Opowiadania pełne pasji - Kaczanowski Adam - ebook

Opowiadania pełne pasji ebook

Kaczanowski Adam

3,5

Opis

Niewiele jest w języku polskim słów o tak wielu znaczeniach i odcieniach jak pasja. Pasja może oznaczać ochotę, namiętność, gniew lub cierpienie.  Mówiąc „pasja” myślimy o silnym, namiętnym upodobaniu do czegoś. Przychodzi nam na myśl szlachetna, twórcza pasja. W innej sytuacji możemy użyć tego słowa mówiąc o gniewie czy nawet furii. Miewamy własne pasje lub doprowadzamy kogoś do pasji. Pasja może mieć również znaczenie religijne, wtedy oznacza mękę i cierpienie. „Opowiadania z pasją” muszą więc być zbiorem pełnym namiętności. Jedenastu pisarzy zmierzyło się z tym tematem z prawdziwą pasją. A wydawcy pozostaje mieć nadzieję, że dla czytelnika zbiór ten okaże się po prostu pasjonujący.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (22 oceny)
3
9
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OPOWIADANIA PEŁNE PASJI

MONIKA SZWAJA BARTEK ŚWIDERSKI MACIEJ PRZEPIERA ZOFIA MOSSAKOWSKA IWONA MENZEL IRENA MATUSZKIEWICZ JAROSŁAW KLEJNOCKI

Copyright © 2008 wydawnictwo MG, Ewa Malinowska-Grupińska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-065-6

Projekt okładki: Maciej Sadowski

Opracowanie redakcyjne: Urszula Przasnyk,

Wydawnictwo MG

Skład i łamanie: Fabryka Wyobraźni

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

KAPELUSZ Z RAJEREM

Monika Szwaja

Plim, plum.

Pociąg osobowy do… wjedzie na peron… blablabla.

No to co, że wjedzie? Lepiej byłoby, gdyby nie wjeżdżał. Lepiej byłoby, żeby w ogóle nie było pociągów. Żeby nie było torów ani dróg, ani autobusów i żeby nie można było nigdzie jeździć. Żeby nie było tych wszystkich ludzi dookoła, głupawo ożywionych… no, po co oni się tak zaraz ruszyli? Przecież on dopiero wjedzie. Jak wjedzie i stanie, to sobie wsiądą. Ludzie są beznadziejni. Wszystko jest beznadziejne.

Anna Karenina.

Anna Karenina?!

Nie, to bez sensu. Potem się wygląda mało estetycznie. Poza tym można rzucać się pod koła parowozu buchającego złowieszczo parą, a nie pod tę kretyńską lokomotywkę pomalowaną na kolor… co to właściwie za kolor? Jakiś taki… fizjologiczny.

– Pani wsiada czy nie? Bo pani nie zdąży! Zaraz rusza!

A co go to obchodzi? I czego się tak szczerzy? Kto go upoważnił? Że ma ten idiotyczny lizaczek, to jeszcze nie wszystko. I mundurek wymuskany. Pewnie mu go mamusia prasuje przed wyjściem do pracy.

No dobrze. I tak musi wsiąść, nie będzie tu sterczała do następnego pociągu.

Wymuskany unosił już lizaczek energicznym gestem, kiedy Agnieszka wspięła się na stopień wagonu, demonstracyjnie odwracając się od jego cacanego mundurka i amerykańskiego uśmiechu na wszystkie trzydzieści dwa zęby. A może na sześćdziesiąt cztery. Promocja była na szczęki.

Przeszła dwa i pół wagonu, zanim udało jej się znaleźć pusty przedział. Usiadła na miejscu przy oknie i natychmiast zalała się łzami.

Może jednak trzeba było wziąć przykład z Anny Kareniny! Przecież i tak życie w zasadzie się skończyło!

– Dzień dobry pani! Przepraszam, ale ja sobie to miejsce zajęłam… z biegiem pociągu, ja nie mogę jechać plecami do kierunku jazdy, bo mi się robi niedobrze!

Teraz Agnieszce zrobiło się niedobrze. A skąd ta baba się tu wzięła? Demonstracyjnie podniosła oczy. Cholera. Faktycznie, na półce leży jakaś obrzydliwa torba w stylu doktor Quinn. Albo nawet doktora Dolittle. Baba cała dziwna jakoś, stara i wielka, omotana zwojami bladoróżowej szaty, z debilnym kapelusikiem na głowie. Debilny kapelusik zdobi jeszcze bardziej debilne pióro.

Baba wygląda jakby żywcem przeniesiona z jakiejś sztuki Shawa. Ciotka Augusta z „Brata Marnotrawnego”. Albo inna ciotka. Może ciotka Karola? Ta prawdziwa, co przyjechała, nie przebrany facet. W każdym razie prosto z teatru!

Z teatru…

Nowiutkie i bardzo obfite potoki łez spłynęły po policzkach Agnieszki.

Baba przestała się zapierać przy miejscu zgodnym z kierunkiem jazdy, usiadła naprzeciwko Agnieszki i wbiła w nią świdrujące spojrzenie małych niebieskich oczek.

– Co się stało? Czy ja mogę pomóc?

– Nie może pani. I niech się pani nie wtrąca. To nie jest pani sprawa.

– Ja wiem, że nie moja. Ale nie mogę patrzeć, jak ktoś tak strasznie płacze.

– Dlatego wsiadłam do pustego przedziału, żeby sobie popłakać spokojnie! A pani przyszła i próbuje… kto panią upoważnił do tego, żeby włazić człowiekowi z kopytami do duszy?

– Z kopytami?

Baba spojrzała ciekawie na swoją lewą nogę. Agnieszka zerknęła za nią. No, rzeczywiście, może nie z kopytami. Taka wielka baba i taką ma małą, zgrabną nóżkę. Ale ten kapelusik jest debilny!

– Myśli pani, że pani wszystko wolno? Bo ma pani jakiś debilny kapelusik z debilnym piórkiem…

Tu Agnieszka poczuła, że chyba się jednak zagalopowała.

– Przepraszam. To ja siądę gdzie indziej.

– Siedź już, dziecko. I rycz sobie, ile chcesz, tylko powiedz, co ci się nie podoba w moim kapeluszu? A to piórko nazywa się rajer, wiesz?

– Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.

– Och, naprawdę? – zagrzmiała baba niespodzianie tubalnym głosem. – A wiesz, że to piórko grało na scenie Teatru Narodowego?

No proszę. Jednak w teatrze. Och, ma się to wyczucie.

– Niech mi pani nie mówi o teatrze…

– Nie rycz tak strasznie, bo rodzona matka cię nie pozna. Masz tu chusteczki, weź całą paczkę.

– Rodzona matka i tak mnie nie będzie chciała znać!

– O, a czemu tak myślisz? – zaciekawiła się baba w kapeluszu z rajerem. – Matki na ogół nie są takie złe…

Agnieszka użyła czterech chusteczek i doprowadziła się do jakiego takiego wyglądu.

– Ja się ze swoją pożarłam – oznajmiła smętnie. – Z ojcem też.

Baba nic nie powiedziała, pewnie czuła, że teraz zwierzenia popłyną już same.

– Oni oboje są lekarzami. I chcieli, żebym poszła na medycynę, koniecznie, żebym była pediatrą i leczyła te małe, kochane dzieci. A ja nie lubię dzieci. To znaczy, one mnie mało obchodzą. Mnie, proszę pani, obchodzi wyłącznie teatr. Ja muszę grać! Muszę! I się uparłam, że nie pójdę na żadną medycynę tylko do szkoły teatralnej…

Potoki łez znowu wezbrały.

– Nie becz, dziecko. No i co?

– No i oblałam! Oblałam! Dzisiaj podali wyniki!

– I dlatego tak strasznie rozpaczasz?

– No pewnie! Pani wie, co ja teraz będę miała? Oni mnie zmuszą do zdawania na medycynę, a ja po pierwsze, nie chcę, a po drugie, nigdy w życiu się nie dostanę na Akademię Medyczną, matka mnie przeklnie, a ojciec dołoży…

– Jak to dołoży? Fizycznie?

– Nie, fizycznie nie. Moralnie mi nie dadzą żyć. Fanaberie. Głupoty. Tak mówili. Teraz będą mieli używanie. Wyszło na ich!

Baba wyjęła z kieszeni następną paczkę chusteczek.

– I co zamierzasz zrobić?

– Nie mam pojęcia. Chyba się zabiję.

– No, no. To by było zupełnie bez sensu. Musisz walczyć.

– Jak walczyć? Jak? Z rodzicami?

– Skoro wam się rozmijają poglądy, to musisz walczyć z rodzicami. Chyba że jednak chcesz leczyć małe kochane dzieci?

– W życiu! To znaczy, ja nie mam nic przeciwko dzieciom… ale rozumie pani. Mnie interesuje tylko teatr. Tylko. Przez całe liceum przygotowywałam się wyłącznie do tego. Mój polonista mówi, że mam prawdziwy talent. No i co z tego? Przepadłam.

– Masz tu chusteczkę…

– Dziękuję. A co pani mówiła o tym piórku… to znaczy rajerze? Ono naprawdę w Narodowym?… Ja od razu pomyślałam, że ten kapelusz jest jak z jakiejś komedii z dziewiętnastego wieku, no, góra z pierwszej połowy dwudziestego…

Baba uśmiechnęła się uśmiechem tajemniczym.

– Nieźle, nieźle… Chciałam powiedzieć, ciepło, ciepło. Prawie gorąco. Miałaś na myśli jakąś konkretną?

– Wstępnie myślałam o „Bracie marnotrawnym” Shawa…

– No proszę! Dziecko, ty masz teatr we krwi! Ty się nie poddawaj! Ty walcz o swoje!

– Naprawdę? Zgadłam?

– Strzał w dziesiątkę. W podobnym grałam lady Bracknell… a rajer był ten sam. W siedemdziesiątym pierwszym. Hanuszkiewicz był wtedy dyrektorem… uwielbiał mnie. Ciebie jeszcze na świecie nie było.

– Grała pani?!

– Dziecino… Czterdzieści lat grałam w teatrze… Czterdzieści! Przestałam w końcu, bo nie chciałam, żeby mnie wyprowadzano na scenę siłą, jak Ćwiklińską. Poza tym skończył się popyt na stare hrabiny, a ja tam nie przepadałam nigdy za tą nowoczesną sztuką, co to stara kobieta wysiaduje… na śmietniku. Fuj.

Agnieszka przestała wylewać łzy i przyglądała się swojej rozmówczyni zafascynowana.

Aktorka. Prawdziwa. Żywa, chociaż stara. Grała w Narodowym!

I nie taka nabzdyczona, jak ci ważniacy w komisji…

Jak ona się nazywa?!!!

Nie, nie wypada pytać. Wielkie aktorki powinna znać, skoro chce zdawać do szkoły teatralnej.

Jakie zdawać, przecież oblała.

– Tylko mi znowu nie zaczynaj ryczeć, dziecko! Aktorka powinna mieć charakter! Jak ty chcesz wytrzymać stresy sceny, jeżeli padasz pod byle powiewem wiatru? Przecież pierwszy lepszy reżyser doprowadzi cię do załamania nerwowego! Jak ty zniesiesz krytykę? Chyba nie myślisz, że będą cię wyłącznie chwalić!

– Przecież i tak mam to już z głowy – powiedziała Agnieszka ponuro.

– Kto ci powiedział? Chcesz rezygnować po pierwszym podejściu? A wiesz, ile razy ja podchodziłam? Cztery razy! Cztery razy zdawałam do szkoły aktorskiej! Zelwerowicz mnie nie znosił, nie podobałam mu się, mówił, że jestem za wielka i za brzydka. Ale jak przestałam na egzaminie udawać Julię i Ofelię, tylko przygotowałam sobie coś komicznego, popłakał się ze śmiechu i skapitulował. Może ty też nie byłaś sobą na tym egzaminie? Lirykami pojechałaś, co? I tu cię mieli! Oni tylko na to polują. A ty ładna dziewczynka jesteś, chociaż nos masz jak kartofelek, to nie jest uroda na amantkę, ty możesz być charakterystyczna! Taki nos to jest skarb! Taka wyrazista buzia! Tylko zostaw smędzenie smutaskom. Ty się dobrze zastanów, co ci najlepiej leży, i myśl już o egzaminach za rok!

– A co ja będę robić przez rok? Rodzice uważają, że muszę studiować…

– A wiesz, co ja robiłam, jak mnie tak oblewali przez trzy lata z rzędu? Pracowałam, gdzie się dało. Nawet sprzątałam u jednych państwa i byłam kelnerką w barze mlecznym! Wiesz, jak tam śmierdziało starą ścierką? Latałam do wychodka, puszczałam pawia i wracałam! Wracałam, bo miałam przed sobą cel!

– Myśli pani, że powinnam?

– Skoro chcesz na scenę, to ćwicz sobie charakter.

– Na rodzicach?

– Na wszystkim, co się da. Będziesz miała, jak znalazł, kiedy dostaniesz się w łapy reżyserów. Niektórzy mają kręćka, daję ci słowo. Tylko nie daj się zwariować i nie bierz roli w serialach, bo to nie granie, tylko zawracanie Wisły kijem! W dodatku ludzie cię na zawsze skojarzą z jakąś doktor Kubą albo kapitanem Klossem! Stasio Mikulski życia nie miał po Klossie, a taki dobry aktor! Boże, ja przecież wysiadam! Pomóż mi, proszę, z tą torbą. Dziękuję ci, dziecko. Pamiętaj, co ci mówiłam. I nie waż się więcej ryczeć, tylko zabieraj się do roboty. Jeżeli masz prawdziwą wolę grać w teatrze, zaciśnij zęby i trwaj!

– Może ma pani rację…

– Oczywiście, że mam. Ach, czekaj. – Tu starsza dama zdjęła energicznym ruchem swój śmieszny kapelutek i wyszarpnęła piórko zza przytrzymującej go opaski. – Weź ten rajerek i niech ci przyniesie szczęście. Mnie przynosił. Sześć kolejnych kapeluszy przetrzymał. Pamiętaj: lady Bracknell w Narodowym. Wczesne lata siedemdziesiąte. Hanuszkiewicz. Łapicki. I ta cała reszta. Pa, dziecko…

– Czy ja mogę panią kiedyś odwiedzić?

To pytanie zadała Agnieszka już przez okno. Owinięta w różowe zwoje dama w pociesznym kapelusiku bez rajera odwróciła się do niej.

– Wykluczone! Ja już jestem stara, a ty dopiero wchodzisz w życie, wchodź sobie na własny rachunek. Nasze światy już się nie spotkają. Ale za pięć lat chcę o tobie przeczytać w gazecie!

Pociąg ruszył.

– Postaram się, naprawdę! Do widzenia! Dziękuję!

Agnieszka opadła na siedzenie.

No i w końcu nie dowiedziała się, kim była jej współpasażerka. Ale zdecydowanie kogoś przypomina… Agnieszka musiała ją widzieć w telewizji, w którymś ze starych przedstawień Teatru TV, czasami Polonia je nadaje…

Niedaleko miejscowości, w której wysiadła, znajduje się jakiś dom spokojnej starości czy coś takiego. Może ona tam mieszka i dlatego nie chciała, żeby Agnieszka ją odwiedziła?

Piórko ciotki Augusty z „Brata marnotrawnego” sprzed trzydziestu kilku lat!

O tak, okaże charakter! Nie ona jedna oblała, ale jeszcze się na niej poznają! Może istotnie trzeba będzie na następnym egzaminie dramatyczne songi zastąpić czymś bardziej zabawnym… Może naprawdę Brecht nie był najwłaściwszy… ktoś tam mruknął pod nosem, że do tego trzeba dojrzeć… A jakby tak wziąć „Bal w Operze” Tuwima?

„Dzisiaj wielki bal w operze, sam potężny Archikrator dał najwyższy protektorat, wszelka dziwka majtki pierze i na kredyt kiecki bierze”… Boże, jak to leci!

Pracę na rok jakąś znajdzie, to już pryszcz.

A może Tuwima, ale coś dla dzieci? „Lokomotywa” też pędzi jak przeciąg…

Tu Agnieszka otarła ostatnią łzę spływającą z jej lewego oka i na dobre pogrążyła się w rozmyślaniach nad przyszłorocznym repertuarem egzaminacyjnym.

Różowa dama w kapeluszu bez rajera wsiadała tymczasem do czekającego na nią samochodu, z krzepką czterdziestolatką za kierownicą.

– No i jak, pani dyrektor?

– Bardzo dobrze, pani Jadziu. Załatwiłam wszystko, jak chciałyśmy. Oni są bardzo mili, ci właściciele fermy, poza tym są skłonni dawać nam upusty, jeżeli zawrzemy z nimi umowy na stałe dostawy mięsa i jajek. Jadła pani kiedy jajecznicę ze strusich jaj?

– O Boże, nie… a panią tam poczęstowali?

– Poczęstowali i muszę pani powiedzieć, że zupełnie smaczna. Trochę przypomina naszą jajecznicę dziadowską, taką z mąką. Mięso też niezłe. W sumie bardzo nam się to opłaci finansowo.

– No i to jest najważniejsze, przy naszych długach…

– Podobno mają oddłużać domy opieki w województwie, bo nie tylko my mamy problemy.

– Słyszałam. I tak będziemy musieli oszczędzać.

– Za dużo wydaliście na ten mój jubileusz…

– Pani dyrektor! Żartuje pani! Przecież by nas pensjonariusze zabili, gdybyśmy nie urządzili uroczystości! Czterdzieści lat pracy w jednym miejscu! Od dwudziestu lat dyrektor! Niech już pani nic nie mówi na ten temat! Poza tym mieliśmy sponsorów.

Chwilę jechały w milczeniu.

– A piór strusich pani dyrektor nie przywiozła czasami?

– Jakoś nie. Ale przywieziemy, można z nich robić ładne dekoracje, widziałam je w ikebanach nawet…

Znowu chwila milczenia.

– Pani Jadziu… Nie wie pani czasem, czy Zelwerowicz po wojnie jeszcze żył, czy może umarł przed wojną?

KOLUMBOWIE, POST TORMENTUM

Bartek Świderski

Chwycił znaczek pensetą i delikatnie wygładził postrzępione ząbki pędzlem z miękkiego włosia. Biorąc pod uwagę jakość papieru, farb i wiek znaczka, jego stan był idealny. Poza irytującym załamaniem w prawym górnym rogu, przecinającym napis: „AK. Poczta polowa”. Kolejny raz spróbował je wygładzić, przyciskając trzonkiem pędzla i delikatnie prasując. Na próżno, skaza była jak rana zadana niemowlęciu – zabliźniona i nie do usunięcia, wyrzut sumienia mamy, która nie upilnowała swojego maleństwa. Kolejny raz przeklął harcerza, który sześćdziesiąt lat temu w pośpiechu niedbale złożył list. Z westchnieniem wsunął znaczek za przezroczystą taśmę. Spojrzał na całą kolekcję: mozaikę czerwonych i niebieskich prostokącików – największy zbiór znaczków wypuszczonych przez podziemną pocztę AK znajdujący się w rękach prywatnych. Zapominając o skazach, przez chwilę delektował się świadomością, że burzliwa historia każdego z tych skrawków papieru znalazła swój kres właśnie tu, w jego rękach. Zamknął klaser z czułą ostrożnością, z jaką matka zamyka drzwi do pokoju uśpionych dzieci. Opierając się o blat stołu, wstał, prostując zdrętwiałe nogi. Lewe kolano strzyknęło boleśnie, rozmasował je, przenosząc ciężar na prawą nogę. Odczekawszy chwilę, podniósł klaser i kuśtykając podszedł do regału rozciągającego się na długość całej ściany.

Jego półki uginały się od zbiorów, na widok których kustosz Muzeum Powstania Warszawskiego dostałby palpitacji serca. Był tu wielki skórzany portfel porucznika Kępińskiego „Zygmunta”, zdobyty na giełdzie staroci jeszcze w latach sześćdziesiątych, którego autentyczność potwierdził osobiście, jako że wielokrotnie widywał go w rękach swojego dowódcy. Porucznik wieczorami przed snem wyjmował go i całował zdjęcie żony, które trzymał w przezroczystej przegródce (fotografię odzyskał krótko później). Podniósł z respektem leżące obok okrągłe, druciane okulary generała Jana Stanisława Jankowskiego „Sobola”. A potem założył je – on, prosty szeregowiec w generalskich okularach! Uśmiechnął się. Trzeba przyznać, że pasowały coraz lepiej. Kiedy je kupił od jakiegoś zubożałego krewnego generała, spojrzenie przez wypukłe szkła przyprawiało go o zawrót głowy, a świat wyglądał jak płótno impresjonisty. A teraz, proszę, prawie bez różnicy. Właściwie nie było się z czego cieszyć – po prostu psuł mu się wzrok, trudno powiedzieć czy z wiekiem, czy może od częstego zakładania.

Lubił myśleć o tajnych rozkazach i historycznych dokumentach podpisywanych przez Jankowskiego przy użyciu tych szkieł.

– Podpiszę przez nie testament, jeśli się nie obrazisz, generale – szepnął. Generał uśmiechał się przyzwalająco z portretu zawieszonego nad półką.

Niżej, na grubym czerwonym suknie spoczywał rządek blaszanych orzełków. Przedwojennych i tych wykonanych specjalnie na Powstanie, w podwarszawskich Błoniach. A pod nimi, za szybką, połyskiwała broń: polski słynny Vis i jego amerykański pierwowzór, 6-strzałowy colt kaliber 9, wzór z roku 1911.

Każdy z tych wymuskanych przez lata polerowania i przestawiania artefaktów poruszał w jego umyśle głęboko ukrytą strunę, a ich połączone drgania wytrząsały z zakamarków pamięci wyblakłe obrazy, dźwięki, zapachy. Klaser był tylko wrotami, przez które codziennie wyślizgiwał się z domu, by spędzić popołudnie daleko stąd, w okupowanej Polsce, wśród ludzi nieżyjących od półwiecza. Spotykali się post tormentum bellicum, czyli „po koszmarze wojny”, tak jak obiecywał swoim podwładnym porucznik Zygmunt (w cywilu nauczyciel łaciny). Tylko tu, segregując swoje skarby przy bezkofeinowej kawie i karmelkach, potrafił zapomnieć o wciąż dokuczającym bólu, o swoim wieku, o udrękach dnia codziennego. W pewnym momencie, wiele lat temu, zaczęły go dekoncentrować własne dłonie – powykrzywiane, opięte poplamioną skórą – dłonie starca. Były jedynym ciałem obcym w tym sanktuarium młodości i bohaterstwa. Zaczął więc nosić rękawiczki, oczywiście nie byle jakie, tylko skórzane rękawiczki porucznika kawalerii, z tłoczonymi sylwetkami końskich łbów, zakupione okazyjnie na Allegro.

Poprawiając je teraz, spojrzał na obity czerwienią postument, gdzie było miejsce najcenniejszej pamiątki, marzenie każdego kolekcjonera.

Miejsce było puste.

Z ciemnych, powstańczych obłoków, w których bujał, momentalnie spadł na ziemię jak spadochroniarz, któremu podcięto linki. Odwrócił wzrok od tej szczerby ziejącej czerwienią w samym środku kolekcji, mimo że pracował nad jej uzupełnieniem tyle lat. Aby się uspokoić, odchylił ciężką kotarę i wyjrzał przez okno. Rozłożyste topole, starannie przycięty żywopłot, gęsta zielona trawa, bujna flora ogrodu, falująca teraz we wrześniowym wietrze… powoli amortyzowały upadek. W rogu stała altanka porośnięta dzikim winem, opływana przez sztuczny strumyk. A wszystko jego! Kiedy delektował się widokiem, spod zwałów zmarszczek i lat wyjrzał na świat tamten drżący, wychudzony chłopak z Powstania i popatrzył przez okno nad jego ramieniem. Na wszystko, co zdobył, i to tu, na terytorium wroga, przy Sonnenstrasse, w willowym miasteczku niemieckich bogaczy. „Nieźle, co?” – mruknął z dumą. Ale chłopiec nie odezwał się. Prawdę mówiąc, ostatnio tracił z nim kontakt, więc wywabiał go z niebytu, spełniając najskrytsze, zapamiętane z młodości zachcianki. Rozpieszczał go niczym małego księcia, bo tylko jego radość nadawała wszelkiemu działaniu jakiś sens. Ostatnim prezentem, jaki mu sprawił, był czerwony samochód z otwieranym dachem, o którym marzył jako nastolatek.

Nagle zobaczył go, podjeżdżającego pod bramę. Choć obraz był trochę rozmazany… No tak, wciąż miał na nosie okulary. Zdjął je i uśmiechnął się szeroko – jego kabriolet.

Być może właśnie nim przybywała upragniona przesyłka, na którą oczekiwał ten głęboko ukryty chłopiec, no i pusty postument. Brakujący brylant w koronie jego zbiorów.

Stary kolekcjoner zamarł w oczekiwaniu.

Drzwi garażu szczęknęły i podniosły się, samochód wtoczył się do środka. Jechało nim trzech mężczyzn: na fotelu pasażera łysy grubas ubrany w czarną skórzaną kurtkę na suwak, obok kierowca, też w skórze, ale brązowej i skrojonej jak marynarka.

Samochód zatrzymał się i zgasł. Grubas obejrzał się do tyłu.

– Coś nie oddycha.

Z tyłu siedział trzeci mężczyzna – wąsaty staruszek, który nie miał na sobie żadnej kurtki, jako że godzinę temu załatwiał swoje potrzeby w toalecie na stacji benzynowej, a porywacze nie dali mu czasu na ubranie się.

Poirytowany kierowca zerknął na grubasa, który według niego wyglądał i zachowywał się jak przerośnięty bobas.

– Nic dziwnego, głąbie, skoro walnąłeś go bejsbolem. Mówiłem, że do tej roboty lepszy będzie eter.

Grubas zastanawiał się, jak zareagować na kolejne wyzwisko, których tamten nie szczędził mu, od kiedy zaczęli pracować razem. Ale w tym momencie mężczyzna z tyłu chrząknął i poruszył się. Obaj odetchnęli z ulgą.

Staruszek, którym był Jan Niwicz pseudonim „Ryś”, śnił tymczasem o wieczorze sprzed lat, kiedy to 35-go dnia Powstania Niemcy złapali go przy ujściu kanału na ulicy Kruczej. Koszmar powtarzał się regularnie, od ponad pół wieku, nawet kiedy zaczynał się inaczej, kiedy śnił o pracy czy o zmarłej żonie – prędzej czy później maski i dekoracje opadały, a on trafiał do katowni gestapo. Pachniało tam benzyną i wodą po goleniu tłustego leutnanta w koszuli z podwiniętymi rękawami. We śnie był tam też agregat przypominający samochodowy silnik, którego piekące końcówki zostawiały w ciele czerwone dziury, dziś wyglądające jak grudki kaszy przylepione rządkiem do jego ramion. Kiedy mężczyzna nachylał się, wciąż czuł przerażenie nastolatka zdanego na pastwę sadysty. Ale teraz, tak jak wtedy, wiedział, że jeśli zaciśnie powieki i zaprze się wszystkiego, samego siebie i swojego bólu, prędzej czy później obudzi się w lepszym świecie. Ostatnio była to jego ciasna kawalerka na warszawskim Żoliborzu – trudno to nazwać rajem, chociaż co nim nie było w porównaniu z katownią gestapo?

Ale tym razem, gdy otworzył oczy, wciąż czuł zapach benzyny, widział uwalane jakąś ciemną cieczą obcęgi, niemiecki samochód, a co gorsza – pochylonego nad nim grubasa z podwiniętymi rękawami. Gdzieś po niemiecku szczekało radio, a na ścianie nad głową mężczyzny wisiała tabliczka „Nicht rauchen” z faszystowska wroną – taka sama, jaka w czasie wojny zdobiła warszawskie stacje benzynowe. Obok niej stało radio, też przedwojenne – wielkie drewniane pudło z chromowanymi gałkami.

Próbował się poruszyć, ale sznur krępujący nogi i nadgarstki tylko głębiej wbił się w ciało.

– Ich werde nicht sprechen – szepnął. – Nic nie powiem.

Grubas uśmiechnął się i obejrzał. Rozległo się pstryknięcie, radio ucichło, a Jan zorientował się, że w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze: o szafkę z odbiornikiem opierał się mężczyzna z zapalonym papierosem. Miał przerzedzone włosy i skórzaną kurtkę skrojoną jak marynarka. Zaś obok niego stał staruszek w ciemnym szlafroku i w czarnych skórzanych rękawiczkach. Stary zrobił chwiejny krok do przodu, wchodząc w niebieskawy krąg światła. Z bliska jego twarz wydawała się znajoma… Czy to możliwe? Był wychudzony, zgarbiony, skóra zwisała mu z twarzy… Boże, co oni mu zrobili?

– Dąbrowski…

– Witam w moich skhomnych phogach – powiedział starzec z silnym niemieckim akcentem. – Bahdzo cię potuhbowali?

Zdejmując rękawiczkę, pokuśtykał w stronę Niwicza. Chudą, żylastą dłonią chwycił go za podbródek, a oszołomiony Jan pozwolił mu na oględziny boku i tyłu głowy.

– Paskudny guz… Ale do wesela się zagoi.

Rzeczywiście, czuł tępy ból promieniujący od potylicy. Boli, a więc to nie sen… I czy Dąbrowski powiedział „witaj w moich progach”? „On jest stary, ja jestem stary, jestem u Dąbrowskiego, on mieszka w Niemczech, jestem w Niemczech, przyjechałem tu, porwali mnie” – jego umysł podrywał się do pracy jak silnik po nieprzewidzianym przestoju. Pracowicie układał w całość fakty, szukał odpowiedzi na pytania o miejsce, czas, przyczyny… No właśnie – gdy dotarło do niego, gdzie i kiedy się znalazł, zrozumiał też, dlaczego.

Jakiś rok temu Dąbrowski – pseudonim powstańczy „Struna”, ale po wojnie przechrzczony przez kolegów na „Hienę” – zadzwonił do niego, choć nie utrzymywali kontaktu od wojny. Pod pretekstem okupacyjnych wspomnień zaczął wypytywać o przesyłki, które tamten dostarczał w swojej ostatniej akcji. Niwicz słyszał od innych kombatantów o obsesji dawnego kolegi na punkcie wojennych pamiątek i szybko połapał się, do czego zmierza rozmowa. Zakończył, mówiąc, że z Powstania wyniósł głównie rany oraz twarz, w przeciwieństwie do tamtego, a szpargały go nie obchodzą. Niemniej te, które ma, zostaną przy nim. Dąbrowski nie obraził się, tylko próbował go kusić pieniędzmi, ale Niwicz odłożył słuchawkę. Potem dostawał listy, w których padały coraz hojniejsze propozycje. W przypływie wisielczego humoru odpisał tylko raz:

„Drogi Struno alias Hieno,

Czego ode mnie chcesz, czego szukasz? Ja na twoim miejscu poszukałbym swojego żołnierskiego honoru. I nawet wiem, gdzie jest – przy ujściu kanału na rogu Kruczej i Żurawiej, skąd 35 dnia Powstania uciekłeś, mimo że jako starszy szeregowy miałeś osłaniać naszą grupę harcerzy.

Innymi informacjami nie mogę ci służyć”.

Pocztówka przedstawiała rysia, nawiązując do wojennego pseudonimu Niwicza.

Po dwóch tygodniach ciszy ktoś się włamał do jego kawalerki. Nic nie zginęło, ale mieszkanie zostało metodycznie przenicowane, jakby włamywacz szukał czegoś bardzo małego. Czegoś wielkości pudełka zapałek.

To było miesiąc temu. Teraz Jan patrzył w wodniste oczy o spuchniętych, pożyłkowanych powiekach, oczy starszego kolegi, dawnego towarzysza broni, który nie wytrzymał „próby ognia”. Pamiątkarskiego maniaka, który okazał się porywaczem.

– Jesteś szalony, Dąbrowski.

Starzec uśmiechnął się obwisłymi wargami. W zimnym świetle neonówki jego pofałdowane policzki wyglądały jak zrobione z wosku

– Tehaz nazywam się Dabhowski – poprawił go, kalecząc wymowę, jakby nauczył się polskiego miesiąc temu.

– Pseudonim też ci się zmienił, teraz nazywają cię Hiena.

Stojący z boku grubas zaśmiał się, ale pod spojrzeniem starego szybko spoważniał, odchrząknął i zapytał:

– Co z nim robimy?

Starzec otworzył usta, ale Jan uprzedził go:

– Młodzi Polacy… – westchnął i odwrócił się, na ile pozwalały więzy, w stronę grubasa i tego z papierosem. – Porwaliście kombatanta wojennego, wiecie o tym? Nie nędzną szumowinę, taką jak ten tu, ale prawdziwego, odznaczonego Krzyżem Srebrnym Virtutti Militari, Krzyżem Walecznych…

– Dahuj sobie te hahcehskie gadki – przerwał mu Dąbrowski. – To na nikim nie hobi whażenia.

– Na tobie robi. Na przykład te ordery, co?

Z przyjemnością zauważył błysk w oku starego. W środowisku kombatanckim żartowano, że dałby majątek za skórkę od chleba, który przyśnił się ich dowódcy, Zygmuntowi, zagłodzonemu w okrążeniu Czerniakowa.

Ale po chwili tamten wzruszył tylko ramionami.

– Mogłem je mieć.

To akurat prawda – mata z orderami wisiała na ścianie kawalerki Niwicza, nasłany przez niego złodziej nie mógł jej przeoczyć.

– Ale mam takich ohdehów na pęczki. Wiesz, o co mi chodzi.

Dąbrowski nachylił się. Z tą woskową twarzą i zapleśniałymi na zielono oczami sam wygląda jak pamiątka z Powstania – pomyślał Jan z wisielczym humorem.

– Gdzie to jest?

Jan poczuł, że pieką go blizny na rękach – wspomnienie dawnego bólu wywołane niejasnym przeczuciem nowego. Wiele by dał, żeby je podrapać. Ale wytrzymał spojrzenie – Ryś i Struna patrzyli na siebie bez mrugnięcia.

Siląc się na spokój, odparł:

– Paranoja chyba nie jest zaraźliwa, ale na wszelki wypadek wymelduj się sprzed mojej facjaty, z łaski swojej.

Dąbrowski nie ruszył się, odparł tylko słodkim tonem:

– Mogliśmy to załatwić jak ludzie. Jak stahsi ludzie – poprawił się – przy kawie i ciastku. Ale ty wolałeś inaczej.

Jan milczał. Prawdę powiedziawszy, na myśl o ciastku ślina napłynęła mu do ust. Na stacji nie zdążył nic zjeść, poziom cukru w jego krwi niebezpiecznie opadał, do bólu doszły zawroty głowy.

– Gdzie? – powtórzył Dąbrowski

Atmosfera w garażu robiła się coraz gęstsza, początkowa ulga, że to nie przesłuchanie gestapo tylko jakieś dziwne „rififi po siedemdziesiątce” szalonego kolekcjonera, zaczynała się ulatniać. Absurdalne porwanie byłoby prawie zabawne, gdyby nie więzy, od których tracił już czucie w dłoniach, pragnienie i ból z tyłu głowy. Niwicz wiedział, że kolejna godzina o suchym pysku albo drugi taki guz na jego siwej głowie i koniec, po nim samym zostaną tylko pamiątki.

Spojrzał w zamglone, szare oczy.

– Nie wiem. Posłuchaj, nie mam go, ja…

Przerwało mu uderzenie w twarz.

– Gdzie!!!

Zaskoczony potrząsnął głową. Policzek zapiekł i zdrętwiał, przed oczami zatańczyły białe plamy. Mrugając powiekami, chwilę ogniskował wzrok, bo przed nim stał teraz nie jeden Dąbrowski, ale dwóch. Gdy doszedł do siebie, powiedział, wkładając w to całą stanowczość i pewność, jakie mu pozostały:

– Nie mam go. Naprawdę.

Zacisnął powieki i pochylił się, ale drugi cios nie nastąpił. Zerknął ostrożnie i zobaczył uśmiech na sztywnej twarzy Dąbrowskiego. Wyglądało to, jakby powleczona woskiem maska pękła.

– Nie trzeba się było chwalić na zeszłohocznym zlocie wetehanów. Wiem, że go masz. I powiesz mi, gdzie.

Skinąwszy na grubasa, stary pokuśtykał do wyjścia. Tam oparł się o szafkę, sięgnął za stare radio, coś pstryknęło i garaż zalały ciemności. Widać było tylko czerwonawy ognik na końcu papierosa w miejscu, gdzie stał szczuplejszy z młodych mężczyzn. Ognik rozżarzył się na chwilę, rozległ się syk, a potem dmuchnięcie.

Kiedy wreszcie odezwał się Dąbrowski, Jan musiał się bardzo skupić, żeby przez pulsowanie krwi w skroniach dosłyszeć jego słowa:

– Nie dotknę cię. Twoje stahe gnaty nie liczą się, nawet dla ciebie. Ale mamy twojego wnuka. Auf Wiedersehen.

Kroki na schodach już dawno ucichły, a Jan wciąż nie rozumiał. A kiedy wreszcie dotarł do niego sens słów, oblał go zimny pot.

Pochłonięty dziwnym przesłuchaniem zupełnie zapomniał, że na niemieckiej stacji benzynowej, z której go porwano, nie był sam.

TRZY GODZINY WCZEŚNIEJ

Jechali trasą na Zgorzelec, gdzie mieli przekroczyć granicę. Jego wnuk, Marek, co chwila zmieniał pozycję, ale wciąż nie mógł dopasować swoich długich nóg do wnęki przed fotelem malucha.

– To się nie odchyla?

Chwycił wajchę pod siedzeniem i zaparł się nogami, ale fotel stał w miejscu.

– A co, w autobusie byłoby ci wygodniej?

Marek zrezygnował i spróbował ułożyć się na boku, ale wtedy pas bezpieczeństwa wpił mu się w szyję. Przełożył go za głowę, zapewne uznając, że przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę zapinanie go i tak było formalnością.

– Nie wiem, po co mnie odwozisz, dziadek – mruknął. – Szkoda benzyny.

– Też tak uważam. Bo nie musisz nigdzie jechać.

Chłopak wzruszył ramionami i prychnął pod nosem. Żując gumę, położył głowę na zagłówku i odwrócił się do okna. Po chwili, gdy Jan zwolnił do czterdziestki, bo zdesperowany autostopowicz wyszedł prawie na środek pasa, westchnął ostentacyjnie.

– Nie moja wina – mruknął Jan. – Przy granicy coraz ich więcej, wszyscy tak się rwą na Zachód. I po co?

– Trzeba się było zatrzymać, może by się dziadek dowiedział – odparł Marek i strzelił gumą. – Chociaż przy tej prędkości wystarczyło odkręcić okno.

Jan uznał, że w jego wieku w dyskusji ważne jest nie tyle zbijanie argumentów, co nietracenie wątku.

– Jak były łapanki, to musiałeś jechać do pracy do Rzeszy – ciągnął. – Dziś już chyba nie ma. O co chodzi? – Zawiesił głos i zaraz sam sobie odpowiedział: – O dutki. O te ichnie marki, czy tam euro, jeden czort.

Po godzinnym monologu starego chłopak wiedział już, na czym stoi. Postanowił zmienić taktykę – patrzył za okno i po prostu milczał.

– Wiem, idziesz do wojska nie do pracy, ale po co do ichniego? – znowu spytał retorycznie dziadek. – Przecież mamy swoje. Już nie czerwone, nasze, polskie. Jeszcze możesz się zastanowić. Masz podwójne obywatelstwo i masz wybór.

Wydawało się, że Marka pochłania liczenie śmigających za oknem słupków. Siedział, pełen tej bezużytecznej krzepy, rozwalony na fotelu jak lew trafiony zastrzykiem morfiny. Jan dodał zgryźliwie, by pobudzić w nim trochę adrenaliny:

– Wiem, oni więcej płacą… Chociaż jakby mnie ktoś dał do wyboru – armię polską czy niemiecką…

– Sinku, sejsz. – Chłopak mruczał pod nosem, rytmicznie klepiąc się po kolanach.

– Zgoda, obie są teraz w NATO – westchnął Jan. – Ale czy cię obchodzi, jak do tego doszło? I co było wcześniej? Że nawet polska armia dzieliła się na Wojsko Ludowe i AK? Wiesz chociaż, czym się różniły?

Desz – usłyszał.

Gdyby nie to, pomyślałby, że wnuk zasnął. Co on gada? I po jakiemu? Czy nie dość trudno było im się dogadać po polsku? – pomyślał z goryczą.

– Czy w ogóle coś cię obchodzi?

Zapadła cisza, przerywana rytmicznym klepaniem. W połączeniu z mamrotaniem wyglądało to na dziwny, narkotyczny trans. Jan postanowił postawić młokosa do pionu.

– Jakbyś miał jakąś pasję, zaczął się kształcić, mógłbyś mieć wszystko. Po studiach byłbyś wielki pan. Tu, u nas. Zaraz kupimy gazetę i zobaczysz, ile jest ogłoszeń. Nie to, co parę lat temu. Praca jest – brać, przebierać i pracować. Dutki też niewiele mniejsze niż na Zachodzie…

– Hundret! Sto! – Chłopak obwieścił triumfalnie i odwrócił się od okna: – Coś mówiłeś, dziadek?

Jan ścisnął mocniej kierownicę. Odwrócił się, by otrzeźwić tego śniętego drapieżnika wiadrem zimnej wody, gdy dostrzegł… jego uśmiech.

– Pasję, coś jak znaczki? – wnuk machnął ręką. – Życie stygnie, dziadek, szkoda prądu.

I uśmiechnął się szerzej. A więc to był żart? Jan musiał przyznać, że za słabo zna swojego wnuka, by się w tym połapać. Niemal stracił wątek, ale wtedy do głowy przyszła mu sentencja, którą często powtarzał mu ojciec.

– Pamiętaj: bez pasji ulegasz pasji innych.

Zerknął w bok, by sprawdzić, jak chłopak przyjął ten bezcenny, rodzinny klejnot. A ten po prostu ziewnął, odwrócił się do okna i liczył dalej: quatro, sinku, sejsz. Może nie zrozumiał?

– Jeśli nie masz pasji, wykorzystają cię – wyjaśnił cierpliwie Jan. – Jako woła roboczego albo mięso armatnie. Tam czy tu – wszystko jedno. Wyjazd ci nie pomoże, jak się nie weźmiesz w garść.

Ale wnuk tylko mruczał i dalej klepał się po kolanach. Boże, czy podmienili go w kołysce?

– Nie interesuje cię twój kraj, jego historia – ciągnął Jan. – Inaczej nie wstępowałbyś do Bundeswehry. Czyli do Wermachtu.

Uznał to za nokautujący cios, podsumowujący tę jednostronną dyskusję. Wydawało się, że teraz albo wnuk załamie się i będzie chciał wrócić do domu, albo w milczeniu dojadą do jednostki. Ale kiedy wszystko wskazywało na to, że chłopak przysnął, odezwał się:

– Mil – tysiąc! – I odwrócił się od okna. – Wermacht? Mam nadzieję, że przydzielą mnie do jednostki specjalnej. Więc jeśli już, to do SS.

Kwadrans później granicę przejechali przejazdem dla obywateli Unii, bez problemu, zwalniając tylko trochę na asfaltowych progach. Niemiecka celniczka uśmiechnęła się i pokazała ich archaiczny pojazd koledze. Ale Jan był zbyt pochłonięty własnymi myślami, by się tym przejąć. Do jednostki została jakaś godzina drogi i po ostatniej odzywce jego nadzieje na przekonanie wnuka prysły. Była między nimi jakaś bariera, jak szyba „argumentoodporna”, perswazje odbijały się od niej, nie zostawiając widocznego śladu. Ale nie chciał, żeby dyskusję podsumowało takie bluźnierstwo. A może po prostu nie mógł ścierpieć, żeby gołowąs miał ostatnie słowo? Cywil, małolat wychuchany na kaszkach, miałby skwitować bohaterski życiorys dziadka takim dictum? A jeśli to nie tylko odzywka, może SS naprawdę kojarzyło mu się ze szczytem życiowych ambicji?

– Słyszałeś, co mi się przytrafiło 35-go dnia Powstania? – spytał ryzykując, że mówi do niewidzialnej przegrody. Pruli teraz siedemdziesiąt na godzinę czteropasmową autostradą. Tu na szczęście nie było już słupków do liczenia, najwyżej sportowe niemieckie samochody, mijające ich z furkotem. Jak szybko mogą jechać? – pomyślał Jan.

Ale chłopak nie patrzył na samochody ani na pobocze, wyglądał wreszcie na skupionego na rozmowie.

– Tak, dziadek, słyszałem. I chciałem… – zaczął i urwał. Po chwili podjął z trudem: – Przepraszam, że tak powiedziałem. Ale ty też trochę przegiąłeś.

Jan wziął głęboki wdech, ale chłopak zaczął mówić szybko:

– No, bo co ja mam zrobić? Zapisać się do Hubala? Wojna skończyła się…

Znowu urwał i chwilę liczył, tym razem lata w pamięci.

– Bardzo dawno temu – stwierdził wymijająco. – A ja chcę normalnie żyć. Uczyć się, pracować. Może nie interesuję się polityką ani historią, ale może też mam pasję. Moją, nie dziadka.

– Jaką? Słucham.

Chłopak wymamrotał coś, znowu w jakimś dziwnym języku. Jan zmarszczył brwi, widząc to Marek tylko machnął ręką. Strzepnął osłonę przeciwsłoneczną, chociaż było południe i słońce stało wysoko.

– Masz jakieś hobby, dobrze – stwierdził Jan. Mimo wszystko cieszył się z nawiązania kontaktu i szedł za ciosem: – Ale mnie chodzi o postawę, o wartości. Jesteś Polakiem, twój dziadek służył w AK – to przywilej, ale i obowiązek. Nie możesz tego sprzedawać za pieniądze. Wiem, nie miał ci kto dać przykładu – westchnął. – Twój ojciec w partii, szkoda gadać…

– Może dziadek też nie dał mu przykładu – wypalił Marek.

Kiedy Jan popatrzył na niego, chłopak wytrzymał spojrzenie i dodał:

– Trudno się wziąć za wychowywanie, przeskakując jedno pokolenie, dziadek.

To już nie była bezmyślnie rzucona uwaga, cios okazał się zbyt celny. Jan musiał przyznać, że tym razem całkiem stracił wątek. „Trudno się wziąć za wychowywanie, przeskakując jedno pokolenie” – im dłużej Jan o tym myślał, tym bardziej zdanie rosło w jego wyobraźni, było jak epitafium jego rodzicielskich starań, kiedy to na emeryturze wreszcie miał czas i postanowił nadrobić zaległości. Jego syn zapisał się do partii – to hańba, która odciśnie się na całych pokoleniach, co do tego nigdy nie miał wątpliwości. Ale nie przewidział, że wnuk posunie się jeszcze dalej i wstąpi do niemieckiej armii. Chociaż, na jakiej podstawie miałby tu cokolwiek przewidywać? Bądźmy szczerzy, co łączyło go z tym ostrzyżonym na jeża młodym osiłkiem w spodniach z krokiem między kolanami? Nie więcej niż z jego „czerwonym synem”, do którego nie odzywał się od dwudziestu pięciu lat, od wprowadzenia stanu wojennego.

Ale gdy zatrzymali się na ostatnim postoju na stacji benzynowej i przy bufecie zamówił kawę, miła blondynka z plakietką z imieniem „Agnieszka” na kieszonce koszuli zagadnęła go po polsku:

– A co dla wnuka?

Spojrzał na nią, a potem na Marka, sadowiącego się przy stoliku w głębi sali i znowu na dziewczynę.

– Skąd pani wie, że to mój wnuk?

Kasjerka zaśmiała się, ale nagle spoważniała.

– Przepraszam, czy może syn?

Pokręcił głową. Znowu się uśmiechnęła i wzruszyła ramionami.

– Jesteście bardzo podobni.

*   * *

Jan przypominał sobie to wszystko, siedząc w ciemnościach w niemieckim garażu, przywiązany do krzesła. Ironia losu była porażająca: był wrzesień, a on znowu uwięziony w rękach szwargoczącego maniaka, dopytującego się o tajemnice wojskowe. Historia zatoczyła koło. Tym razem oprawcą był Polak, do tego dawny towarzysz broni, co jednak nie umniejszało grozy sytuacji – nie miał już wątpliwości, Dąbrowski był takim samym fanatykiem jak tamci. Co z tego, że przepytywał go nie dla przewagi strategicznej, a z powodu prywatnej obsesji? Dowiódł, że w jej imię gotów jest zdradzać, przekupywać, bić, porywać… i, właśnie, co jeszcze? Do czego tak naprawdę jest zdolny Dąbrowski?

Jeśli zdobył się na porwanie jego, bez dwóch zdań mógł też porwać Marka. Chłopak nie wydawał się partnerem do walki dla doświadczonych zbirów, takich jak jego goryle, zwłaszcza że działali z zaskoczenia. Uśpiony lew nie ugryzie, można go podnieść i zarzucić na ramię niczym skórę. Jasne, chłopak wyrósł na schwał, Jan musiał mu policzyć na plus, że o ile się zorientował, nie pali i dobrze się odżywia (podczas podróży zjadł dwa jabłka i banana). Ale jego kondycja psychiczna pozostawała daleko w tyle za fizyczną. A w realnej walce to duch rozstrzyga o wszystkim – w Powstaniu obserwował rozwścieczonych mikrusów zatrzymujących czołgi i żołnierzy w pełnym rynsztunku, którzy uciekali. Takich jak Dąbrowski.

Ale może teraz blefował, żeby podkopać morale Niwicza? Wiadomo – w ciemności fantazja przestaje ci sprzyjać i w ciągłej bitwie strachu i męstwa staje po stronie strachu. Wie o tym każdy, kto przeżył nocny nalot, musiał to wiedzieć i Dąbrowski. Może liczył, że wystarczy rzucić hasło o Marku, a Jan spanikuje i zdradzi tajemnicę, nie czekając, aż pokażą mu wnuka?

Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, gdy z zamyślenia wyrwały go kroki przy drzwiach. Potem rozległo się pstryknięcie i garaż zalało światło. Oszołomiony zamrugał powiekami, a po chwili sytuacja stała się równie jasna jak stojąca przed nim postać.

Mieli Marka.

Poczuł ulgę. Przecież tamtej szalonej hienie chodzi tylko o pamiątkę – pomyślał – cenną, historyczną, ale o przedmiot. A on zawziął się, jakby w grę wchodził sam Bóg, Honor i Ojczyzna. Zadziałał powstańczy odruch. Tymczasem ulegając Dąbrowskiemu, nie złamałby przecież żadnego z boskich przykazań ani nie naraził na szwank dobra kraju. Ich spór zahaczał może o Honor – środkowy z trzech żołnierskich priorytetów – ale też nie wprost, już raczej chodziło tu o zasadę, aby w sprawach patriotycznych nie ulegać presji.

Teraz poczuł ulgę, bo nie miał już wyjścia. Ryzykując życie wnuka, pokazałby tylko, że jest równie szalony, co Dąbrowski, a do tego było mu jeszcze daleko.

Gdy chłopak podszedł bliżej, z bólem serca zobaczył rozcięcie na jego czole. Ale grunt, że żyje! Teraz on wyśpiewa wszystko i spokojnie pojadą w swoją stronę. Dopiero, gdy Marek obszedł go i zaczął rozwiązywać sznur wiążący dłonie, zdał sobie sprawę, że coś tu nie gra.

– A gdzie tamci? – spytał, rozglądając się. Więzy na rękach i nogach na chwilę zacisnęły się mocniej, a potem opadły. Marek pomógł mu wstać.

– Możesz chodzić, dziadek?

– Gdzie tamci?!

Odpowiedział mu stukot przy drzwiach. Odwrócił się w ich stronę i ujrzał grubasa stojącego na progu. Z nosa ciekła mu krew, jedna ręka zwisała bezwładnie, za to drugą unosił pistolet. Jan jak zahipnotyzowany patrzył w wylot lufy i wydało mu się, że w jej ciemnej głębi dostrzega przeznaczoną dla siebie kulę. Ale po chwili broń przesunęła się w bok. Dopiero, gdy kątem oka zarejestrował ruch, udało mu się oderwać wzrok od lufy i podążyć za jej wylotem.

Marek kołysał się zgięty w pół, wymachując rękami i balansując na ugiętych nogach. A potem stało się coś jeszcze dziwniejszego, czego Jan nigdy nie widział, choć był świadkiem wielu bójek. Chłopak tym swoim rozkołysanym, tanecznym krokiem podpłynął do nieruchomego grubasa, bez ostrzeżenia podskoczył pod sufit i obrócił się w powietrzu, jak łyżwiarz wykonujący aksla. Wyrzucona wysoko stopa z mokrym plaśnięciem wylądował na miękkim policzku, prawie odrywając głowę od tułowia. Uderzenie przekręciło mężczyznę w bok, a wtedy drugi kopniak trafił go w brzuch z takim impetem, że samego Jana zabolał splot słoneczny. Grubas sflaczał jak przekłuty balon. Pistolet upadł na podłogę, a mężczyzna chwilę po nim.

Marek stał nad nim na ugiętych nogach, jak pantera gotowa do skoku. Po chwili wyprostował się i butem odchylił tułów leżącego. Ostrożnie dotknął grubej szyi palcami niczym lekarz, który przybył na miejsce wypadku. Najwyraźniej zadowolony z oględzin, zostawił tamtego ułożonego na boku, opartego plecami o framugę. Podniósł pistolet i odwrócił się do Jana.

– Idziemy, dziadek, szkoda czasu.

Widząc oszołomienie starego, podszedł do niego i zarzuciwszy sobie jego rękę na ramię, zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Ale po chwili Jan oprzytomniał i po schodach wszedł już sam, chociaż wciąż chwiał się na miękkich kolanach.