­ło­ży­łam na la­dzie dwa­dzie­ścia do­la­rów oszczę­dzone spe­cjal­nie na kawę ra­tun­kową.

– Drogi pa­nie, jest pan ar­ty­stą w swoim fa­chu. Ile je­stem winna za tę naj­lep­szą latte, jaką pi­łam w ży­ciu?

– Zwa­żyw­szy na to, jak za­czął się twój dzień, umówmy się, ko­chana, że była na koszt firmy – po­wie­dział, od­da­jąc mi prawo jazdy oraz bank­not.

– Jest pan moim przy­ja­cie­lem oraz praw­dzi­wym dżen­tel­me­nem. W od­róż­nie­niu od nie­któ­rych po­zna­nych tu lu­dzi. – Zer­k­nę­łam gniew­nie przez ra­mię w miej­sce, w któ­rym Wi­king wciąż stał ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami na roz­sta­wio­nych sze­roko no­gach. Roz­ko­szu­jąc się ko­lej­nym ły­kiem kawy, wsu­nę­łam bank­not dwu­dzie­sto­do­la­rowy do sło­ika z na­piw­kami. – Dzię­kuję, że był pan dla mnie miły w naj­gor­szym dniu mo­jego ży­cia.

– Po­dobno naj­gor­szy był wczo­raj – za­uwa­żył ob­ce­sowo ol­brzym z mar­sową miną.

Ciężko wes­tchnąw­szy, po­woli ob­ró­ci­łam się przo­dem do niego.

– To było przed spo­tka­niem z tobą. Można więc ofi­cjal­nie przy­jąć, że wczo­raj­szy dzień był na­prawdę zły, ale dzi­siej­szy już zdą­żył go prze­bić. – Znowu zwró­ci­łam się do Ju­stice’a. – Przy­kro mi, że ten pa­lant od­stra­szył klien­tów. Ale je­śli o mnie cho­dzi, to obie­cuję, że nie­długo znowu wpadnę tu na kawę.

– Będę na cie­bie cze­kał, Na­omi – od­parł, pusz­cza­jąc do mnie oko.

Ob­ró­ci­łam się i wpa­dłam pro­sto w bez­miar torsu tam­tego gbura.

– Na­omi? – po­wtó­rzył.

– Zjeż­dżaj.

Pierw­szy raz w ży­ciu za­cho­wa­łam się tak aro­gancko i zro­biło mi się nie­mal przy­jem­nie. Nie ugię­łam się.

– Masz na imię Na­omi – za­uwa­żył wi­king.

By­łam zbyt za­jęta, żeby spa­lić go na po­piół wzro­kiem, w któ­rym pło­nął słuszny gniew, więc nie od­po­wie­dzia­łam.

– Nie Tina? – Nie od­pusz­czał.

– One są bliź­niacz­kami – pod­su­nął Ju­stice.

W jego gło­sie było tyle we­so­ło­ści, że na­wet nie wi­dząc go, wie­dzia­łam, iż na pewno się uśmie­chał.

– O kurwa! – Wi­king prze­gar­nął włosy ciężką dło­nią.

– Coś nie­tęgo ze wzro­kiem u two­jego przy­ja­ciela – po­wie­dzia­łam do Ju­stice’a, wska­zu­jąc na fo­to­gra­fię Tiny.

W ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat z okła­dem Tina na któ­rymś eta­pie ży­cia stała się tle­nioną blon­dyną, uwy­pu­kla­jąc w ten spo­sób bar­dziej dys­kretne róż­nice mię­dzy nami.

– Zo­sta­wi­łem w domu kon­takty – pró­bo­wał się tłu­ma­czyć.

– Pew­nie ra­zem z do­brymi ma­nie­rami? – za­py­ta­łam uszczy­pli­wie.

Ko­fe­ina już do­stała się do mo­jego krwio­biegu, spra­wia­jąc, że sta­łam się nie­na­tu­ral­nie zło­śliwa.

Wi­king nie ra­czył od­po­wie­dzieć, lecz tylko po­pa­trzył z ogniem w oczach.

Wes­tchnę­łam zde­gu­sto­wana.

– Zejdź mi z drogi, Le­ifie Erik­so­nie.

– Mam na imię Knox. Co ty tu wła­ści­wie ro­bisz?

