Obława - Sara Antczak - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Obława ebook i audiobook

Antczak Sara

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

60 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzy lata temu Laura „Strzała” Strzałkowska straciła wszystko. Teraz wraca do Polski, by zmierzyć się z przeszłością i  wystartować w „Tatrzańskim Kacie” - najtrudniejszym triathlonie na świecie. Zamierza udowodnić wszystkim, że jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Jednak gdy podczas wyścigu zaczynają ginąć kolejni zawodnicy, zaczyna się koszmar. Walka o zwycięstwo zmienia się w walkę o przetrwanie.

 

 „Rywalizacja zamienia ludzi w bestie”

„Śmierć dogoni cię pierwsza”

"Polowanie czas zacząć"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
8
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KingaGoralska

Nie oderwiesz się od lektury

Super ) !!!
10
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała, rewelacyjna, nieodkładalna.
10
zborowski57

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jednym tchem . Suuuuper
10
Panda15

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka tej autorki, która wciąga od pierwszej strony do samego końca! Polecam :)
10
an_na_v_i

Nie oderwiesz się od lektury

Super, jak zawsze. Dużo ciekawych zakrętów i niespodzianek.
00



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Łukasza, Julki, Pauli i Adama,

którzy biegli ze mną aż do samej mety.

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

Zbiegam wąską, górską granią. Małe kamienie sypią się spod butów i toczą po granitowych skałach. Słyszę swój szybki oddech, serce łomoce w niekontrolowany sposób. Świadomość własnego ciała przychodzi i odpływa. Cała składam się z bólu, otarć i ran. Szlak jest stromy, kilka razy upadłam, poślizgnąwszy się na mokrych od deszczu kamieniach.

Jak długo już tak biegnę? Nie mam pojęcia. Gdy walczysz o życie, tracisz poczucie czasu. Z kłębów mgły wyłaniają się małe fragmenty obrośniętych trawą skał. Gdyby zasłona opadła, zobaczyłabym wysokie góry o stromych zboczach, wzgórza porośnięte drzewami, serpentyny szlaków i wielkie stawy. Ale nie chcę ich widzieć. Mgła jest teraz moim największym sprzymierzeńcem. Mogę się w niej ukryć i zniknąć.

Oglądam się przez ramię, ale nikt mnie nie ściga. Jestem zupełnie sama na szlaku. Turyści schowali się w schroniskach, inni zawodnicy oddalili się ode mnie już wcześniej. Przy moim pasku wciąż niczym szyderczy żart powiewa numer startowy, który miał przynieść mi szczęście. Zawody wciąż trwają. Przyjechałam w Tatry, żeby wziąć udział w triathlonie. Trenowałam do niego bardzo długo i ciężko, ale nikt nie przygotował mnie na to, co się wydarzyło.

Obrazy wracają kolejno, jeden po drugim. Znajoma twarz wykrzywiona w grymasie bólu. Ręka wyciągnięta w moim kierunku w błagalnym geście. Krew na jasnych włosach i kamieniach. Ciało drgające na ziemi. I szept w moim uchu: „Biegnij”. A potem ciemność.

Oczy pieką, po policzku spływa mi coś mokrego. Pot? Łzy? Nieważne. Ocieram twarz szybkim ruchem. Muszę widzieć wyraźnie. Najważniejsze to się nie potknąć. Nie przewrócić. Nie skręcić nogi. Jeden nieostrożny ruch może szybko zakończyć moje życie. Nie mogę sobie teraz pozwolić na luksus załamania nerwowego. Cierpienie jest zarezerwowane dla ludzi, którzy przetrwali. W moim przypadku ta kwestia jeszcze się nie wyjaśniła. Muszę tylko dobiec do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, tam będzie bezpiecznie.

Stromy szlak wreszcie łagodnieje i skręca w prawo. Biegnę teraz doliną, po płaskim, kamienistym terenie, między gęstymi krzakami kosodrzewiny. Mgła opada, odsłaniając potężne szczyty. Mózg odruchowo przywołuje kolejne znajome nazwy. Buczynowa Strażnica, Granaty, Buczynowa Grań.

Mijam drogowskaz oznaczający niebieski szlak. W prawo na Zawrat, w lewo do schroniska. A więc w lewo. Szybciej, szybciej.

Niechciane obrazy atakują głowę. Widzę jej ciało leżące bez ruchu na kamieniach. Zakrwawione, jasne włosy. Dlaczego ona zginęła, a ja przeżyłam? I czy ktokolwiek uwierzy w moją wersję wydarzeń? Nie, nie ma sensu teraz o tym myśleć.

Zmuszam się, by biec jeszcze szybciej. W oddali widzę kamienny budynek ze spadzistym dachem i grupę turystów zgromadzonych pod wiatą. Schronisko jest coraz bliżej, rośnie w moich oczach. Woda w stawie wydaje się czarna. A może coś złego dzieje się z moim wzrokiem? Jestem na nogach od ponad trzydziestu godzin. Niedawno ktoś próbował mnie udusić. Nie mogę już ufać własnym zmysłom.

