Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piękny styl czy zwycięstwo za wszelką cenę? Technika czy siła fizyczna? Jaki system gry jest najlepszy? Dyskutuje o tym cały piłkarski świat, taktyka zadomowiła się w mediach i komentarzach meczowych, a takie pojęcia jak „fałszywa dziewiątka” czy „wahadłowy” znalazły się w słowniku każdego kibica. Duża w tym zasługa Jonathana Wilsona i jego Odwróconej Piramidy.
Brytyjski autor w kultowej książce, nazywanej często taktyczną biblią, w barwny i pełen anegdot sposób opisuje ewolucję piłki nożnej na przestrzeni dekad. Opisuje, jak piłkarze z Ameryki Południowej zlekceważyli brytyjski ład kolonialny i postawili na boiskową finezję, jak Europejczycy spożytkowali indywidualne umiejętności na rzecz zespołu i jak to się stało, że kiedyś formacja ataku składała się z pięciu zawodników, a dziś nikogo nie dziwi ustawienie z zaledwie jednym napastnikiem.
Najnowsze wydanie Odwróconej Piramidy zostało zaktualizowane: autor przedstawia w nim zmiany w taktycznych trendach, które nastąpiły po opuszczeniu Barcelony przez Pepa Guardiolę. To wtedy bowiem tiki-taka zaczęła tracić popularność na rzecz niemieckiego gegenpressingu, którego symbolem jest Jürgen Klopp.
To książka, którą powinien przeczytać – i to nie raz – każdy trener, piłkarz i kibic. Fascynująco prezentuje bowiem nie tylko historię zmian, jakie zaszły w piłkarskiej taktyce od zarania futbolu po współczesność, ale też przedstawia galerię barwnych postaci świata futbolu, piłkarzy i trenerów, którzy nieco bezwładną kopaninę zamienili w dziedzinę nauki i sztuki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 745
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdy w 2005 roku napisałem artykuł do „FourFourTwo” – tekst ten skierował moje myśli na boisko, z którego wiodła już prosta droga do powstania tej książki – media w Wielkiej Brytanii zajmowały się taktyką od wielkiego dzwonu. Trzynaście lat później na dobre zagościła w głównym nurcie futbolowych dyskusji. Nawet jeśli nie dotyczy to większości brytyjskich fanów, to jednak spora grupa kibiców odczuwa potrzebę oglądania, jak w poniedziałkowy wieczór Jamie Carragher i Gary Neville na gigantycznym interaktywnym ekranie rozkładają na czynniki pierwsze akcje z weekendowych meczów. W każdej gazecie jest rubryka poświęcona taktyce, a pojęcia takie jak „fałszywa dziewiątka” czy „odwrócony skrzydłowy” znalazły się w codziennym użyciu.
Odwrócona piramida była częścią tego ruchu. Jednak wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie zapoczątkowała go. Książka raczej wpisała się w nadchodzącą falę, być może dostarczając historycznego kontekstu osobom, które interesowała analiza tego, co oglądają. Angielska piłka może się momentami wydawać niezbyt postępowa, ale z każdym dniem jej odbiór staje się coraz bardziej złożony. Właściwie to u pewnych ludzi zainteresowanie taktyką poszło za daleko i zmieniło się w obsesję.
Poruszyłem ten temat w słowie wstępnym, gdy w 2008 roku książka została wydana po raz pierwszy. Zważywszy, że tak wiele osób uważa mnie za swego rodzaju taktycznego fundamentalistę, warto jednak przypomnieć, iż nie traktuję taktyki jako jedynego czynnika wpływającego na to, jak wygląda mecz. Nie twierdzę, że jest to zawsze najistotniejszy aspekt spotkania – choć być może często się go pomija – a zaledwie jeden z wielu elementów, obok umiejętności, sprawności fizycznej, motywacji, siły i szczęścia, czyli niesamowicie złożonej mieszanki. Mało tego, nie twierdzę, że taktyka może zostać oddzielona od innych elementów: drużyna będąca w pełni sił musi grać w inny sposób niż drużyna zmęczona; zespół, który nie jest pewny swego, prawdopodobnie musi grać ostrożniej; z kolei skład złożony ze słabszych graczy musi zostać zestawiony tak, by ich niedostatki zamaskować. Wszystko to jest powiązane.
Równocześnie opisywanie ustawienia może się obecnie wydawać nieco arbitralne. Jak daleko od napastnika na szpicy musi grać ten podwieszony, by 4-4-2 przeistoczyło się w 4-4-1-1? Jak wysoko powinni operować boczni pomocnicy, by formacja zamieniła się w 4-2-3-1? A jeśli podwieszony napastnik zejdzie jeszcze głębiej, środkowi na bokach zaś przesuną się do przodu, to czy jest to nadal 4-2-3-1, czy już 4-2-1-3, a może nawet 4-3-3? Biorąc pod uwagę to, że boczni obrońcy często podchodzą wysoko, a ich średnia pozycja wypada na równi z defensywnymi pomocnikami, czemu by nie klasyfikować ustawienia 4-2-3-1 w pewnych wariantach jako 2-4-3-1? Te pojęcia to zasadniczo skróty myślowe, często tyleż odzwierciedlające rzeczywistość, co będące wyrazem zakorzenionych konwencji. To użyteczny, nawet jeśli dość prymitywny sposób na przedstawienie bazowego ustawienia zespołu.
W taktyce niewiele jest prawd absolutnych. Z pewnością nie ma „najlepszego” ustawienia, o co do znudzenia pytano mnie w ciągu ostatniej dekady. Musi wprawdzie istnieć podstawowa równowaga między obroną a atakiem, lecz wszystko zależy od okoliczności: dostępnych zawodników, ich psychicznej i fizycznej kondycji, warunków, formy i tego, co drużyna chce w meczu osiągnąć – i oczywiście od przeciwnika i jego zawodników, ich ustawienia oraz kondycji psychicznej i fizycznej. Wszystko jest nie tylko powiązane, ale i względne.
Pierwsze wydanie tej książki zamykały obserwacje dotyczące wdrażanego przez AS Roma i Manchester United ustawienia bez napastnika oraz cytaty z teorii Carlosa Alberto Parreiry, który głosił, że 4-6-0 będzie ustawieniem przyszłości. Nie użył terminu „fałszywa dziewiątka”, ale tak przywykliśmy nazywać zawodnika schodzącego w głąb pola z pozycji, w której zwykł operować klasyczny środkowy napastnik. Sam zaś fakt, jak swobodnie używany – i natychmiastowo rozumiany – jest obecnie termin „fałszywa dziewiątka”, sugeruje powszechność tego trendu w grze i to, jak bardzo w ciągu minionych dziesięciu lat wzrosło zainteresowanie analizą taktyczną.
W tym czasie Pep Guardiola przekształcił Barcelonę w jedną z najdoskonalszych drużyn, jakie świat oglądał od przynajmniej dwóch dekad, a przy okazji odmienił taktyczny krajobraz. Drugie wydanie książki traktuje o korzeniach i wdrożeniu jego filozofii oraz omawia, znacznie dokładniej niż pierwotna wersja, ewolucję tego opartego na podaniach stylu: począwszy od Queen’s Park, przez Newcastle i Tottenham, aż do Ajaksu i Barcelony. Przyglądam się, jak futbol totalny ewoluował pod skrzydłami Louisa van Gaala i Marcelo Bielsy, i staram się umieścić w tym kontekście Barcelonę, dostrzegając korzenie hiszpańskiego stylu i to, jak la furia stała się tam ideałem jeszcze przed przyjściem Vica Buckinghama i Rinusa Michelsa.
Dodatki pojawiły się jednak także wszędzie indziej – w nowym wydaniu znajduje się więcej niuansów, poprawek i rozszerzeń. Jest też znacznie bardziej szczegółowe: na przykład gdy opisuję styl gry Brytyjczyków w epoce edwardiańskiej, której być może nadałem wrażenie obsesyjnie przywiązanej do sztywnego 2-3-5. Podobnie narodziny ustawienia z trójką obrońców w latach dwudziestych XX wieku były znacznie wolniejszym i bardziej skomplikowanym procesem, niż wcześniej uznałem. Co zdumiewające, C.B. Fry omawiał je już w 1897 roku. W niniejszym wydaniu pojawia się też dużo więcej informacji o powrocie tego ustawienia na początku lat osiemdziesiątych. Wcześniej przypisywałem ten proces Carlosowi Bilardo i Franzowi Beckenbauerowi, dostrzegłem jednak, że Sepp Piontek i Miroslav „Ćiró” Blažević zasługują przynajmniej na solidną wzmiankę.
Były też drobniejsze szczegóły odkryte dzięki dalszym poszukiwaniom – zwłaszcza czytelników, którzy skontaktowali się ze mną, by wskazać mi przeoczenia lub zasugerować odmienną interpretację. Miałem na przykład mgliste pojęcie o istnieniu argentyńskiego odpowiednika Doriego Kürschnera – Węgra, który sprowadził defensywę w systemie „W” do Brazylii. Przebrnąwszy przez otrzymany od historyka Estebana Bekermana plik artykułów z argentyńskich gazet z lat trzydziestych, pojąłem, że Emerigo Hirschl, który zdobył z River Plate dublet w 1936 roku i którego uważałem za Argentyńczyka, w rzeczywistości nazywał się Imre lub Emerich Hirschl i był Węgrem, który (prawdopodobnie) wyemigrował z Europy w 1927 roku. Późniejsze poszukiwania wykazały, że wynalazł system „W”, lecz zanim się on rozpowszechnił, minęły trzy lata. Podobnie jak Kürschner, Hirschl był Żydem, co wskazuje, jak przemożny wpływ wywarł na rozwój piłki nożnej narastający w latach trzydziestych antysemityzm.
W trzecim wydaniu w dalszym ciągu zmieniam, koryguję i udoskonalam treść, ale też piszę o tym, co stało się od czasu, gdy Guardiola opuścił Barcelonę. Pod wpływem Katalończyka znaleźli się bowiem nawet ci, którzy nigdy nie próbowali naśladować jego stylu – albo i jego otwarci przeciwnicy. Obecnie w każdym wielkim zespole istnieje świadomość, co można osiągnąć z odpowiednim trenerem i odpowiednimi piłkarzami w odpowiednim klubie i odpowiednim czasie. Futbolowy świat nie jest już jednak zdominowany przez guardiolizm. To raczej jedna spośród konkurencyjnych strategii: taktyki zrodzonej w Niemczech po opóźnionym przyjęciu pressingu, podejścia wywodzącego się z argentyńskich tradycji anti-fútbol i odwrócenia przez José Mourinho tych samych cruyffowskich reguł. Opis tego rozwoju wypełnia większość nowego materiału w tym wydaniu.
Im więcej się szuka, tym – rzecz jasna – więcej znajduje się powiązań i tym bardziej zaczyna się dostrzegać sieć wpływów leżących u podstaw rozwoju taktyki. Weźmy na przykład fakt, że dwóch Anglików prowadzących Barcelonę po drugiej wojnie światowej grało u trenerów, którzy występowali w Tottenhamie Petera McWilliama: Terry Venables u Billa Nicholsona, a Bobby Robson u Vica Buckinghama – człowieka, który kładł podwaliny pod współczesną grę podaniami na Camp Nou. To może tylko przypadek, ale wskazuje na sieć tradycji i rdzeń filozofii, które zapewniają fundamenty całemu futbolowi. Taktyka piłkarska cały czas się rozwija, rozwijać się więc musi także jej historia.
Jonathan Wilson
Londyn, styczeń 2018
Bar tapas w dzielnicy Bairro Alto w Lizbonie, wieczór po zwycięstwie 3:0 Anglii nad Szwajcarią na Euro 2004. Rioja leje się szerokim strumieniem, a międzynarodowa grupa dziennikarzy dyskutuje, czy Sven-Göran Eriksson miał rację, trzymając się tradycyjnego 4-4-2, czy – jak sugerowano – powinien przejść na ustawienie z „diamentem” w środku pola. Czy głos graczy, późnowieczorna delegacja pomocników, wymusiła niespodziewany ponowny zwrot ku ustawieniu w linii w środku pola?
„A jakie to ma znaczenie? – zaprotestował angielski kolega. – To ci sami zawodnicy. Ustawienie nie jest istotne. Nie warto o tym pisać”.
Zebrani zareagowali głośnym oburzeniem.. Gdy podnosiłem chwiejący się od nadmiaru riojy palec, by bardziej stanowczo dać wyraz przekonaniu, że ludzie tacy jak on nie powinni mieć prawa oglądać piłki, a co dopiero o niej pisać, pewna Argentynka, co było prawdopodobnie mądre, złapała mnie za rękę. „Ustawienie to jedyna rzecz, która jest istotna – powiedziała. – Nie warto pisać o czymkolwiek innym”.
W tym jednym momencie został obnażony najważniejszy niedostatek angielskiego futbolu. Piłka to nie gracze, a przynajmniej nie tylko gracze. To kształty i przestrzeń, inteligentne użycie zawodników i ich przemieszczanie się w nakreślonych ramach (powinienem tu chyba wyjaśnić – przez „taktykę” rozumiem kombinację ustawienia i stylu; jedno 4-4-2 może się różnić od drugiego, jak Steve Stone różni się od Ronaldinho). Mam nadzieję, że Argentynka nieco przesadziła, by jej wypowiedź zabrzmiała mocniej. Serce, duch, wysiłek, pragnienie, siła, wytrzymałość, szybkość, pasja i umiejętności odgrywają swoją rolę, istnieje jednak także wymiar teoretyczny, a tutaj, podobnie jak w innych dyscyplinach, Anglicy okazali niechęć, by zmagać się z tym, co abstrakcyjne.
To prawdziwa wada wyspiarskiego futbolu i czuję z tego powodu frustrację, ale nie chcę tu dyskutować o niepowodzeniach angielskiej piłki. Abstrahując od wszystkiego innego, dopóki nie zaczniemy szukać porównań z okresem międzywojennym, nie jestem przekonany co do tego, że angielska piłka rzeczywiście upada. Sven-Göran Eriksson był pod koniec pracy w roli selekcjonera wyśmiewany, ale wcześniej tylko Alf Ramsey doprowadził Anglię do ćwierćfinałów w trzech kolejnych wielkich turniejach międzynarodowych. Niepowodzenie Steve’a McClarena, którego zespół nie zdołał awansować z grupy eliminacyjnej do Euro 2008, dużo trudniejszej niż wyobrażali ją sobie ksenofobi, to raczej przykład pojedynczej wpadki niż trwałego staczania się po równi pochyłej. Za Fabio Capello Anglia wcześnie zakwalifikowała się na mistrzostwa świata w 2010 roku, by w RPA zawieść. Od tego czasu, wzorzec łatwego awansu do turnieju i następującego po nim rozczarowania tylko się utrwala.
Spójrzmy jednak na Austrię, spójrzmy na Urugwaj – to są dopiero upadki (nawet mając w pamięci natchniony kierownictwem Óscara Washingtona Tabáreza nagły wyskok tych drugich w latach 2010–2011). Spójrzmy na Szkocję, wyciągającą wyniki ponad stan mimo ograniczeń spowodowanych ledwie pięciomilionową populacją. I najważniejsze, spójrzmy na Węgry. Drużynę, która w listopadzie 1953 roku uruchomiła żałobny dzwon dla angielskich snów o potędze. Gdy w listopadzie 2006 roku umierał Ferenc Puskás, największy piłkarz tej najwybitniejszej drużyny, Węgry stoczyły się tak, że ich kadra miała problem z pozostaniem w pierwszej setce rankingu FIFA. Tak wygląda upadek.
Niemniej dla angielskiego futbolu porażka 3:6 z Węgrami na Wembley okazała się punktem zwrotnym. Była to pierwsza przegrana Anglików u siebie z zespołem z kontynentalnej Europy, a co gorsza, styl, w jakim gospodarze zostali ograni, unicestwił wyobrażenie o tym, że Anglia wciąż rządzi piłkarskim światem. W reakcji na tę porażkę Brian Glanville w Soccer Nemesis napisał: „Historia brytyjskiego futbolu i jego starć międzynarodowych to opowieść o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji. To historia wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”. Tak właśnie było.
I przy tym wszystkim, 13 lat później, Anglicy zostali mistrzami świata. Czasy ogromnej wyższości mogły minąć, ale ciągle znajdowali się w czołówce. Nie jestem pewien, czy przez ostatnie pół wieku cokolwiek się zmieniło. Owszem, być może mamy tendencję do popadania w hurraoptymizm przed wielkimi imprezami, co sprawia, że odpadnięcie w ćwierćfinale staje się boleśniejsze, niż powinno. Anglia pozostaje jednak jednym z ośmiu–dziesięciu zespołów z realnymi szansami na wygranie mistrzostw świata czy Europy (niczego nie ujmując zaskakującym triumfom Duńczyków czy Greków). Pytanie, dlaczego tych szans nie wykorzystano. Być może zwiększyłyby je bardziej spójna struktura szkolenia młodzieży, większy nacisk na technikę i dyscyplinę taktyczną, ograniczenie liczby zagranicznych zawodników w Premiership, pęknięcie bańki samozadowolenia, w której tkwią piłkarze, czy inne z setek sugerowanych panaceów. Sukces jest jednak ulotny. Szczęście nadal odgrywa rolę w piłce nożnej i nic nie gwarantuje powodzenia, zwłaszcza podczas mistrzowskiego turnieju, w którym drużyna rozgrywa sześć czy siedem meczów.
Pojawiła się teoria, że angielskiemu futbolowi nie mogło przytrafić się nic gorszego niż tytuł mistrzów świata w 1966 roku. Rob Steen w The Mavericks i David Downing w swojej książce o rywalizacji Anglii z Argentyną i Niemcami dowodzą, że sukces ten cofnął angielską piłkę w rozwoju, a to przez poczucie, że praktyczny styl gry zespołu Alfa Ramseya był jedyną drogą do osiągnięcia sukcesu.
Nie przeczę słuszności tej teorii – choć akurat ta cecha angielskiego futbolu znacznie wyprzedza czasy Ramseya – ale wydaje mi się, że prawdziwym problemem jest nie tyle sposób, w jaki grała tamta drużyna, ile fakt, iż w głowach pokoleń angielskich fanów i trenerów utrwaliło się przekonanie, że to „właściwy” sposób grania. To, że coś okazało się słuszne w określonych okolicznościach, z określonymi graczami i na określonym etapie rozwoju piłki nożnej, nie oznacza, iż będzie słuszne zawsze. Gdyby Anglia w 1966 roku próbowała grać jak Brazylijczycy, skończyłaby jak Brazylia, wyeliminowana w fazie grupowej przez grających bardziej fizycznie i agresywnie rywali. A może i nawet gorzej, mając tylko kilku, jeśli w ogóle jakichkolwiek, zawodników dorównujących technicznemu poziomowi Canarinhos.
Jeśli jest jakaś rzecz, która wyróżnia trenerów odnoszących sukcesy przez dłuższy czas, jak sir Alex Ferguson, Walery Łobanowski, Bob Paisley czy Boris Arkadjew, jest to ich zdolność do ewoluowania. Ich zespoły prezentowały bardzo różne style, wszyscy jednak mieli wspólną cechę – umiejętność dostrzeżenia, kiedy porzucić zwycięską formułę, i odwagę, by zacząć wdrażać inną. Chcę tu podkreślić, że nie wierzę w istnienie czegoś takiego jak „poprawny” sposób gry. Owszem, z emocjonalnego i estetycznego punktu widzenia bliżej mi do gry podaniami Arsenalu czasów Arsène’a Wengera niż do pragmatyzmu Chelsea José Mourinho, lecz to tylko osobista preferencja, a nie stwierdzenie, że coś jest właściwe, a coś nie.
Jestem również w pełni świadomy, że musi istnieć kompromis między teorią i praktyką. Na poziomie teoretycznym skłaniam się ku Dynamu Kijów Łobanowskiego i Milanowi Fabio Capello. Jednak na boisku, kiedy przez dwa lata miałem wpływ na sposób gry mojej uczelnianej drużyny, prezentowaliśmy bardziej praktyczną piłkę. Trzeba przyznać, że nie byliśmy zbyt dobrzy i prawdopodobnie wyciągnęliśmy z naszych graczy, co się dało. Zgoda, moglibyśmy grać przyjemniej dla oka. Jestem jednak pewien, że przy lejącym się podczas świętowania mistrzostwa piwie nikomu to nie przeszkadzało...
Trudno nawet przyznać, że „właściwy” sposób gry w piłkę przynosi najwięcej zwycięstw. Tylko najzatwardzialsi pragmatycy mogą uznawać, że jedyną miarą sukcesu są punkty i trofea – musi też istnieć przestrzeń dla elementu romantycznego. To napięcie – pomiędzy pięknem a cynizmem, tym, co Brazylijczycy określają jako futebol d’arte i futebol de resultados – jest w piłce czymś stałym. Prawdopodobnie dlatego, że jest tak fundamentalne nie tylko z punktu widzenia sportu, ale i życia. Wygrać czy grać dobrze? Ciężko wręcz wyobrazić sobie jakieś poważniejsze działanie, które nie będzie wymagało kompromisu pomiędzy biegunami pragmatyzmu i idealizmu.
Trudność polega na określeniu, co obejmuje ta dodatkowa jakość. Chwała nie jest mierzona wartościami absolutnymi, a to, co ją zapewnia, zmienia się wraz z okolicznościami i czasem. Brytyjskich kibiców szybko znudziłoby cierpliwe budowanie ataku pozycyjnego, z kolei w trakcie pierwszej kadencji Fabio Capello w Realu Madryt publika buczała, widząc długie dokładne podanie na dobieg Fernando Hierro do Roberto Carlosa. Biorąc pod uwagę współczesne poczucie smaku, zaskakuje, że dla pierwszych amatorów podanie piłki było czymś niemęskim. Podobnie może nadejść moment, że i w Wielkiej Brytanii pogarda dla „nurkowania” w polu karnym będzie wspominana jako wyraz naiwności, co już jest normą w innych kulturach.
Nawet zakładając, że w piłce chodzi o coś więcej niż tylko wygrywanie, niedorzecznie byłoby podważać wartość zwycięstw. Choć Arsène Wenger może się chwilami wydawać symbolem donkiszoterii, jego zachowawcza taktyka w finale Pucharu Anglii w 2005 roku pokazuje, że nawet i on uznaje, iż czasem trzeba coś wygrać. Z kolei kibice nie mogą sobie pozwolić na luksus potępiania stylu gry zespołu Alfa Ramseya, gdyż to właśnie on przyniósł Anglii jedyny sukces na arenie międzynarodowej. Oskarżanie go o zrujnowanie angielskiej piłki, zamiast podziwiania jego taktycznej przenikliwości, zakrawa na perwersję.
Nie twierdzę, że w ogóle nie powinniśmy brać pod uwagę występów w głównych imprezach międzynarodowych. Niebezpiecznie jednak wyciągać z nich dalej idące wnioski. Do rzadkości bowiem należy sytuacja, że na całym świecie istnieje tylko jedna wybitna drużyna, a jeszcze rzadziej się zdarza, że sięga ona po mistrzostwo globu. Hiszpania to największy wyjątek. Weźmy na przykład Brazylię z mistrzostw świata w 2002 roku, z lekkością miażdżącą konkurencję. Nawet wtedy, zwłaszcza mając w pamięci apatyczną postawę Canarinhos w eliminacjach, można było odnieść wrażenie, że odnieśli to zwycięstwo niejako z urzędu, gdy inne zespoły, osłabione różnymi kombinacjami kontuzji, zmęczenia i problemów z dyscypliną, kapitulowały na starcie. Francja prawdopodobnie była najlepszym zespołem w 1998 roku, tak naprawdę jednak pokazała to tylko w finale. Dwa lata później była już zdecydowanie najsilniejszą ekipą na Euro 2000, ale minuta dzieliła ją od przegranej w finale z Włochami.
W rzeczywistości dwie z największych drużyn wszech czasów, Węgry z 1954 i Holandia z 1974 roku, przegrały finał mistrzostw świata. Obie z ekipą RFN, co może, ale nie musi być przypadkiem. Trzecia, Brazylia z 1982 roku, nie zaszła nawet tak daleko. Nie licząc roku 1966, najlepszy występ Anglików na mundialu przypadł na rok 1990 i turniej tak ukochany dzięki łzom Paula Gascoigne’a i porażce po karnych, co wkrótce miało się stać uciążliwą codziennością. Wtedy jednak na mistrzostwach położył się cień tragicznej klęski, od której rozpoczął się boom na piłkę w latach dziewięćdziesiątych. Już przygotowania Anglików do mistrzostw były fatalne. Ledwo przeczołgali się przez kwalifikacje, trener Bobby Robson codziennie znajdował się pod ostrzałem prasy, media zostały wygonione z ośrodka treningowego po tym, jak pojawiły się informacje o kontaktach piłkarzy z miejscowym pracownikiem PR, a podczas całych mistrzostw dochodziło do chuligańskich wybryków kibiców. Przeciwko Irlandii i Egiptowi Anglicy wypadli blado, a w meczach z Belgią i Kamerunem mieli szczęście. Dobrze zagrali z Holandią i RFN, choć żadnego z tych meczów nie wygrali. Tak naprawdę jedyną ekipą, którą Anglicy pokonali w regulaminowym czasie gry, był Egipt. Wszystko to jednak jakimś sposobem doprowadziło w klasie średniej do piłkarskiej rewolucji.
W trakcie sezonu szczęście, forma drużyn, kontuzje, błędy popełnione przez piłkarzy i sędziów w jakiś sposób się wyrównują. Nawet jeśli nie do końca, to przynajmniej w znacznie większym stopniu, niż dzieje się to w trakcie siedmiu meczów rozgrywanych latem. To, że Anglicy od ponad 50 lat nie zdobyli międzynarodowego trofeum, może być frustrujące i różni trenerzy, zawodnicy, działacze czy przeciwnicy mają w tym udział. Nie oznacza to jednak upadku. Możliwe, że u podstaw stylu gry Anglików istnieje rysa, a nie pomaga tutaj brak otwartości na dokonany przez innych postęp, ciężko jednak byłoby wywracać ten sposób gry do góry nogami tylko na bazie wyników osiąganych w turniejach mistrzowskich.
Globalizacja rozmywa narodowe style gry, ale tradycja kultywowana przez trenerów, zawodników, ekspertów i kibiców wystarcza, by nadal można je było odróżnić. W trakcie pisania tej książki zauważyłem, że każda nacja dość szybko odkryła swoje silne strony, żadna jednak nie ufa im do końca. Piłka brazylijska opiera się na sprycie i improwizacji, lecz tęsknie spogląda na włoską organizację defensywy. Włoski futbol to cynizm i taktyczna inteligencja, podziwiająca jednak i równocześnie obawiająca się fizycznej odwagi Anglików. Z kolei angielska piłka to nieustępliwość i energia, ale też poczucie, że powinno się naśladować brazylijską technikę.
Wydaje się, że dzieje taktyki to historia przenikania się dwóch równoległych napięć: piękno kontra wyniki z jednej strony i technika kontra siła fizyczna z drugiej. Sprawę komplikuje fakt, że ci, którzy dorastali w kulturze techniki, widzą w bardziej siłowych metodach sposób na osiągnięcie rezultatu, podczas gdy przedstawiciele kultury bazującej na sile fizycznej dostrzegają pragmatyzm w technice. Piękno – albo przynajmniej to, co fani chcieliby oglądać – nadal zależy od perspektywy patrzącego. Brytyjscy fani mogą podziwiać (choć zdaje się, że większość tego nie robi) piłkarskie szachy, przykładowo z finału Ligi Mistrzów w 2003 roku między Milanem i Juventusem, ale tak naprawdę wolą zapiąć pasy przed radosną młócką w Premier League. Nie jest to jednak do końca prawdziwy punkt widzenia, gdyż umiejętności zawodników z angielskiej ekstraklasy stały się znacznie wyższe w porównaniu z sytuacją sprzed choćby dziesięciu lat. Nadal jednak Premier League pozostaje szybsza i kładzie mniejszy nacisk na utrzymywanie się przy piłce niż jakiekolwiek inne liczące się rozgrywki. I patrząc na kontrakty za zagraniczne prawa telewizyjne, reszta świata uważa to za właściwe proporcje w grze.
W połowie lat pięćdziesiątych pojawił się wysyp książek, których autorzy próbowali pogodzić się ze słabnącą pozycją Anglików. Dzieło Glanville’a prawdopodobnie wypełniała największa złość, ale równie odkrywcza była inna pozycja – Soccer Revolution (Piłkarska rewolucja) Willy’ego Meisla, młodszego brata wielkiego austriackiego trenera Hugo Meisla. Jak przystało na anglofila tak zatwardziałego, jak to tylko możliwe u imigranta, jego książka przypomina lament. Według tych autorów zrzucanie winy na niewzruszony konserwatyzm gry Anglików miało sens, dzięki temu zaś, że oceniali sytuację z perspektywy czasu, mogli również połączyć to z bardziej ogólnym atakiem na angielski establishment, który przeoczył zmierzch imperium brytyjskiego, gdy nie wymyślono jeszcze, jaką nową rolę powinno odgrywać państwo. Klapki na oczach Anglików spowodowały, że utracili czołową pozycję także i w piłce nożnej. Zgadza się, reszta świata w pewnym momencie nadrobiłaby dystans. Glanville do znudzenia powtarza frazes o uczniach przeganiających mistrzów, ale ci mistrzowie przez swoją arogancję i zaściankowość także ponosili winę za własny upadek.
Doszło do niego jednak później. Strącenie Anglii z piedestału to już nie nowina. Tym samym, śledząc taktyczną ewolucję gry i próbując wyjaśnić, jak doszliśmy do miejsca, w którym jesteśmy, książka ta należy do tej samej rodziny co Soccer Nemesis i Soccer Revolution, jednakże jest usadowiona w innej rzeczywistości – z Anglią, która nie umie wrócić na szczyt, a nie z niego spada. Koniec końców, to historia, a nie polemika.
W Wielkiej Brytanii terminem centre-half określa się zwykle środkowego obrońcę. Ma to swoje uwarunkowania historyczne, które są wyjaśnione na początku czwartego rozdziału. Jednakże wyjaśniam, że dla łatwiejszego zrozumienia używam terminu centre-half wyłącznie dla określenia środkowego pomocnika w ustawieniu 2-3-5[1]. Mam przy tym nadzieję, że nazewnictwo pozostałych pozycji jest jednoznaczne.
Na początku był chaos, a futbol nie miał sprecyzowanego kształtu. Potem nadeszli wiktorianie, którzy spisali reguły, a po nich teoretycy, którzy zaczęli analizować piłkę nożną. Aż do późnych lat dwudziestych XX wieku nie uznawano ani nie dyskutowano o taktyce w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, lecz już w latach siedemdziesiątych powszechnie uważano, że to, w jaki sposób zawodnicy zostaną rozstawieni na boisku, bardzo wyraźnie wpływa na przebieg gry. Jednak w początkach istnienia futbolu nikt nie zdawał sobie sprawy, że piłka może być bardziej wyrafinowana.
Różne kultury mogą powołać się na gry, w których kopano piłkę, ale pomimo wszystkich rzymskich, greckich, egipskich, karaibskich, meksykańskich, chińskich czy japońskich roszczeń do bycia ojczyzną futbolu współczesna dyscyplina ma swoje korzenie w plebejskiej rozrywce średniowiecznych Brytyjczyków. Jej reguły – jeśli w ogóle istniały – różniły się w zależności od miejsca, niemniej generalnie gra obejmowała starania dwóch drużyn, by umieścić przypominający kształtem kulę obiekt w celu położonym po obu końcach domniemanego placu gry. Same zawody były pełne przemocy, brutalności i chaosu, więc raz za razem ich zakazywano. Dopiero na początku XIX wieku prywatne szkoły, ukształtowane przez nurt chrześcijaństwa, który kładł nacisk na kulturę fizyczną, zaczęły dostrzegać związek między sportem a pozytywnym wpływem na moralność swoich podopiecznych. To spowodowało, że pojawiło się coś zbliżonego do sportu, który dziś nazywamy futbolem. Zanim jednak pojawiła się taktyka, konieczny był przede wszystkim jednolity zestaw przepisów.
Jeszcze na początku XIX wieku, kiedy pojawiły się pierwsze boiskowe ustawienia, rzadko było to przedmiotem głębszego namysłu. W najpierwszych dniach istnienia piłki nożnej idea abstrakcyjnych rozważań o taktyce, rysowanie jakichś strzałek i krzyżyków, była czymś niemal niewyobrażalnym; rozwój futbolu wskazuje jednak, w jaki sposób o nim myślano, zdradza niewidoczne i często niewypowiedziane połączenia, z których wywodzi się brytyjska koncepcja, jak powinno się grać w piłkę (przez 40 lat po stworzeniu pierwszych reguł nie istniało zaś nic innego niż brytyjska koncepcja).
Boom na futbol wybuchł w początkach epoki wiktoriańskiej i jak pokazuje David Winner w książce Those Feet, był zakorzeniony w idei, że imperium brytyjskie chyli się ku upadkowi, a winę za to w jakiś sposób ponosi moralna deprawacja. Uważano, że należy promować sporty drużynowe, ponieważ miały odwodzić od solipsyzmu, który prowadził do rozkwitu najbardziej destrukcyjnego nawyku: masturbacji. Na przykład wielebny Edward Thring, dyrektor Uppingham School, uparcie twierdził w kazaniach, że praktyka ta prowadzi do „przedwczesnych i pohańbionych grobów”. Piłkę nożną postrzegano jako idealne antidotum, ponieważ jak w 1901 roku pisał E.A.C. Thompson w „The Boys’ Champion Story Paper”: „Nie ma bardziej męskiego sportu niż futbol. Jest tak osobliwie i typowo brytyjski, wymaga hartu ducha, opanowania i wytrzymałości”.
Pojawieniu się piłki sprzyjały korzystne okoliczności polityczno-ekonomiczne, ale niezwykle symboliczny jest fakt, że po tym, jak futbolu użyto w charakterze podpory dla imperium, ostateczny upadek Wielkiej Brytanii jako światowej potęgi zbiegł się w czasie z kresem jej piłkarskiej dominacji. Popularność piłki rosła zwłaszcza w pierwszej połowie XIX wieku, lecz w tych wczesnych latach w poszczególnych szkołach funkcjonowały różne przepisy, które zależały głównie od warunków, w jakich działały te placówki. Przykładowo w Cheltenham i Rugby, z ich szerokimi otwartymi placami, gra niewiele różniła się od rozrywek pospólstwa. Zawodnik mógł upaść na ziemię albo zostać przewrócony i przygnieciony przez kilku kolegów i wynurzyć się z błota bez szwanku. W klasztornych realiach Charterhouse i Westminster taka bijatyka kończyłaby się połamanymi kośćmi, więc rozwinęła się tam gra z wykorzystaniem dryblingu. Skutkowało to zakazem – a przynajmniej ograniczeniem – gry rękami, sama rozgrywka nadal jednak diametralnie różniła się od współczesnego futbolu. O ustawieniach nikt nie słyszał, zaś czas trwania meczu, a nawet liczba zawodników, wciąż czekały na ustalenie. Zasadniczo starsi uczniowie mieli biec z piłką przy nodze, za nimi podążali ze wsparciem koledzy, interweniujący na wypadek straty piłki, podczas gdy rywale – a w niektórych szkołach młodsi uczniowie (w praktyce w kulturze prywatnych placówek tamtych lat będący służącymi starszych) – mieli za zadanie ich powstrzymać.
Współpraca pomiędzy atakującymi, jeśli w ogóle do niej dochodziło, nie wykraczała poza poziom podstawowy. I tak wykiełkowały reguły, które miały nadać kierunek angielskiej piłce na wczesnym etapie rozwoju: gra polegała na dryblingu, zaś podania, współpraca i defensywa były elementami drugiej kategorii. Atakowanie z wbitym w piłkę wzrokiem ceniono z pewnością wyżej niż myślenie, co niektórzy uznaliby za ogólną cechę angielskiego podejścia do życia. W prywatnych szkołach na myślenie patrzono oczywiście krzywo. (A jeszcze w 1946 roku George Mikes, pisarz pochodzenia węgierskiego, pisał, że kiedy pierwszy raz przybył do Wielkiej Brytanii, czuł się dumny, gdy kobieta nazwała go „mądrym”, by potem przekonać się, jak bardzo pojemne może być to określenie i jak bardzo potrafi być podszyte nieufnością).
Różne zestawy przepisów udaremniały wprowadzenie piłki nożnej na uniwersytety, aż w 1848 roku H.C. Malden z Godalming w hrabstwie Surrey zwołał u siebie spotkanie z reprezentantami Harrow, Eton, Rugby, Winchesteru i Shrewsbury – oraz, co znaczące, uczniami dwóch szkół niepublicznych[2] – na którym zostało usystematyzowane coś, co można by nazwać pierwszymi jednolitymi regułami gry. Malden pisał: „Nowe przepisy wydrukowano jako Cambridge Rules (Reguły Cambridge). Kopie zostały rozprowadzone i rozklejone na Parker’s Piece [otwartej łące w środku miasta] i bardzo dobrze się sprawdzały; warto dodać, że reguł lojalnie przestrzegano i nigdy nie słyszałem o nikim ze szkoły prywatnej, kto przestałby grać, gdyż nie podobały mu się przepisy”.
Czternaście lat później pochodząca z południa Anglii wersja futbolu zrobiła kolejny krok w kierunku ujednolicenia – gdy J.C. Thringowi, młodszemu bratu Edwarda, dyrektora w Uppingham, pokrzyżowano plany opracowania jednolitych reguł w Cambridge, wydał zbiór przepisów zatytułowany The Simplest Game (Najprostsza gra). W październiku następnego roku został opublikowany ich kolejny wariant – Cambridge University Football Rules (Reguły piłki nożnej Uniwersytetu Cambridge). Co kluczowe, miesiąc później powstał Angielski Związek Piłki Nożnej (The Football Association, FA) i natychmiast podjął działania na rzecz określenia ostatecznych przepisów gry w piłkę, wciąż starając się połączyć najlepsze elementy dryblingu i gry rękoma.
Zakończyło się to niepowodzeniem. Debata była długa i zaciekła, lecz po piątym spotkaniu, które odbyło się 8 grudnia 1863 roku o siódmej wieczorem we Freemasons’ Tavern na Lincoln’s Inn Fields w Londynie, zagrywanie piłki ręką zostało zabronione, a piłka nożna i rugby poszły oddzielnymi drogami. Co dziwne, dysputa nie dotyczyła użycia rąk, ale podcinania, a więc tego, czy kopanie przeciwnika po goleniach powinno być dozwolone. Bardzo obstawał za tym F.W. Campbell z Blackheath.
„Jeśli odejdziemy od [podcinania] – twierdził – odejdziemy od całej odwagi i śmiałości tej gry. Będę wtedy zobligowany, by przywieźć tu tabun Francuzów, którzy pokonają was po tygodniu treningów”. Jak widać, jego zdaniem w sporcie chodziło o ból, brutalność i męstwo, a gdyby rzecz sprowadzić do umiejętności, wygrywać mógłby byle obcokrajowiec. Choć brzmi to jak żart, fakt, że słowa te padły w poważnej debacie, wskazuje na ogólny etos tamtych czasów, nawet jeśli Blackheath wystąpiło z federacji, gdy podcinanie zostało ostatecznie zakazane.
Gra dryblingiem przetrwała głównie dzięki Regule Szóstej, poprzedniczce przepisu o spalonym: „Kiedy zawodnik kopnie piłkę, każdy gracz tej samej drużyny znajdujący się bliżej bramki przeciwnika jest wyłączony z gry i nie może dotknąć piłki ani w żaden sposób przeszkodzić w tym innemu zawodnikowi, póki nie znajdzie się ponownie w grze”. Innymi słowy, podania musiały być zagrywane do tyłu lub do boku. Anglicy, przekonani, że cokolwiek innego niż bezpośrednie atakowanie celu jest podejrzanie delikatne i niemęskie, nie mogliby sobie na to pozwolić.
Trzeba zaznaczyć, że dryblowanie samo w sobie wyglądało wtedy inaczej niż współczesne pojęcie na temat tej sztuki. W swojej historii Pucharu Anglii Geoffrey Green, nieżyjący już korespondent „The Times”, cytuje anonimowego autora z lat siedemdziesiątych XIX wieku: „To zawodnik najwyższej klasy (…), nigdy nie spuszcza wzroku z piłki, a w tym samym czasie z uwagą stara się wyszpiegować jakąkolwiek wyrwę w szeregach wroga, jakiekolwiek słabe punkty w obronie, które mogą zapewnić mu korzystną szansę na dotarcie przed pożądaną bramkę. Widok niektórych graczy, wiodących i kierujących piłkę pomiędzy kręgiem nóg przeciwnika, zwodzących i skręcających w zależności od wymogów sytuacji, jest czymś nie do zapomnienia. (…) Umiejętność gry dryblingiem (…) wymaga czegoś więcej niż tylko śmiałego, nieustraszonego, ślepego szturmu na cytadelę wroga. Wymaga bystrego oka, by znaleźć słaby punkt, i intelektu, by oszacować i zdecydować, jakie są szanse, by z powodzeniem się przedrzeć”. W tym brzmieniu przypomina to bardziej podstawową wersję współczesnego rugby, tyle że bez użycia rąk.
Taktyka – jeśli to nie zbyt wielkie słowo w tych okolicznościach – także była w powijakach, nawet po tym, jak ostatecznie ustalono liczbę graczy na 11. Zespoły po prostu goniły za piłką. Aż do lat siedemdziesiątych XIX wieku bramkarz nie był powszechnie uznawaną i akceptowaną pozycją. Do 1909 roku nie nosił nawet koszulki innego koloru niż reszta drużyny. Aż do roku 1912 trzeba było zaś czekać na ograniczenie jego prawa do gry rękami tylko do własnego pola karnego – przepis ten wprowadzono, by skończyć ze zwyczajem bramkarza Sunderlandu, Leigha Richmonda Roose’a, kozłującego piłkę aż do linii środkowej boiska. Jeśli w tych najwcześniejszych dniach istniały jakiekolwiek ustawienia, zostałyby prawdopodobnie zaklasyfikowane jako formacje z dwoma lub trzema obrońcami i dziewięcioma lub ośmioma napastnikami.
Nawet gdy w 1866 roku po kongresie w Eton Reguła Szósta została zmieniona, dzięki czemu dozwolone stało się podawanie do przodu przy założeniu, że w momencie zagrania przynajmniej trzech przeciwników znajduje się pomiędzy piłką i bramką rywala (czyli o jednego więcej niż w obecnym przepisie), wydawało się to niewielką różnicą dla tych, którzy dorastali w kulturze gry dryblingiem. W latach siedemdziesiątych XIX wieku Charles W. Alcock, czołowy zawodnik pierwszych lat piłki nożnej i działacz (a przy okazji pierwszy człowiek złapany na spalonym po zmianie tego przepisu w 1886 roku), pisał niemal ewangelicznie o „wspaniałej i niezbędnej regule wspierania. Przez wspieranie winno się rozumieć podążanie blisko za partnerem z zespołu, by wspomagać go, gdyby zaszła potrzeba, albo żeby przejąć piłkę w sytuacji, gdy partner będzie atakowany albo w inny sposób zostanie mu uniemożliwione przemieszczanie się naprzód”. Innymi słowy, nawet dekadę po powstaniu angielskiej federacji piłkarskiej jeden z jej ojców założycieli czuł się w obowiązku wyjaśnić innym, że jeśli skupiony na piłce kolega prze w kierunku bramki, dobrym pomysłem byłoby ruszyć za nim i mu pomóc. Choć byłoby przesadą oczekiwać, że ten z własnej woli poda komuś piłkę.
Tak to przynajmniej wyglądało na południu Anglii. Północ czyniła własne postępy, zwłaszcza w południowym Yorkshire, gdzie kombinacja wywodzących się ze szkoły Harrow nauczycieli z Sheffield College i tradycyjnych gier ludowych z Holmfirth i Peninstone doprowadziła 24 października 1857 roku do założenia Sheffield Club. Początkowo miał to być sposób, by krykieciści mogli utrzymać formę podczas zimy. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia tego roku został rozegrany pierwszy na świecie mecz międzyklubowy: drużyna z Sheffield pokonała Hallam FC 2:0. Sport rozwijał się szybko. W ciągu pięciu lat normą stała się obecność kilkuset widzów na meczu, a w okolicy założonych zostało 15 klubów. Sheffield Club sporządził własny, opublikowany w 1862 roku zestaw przepisów, które – co znamienne – choć wskazywały na wpływy zasad obowiązujących w Harrow, Rugby i Winchesterze, nie wspominały o spalonym.
Wydaje się jednak, że istniały pewne regulacje, o których 30 listopada 1863 pisał sekretarz Sheffield William Chesterman do nowo założonej angielskiej federacji. Zgłaszając klub do związku i wspominając o jego wkładzie w debatę o regułach gry, zaznaczał: „Nie mamy w ogóle pisemnej regulacji jak wasza Reguła Szósta, lecz zapisałem regułę, która jest zawsze używana przez nas”. Nie wiadomo jednak, co dokładnie miał na myśli. Sheffield formalnie zaakceptował przepis o spalonym dopiero w 1865 roku, w efekcie targów o zasady gry przed meczem z Notts County, i nawet wtedy wymógł, by w momencie podania tylko jeden zawodnik defensywny znajdował się bliżej własnej bramki niż napastnik, by atakujący nie był na spalonym. To, rzecz jasna, zwiększyło szansę na grę podaniami, dyskusyjne jednak pozostaje, w jakim stopniu wykorzystywano powstałe w związku z tym możliwości.
FA nie odpowiedziała na propozycje Sheffield i w ten sposób przez kilka lat istniały dwa różne zestawy reguł. A raczej dwa podstawowe zestawy reguł, obok których funkcjonowały również ich wariacje – w Nottingham i innych miastach. Po raz pierwszy doszło do ich starcia w 1866 roku, w rozgrywanym 31 marca w Battersea Park meczu pomiędzy Londynem i Sheffield. Stołeczny zespół wygrał 2:0, a ówczesne relacje sugerują, że londyńczycy byli drużyną lepszą technicznie, lecz problemy sprawiała im siłowa gra przeciwników.
Po kolejnych przeciąganiach liny dotyczących wyboru przepisów Alcock przywiózł londyński zespół do Sheffield w grudniu 1871 roku. Mecz toczony według tamtejszych reguł gospodarze wygrali 3:1, a ich zwycięstwo tłumaczono tym, że byli lepiej zorganizowani. W połączeniu z bardziej liberalnym przepisem o spalonym może to sugerować grę podaniami, lecz wydaje się, że gracze Sheffield byli przyzwyczajeni do dryblingu nawet bardziej niż zawodnicy z Londynu. Percy M. Young w książce Football in Sheffield (Piłka nożna w Sheffield) stwierdza, iż gracze Sheffield uznawali, że „drybling Alcocka znacznie przekracza wszystko, czego do tej pory doświadczyli. Co więcej, Alcock miał jako żywo tę zaletę, że potrafił doskonale podać (miejscowi gracze przyjęli prostszą i bardziej bezpośrednią metodę ignorowania własnych kolegów i parcia prosto na bramkę przy każdej możliwej okazji), a subtelna kombinacja pomiędzy nim a Chenerym okazała się objawieniem dla dwóch tysięcy oczarowanych widzów”. Potrzebnych było 18 kolejnych spotkań, by w końcu Sheffield dołączyło do FA w 1878 roku.
W Sheffield mogła nie istnieć kultura gry podaniami, ale wydaje się zarazem, że tamtejsi gracze stosowali dalekie wykopy. W książce The World Game (Światowa gra) Geoffrey Green zwraca uwagę, że gdy zawodnicy Sheffield przyjechali do Londynu na mecz pokazowy w 1875 roku i zaczęli „odbijać piłkę głowami”, publika uznała to raczej za coś „zabawnego aniżeli godnego podziwu”. W grze dryblingiem w czystej postaci nie było, rzecz jasna, potrzeby, by piłka w ogóle opuszczała poziom murawy, może z wyjątkiem podnoszenia jej nad nogą próbującego odebrać ją rywala. Konieczność odbicia głową mogła pojawić się tylko wtedy, kiedy piłka była zagrana w powietrzu na dalszą odległość.
Raport z rocznika Szkockiego Związku Piłki Nożnej z 1877 roku, dotyczący meczu między Glasgow a Sheffield, podkreśla to wyraźnie: „Nikt nie zaprzeczy, że była to zacięta walka, zaś wygrana przypadła lepszej drużynie. Rozgrywka okazała się jednak piękna, obfita w udane pokazy kombinacyjnych dryblingów, co często, jak niektórzy by przyznali, odróżniało szkockie zespoły od innych. (…) Nie sposób ukryć (…), że taktyka zastosowana w sobotę przez zawodników Sheffield wynikała częściowo z tego, iż grają według innych reguł niż zasady przyjęte przez angielską i szkocką federację; dla nich nasza reguła o spalonym jest niemal martwym przepisem. W ten sposób uciekali się często do długich wykopów, a piłkarze z Glasgow, próbując dostosować się do tego stylu gry, stracili umiejętność tworzenia wspólnych akcji, która prowadziła ich do wygranych w trudniejszych meczach”.
Coraz większą popularność gry podaniami – owych „wspólnych akcji” – można wywieść od jednego meczu, pierwszego w historii spotkania międzynarodowego, rozegranego w 1872 roku na boisku krykietowym klubu West of Scotland w Partick, pomiędzy Szkocją a Anglią. Ustawienie Anglików składało się z bramkarza, jednego obrońcy, dwóch pomocników[3], czterech graczy oznaczonych po prostu jako „środek”, dwóch jako „lewa strona” i jednego jako „prawa strona”. Przy próbie odniesienia tego do współczesnej numeracji otrzymalibyśmy coś na kształt asymetrycznego 1-2-7, z mocniejszą lewą stroną. Alcock pisał: „Ustawienie zespołu miało zapewnić siedmiu napastników i tylko czterech zawodników tworzących trzy linie obrony. Ostatnią linią był oczywiście bramkarz, przed nim znajdował się ledwie jeden obrońca, przed którymi dwóch kolejnych najmniej wysuniętych zawodników miało powstrzymywać wbiegających napastników rywala”.
Szkocja była reprezentowana przez klub Queen’s Park, który aż do powstania szkockiej federacji pełnił funkcję zarządczą w tamtejszej piłce (w taki sam sposób jak MCC rządziło krykietem, a Royal and Ancient – golfem). Co istotne, Szkoci byli przeciętnie blisko siedem kilogramów lżejsi od Anglików. Wskazuje to na fizyczność ówczesnej piłki, dlatego też większość ekspertów zdawała się oczekiwać, że przewaga masy da gościom łatwe zwycięstwo; jednakże ich siła nie zdała się na nic poza działaniem na wyobraźnię. Choć dowody są szczątkowe, wydaje się prawdopodobne (jak twierdzi Richard McBrearty ze Szkockiego Muzeum Piłki Nożnej), że piłkarze Queen’s Park starali się raczej mijać Anglików podaniami aniżeli angażować się w bardziej bezpośrednie starcia jeden na jednego, bo w pojedynku na siłę mięśni zapewne by przegrali. Z całą pewnością zaś zagrali w ustawieniu 2-2-6. Ta taktyka się opłaciła. Anglicy mieli większe tradycje i znacznie bogatszą pulę zawodników do wyboru, byli więc zdecydowanymi faworytami, lecz mecz skończył się bezbramkowym remisem. W relacji w „Glasgow Herald” napisano: „Anglicy wyraźnie górowali, jeśli chodzi o masę, byli średnio około 12 kilogramów ciężsi niż Szkoci [lekka przesada], mieli też przewagę szybkościową. Silną stroną gospodarzy była doskonała gra zespołowa”.
Sukces mógł utwierdzić pogląd – przynajmniej na północ od granicy – że gra podaniami jest skuteczniejsza niż gra dryblingiem, nie doszłoby jednak do tego, gdyby taki styl nie był częścią szkockiego futbolu niemal od początku. Kiedy w 1867 roku zakładano klub Queen’s Park, wersja przepisu o spalonym, który tam przyjęto, zakładała, że zawodnik naruszał go tylko wtedy, jeśli miał przed sobą jednego rywala i był bliżej niż 15 jardów od bramki[4]. Taka regulacja znacznie bardziej sprzyjała grze podaniami niż pierwszy przepis FA o spalonym czy nawet jego poprawiona wersja z 1866 roku. Zawodnicy Queen’s Park zaakceptowali wariant z wymaganymi trzema zawodnikami przed adresatem podania, gdy 9 listopada 1870 roku dołączyli do angielskiej federacji, ale wtedy idea gry podaniami została już zaszczepiona. W Szkocji piłka służyła do kopania, a nie dryblowania, jak mógłby sugerować wiersz H.N. Smitha, sławiący zwycięstwo Queen’s Park nad Hamilton Gymnasium w 1869 roku:
Gracze wybrani – zaczęli kopanie
Wysoko piłka mknie
Nad lasem głów widać jej ruch
Równocześnie jednak drybling wciąż dominował, o czym pisał Robert Smith, członek Queen’s Park i prawoskrzydłowy Szkocji w pierwszym pojedynku międzynarodowym, wnioskując po pierwszym z czterech meczów zaaranżowanych przez Alcocka pomiędzy Anglikami a zamieszkałymi w Londynie Szkotami (spotkania te poprzedzały właściwe mecze międzypaństwowe). „Kiedy piłka znajdowała się w grze, w zwyczaju było biec z nią przy nodze lub dryblować, zamiast pozwalać sobie na zagranie jej wysoko albo daleko” – pisał w liście do swojego klubu.
Jednym z czynników, które skłoniły Queen’s Park do dołączenia do federacji angielskiej, była chęć zmniejszenia trudności związanych ze znalezieniem przeciwników gotowych grać według tradycyjnego zestawu przepisów. W miesiącach bezpośrednio przed przyjęciem drużyny w szeregi FA Szkoci grali w piłkę dziesięcio-, 14-, 15- i 16-osobową, a w latach 1871–1872 udało im się rozegrać tylko trzy mecze. „Klub jednak nigdy nie zaniedbał treningów” – pisał w 1920 roku Richard Robinson w historii Queen’s Park. Izolacja i regularne mecze we własnym gronie sprawiły, że ich styl stał się jeszcze bardziej specyficzny, tak jak wydarzyło się to w latach trzydziestych w Argentynie. Tym samym powstały cieplarniane warunki dla gry podaniami, bez męczących przeszkód w postaci autentycznego przeciwnika. Jak dalej pisał Robinson: „W tych [treningowych] meczach oszlifowano dryblingi i podania (…), które wyniosły grę Szkotów na poziom sztuki wysokiej. Drybling był charakterystyczny dla stylu angielskiego i jeszcze przez długi czas na południu nie rozumiano, że reguły leżące u podstaw sposobu przemieszczania piłki przez Queen’s Park, połączone z zapewnieniem silnego wsparcia, pozwalają wyciągnąć z zespołu najwięcej. Piłka w wykonaniu Queen’s Park charakteryzowała się głównie właśnie grą kombinacyjną. Te podstawy uderzyły pana C.W. Alcocka, a myślą przewodnią jednego z jego pierwszych piłkarskich roczników były peany na cześć szkockich zawodników i towarzysząca im rzetelna rozprawa, popierająca natychmiastowe zaadaptowanie przez angielskich graczy metod, które wyniosły piłkę na taki poziom biegłości na północ od Tweed”.
W rzeczywistości jednak Alcock nawet nie zbliżył się do takiego przekonania. Choć zapewniał, że jest zaciekawiony „grą kombinacyjną” – i mimo całej biegłości, którą pokazał w Sheffield – w roczniku z 1879 roku wyrażał wątpliwość, „czy ten cały system podań się opłaca”. Choć nie był ich przeciwnikiem, ewidentnie uważał, że nigdy nie powinny one zastąpić gry dryblingiem.
Niemniej gra podaniami szybko się rozprzestrzeniła, zwłaszcza w Szkocji, gdzie wpływ Queen’s Park był wszechobecny, co ostatecznie doprowadziło do mocno wyidealizowanego podejścia zwanego „dzierganiem wzorów”, charakteryzującego się serią krótkich podań, które wiły się pomiędzy liniami napastników i pomocników. Queen’s Park zorganizowało drużynę Szkocji na pierwsze dwa mecze międzynarodowe i nawet po powstaniu narodowej federacji zachowało liczący się głos przy nadawaniu kształtu futbolowi. Członkowie klubu działali jako propagatorzy piłki nożnej, podróżując po kraju, by grać mecze pokazowe. Dzięki zapiskom ze spotkania przeciwko Vale of Leven – drużynie, która stała się jedną z potęg na wczesnym etapie szkockiego futbolu – wiadomo, że mecz regularnie przerywano, by można było wyjaśnić reguły i sposób gry, zaś spotkanie w Edynburgu dało bodziec do rozwoju piłki w stolicy. Na to, jak wielki wpływ miały te mecze, może wskazywać fakt, że południowe regiony kraju zwane Borders pozostały bastionem rugby. Piłkarscy misjonarze z Queen’s Park musieli bowiem odwołać tam swój mecz z powodu uczestnictwa w Pucharze Anglii, więc na tym obszarze nigdy nie zasiano futbolowych ziaren. Jak wskazuje McBrearty, fakt, że większość populacji Szkocji żyła w centralnym pasie między konurbacjami Glasgow i Edynburga, ułatwił utrwalenie się określonego stylu gry. W Anglii z kolei każdy region miał swoje własne wyobrażenie, jak powinno się grać w piłkę nożną.
Taktyka Queen’s Park w pierwszym meczu międzynarodowym wywołała poruszenie w Anglii, lecz rozprzestrzenienie się gry podaniami w kierunku południowym można przypisać głównie dwóm osobom. Byli to Henry Renny-Tailyour i John Blackburn, którzy wystąpili w szeregach Szkocji w wygranym przez nią drugim meczu międzypaństwowym z Anglią. Obaj byli porucznikami i obaj bronili barw klubu Royal Engineers, przenosząc ze sobą szkocki styl do Kentu. W.E. Clegg, były gracz Sheffield, pisał w „Sheffield Independent” w 1930 roku: „Royal Engineers jako pierwszy zespół wprowadził kombinacyjny sposób gry. Sheffield wygrywało wcześniejsze mecze z nimi, byliśmy jednakże bardzo zaskoczeni, że pomiędzy sezonami [Engineers] studiowali »militarną taktykę futbolu«, w efekcie czego gracze Sheffield zostali dotkliwie pokonani przez nowy sposób gry”.
Idea futbolu bazującego na podaniach została zaszczepiona w piłce szkolnej przez wielebnego Spencera Walkera, gdy ten wrócił jako nauczyciel do Lancing College, gdzie wcześniej sam był uczniem, i zaczął zmieniać „czystą dokuczliwość w ułożony zespół”. Pisał: „Pierwszą rzeczą, którą zacząłem zwalczać, było tłoczenie się wszystkich napastników wokół prowadzącego piłkę. Gromadzili się przy nim niezależnie od tego, dokąd biegł. Stworzyłem więc Regułę Pierwszą: stałe pozycje dla wszystkich napastników i podawanie piłki od jednego do drugiego. Powinniście zobaczyć miny naszych pierwszych rywali, na ich twarzach rysowało się pytanie: »Co my tu robimy?«”.
Mimo sceptycyzmu Alcocka stopniowo stawało się jasne, że podania to przyszłość. Zespół Old Carthusians, który pokonał Old Etonians 3:0 w finale Pucharu Anglii w 1881 roku, był znany ze swoich kombinacji podań, zwłaszcza pomiędzy E.M.F. Prinsepem a E.H. Parrym. Z kolei rok później bramka zdobyta przez Old Etonians, która zatrzymała Blackburn Rovers, pierwszy zespół z północy, który dotarł do finału, padła – jak pisał Green w swojej historii Pucharu Anglii – po „długim dryblingu i podaniu krzyżowym” w wykonaniu A.T.B. Dunna, które dotarło do W.H. Andersona. Nadal jednak Etonians bazowali głównie na dryblingach.
Ostatnie fanfary dla gry dryblingiem zagrały w 1883 roku. Po raz pierwszy w historii Pucharu Anglii do rywalizacji zgłosiło się więcej zespołów spoza Londynu niż z samej stolicy i po raz pierwszy trofeum powędrowało na północ – Blackburn Olympic pokonało w finale Old Etonians. Era amatorstwa – przynajmniej jeśli chodzi o sposób myślenia – dobiegła końca. Co potwierdziło się dwa lata później, gdy angielska federacja zalegalizowała zawodowstwo.
Wszyscy piłkarze Olympic pracowali na pełen etat i powstało niemałe zamieszanie, gdy ich pomocnik, a de facto także trener, Jack Hunter, zabrał ich do Blackpool na obóz treningowy przed finałem. Ewidentnie rozumiał, że wyższości nie da się osiągnąć bez wysiłku, jak zdawało się amatorom. Na początku meczu kontuzja sprawiła, że Etonians musieli grać w dziesiątkę, tak czy inaczej jednak jest wątpliwe, czy byliby w stanie poradzić sobie z nieznaną im taktyką Olympic, polegającą na długich wykopach ze skrzydła na skrzydło. Zwycięska bramka, zdobyta pod koniec dogrywki, była charakterystyczna dla tego, jak wyglądał cały mecz: krzyżowa piłka od Tommy’ego Dewhursta (tkacza) z prawej strony dotarła do wysuniętego na lewej Jimmy’ego Costleya (prządka), który spokojnie pokonał strzegącego bramki Etonians J.F.P. Rawlinsona.
W Szkocji wyższość podań nie była niczym nowym. Felietonista kryjący się pod pseudonimem Silas Marner pisał w „Scottish Umpire” w sierpniu 1884 roku: „Weźmy dowolny klub z czołówki, a będzie można zauważyć jego postęp od momentu, gdy szamotanina ustąpiła miejsca błyskawicznemu dokładnemu podawaniu i poświęcaniu uwagi piłce zamiast podłego pragnienia dokonania zamachu na rywala”.
Nie wszystkich jednak udało się przekonać. Dwa miesiące później, po tym jak Jamestown Athletics przegrali 1:4 w Pucharze Szkocji z Vale of Leven autor o pseudonimie Olympian ostro skrytykował ich grę w rubryce Na skrzydle w „Scottish Umpire”: „Dziel i rządź – tak brzmiało ulubione powiedzenie wielkiego Machiavellego, gdy uczył książęta, jak rządzić (…). Cóż mogę powiedzieć o próbie Jamestown, by, jak mniemam, sprawdzić, ile w tym zdaniu prawdy? Ich założenia były słuszne, niestety doszli do niewłaściwych wniosków. Popełnili poważny błąd: podzielili siebie zamiast przeciwników i zapłacili za to karę. I jakaż to była kara. W Gat tego nie ogłaszajcie! Nie powtarzajcie na ulicach Aszkelonu. Strategia nigdy nie zdoła zastąpić 11 par zwinnych nóg”.
Cóż, a jednak zdoła. I tak właśnie się stało. Ku zdziwieniu tradycjonalistów zarówno w Anglii, jak i Szkocji oznaczało to, że jeden z dwóch środkowych napastników – którzy, jak odkryto, mieli w zwyczaju dublować swoje poczynania przy grze podaniami – został cofnięty, ostatecznie stając się na przestrzeni lat osiemdziesiątych XIX wieku środkowym pomocnikiem w ustawieniu 2-3-5, czyli w piramidzie. Istnieje rozpowszechnione przekonanie, które głosił choćby węgierski trener Árpád Csanádi w swoim wspaniałym i wpływowym podręczniku Piłka nożna, że ustawienie 2-3-5 po raz pierwszy zastosował zespół Uniwersytetu Cambridge w 1883 roku, pewne poszlaki wskazują jednak, że drużyna ta mogła używać owego systemu już sześć lat wcześniej. W końcówce lat siedemdziesiątych XIX wieku hołdował mu też zespół Nottingham Forest, zainspirowany eksperymentami swego kapitana Sama Widdowsona, który oprócz tego wynalazł ochraniacze na golenie.
Z całą pewnością w drużynie Wrexham zagrał środkowy pomocnik, gdy ekipa ta mierzyła się z Druids w finale Pucharu Walii w 1878 roku. Charles Murless, kapitan i obrońca Wrexham oraz agent nieruchomości, zdecydował się wycofać E.A. Crossa z linii ataku, prawdopodobnie dlatego, że uznał, iż szybkość drugiego z napastników, Johna Price’a, wystarczy, by pokryć powstały w ten sposób niedostatek w ataku. Pomysł ten się obronił, gdy James Davies rozstrzygnął zażarty mecz, zdobywszy dwie minuty przed końcem jedyną bramkę spotkania.
Stopniowe rozprzestrzenianie się 2-3-5 oznaczało, że środkowy pomocnik został wkrótce punktem podparcia dla całego zespołu, postacią jakże odległą od posępnego stopera, którym miał się później stać. Był wszechstronnym wielozadaniowcem, zarówno obrońcą, jak i napastnikiem, liderem i dyrygentem, zdobywcą bramek i graczem likwidującym akcje rywala. Był, jak to określił wybitny austriacki dziennikarz piłkarski Willy Meisl, „najważniejszą osobą na boisku”.
Co ciekawe, „Sheffield Independent” w swojej relacji z pierwszego meczu przy sztucznym oświetleniu – pokazowego spotkania między „Czerwonymi” i „Niebieskimi” w październiku 1878 roku – prezentując ustawienie obu zespołów, podaje, że występowało w nich czterech obrońców, pomocnik i pięciu napastników. Nie ma jednakże żadnego innego dowodu, by przez kolejne trzy dekady jakiś zespół grał z więcej niż dwoma defensorami. Wydaje się więc prawdopodobne, że w gazecie opisano ustawienie 2-3-5 z bocznymi pomocnikami, których rolą było powstrzymywanie łączników[5] rywali, zaliczonych tam w poczet nie pomocników, a obrońców.
Oburzenie samą ideą bronienia pojawia się w artykule w „Scottish Athletic Journal” z listopada 1882 roku, gdzie potępia się zwyczaj „pewnych wiejskich klubów”, trzymających dwóch zawodników 20 metrów od własnej bramki, co, jak z przekąsem sugeruje autor, miało służyć głównie „zapewnieniu bramkarzowi możliwości pogawędki”. Podobnie potępiony został Lugar Boswell Thistle, klub z hrabstwa Ayrshire, a to za atakowanie tylko dziewięcioma zawodnikami. Reakcjoniści jednak toczyli bitwę, której nie mogli wygrać; grając w ustawieniu 2-3-5, Dumbarton pokonało Vale of Leven w finale Pucharu Szkocji w 1883 roku.
Sukces Preston North End udowodnił wyższość ustawienia 2-3-5. Początkowo był to klub krykieta i rugby, który w 1878 roku zdecydował się zagrać „jednorazowo” według reguł związkowych przeciwko Eagley. Nie zarejestrowano ustawienia zawodników w tym meczu, ale w listopadzie kolejnego roku Preston North End starł się z Halliwell, grając w klasycznym 2-2-6, czyli dwoma obrońcami, dwoma pomocnikami, dwoma prawoskrzydłowymi, dwoma lewoskrzydłowymi i dwoma środkowymi napastnikami. Preston dołączyło do Federacji Piłkarskiej Lancashire przed sezonem 1880/81 i choć początkowo zespół miał problemy, pojawienie się w drużynie gromadki zawodników ze Szkocji – tylko formalnie niezawodowców – odmieniło klub. W 1883 roku po raz pierwszy podawano skład Preston w ustawieniu 2-3-5. Nie do końca wiadomo, kto był pomysłodawcą gry w tym systemie, jest jednak pewne, że James Gledhill, nauczyciel i lekarz z Glasgow, poprowadził serię wykładów, w których „pokazywał przy tablicy, czego można dokonać, dysponując składem wyselekcjonowanych ekspertów” – jak pisał w historii tego klubu David Hunt. Używając tego systemu, Preston wygrało dwa pierwsze sezony rozgrywek ligi angielskiej, w debiutanckim nie przegrywając ani jednego meczu.
Anglia po raz pierwszy zagrała w ustawieniu 2-3-5 przeciwko Szkocji w 1884 roku, do października zaś system ten na tyle się rozpowszechnił, że gdy Notts County przyjechało na północ na mecz towarzyski z Renfrewshire, „Scottish Umpire” wydrukował ich skład w formacji 2-3-5 bez żadnych komentarzy. Reprezentacja Szkocji pierwszy raz użyła piramidy w 1887 roku, wywołując wiele narzekań, że małpuje coś, co początkowo było angielską taktyką. Ton zamieszczonej w 1889 roku w „Scottish Referee” charakterystyki gracza Celticu Jamesa Kelly’ego sugeruje, że u schyłku dekady debata była zakończona: „Wiele osób wierzy, że gdy Szkoci wprowadzili pozycję środkowego pomocnika, poświęcili wiele z tego, w czym tkwiła siła ich gry. Nie podzielamy jednak tej opinii. Jeśli graczami, którzy mieliby wypełniać tę przestrzeń w naszych klubach, byliby piłkarze pokroju pana Kelly’ego, nie pojawiłaby się w tej kwestii żadna różnica zdań ani żaden powód, by żałować pójścia śladami Anglików”.
Przez następne trzy i pół dekady niewiele się zmieniło. Przynajmniej w Wielkiej Brytanii 2-3-5 pozostało standardem, choć nie oznacza to, że nie istniały od tej reguły odstępstwa. Sugestia, że często toczono teoretyczne i skomplikowane dyskusje o taktyce, byłaby myląca, ale w latach przed pierwszą wojną światową wzrastało zainteresowanie tym, jak powinno się grać. Futbol epoki edwardiańskiej na pewno nie polegał na pojawianiu się zespołu na boisku i graniu w ten sam sposób tydzień po tygodniu.
Przykładowo w latach 1907–1914 w „Sheffield Telegraph and Star Sports Special” pojawiły się 64 artykuły instruktażowe, zaś Football Compendium (Piłkarskie kompendium) Petera J. Seddona wymienia 12 książek lub podręczników poświęconych tej dyscyplinie, wydanych pomiędzy 1898 a 1912 rokiem, z których dziewięć zostało napisanych przez lub przy udziale zawodowych piłkarzy. Ponadto ukazała się seria artykułów Leaves from my Notebook (Kartki z mojego notatnika), podpisanych pseudonimem Looker-On – najczęściej ukrywał się pod nim szkocki dziennikarz Bruce Campbell – w których omawiano elementy taktyki oraz stylu i często wchodzono w interakcję z czytelnikami. Jak zauważa Alex Jackson z brytyjskiego Narodowego Muzeum Futbolu, ekspert w dziedzinie piłki nożnej z czasów sprzed pierwszej wojny światowej, osią niemal każdej debaty jest fundamentalna różnica między grą krótkimi podaniami Szkotów i bardziej bezpośrednim stylem rozpowszechnionym w Anglii.
Jednakże dylematy takie jak szkockość kontra angielskość, krótkie czy długie podania, mądrość czy siła były tylko częścią dyskusji. Trzeci z instruktażowych felietonów z „Sheffield Telegraph and Star Sports Special” został napisany przez Percy’ego Sandsa, środkowego pomocnika Woolwich Arsenal. Zawodnik zadał pytanie: „Czy piłka staje się bardziej naukowa?” i zauważył, że namysł nad tym, jak powinno się grać, osiągnął już taki stopień, że „słyszy się o przyjęciu różnych kombinacji, na przykład otwartej gry, krótkich podań, poruszania się w trójkątach, metody »kopnij i biegnij«, indywidualnej i tak dalej”.
Abstrakcyjne myślenie powoli zaczęło się zakorzeniać. Taktyczna debata miała wejść do głównego nurtu w następnej dekadzie w naddunajskich kawiarniach, ale w pewnym stopniu działo się to także w edwardiańskiej Anglii. W 1913 roku w artykule Gra lewego obrońcy George Utley z Sheffield United analizował zwycięstwo Barnsley w Pucharze Anglii rok wcześniej: „Barnsley nie zawdzięcza sukcesu bezmyślnej piłce. Wiele razy, i zawsze przed meczami z wielkimi drużynami, długo debatowaliśmy w szatni czy gdziekolwiek indziej i ustalaliśmy pewne sposoby rozgrywania akcji. Kiedy byliśmy w Lytham, przygotowując się do finału Pucharu Anglii, zaczęliśmy rozmawiać w ten sposób po obiedzie. Trener nagle się poderwał, zebrał 22 kostki cukru i rozstawił je po całym stole, zgodnie z pozycjami rywalizujących ze sobą jedenastek, a następnie nimi ruszał i w ten sposób zawczasu przewidział, jak [George] Lillycrop zdobędzie pierwszą bramkę i jak wygramy 2:0”. W rzeczywistości Barnsley zremisowało z West Bromem 0:0, a potem w powtórce zwyciężyło 1:0 dzięki golowi strzelonemu przez Harry’ego Tufnella dwie minuty przed końcem dogrywki. Najważniejsza kwestia dotyczyła jednak czegoś innego: Barnsley, choć postrzegane przez wszystkich jako przykład tradycyjnego angielskiego stylu, modyfikowało swoją grę w zależności od rywali.
Tom Boyle, kapitan Burnley i Barnsley, stał twardo na stanowisku, że „drużyna, która zawierzy lepszej taktyce, ostatecznie wygrywa, zaś kapitan w dużej mierze decyduje o przyjętym sposobie gry. Możliwości wdrażania strategii w piłkarskim zespole są nieograniczone. Kapitan musi wypatrywać słabości u przeciwnika i kierować grę w tę część boiska, która pozwoli jak najlepiej wykorzystać odkrytą słabość, a następnie nakaże ciągłe uderzanie tam, gdzie pancerz przeciwnika jest słabszy. W przyszłości drużyny będą zawdzięczały zwycięstwa nade wszystko taktyce, a szczęśliwym będzie zespół, który ma geniusza za kapitana – człowieka biorącego te obowiązki na siebie”.
Te słowa podnoszą dwie istotne kwestie. Po pierwsze, to kapitan, nie zaś trener czy menedżer, określał taktykę, a jego rola zdecydowanie bardziej przypominała rolę kapitana we współczesnym krykiecie niż w piłce. Po drugie, Boyle modyfikował ustawienie 2-3-5. Miał kierować piłkę na jedną czy drugą flankę, zamiast całkowicie zmieniać pozycje graczy. Równocześnie jego myślenie wydaje się bardzo nowoczesne, bo uznaje on, że w taktyce niewiele jest prawd absolutnych: „W piłce nożnej taktyka musi zawsze pozostawać zależna od umiejętności zawodników drużyny, by dało się ją efektywnie zrealizować. W związku z tym ciężko ustanowić twarde i sztywne reguły”.
Preston, które sięgnęło po dwa pierwsze tytuły ligowe, oraz Sunderland i Aston Villa, które dominowały w angielskiej piłce w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, a także Newcastle z kolejnej dekady, polegały mocno na imporcie zawodników ze Szkocji. Tym samym, co logiczne, zespoły te grały szkockim stylem krótkich podań. „Piłkarze wymieniali się lekkimi podaniami tu i tam, torując sobie drogę naprzód dzięki krótkiemu i gwałtownemu zagrywaniu piłki od jednego zawodnika do drugiego” – wyjaśniał Frank Buckley, obrońca Birmingham i Derby, a później nowatorski menedżer Wolves.
Słynny kapitan Newcastle Colin Veitch wiązał wprowadzenie tego stylu w swoim zespole z pozyskaniem napastnika R.S. McColla z Queen’s Park (lepiej znanego jako „Toffee Bob”, gdyż razem z bratem założył sieć kiosków z gazetami). W drużynie był także lewy pomocnik Peter McWilliam, który przeszedł z Inverness Thistle rok wcześniej. Miał się później stać bardzo wpływowym menedżerem Tottenhamu Hotspur, zaproponował także opis stylu gry McColla, który przedrukował Looker-on. Punktem wyjścia było „świetne przyjęcie”, po którym następował „szybki rzut oka na boisko, dzięki czemu zdawał się zapamiętać wszystko. W tej samej chwili wychodziło pięknie mierzone podanie, zawsze sunące po ziemi do kolegi z drużyny na najkorzystniejszej pozycji, po czym [McColl] zajmował miejsce, na którym po otrzymaniu piłki powrotnej w największym stopniu zagrażał rywalowi. Zdawał się widzieć kilka »ruchów« równocześnie, zupełnie jak w grze w warcaby. Wiele razy widziałem, jak podaje i zajmuje pozycję na zagranie powrotne, wiedząc, że zanim piłka do niego dotrze, będzie musiała przejść prawdopodobnie przez dwóch albo i więcej jego partnerów”.
Na tym polegało sedno szkockiego stylu gry, a drobna w zasadzie ewolucja gry podaniami i ruchu bez piłki pierwszy raz zaskoczyła niczego niepodejrzewających Anglików w 1872 roku. Wariacja gry podaniami spopularyzowana w Newcastle była tak zwaną grą w trójkącie, która polegała na podaniach pomiędzy pomocnikiem, łącznikiem i skrzydłowym na jednej lub obu flankach. Występujący na różnych pozycjach na lewej stronie boiska Bob Hewison z Newcastle określał to mianem „gry trójstronnej” albo „gry na szóstego napastnika”, co sugeruje ofensywną naturę tego rozwiązania. Mówił: „Znawcy uznają to za esencję czystego futbolu, nauki i sztuki z przeszłości”. Taki styl gry pojawiał się jednak stosunkowo rzadko, głównie dlatego, że niełatwo go było wdrożyć we właściwy sposób. Hewison pisał: „Nie można przywiązywać zbyt wielkiej wagi do indywidualności, myślenia, możliwości przystosowania się, szybkości. Wymagania są tak wielkie, że tylko prawdziwy artysta jest w stanie grać w ten sposób. Nie ma jednak powodu, dla którego nie powinno się kultywować tej sztuki, gdyż to ona ucieleśnia czysty futbol”.
Mogło się to wydawać oczywiste dla niego czy dla kogokolwiek, kto miał styczność ze szkockim futbolem, ale w południowej Anglii przetrwało przekonanie, że piłka nożna w czystszej postaci powinna bazować na mięśniach. Corinthians, prowokacyjnie amatorscy obrońcy najlepszych – przynajmniej we własnym mniemaniu – tradycji futbolu, nadal zachęcali do dryblingu i gry siłowej. Klub został założony przez Nicholasa Lane’a Jacksona, urzędnika angielskiej federacji, który walczył z korzystaniem przez Preston z zawodowych piłkarzy i upierał się, że „podawanie do przodu w biegu” powinno być wyznacznikiem stylu. C.B. Fry, do którego wielu sportowych osiągnięć można zaliczyć także grę w Corinthians, mówił: „Cała linia napastników biegnie razem i nie zatrzymuje się, dopóki nie straci piłki lub nie strzeli na bramkę. Sporo z tych naukowych i niezmiernie mądrych krótkich podań zawodowych napastników obejmuje zatrzymywanie i robienie uników w tył; metoda ta często pozwala utrzymać piłkę, spowalnia jednak falę ataku”.
Może to brzmieć mało subtelnie, lecz pod koniec XIX stulecia środkowym napastnikiem Corinthians był G.O. Smith, który bardziej skupiał się na dostarczaniu piłki do skrzydłowych i innych partnerów z drużyny niż na wykańczaniu akcji samodzielnie, przez co być może był pierwszym sygnałem pojawienia się w przyszłości „fałszywej dziewiątki”. Snajper Steve Bloomer, który grał ze Smithem w reprezentacji Anglii, opowiadał, że zawodnik Corinthians „odmienił rolę środkowego napastnika i z gracza wykańczającego samodzielnie akcje stał się piłkarzem łączącym linię napadu, a praktycznie całą drużynę”.
Na poziomie profesjonalnym bardziej bezpośredni styl objawiał się zwykle otwartą grą lub wykorzystaniem skrzydeł. „Najbardziej niebezpieczną formą gry w ataku jest wymienny, otwarty styl z długimi podaniami ze środka na skrzydła oraz od łączników na jednym boku do zawodników na drugiej flance – wyjaśniał lewy łącznik Sheffield Wednesday Andrew Wilson. – Jeśli rozprowadzasz piłkę w ten sposób, obrońcy nie wiedzą, jak się ustawić. Mogą próbować docisnąć napastnika, który ma piłkę, ale gdy ten szybko się jej pozbędzie, mają kłopot”. Prawy łącznik Wednesday Billy Gillespie dodawał, że taktyka obejmowała „wykopy od łącznika w kierunku przeciwległego skrzydłowego i długie zagrania od środkowego napastnika w każdym kierunku”. Styl ten był praktykowany choćby przez Blackburn Olympic, a następnie został rozwinięty przez West Bromwich Albion w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku. Ta ostatnia drużyna przegrała finały Pucharu Anglii w latach 1886 i 1887, niewielu też dawało jej szanse w finale w 1888 roku. Spotkali się w nim z potężnym Preston – zespołem, który w jednej z wcześniejszych rund pokonał Hyde 26:0. Gracze Preston byli tak pewni swego, że spytali sędziego, majora Francisa Marindina, czy mogą się sfotografować z pucharem przed pierwszym gwizdkiem. W odpowiedzi usłyszeli: „Czyż nie powinniście go najpierw zdobyć?”.
Gracze Preston narzekali później, że zesztywnieli na brzegach Tamizy, oglądając wcześniej tego samego dnia zawody wioślarskie Univesity Boat Race. Jakikolwiek byłby jednak powód, w spotkaniu rozgrywanym przed 17 tysiącami osób, pierwszym w historii futbolu wyprzedanym meczu, „otwarta gra i długie podania West Bromwich”, jak opisywał to Geoffrey Green, doprowadziły tych ostatnich do zwycięstwa 2:1. Kluczową rolę w ich wygranej odegrał drobny prawoskrzydłowy W.I. Bassett, który został tego wieczoru wybrany do zespołu Anglii na mecz z Walią i pozostał podstawowym zawodnikiem drużyny narodowej przez kolejnych osiem lat. Green pisał o nim: „W jego czasach skrzydłowi mieli w zwyczaju dobiegać do narożnika boiska przed wrzuceniem piłki przed bramkę, ale Bassett nigdy nie był zakładnikiem tego sposobu gry. Wierzył w błyskawiczne zyskiwanie terenu (był porażająco szybki) i dostarczanie piłki tak dokładnie i tak prędko, jak to możliwe, nim defensywa będzie miała czas się odbudować”.
Bardzo wcześnie pojawiło się poczucie, że styl polegający na krótkich podaniach był zarezerwowany dla wielkich drużyn, a gra długą piłką – dla zespołów z być może mniejszymi umiejętnościami, starającymi się jednak wyciągnąć z nich co się da. Green pisał dalej: „Oto była drużyna z zawodnikami wygrzebanymi wyłącznie z hrabstwa Staffordshire, z funduszem płac nieprzekraczającym dziesięciu funtów tygodniowo, mierząca się z potężnym Preston, zespołem sowicie opłacanych artystów, w tym wielu uznanych szkockich ekspertów”.
W Szkocji nie było jednakże żadnych wątpliwości, że czysty futbol polega na grze krótkimi podaniami; być może najłatwiej było to dostrzec dziennikarzom z Glasgow, gdy porównywali ów styl ze stylem gry długimi piłkami klubów z Dumbartonshire, takich jak Renton, Vale of Leven czy Dumbarton. Gdy w 1888 roku Renton, zdobywcy Pucharu Szkocji, pokonali West Bromwich Albion, zdobywców Pucharu Anglii, w tak zwanym Meczu Mistrzów Świata, zwycięzcy grali tak topornie, że szkocka prasa, otwarcie opowiadająca się za grą podaniami w stylu Queen’s Park, wyrażała współczucie dla West Bromu. Zważywszy, że ci ostatni byli znani z bezpośredniej gry, można otrzymać wyraźną wskazówkę, w jakim stopniu styl Renton odbiegał od wzorca Queen’s Park.
Zamiłowanie Dumbartonshire do długich piłek było tak znane, że gdy Barnsley w 1912 roku zawitało do Glasgow, by zagrać mecz towarzyski z Celtikiem, zapowiedź ze „Scottish Umpire” przeciwstawiała „krótką i artystyczną grę” Celticu „zuchwałym i śmiałym piłkarzom Barnsley, grającym w stylu starego Renton”. Spotkanie zakończyło się wynikiem 1:1, co skłoniło felietonistę z rubryki Notatnik sędziego do wysnucia następującego wniosku: „Przyzwyczailiśmy się w przeszłości do cudu niemal maszynowych podań Aston Villi i genialnych umiejętności indywidualnych niektórych graczy West Bromwich, nigdy jednak nie widzieliśmy takiej kombinacji artystycznych zdolności, nieskrępowanego entuzjazmu i ryzykanckiej taktyki, jaką zaprezentowali gracze z Yorkshire. Wydawało się, że niektórym nie podoba się ta brawurowa postawa, ale tak wygląda nowy angielski styl (…). Warto było przebyć daleką drogę, by zobaczyć ten mecz dla samego kontrastu stylów. Celtic zasłużył na wyrazy uznania za sposób, w jaki stawił czoła tak bardzo zdeterminowanym przeciwnikom. To był pierwszy mecz Barnsley w tym sezonie, co wiele mówi o jakości ich treningu, bo zawodnicy po zejściu z boiska wyglądali niemal tak samo świeżo jak wtedy, kiedy wychodzili z szatni”. Ta drużyna Barnsley była postrzegana w Anglii jako postępowa, ale w Szkocji oceniano ją niewiele lepiej niż ignorantów z Dumbartonshire, co wiele mówi o kierunkach, w których podążyła piłka w obu tych krajach.
Jak zauważa Alex Jackson, istniała również opinia, że gra podaniami była odpowiednia do występów w lidze, zespół musiał jednak być bardziej bezkompromisowy, jeśli chciał zdobyć Puchar Anglii, w których to rozgrywkach najmniejsze potknięcie oznaczało odpadnięcie z rywalizacji. W artykule z trzeciego numeru kwartalnika „Blizzard” autor ten opisuje, w jaki sposób Newcastle po przegraniu trzech z pięciu ostatnich finałów Pucharu Anglii zmieniło nastawienie i zaczęło grać w twardszym i bardziej bezpośrednim stylu, aż wreszcie w 1910 roku pokonało Barnsley w powtórce finału. W innym artykule o początkach taktyki Jackson pisał: „Bardziej bezpośredni styl był także korzystniejszy w pucharowych starciach w Anglii, bo reguły tych rozgrywek zachęcają do położenia dodatkowego nacisku na werwę, odbiory, szybkość, które przyczyniały się do szczególnie fizycznej natury angielskiego futbolu”.
W tym kontekście intryguje, że wymieniając różne metody gry, Percy Sands miał wspomnieć także o stylu kick and rush (kopnij i biegnij). Z pewnością nie jest to sposób grania, który jakikolwiek trener mógłby świadomie popierać, Jackson zaś nie znalazł żadnego przykładu gracza, który opisując swoją drużynę, stwierdziłby, że prezentowała taki styl. Jak się wydaje, wskazuje to na wzrastające tempo i agresywność w grze w latach przed pierwszą wojną światową, a precyzyjniej rzecz ujmując – na intensywność charakterystyczną dla meczów pucharowych.
Problem nadmiernego tempa gry był dotkliwy zwłaszcza w Anglii. Zagadnienie to stało się głównym zmartwieniem dwie dekady później, ale nawet przed pierwszą wojną światową istniała świadomość, że angielska piłka zaczyna kłaść nacisk na szybkość, być może aż w szkodliwym dla futbolu stopniu. Looker-On (choć trzeba wziąć poprawkę, że autor ten był Szkotem) pisał w 1910 roku: „Po dogłębnym zapoznaniu się i ze szkockim, i z angielskim futbolem nie waham się napisać, że gra Szkotów jest w istocie wolniejsza, choć moim zdaniem osiągają oni ten sam rezultat co Anglicy mniejszym wysiłkiem. To, że najwyższej klasy piłka w Szkocji opiera się bardziej na kalkulacji, planowaniu i jest w konsekwencji wolniejsza niż w Anglii, przyznają praktycznie wszyscy Szkoci i mogę powiedzieć (…), że co do zasady są z tego bardzo dumni. Tamtejsze wiejskie kluby grają mecze przypominające przeciętne starcie w lidze angielskiej, lecz w kręgach najlepszych klubów zwykle określa się je z pogardą jako »mecze wiejskiego kopnij i biegnij«. Nie licząc piłki nożnej, Szkoci są tak samo szybcy jak Anglicy, ale podczas meczu w większym stopniu niż ci drudzy wydają się uprawiać »grę myśli«”.
Trzy lata później Looker-On udoskonalił swoją argumentację, zwracając uwagę, że różnica w szybkości i nacisku w grze Anglii i Szkocji nie sprowadza się tylko do piłkarzy, ale jest częścią szeroko pojętej kultury gry: „W Szkocji gra jest wolniejsza, gdyż szkoccy kibice rozumieją, że gdy zawodnik zacznie przemieszczać piłkę po boisku, niekoniecznie wykonuje całą tę pracę tylko po to, by pokazać, jaki jest bystry. Szkoccy kibice są świadomi, że pod koniec dryblingu zawodnik może ściągnąć na siebie większość defensywy przeciwnika, w efekcie czego, kiedy zagra podanie, jego partner ma otwartą drogę do bramki. W Anglii zawodnik, który próbuje zagrać w ten sposób, nie powinien mieć zdaniem obserwatorów żadnych wątpliwości. Zaleca mu się pozbycie się piłki albo przeprowadzenie indywidualnej akcji. Szkocki styl gry jeszcze bardzo długo nie będzie popularny w Anglii, przynajmniej dopóki ludzie go nie zrozumieją. Kilka osób mówiło mi: »Ileż to sukcesów [Johnny] Walker lub [Jimmy] McMenemy mogliby odnieść w Anglii«, lecz nigdy się z tym nie zgadzałem. Obaj wspaniali napastnicy zostaliby wygwizdani na niemal każdym angielskim stadionie, bo ludzie po prostu nie zrozumieliby, co ci piłkarze usiłują zrobić”.
Gracze byli świadomi, że szybkość ma negatywny wpływ na grę. „Powiedzieć, że zawodnikowi brakuje szybkości, to w oczach większości śledzących piłkę ludzi wyraz najwyższego potępienia” – komentował w 1914 roku skrzydłowy West Bromu A.C. Jephcott, czego efektem było „zdegradowanie rzemiosła i mądrości, taktyki i kontroli nad piłką do elementów drugorzędnych”. Urodzony w Lancashire skrzydłowy Jocky Simpson, który w młodym wieku przeniósł się do Szkocji i grał w Falkirk i Blackburn Rovers, nie miał wątpliwości, że angielska piłka jest szybsza, i właśnie ten fakt obarczał winą za malejącą liczbę goli w latach przed wojną: „Moim zdaniem ogromna szybkość, z jaką się gra, jest główną przyczyną słabych wyników strzeleckich. Wydaje mi się, że zbyt wiele uwagi poświęca się samej idei »parcia do przodu«”.
Niemniej – z szybką czy wolną grą, krótkimi podaniami, ustawieniem w trójkątach, przerzutami między skrzydłami czy nawet ze staromodnym dryblingiem – piramida pozostawała oczywistością do 1925 roku, gdy zmiana przepisu o spalonym doprowadziła do wykształcenia w Anglii systemu W-M. Tak jak kiedyś drybling i zmasowany atak były jedynym słusznym rozwiązaniem, tak 2-3-5 stało się kolejnym kamieniem milowym w rozwoju taktyki.