Co to w ogóle za imię? Przy­jął je po przedaw­ko­wa­niu pio­senki It’s the Hard-Knock Life z mu­si­calu An­nie? Czy sy­pał żar­tami z se­rii: knock-knock – puk, puk, kto tam? A może to ja­kiś skrót? Od Kno­xwella? Od Kno­xa­thana?”

– Nie twój in­te­res, Knox. To, co ro­bię albo czego nie ro­bię, nie po­winno cię in­te­re­so­wać. Prawdę mó­wiąc, nie po­winna cię in­te­re­so­wać żadna rzecz, która mnie do­ty­czy. A te­raz z ła­ski swo­jej ustąp mi z drogi.

Mia­łam ochotę wrzesz­czeć na całe gar­dło tak długo, jak tylko star­czy­łoby mi sił w płu­cach. Pró­bo­wa­łam tego jed­nak parę razy w sa­mo­cho­dzie pod­czas dłu­giej po­dróży tu­taj i wiem, że w ni­czym nie po­mo­gło.

Na szczę­ście piękny mię­śniak wy­dał z sie­bie po­iry­to­wane wes­tchnie­nie i ra­tu­jąc swoje ży­cie, roz­trop­nie się od­su­nął. Wy­szłam z ka­wiarni w letni upał z taką god­no­ścią, jaką jesz­cze by­łam zdolna z sie­bie wy­krze­sać.

Je­śli Tina chciała się ze mną spo­tkać, rów­nie do­brze mo­gła mnie zna­leźć w ho­telu. Wcale nie mu­sia­łam na nią cze­kać tu­taj i na­ra­żać się na za­czepki ob­cych męż­czyzn o oso­bo­wo­ści kak­tusa.

Za­mie­rza­łam udać się do mo­jego ob­skur­nego po­koju, wy­jąć z wło­sów wsuwki i stać pod prysz­ni­cem tak długo, aż skoń­czy się go­rąca woda. Do­piero po­tem mia­łam się za­sta­no­wić, co ro­bić da­lej.

To był kon­kretny plan. Bra­ko­wało w nim tylko jed­nej rze­czy.

Mo­jego sa­mo­chodu.

O nie. Mój sa­mo­chód i to­rebka!

Sto­jak na ro­wery przed ka­wiar­nią stał tak samo jak przed­tem. Pral­nia au­to­ma­tyczna z wi­tryną okle­joną ko­lo­ro­wymi pla­ka­tami na­dal znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie ulicy, koło warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego.

Ale mo­jego auta nie było tam, gdzie je zo­sta­wi­łam.

Miej­sce par­kin­gowe przed skle­pem zoo­lo­gicz­nym, na które cu­dem udało mi się wci­snąć, ziało pustką.

Ro­zej­rza­łam się w obie strony. Ni­g­dzie jed­nak nie wi­dzia­łam ani śladu mo­jego wier­nego, przy­ku­rzo­nego vo­lvo.

– Zgu­bi­łaś się?

Za­mknę­łam oczy i za­ci­snę­łam zęby.

– Odejdź.

– W czym pro­blem?

Ob­ró­ci­łam się i zo­ba­czy­łam, że Knox pa­trzy na mnie uważ­nie, trzy­ma­jąc ku­bek z kawą na wy­nos.

– W czym pro­blem? – po­wtó­rzy­łam.

Mia­łam ochotę kop­nąć go w kostkę i ukraść mu kawę.

– Słuch mam w po­rządku, sło­dziutka. Nie ma po co uno­sić głosu.

– Pro­blem po­lega na tym, że kiedy zmar­no­wa­łam pięć mi­nut ży­cia na roz­mowę z tobą, mój sa­mo­chód zo­stał od­ho­lo­wany.

– Je­steś pewna?

– Nie. Ni­gdy nie wiem, gdzie par­kuję. Gu­bię sa­mo­chody, zo­sta­wiam je, gdzie po­pad­nie, a po­tem naj­zwy­czaj­niej w świe­cie idę ku­pić so­bie nowe auto.

Po­pa­trzył na mnie za­in­try­go­wany.

Wy­mow­nie wznio­słam oczy.

– To prze­cież sar­kazm.

Się­gnę­łam po te­le­fon, lecz od razu przy­po­mnia­łam so­bie, że już nie mam te­le­fonu.