Mięśnie łydek pieką i błagają o przerwę, powietrze rani płuca przy każdym wdechu. Ale zaraz będę bezpieczna, już widzę drewniany mostek, jeszcze tylko trochę…

I wtedy czuję, jak czyjaś ręka zaciska się na moim ramieniu i ciągnie mnie w tył. A jednak się myliłam. Śmierć biegła ze mną przez cały czas, czaiła się za plecami, dyszała mi w kark, czekała na właściwy moment. Teraz muszę się z nią zmierzyć.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

Przysługa

 

 

 

23 CZERWCA 2023 ROKU, PIĄTEK, PIERWSZY DZIEŃ ZAWODÓW, GODZINA 12.00

 

LAURA

Ściskam telefon w dłoni i wpatruję się w małą ikonkę obracającego się powoli kółka, jakby od tego zależało moje życie. I w pewnym sensie tak właśnie jest. No dawaj – poganiam w myślach aplikację – znajdź mi kogoś. Kogokolwiek.

Na ekranie pojawia się napis. „Niestety nie znaleźliśmy żadnego kierowcy w twojej okolicy :(”. Moja okolica to pobocze drogi krajowej gdzieś pomiędzy Tychami a Bielsko-Białą. Dwa pasy jezdni otacza tylko gęsty las. Żadnej stacji benzynowej, żadnych budynków. Właśnie tu mój samochód postanowił nieoczekiwanie wyzionąć ducha, choć tydzień wcześniej wzorowo przeszedł przegląd.

Prawda jest taka, że powinnam wyruszyć w drogę wczoraj, ale ojciec źle się poczuł i musiałam pojechać z nim do szpitala. A teraz jeszcze to – awaria pośrodku niczego. Gdybym wierzyła w takie rzeczy, pomyślałabym, że nadprzyrodzone moce próbują mnie powstrzymać przed dotarciem na zawody, jak w powieści Kinga.

Postukuję telefonem o dłoń, zastanawiając się nad możliwościami. Są ograniczone. Od celu dzieli mnie jeszcze sto kilometrów, a laweta dotrze tu dopiero za dwie godziny. Za dwie godziny kończy się też odprawa na zawodach. Jeśli nie zdążę, nie będę mogła wystartować w Tatrzańskim Kacie i pół roku treningów pójdzie na marne. Czas ucieka z każdym mijającym mnie samochodem.

Mogłabym dojechać na Słowację rowerem, ale zmarnowałabym sporo sił, których potrzebuję na zawody. Pozostało mi tylko łapanie stopa i liczenie na łut szczęścia. Niechętnie unoszę rękę. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, proszenie o pomoc nie leży w mojej naturze. Jednak wyjątkowe sytuacje wymagają poświęceń.

Czas leci nieubłaganie, a kolejne samochody mijają mnie, jakbym była niewidzialna. Dopiero po dziesięciu minutach machania ręką i wdychania spalin nadchodzi przełom. Niebieski passat kombi na poznańskich blachach zwalnia na mój widok. Podejmuję ostatnią, nieco desperacką próbę. Unoszę przed siebie dłoń, jakbym chciała zatrzymać auto siłą woli. Bo chcę. Naprawdę bardzo chcę, żeby się zatrzymał. I rzeczywiście, auto zjeżdża na pobocze. Drzwi po stronie kierowcy się otwierają, a zza nich wyłania się wysoki, ciemnowłosy gość koło trzydziestki.

– Potrzebujesz pomocy? – pyta, zerkając na auto zaparkowane na poboczu.

– Padł mi alternator. – Macham ręką w kierunku samochodu. – Dzwoniłam już po pomoc drogową, ale nie mogę na nich czekać, za dwie godziny muszę być na Słowacji. Mam zawody. Podwieziesz mnie kawałek? Oddam ci za benzynę.

– Nie trzeba, jadę w tamtym kierunku. – Gość kręci głową. – Mogę podrzucić cię na miejsce, skoro tak ci się śpieszy.

Przyglądam się bladej twarzy kierowcy. Czarne włosy, prosty nos i wielkie, piwne oczy wydają się dziwnie znajome. Mam nieodparte wrażenie, że już go kiedyś widziałam. Może po prostu kierowca przypomina mi kogoś, kogo kiedyś znałam?

Z jego koszulki patrzy na mnie uśmiechnięta buźka z krzyżykami zamiast oczu. Logo Blink 182, punkrockowego zespołu, modnego w latach dziewięćdziesiątych. Uśmiecham się do siebie. Po wszystkim, co mnie spotkało w ciągu ostatnich lat, nie ufam zbytnio ludziom, ale ten gość słucha dobrej muzyki, więc chyba jest normalny. Zresztą nieważne, jestem już tak zdesperowana, że wsiadłabym nawet do auta seryjnego mordercy.

– Masz trochę miejsca w bagażniku? – pytam. – Muszę wziąć ze sobą rower i dużo innych gratów.

– Jakoś się zmieścimy. – Kierowca wyciąga do mnie rękę. – Jestem Nikodem.

– Laura. – Ściskam jego dłoń.

Nikodem otwiera bagażnik i rozkłada tylne siedzenia. Pomaga mi przenieść do swojego samochodu rower, oba plecaki i sportową torbę. Potem szybko otrzepuje siedzenie pasażera z okruchów, wyrzuca do tyłu tekturowe opakowanie po kebabie i uprzejmym gestem otwiera mi drzwi. Unoszę brwi z zaskoczeniem. On trochę za bardzo się stara. Jakby zależało mu na tym, bym została jego pasażerką, choć przecież to on robi mi przysługę.

Wnętrze samochodu śmierdzi papierosowym dymem, a siedzenie pasażera pokrywają drobne włoski przypominające sierść kota.

– To gdzie dokładnie musisz się dostać? – Nikodem siada za kierownicą i spogląda na mnie piwnymi oczami.

– Do Slanickiej Osady. To taka mała miejscowość na Słowacji.

Nikodem wklepuje adres do nawigacji w telefonie. Urządzenie wylicza czas drogi na godzinę i czterdzieści pięć minut. Spoglądam na niego niepewnie, ale on bez słowa komentarza przekręca kluczyk w stacyjce i odpala silnik. Gdy auto włącza się do ruchu, z ulgą opieram głowę o fotel i się rozluźniam.

– Dzięki za pomoc – mówię z wdzięcznością. – Oddam ci za benzynę, obiecuję.

– Nie trzeba. – Nikodem wzrusza ramionami. – I tak jechałem na Słowację.

– Urlop?

– Coś w tym rodzaju. – Wyraźnie nie ma ochoty rozwijać tematu. – Powiesz mi, co to za zawody, na które bierze się tyle sprzętu?

– Triathlon. Nazywa się Tatrzański Kat.

– Triathlon… – Zamyśla się. – To te zawody, gdzie pływasz, potem jedziesz rowerem i na końcu biegniesz?

– Tak. – Kiwam głową.

– Ale to chyba normalnie nie odbywa się w górach?

– Ten triathlon jest trochę inny od wszystkich.

– To znaczy?

– Zaczyna się na Słowacji, a kończy w polskich Tatrach. Trzeba przepłynąć pięć kilometrów w jeziorze, potem przejechać dwieście czterdzieści kilometrów na rowerze wokół gór i przebiec pięćdziesiąt pięć kilometrów granią Tatr.

– Jezu. – Nikodem pociera czoło. – Zmęczyłem się od samego słuchania. – Jaki masz na to limit czasu? Pięć dni?

– Trzydzieści trzy godziny. Ale zrobię to w dwadzieścia pięć.

Nikodem parska śmiechem, a potem zerka na mnie. Gdy widzi moją niewzruszoną minę, rozbawienie zastępuje niedowierzanie.

– Żartujesz, prawda? – upewnia się.

– Nie. – Kręcę głową.

– To w ogóle możliwe?

– Wszystko jest możliwe, jeśli się postarasz.

– Aha. Nieźle. – Uśmiecha się. – A ja do tej pory byłem z siebie dumny, jak przejechałem pięćdziesiąt kilometrów na rowerze. Ale to… cholera. Dużo śmiałków się znalazło na ten wyścig śmierci?

– Pięćdziesiąt osób. Trzydziestu pięciu mężczyzn i piętnaście kobiet, ze mną włącznie. Poza tym wcale nie było łatwo się tam dostać. Chętnych było więcej, a wpisowe nie było tanie.

– I jeszcze za to płacicie? To chyba nie są zawody dla normalnych ludzi.

– Dzięki. – Śmieję się.

– Znaczy, nie to chciałem powiedzieć – poprawia się szybko Nikodem. – Nie chodziło mi o to, że zwariowałaś… Skoro w tym startujesz, to musisz być superbohaterką, jak Wonder Woman. Pewnie to nie jest twój pierwszy triathlon?

– Zaczęłam jako osiemnastolatka.

– Czyli robisz to od…?

– Piętnastu lat.

Nikodem obrzuca mnie szybkim spojrzeniem. Pewnie przelicza lata w myślach i ocenia, czy wyglądam dobrze jak na swój wiek. Nieszczególnie interesuje mnie wynik tej analizy. Nie mam na twarzy ani grama makijażu, włosy starym zwyczajem splotłam w bokserskie warkocze, żeby nie przeszkadzały. Założyłam wygodne legginsy i wygrzebaną z dna szafy starą koszulkę z Wiedźminem. Ostatnie, o czym myślałam przed zawodami, to seksowny wygląd.

– Na takim dystansie chyba jest potrzebna jakaś ekipa wsparcia? – pyta Nikodem. – Ktoś, kto poda ci wodę i jedzenie?

– Zwykle tak. Większość zawodników ma swoją ekipę supportową.

– Masz tam na miejscu przyjaciół, którzy będą cię wspierali?

Myślę o ostatniej wiadomości, jaką dostałam od mojej przyjaciółki, Gośki, obecnie znanej światu jako influencerka Margo.

„Nienawidzę cię. Jesteś potworem i powinnaś gnić w więzieniu”.

– Nie. – Kręcę głową.

– Chłopak będzie kibicował?

– Nie.

– Rodzina?

– Nie, poradzę sobie sama.

Nikodem drapie się po skroni i zerka na mnie, a podziw na jego twarzy szybko zmienia się we współczucie. Nie podoba mi się to.

– Kiedyś miałam ekipę przyjaciół – tłumaczę niechętnie. – Razem trenowaliśmy i braliśmy udział w różnych zawodach w całej Polsce, głównie w górskich ultramaratonach i triathlonach. Nazywaliśmy się Watahą. Bo wiesz, chcieliśmy być silni jak wilki…

– Wilki są niesamowite – wtrąca Nikodem. – Bardzo lojalne. Opiekują się słabszymi osobnikami i potrafią poświęcić własne życie dla swojego stada.

– No, mnie akurat stado wykluczyło.

– Brzmi, jakby kryła się za tym jakaś historia. – Nikodem znów na mnie zerka, wyraźnie zaintrygowany.

– Nie chcę o tym gadać. – Spoglądam w okno, gdzie las zmienia się w zgniłozieloną plamę.

– Rozumiem. Jakbyś zmieniła zdanie, to przed nami prawie dwie godziny drogi. A jestem dobrym słuchaczem.

Patrzy na mnie zachęcająco, ale milczę. Nie mam zamiaru ryzykować. Gdyby poznał moją historię, pewnie zatrzymałby się w środku lasu i wyrzuciłby mnie z samochodu razem ze wszystkimi rzeczami. W najlepszym razie. Zaczynam żałować, że w ogóle mu o tym wspomniałam.

– Wiesz, że gdy wilk dopada swojej ofiary, zjada ją prawie w całości? – Głos Nikodema przerywa ciszę. – Zostawia tylko żołądek.

Spoglądam na niego zdziwiona, unosząc brwi. Nikodem uśmiecha się kątem ust, a jego dłoń zjeżdża po kierownicy i muska mój łokieć.

– No dawaj – naciska. – Co się stało z Watahą? Czemu cię wyrzucili? Obiecuję, że nikomu nie powiem.

W jego głosie wybrzmiewa dziwna, żarliwa ciekawość, która od razu budzi moją czujność. Nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego mógłby się aż tak interesować moim życiem.

– Zmieńmy temat – proponuję.

Nikodem sięga po napój energetyczny ukryty w podłokietniku i wypija łyk.

– Dobra, niech zgadnę – mówi, oblizując usta. – Wilki cię zdradziły?

– Ja pierdolę, powiedziałam, że nie chcę o tym gadać! – warczę, wyprowadzona z równowagi. – Czemu zadajesz mi tyle pytań? O co ci chodzi?

Nikodem mruga szybko, zaskoczony niespodziewanym atakiem.

– Przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować – tłumaczy się. – Po prostu mnie zaciekawiłaś.

Zakładam ręce na piersiach i znów wbijam wzrok w okno, ale jak na złość nie ma na czym go zawiesić. Widzę tylko niekończącą się ścianę wysokich sosen. Nikodem patrzy na drogę. Przez dłuższą chwilę trwamy w niezręcznym milczeniu, unikając swoich spojrzeń. Wreszcie Nikodem włącza radio, z którego natychmiast eksploduje stary, dobry kalifornijski punk rock. Energiczna muzyka szybko przenosi mnie w przeszłość, do czasów, gdy wszystko było dobrze. Jeszcze trzy lata temu miałam normalne życie. Nie musiałam ukrywać swojej tożsamości przed obcymi ludźmi. Nikt nie niszczył mi samochodu, nie podpalał wycieraczki, nie obrzucał przekleństwami na ulicy. A potem jeden dzień zmienił wszystko.

– Muzyka w porządku? – przełamuje milczenie nieśmiały głos Nikodema. – Czy zmienić na coś innego?

– To twój samochód, słuchaj, czego chcesz. – Moje słowa brzmią znacznie ostrzej, niż zamierzałam.

– Słuchaj, naprawdę przepraszam, jeśli byłem zbyt wścibski. – Wyczuwam w jego głosie szczerą skruchę. – Jeśli nie chcesz, nie musimy rozmawiać. Nie będę już o nic pytał.

Jego potulny ton sprawia, że mięknę. Ostatecznie Nikodem wyświadcza mi sporą przysługę, w dodatku od początku jest dla mnie miły. Wypadałoby okazać mu chociaż trochę zaufania i sympatii, zamiast przypisywać mu złe intencje. Niestety przez to, co przeżyłam w ostatnich latach, bezpowrotnie straciłam wiarę w bezinteresowną ludzką życzliwość. Ale to wciąż nie powód, by wyżywać się na przypadkowych ludziach, którzy próbują tylko podtrzymać rozmowę. Chrząkam i próbuję nadać głosowi przyjazny ton, by zatrzeć poprzednie, agresywne wrażenie.

– Przepraszam. To po prostu drażliwy temat.

Nikodem uspokajająco unosi dłoń.

– Więcej go nie poruszę, bez obaw.

– Czemu wybrałeś się akurat na Słowację? – pytam. – Lubisz chodzić po górach?

– Nie bardzo. – Wzrusza ramionami. – To taki spontaniczny wyjazd. Po prostu chciałem wyrwać się z domu. Ostatnio sporo pracowałem i muszę chociaż przez chwilę przestać myśleć o moich pacjentach.

– Jesteś lekarzem?

– Weterynarzem.

– Praca z misją. – Kiwam głową. – Pewnie kochasz zwierzęta.

– Tak, poczucie misji wynagradza słabą wypłatę – śmieje się Nikodem. – A ty? Jak zarabiasz na swoją pasję?

– Testuję aplikacje mobilne. Pieniądze dobre, ale zero poczucia misji.

Nikodem spogląda na mnie z uśmiechem. Gdybyśmy spotkali się kilka lat wcześniej, zanim jeszcze poznałam Maksa, naprawdę mogłabym go polubić. Ale jedna myśl nie daje mi spokoju. Ciekawe, czy uśmiechałby się do mnie tak samo, gdyby wiedział, że zostałam oskarżona o próbę zabójstwa najlepszej przyjaciółki.

 

* * *

 

Pamiętam tamten dzień. Pojechaliśmy w Bieszczady całą Watahą. Dzień był upalny, a alerty ostrzegały przed nadmiernym wysiłkiem, ale nikt z naszej siódemki się tym nie przejmował. W naszej zbiorowej wyobraźni byliśmy niezniszczalni.

Bieg Biesów zaczął się tak jak każdy inny. Maks jak zwykle zaraz po starcie wyrwał się na czołówkę grupy, a reszta chłopaków z Watahy zniknęła mi z oczu po kilkunastu kilometrach. Przez jakiś czas biegłyśmy we dwie – ja i Gośka. Byłyśmy zahartowane w trudnych warunkach i dość szybko udało nam się wyprzedzić inne zawodniczki. Osiemdziesięciokilometrowa trasa zawodów wiodła czerwonym szlakiem po leśnych, dzikich terenach. Słońce wisiało wysoko na bezchmurnym niebie, paliło skórę i utrudniało oddychanie.

Pamiętam otarcia na stopach, koszulkę mokrą od potu, brzęczenie komarów i drobnych muszek przysiadających na ramionach. Pod koniec trasy ból utopił się w adrenalinie. Biegłam przed siebie w równym tempie, oddech nadawał rytm krokom. Byłam na fali. Skoncentrowana. Silna. Spokojna. Moim celem było nie tylko zwycięstwo, ale też złamanie jedenastu godzin i pobicie rekordu trasy w kategorii kobiet.

Gdy wbiegałyśmy do lasu, słyszałam za plecami świszczący, urywany oddech Gośki. Wysokie drzewa otoczyły nas ze wszystkich stron, chroniąc przed słońcem. Zagadałam do przyjaciółki, żeby odciągnąć jej myśli od narastającego wyczerpania, ale nie miała siły, by mi odpowiedzieć. Wreszcie zwolniła kroku i została z tyłu. Spojrzałam na nią przez ramię, ale machnęła ręką, pokazując, żebym biegła dalej bez niej.

Poczułam się rozdarta. Ambicja szeptała, aby to zrobić i walczyć o zwycięstwo w zawodach. Rozsądek kazał się upewnić, że nic jej nie jest. Wybrałam ambicję. Oddaliłam się od przyjaciółki na dobry kilometr, gdy dopadły mnie wyrzuty sumienia i złe przeczucia. Było coś niepokojącego w płytkim oddechu Gośki i jej przekrwionych oczach. Wiedziałam, że w takim upale biegacze często padali na zawał serca. Zawróciłam i pobiegłam do niej. Jak się okazało, zbyt późno.

Znalazłam Gośkę tam, gdzie ją zostawiłam – pod potężną, wysoką jodłą. Leżała bez ruchu twarzą do ziemi. W pierwszej chwili pomyślałam, że straciła przytomność, ale gdy podbiegłam bliżej, zobaczyłam, że jej blond włosy pociemniały od krwi. W jej głowie ziała otwarta, krwawa rana.

Zamarłam, szukając wzrokiem napastnika, ale nikogo nie dostrzegłam. Powietrze brzęczało dźwiękiem setek owadów. Słońce prażyło, mokra skóra Gośki lśniła od potu. Zbliżyłam się do niej i przysunęłam twarz do jej ust, nasłuchując oddechu. Wtedy otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Jej źrenice się powiększyły, mignęła w nich panika. Z jej ust wyrwał się głośny, upiorny wrzask. Przestraszone ptaki zerwały się do lotu.

I właśnie tak zastali nas inni zawodnicy. Ja, pochylona nad Gośką i próbująca ją uspokoić, a ona z zakrwawioną głową, wrzeszcząca w panice. Już wtedy czułam na sobie podejrzliwe spojrzenia i słyszałam szepty za plecami. Gośka przestała wrzeszczeć, dopiero gdy znów straciła przytomność.

Pamiętam mały drewniany domek ze skośnymi ścianami, do którego wróciłam z Maksem po tym, jak przerwano bieg. Gośka została zabrana do szpitala helikopterem, a nasi przyjaciele z Watahy pojechali ją odwiedzić. Chciałam zabrać się z nimi, ale delikatnie wytłumaczyli mi, że nie powinnam, bo może być w szoku. Krążyłam więc po wynajętym domku spocona i zdenerwowana, nie rozumiejąc nic z sytuacji, w której się znalazłam. Maks siedział na łóżku, spokojny. Zawsze był spokojny, niezależnie od tego, co działo się wokół niego. Uważał, że opanowanie to cecha prawdziwego sportowca. Gdy wreszcie zadzwonił telefon, na który czekaliśmy, podbiegłam do Maksa i złapałam go za ramię. Maks słuchał przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, a potem się rozłączył.

– Co z nią? – zapytałam.

– Nic jej nie będzie – powiedział Maks. – Odzyskała przytomność. Zrobili badania krwi, konsultację neurologiczną i nic nie wyszło. Założyli jej szwy, zostawią ją na kilkudniowej obserwacji w szpitalu i to chyba tyle.

– Całe szczęście. – Odetchnęłam z ulgą. – Nie powinnam jej zostawiać samej w tym lesie. Gdyby się nie obudziła, to nie wiem, co bym…

– Wiedziałaś o nas? – przerwał mi.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam jego słów, a gdy wreszcie dotarł do mnie ich sens, ulga zamieniła się w furię. Wszystkie elementy układanki nagle błyskawicznie złożyły się w całość. Jego dziwne zachowanie w ostatnim miesiącu. Telefon, którego nagle zaczął pilnować, choć wcześniej zostawiał go byle gdzie. Gośka unikająca kontaktu, nieswoja i przygnębiona. A potem znów ona, zakrwawiona i wrzeszcząca na ziemi. Strach w jej oczach, przekonanie, że chciałam ją zabić… Jak mogłam od razu się nie domyślić? Martwiłam się o nią tak bardzo, że nie połączyłam ze sobą faktów. Nie dostrzegłam związków przyczynowo-skutkowych. Ja, córka inspektora policji, który zawsze uczył mnie, by nigdy nie ufać nikomu i niczemu. Zwłaszcza bliskim.

– Nie. – Mój głos drżał z wściekłości. – Nie wiedziałam o was.

– Nie okłamuj mnie. – Maks nie spuszczał ze mnie wzroku.

Musiałam coś zrobić z trzęsącymi się dłońmi, więc sięgnęłam po szklankę stojącą na stoliku i nalałam sobie wody. Wypiłam łyk, ale smakowała jak trucizna. Próbowałam zachować spokój, ale krew się we mnie gotowała. Nasz związek miewał wzloty i upadki, ale nigdy nie sądziłam, że skończy się w taki sposób.

– No to jak długo ją posuwasz? – zapytałam.

– To nie jest teraz ważne – odparł.

Kotłowały się we mnie różne emocje, chciałam krzyczeć, ale obiecałam sobie, że nie dam mu tej satysfakcji. Na jego twarzy nie widziałam najmniejszej skruchy czy poczucia winy.

– Zaatakowałaś ją? – zapytał.

Zamarłam, zaciskając palce na szklance z wodą. Są pytania, które raz zadane zmieniają wszystko, na zawsze. W tamtej chwili coś między nami pękło, a łącząca nas więź przestała istnieć. Patrzyliśmy na siebie jak zupełnie obcy ludzie.

– Coś ty powiedział? – wychrypiałam.

– Pytam, czy uderzyłaś ją kamieniem w głowę. Bo jeśli tak, będziemy musieli…

Rzuciłam szklanką o podłogę. Roztrzaskała się pod jego nogami, a odłamki szkła rozprysły się na wszystkie strony.

– Wyjdź stąd – powiedziałam. – To jest koniec. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć.

Ale myliłam się, myśląc, że to koniec. Okazało się, że to był dopiero początek.

Gdy obudziłam się następnego dnia, znalazłam na telefonie kilkadziesiąt nieodebranych połączeń i wiadomości od przyjaciół z Watahy. W wiadomościach znalazłam link nagrania, które Gośka udostępniła na swoim instagramowym profilu. Na filmiku leżała w szpitalnym łóżku z zabandażowaną głową i cała we łzach opowiadała o tym, jak zaatakowałam ją kamieniem, gdy tylko odwróciła się do mnie plecami. Kreowała się na niewinną ofiarę opętanej obsesją rywalki. Oczywiście nie wspomniała o pieprzeniu mojego chłopaka – to nie pasowało do jej łzawej narracji.

Choć profil Gośki nie był specjalnie popularny, sprawa z jakiegoś tajemniczego powodu zyskała rozgłos. Filmik z jej wyznaniem został udostępniony tysiące razy, a ona z nikomu nieznanej dziewczyny stała się nagle gwiazdą internetu. Udzielała wywiadów kanałom sportowym i podcasterom, opowiadając swoje kłamstwa i żaląc się na zespół stresu pourazowego. Afera szybko nabrała rozpędu, a sprawą zaczęły interesować się ogólnopolskie telewizje i gazety. W tamtym czasie zaczęłam dostawać anonimowe pogróżki, a każde wyjście z domu oznaczało konieczność naciągnięcia kaptura na twarz. W innym wypadku obcy ludzie obrzucali mnie wyzwiskami na ulicy.

Przyjaciele z Watahy, którzy wcześniej podchodzili do oskarżeń Gośki z powściągliwością i rezerwą, postanowili wykluczyć mnie z ekipy. Nikt nie powiedział mi tego wprost, zamiast tego po prostu przestali odbierać telefon. Zablokowali mnie, gdzie się da, i usunęli z profilów wszystkie wspólne zdjęcia, udając, że nigdy mnie nie znali. Chociaż nikt niczego mi nie udowodnił, uznali, że złamałam święte, sportowe zasady i nie mogę dłużej należeć do grupy. Tylko jeden kumpel stał po mojej stronie do samego końca. Ale jego zdanie nikogo nie interesowało.

Tydzień po wybuchu afery zjawiłam się w firmie wezwana przez dział HR. Dwie managerki, Iga i Basia, wręczyły mi wypowiedzenie. Za nic nie chciały przy tym spojrzeć mi w oczy. Nie interesowało ich, czy jestem winna, czy nie. Mamrotały tylko, że im przykro, ale muszą dbać przede wszystkim o dobro firmy, a ja stałam się dla nich wizerunkowym obciążeniem.

Sprawa trafiła też do sądu. Musiała. W innym wypadku historia wymyślona przez Gośkę straciłaby rozpęd, a ona – rosnące zasięgi w social mediach. Prokuratura postawiła mi zarzut usiłowania zabójstwa w połączeniu ze spowodowaniem średniego uszczerbku na zdrowiu. Dopiero na rozprawie cała narracja Gośki się rozsypała. Mój prawnik odpierał zarzuty prokuratora z taką łatwością i zręcznością, jakby odbijał piłkę podczas gry w squasha. Uparcie powtarzał, że nie istnieją żadne dowody łączące mnie z napaścią, a cała sprawa jest farsą opartą na pomówieniu.

Podczas przesłuchań świadków mój adwokat wziął Gośkę w krzyżowy ogień pytań, nie dając jej chwili czasu do namysłu. Był to fascynujący spektakl. Moja była przyjaciółka nigdy nie radziła sobie dobrze pod presją, a emocje, które w internecie wyniosły ją na piedestał, na rozprawie ją pogrążyły. Przez cały czas plątała się w zeznaniach i zaprzeczała samej sobie. Prawnik z rozkoszą wytykał jej każdy błąd i nieścisłość. Pod koniec przesłuchania Gośka poczerwieniała ze złości i upokorzenia, a jej oczy lśniły od łez. Pomogły mi też zeznania jedynego przyjaciela z Watahy, który zgodził się zostać moim świadkiem. Na rozprawie kilka razy podkreślał, że nie wierzy w moją winę.

Po półtora roku szarpania się w sądach zostałam prawomocnie uniewinniona, ale to niczego nie zmieniło. Wciąż dostawałam groźby, a moje nazwisko było owiane tak złą sławą, że nie mogłam znaleźć żadnej pracy. Dlatego zaraz po ogłoszeniu wyroku zaczęłam pakować walizkę. Wiedziałam, że moje życie w Polsce nieodwołalnie się skończyło.

 

* * *

 

– Laura? Laura, halo?

Głos Nikodema przywraca mnie do rzeczywistości. Otwieram oczy i przecieram twarz dłonią. Przez chwilę próbuję przypomnieć sobie, dlaczego siedzę w samochodzie śmierdzącym papierosami i kim jest ten facet za kierownicą.

– Co tak odleciałaś? – Nikodem uśmiecha się lekko. – To jakaś medytacja przed startem?

– Przepraszam, zamyśliłam się. Co mówiłeś?

– Jesteśmy na Słowacji. Zaraz dojedziemy do Slanickiej Osady.

Zerkam na zegarek. Trzynasta trzydzieści. Zostało mi tylko pół godziny na odebranie pakietu startowego. Prostuję się na siedzeniu i spoglądam za szybę. Widok za oknem się zmienił – jedziemy teraz przez małą słowacką wioskę.

– Jesteś z Wrocławia? – pyta Nikodem.

– Tak.

– Moje rodzinne miasto. – Depcze gaz. – Daleko stamtąd na Słowację. Skoro te zawody są takie ważne, to dlaczego nie wyjechałaś wcześniej? Czemu na ostatnią chwilę?

– Miałam wyjechać wcześniej, ale mój ojciec potrzebował pomocy.

– Jesteście ze sobą blisko?

– Kiedyś byliśmy. Teraz już nie.

– Rodziny to straszny bajzel, nie? – Nikodem kiwa głową ze zrozumieniem. – Nie uwierzyłabyś, co się dzieje w mojej. Czasem mam ochotę uciec od nich na drugi koniec świata i nigdy nie wrócić. Ale tak się nie da, prawda?

– Nie da się. – Kręcę głową. – Próbowałam.

– Ja też. Uciekłem do Londynu, ale parę lat temu wróciłem. Teraz mieszkam w Poznaniu.

– A ja spędziłam półtora roku w Austrii.

– Jak tam było?

– Nieźle. Miałam tam wygodne życie. Dobrą pracę, duże mieszkanie i święty spokój.

– To dlaczego wróciłaś?

Zza zakrętu wyłania się plaża otoczona drzewami i wielki żółty baner z czarnym napisem „Tatrzański Kat”.

– Dlatego – mówię, wskazując na niego palcem.

Wiatr tworzy fale na jeziorze i szarpie żółto-czarnymi flagami rozstawionymi wzdłuż brzegu. Na niebie widać ciemne chmury zwiastujące kłopoty. Po plaży kręcą się wolontariusze w jaskrawożółtych koszulkach i zawodnicy przebrani w piankowe kombinezony. Przyglądam im się uważnie, szukając znajomych twarzy. Wiem, że oni wszyscy gdzieś tu są. Maks, Gośka i cała reszta Watahy. Nie spodziewają się mnie na tych zawodach i na pewno nie ucieszą się na mój widok. No cóż. Będą musieli po prostu pogodzić się z moją obecnością. Tak jak ja musiałam pogodzić się z tym, co mi zrobili.

Parking przy plaży jest zapełniony. Nikodem wjeżdża na ostatnie wolne miejsce i parkuje pomiędzy dwoma wielkimi SUV-ami. Gdy tylko wyłącza silnik, szybko wysiadam z auta. Czuję na twarzy chłodne, wilgotne powietrze, wiatr wdziera się pod ubranie. Nikodem pomaga mi wyciągnąć z bagażnika rower, torbę i plecaki. Gdy zarzucam je na ramię, czuję na sobie jego oczekujące spojrzenie. Zagryzam wargi. Nie wiem, jak się z nim pożegnać. Co powiedzieć facetowi, którego znam od dwóch godzin, a jednak wydaje się, jakby trwało to o wiele dłużej?

– Dziękuję – odzywam się. – Bez ciebie bym nie zdążyła. Ale muszę już iść odebrać pakiet startowy, zaraz kończy się odprawa.

Nikodem spogląda na ciemne chmury wiszące nisko nad jeziorem.

– Chyba zbiera się na burzę – mówi. – Będziecie mieli ciężkie warunki.

– Ma być ciężko. – Uśmiecham się. – Tatrzański Kat to najtrudniejszy triathlon w Europie. A może nawet na świecie. A przynajmniej tak się reklamują.

– Słuchaj, może bym został na plaży i ci pokibicował? Chociaż na samym początku.

– Z plaży nie będzie nic widać – tłumaczę. – Za chwilę przypłynie tu prom, który zabierze nas na środek jeziora. Tam startujemy.

– Okej. – Wyciąga z kieszeni telefon. – Powiesz mi, jak się nazywasz? Może złapiemy się na Fejsie.

– Nie mam Facebooka.

– Insta? Snapchat? Tinder? – Nikodem ostrożnie bada temat.

Uśmiecham się i kręcę przecząco głową. Po tym, jak Gośka obsmarowała mnie publicznie, musiałam usunąć wszystkie profile i było to dziwnie wyzwalające uczucie. Z Tindera korzystałam tylko w Austrii. Skasowałam go zaraz po powrocie do Polski. Nie zamierzałam ryzykować, że wpadnę na jakiegoś świra, który po randce postanowi samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość.

– To gdzie cię można znaleźć? – pyta Nikodem.

– Nigdzie – odpowiadam zgodnie z prawdą.

– Ukrywasz się przed kimś? – Unosi brwi ze zdziwienia.

– Nie, po prostu cenię sobie prywatność.

– No to może dasz mi swój numer telefonu?

Waham się. Gdybym chciała związku, uznałabym pewnie, że Nikodem jest świetnym kandydatem. Sprawia wrażenie gościa, z którym można stworzyć normalną, zdrową relację. Ale to nie ma znaczenia. Nigdy nie pójdziemy na randkę. Nie zaproszę go do swojego mieszkania. Nie pójdziemy do łóżka. Nie poznam jego zwichrowanej rodziny ani jego kota. To się po prostu nie wydarzy. W moim życiu już nie ma miejsca na związek i nie sądzę, by kiedykolwiek się to zmieniło.

– No dobra – decyduję w końcu. – Ale nie wiem po co, przecież nigdy do mnie nie zadzwonisz.

– Zadzwonię. Chciałbym cię jeszcze kiedyś zobaczyć. Jesteś najciekawszą osobą, jaką podwoziłem.

– Dzięki.

Nikodem wyjmuje z kieszeni telefon, a ja dyktuję mu numer.

– Nie zapytałem cię, dlaczego to robisz. – Nikodem wskazuje ręką na wzburzone jezioro i plażę pełną łopoczących flag.

– To zapytaj. – Uśmiecham się.

– Dlaczego?

– Bo to jedyna rzecz, która ma sens.

Unoszę rękę na pożegnanie, odwracam się i prowadzę rower po zboczu, w stronę plaży.

Czuję, że Nikodem wciąż na mnie patrzy. Chciałby, żebym się odwróciła i jeszcze raz na niego spojrzała. Przez chwilę naprawdę mam ochotę to zrobić, ale powstrzymuje mnie myśl, że to nie ma najmniejszego sensu. Przecież już nigdy więcej się nie spotkamy.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Sara Antczak, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Brand Kingdom

 

Redakcja: Urszula Drabińska

Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-798-2

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.