– Kto mógł ci tak na­szczać do owsianki?

– Mu­szę ci po­wie­dzieć, że ten, kto uczył cię, jak wy­ra­żać tro­skę o bliź­nich, wy­ciął ci na­prawdę brzydki nu­mer.

Nie mar­nu­jąc czasu na dal­szą roz­mowę, ru­szy­łam sta­now­czym kro­kiem w kie­runku, w któ­rym spo­dzie­wa­łam się zna­leźć po­ste­ru­nek po­li­cji.

Nie do­szłam na­wet do na­stęp­nej wi­tryny, bo duża, twarda dłoń za­ci­snęła się na moim ra­mie­niu.

Wma­wia­łam so­bie, że to brak snu i wy­czer­pa­nie emo­cjo­nalne były je­dyną przy­czyną sil­nego dresz­czu, który wstrzą­snął moim cia­łem pod wpły­wem tego do­tyku.

– Stój! – roz­ka­zał Knox gbu­ro­wa­tym gło­sem.

– Łapy przy so­bie.

Mach­nę­łam nie­zdar­nie ręką, ale jego chwyt je­dy­nie się za­cie­śnił.

– No to prze­stań przede mną ucie­kać.

Po­rzu­ci­łam na chwilę swoje nie­zbyt kon­kretne próby wy­zwo­le­nia się z uści­sku.

– Prze­stanę ucie­kać, je­śli ty prze­sta­niesz za­cho­wy­wać się jak idiota.

Jego noz­drza roz­chy­liły się, kiedy uniósł wzrok do nieba, i usły­sza­łam, że od­li­cza po ci­chu.

– Po­waż­nie? Li­czysz do dzie­się­ciu?

To prze­cież mnie spo­tkało nie­szczę­ście. To ja mia­łam po­wód, żeby mo­dlić się o cier­pli­wość.

Knox do­li­czył do końca, ale na­dal był wzbu­rzony.

– Je­śli prze­stanę za­cho­wy­wać się jak idiota, za­trzy­masz się na mi­nutę, żeby po­roz­ma­wiać?

Wy­pi­łam łyk kawy i prze­my­śla­łam jego pro­po­zy­cję.

– Może.

– Pusz­czam – uprze­dził.

– Świet­nie – za­chę­ci­łam go do dzia­ła­nia.

Oboje zer­k­nę­li­śmy na jego dłoń. Po­woli roz­luź­nił uścisk i pu­ścił mnie wolno, ale jego palce jesz­cze zdą­żyły prze­su­nąć się po wraż­li­wej czę­ści mo­jego ciała – po we­wnętrz­nej stro­nie ra­mie­nia.

Do­sta­łam gę­siej skórki. Mia­łam na­dzieję, że tego nie za­uwa­żył. Zwłasz­cza że w moim or­ga­ni­zmie gę­sia skórka i tward­nie­nie sut­ków były bli­sko ze sobą po­wią­zane.

– Zimno ci?

Jego wzrok zde­cy­do­wa­nie nie spo­czy­wał na mo­jej ręce ani na ra­mie­niu, lecz po­ni­żej de­koltu.

Do dia­bła.

– Tak – skła­ma­łam.

– Jest dwa­dzie­ścia dzie­więć stopni, a poza tym pi­jesz go­rącą kawę.

– Je­żeli już skoń­czy­łeś ob­ja­śniać mi taj­niki tem­pe­ra­tury ciała, to wy­bacz, ale mu­szę da­lej szu­kać sa­mo­chodu – po­wie­dzia­łam, za­sła­nia­jąc wolną ręką moje zdra­dliwe piersi. – Może był­byś ła­skaw wska­zać mi drogę do naj­bliż­szego ko­mi­sa­riatu albo par­kingu po­li­cyj­nego?

Knox przyj­rzał mi się dłuż­szą chwilę, a po­tem po­trzą­snął głową.

– Chodź.

– Prze­pra­szam?

– Pod­wiozę cię.

– Ha!

Stłu­mi­łam iro­niczny śmiech. Chyba śnił, je­śli są­dził, że z wła­snej woli wsiądę z nim do auta.

Jesz­cze nie otrzą­snę­łam się z szoku, a on już za­czął mnie po­na­glać.

– No, rusz się, Sto­krotka. Nie mamy na to ca­łego dnia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki