Opowiadania pod psem i kotem - Kaczanowski Adam - ebook

Opowiadania pod psem i kotem ebook

Kaczanowski Adam

2,2

Opis

W języku polskim znajdziemy mnóstwo przysłów i powiedzonek związanych z kotami i psami. W większości przypadków są to jednak światy rozbieżne. Podobnie jest z ludzkimi sympatiami. Dzielimy się na kociarzy i psiarzy. I choć zdarza się miłośnik obu tych gatunków, jak to w miłości bywa, gdy trzeba ją dzielić, temperatura spada.

 

Autorzy tego zbioru, podobnie jak cała ludzkość podzielili się na dwie kategorie (choć trafił się wśród nich ekumeniczny wyjątek, i tak powstała baśń). Udało się ich zebrać w jednym tomie, warto jednak zauważyć, która partia ma tu swoją większość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,2 (6 ocen)
1
0
1
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Nie polecam

slaba
00

Popularność




Opowiadania pod psem i kotem

Grażyna Bąkiewicz • Renata Jabłońska Rafał Grupiński • Adam Kaczanowski Magdalena Kasprzak • Jarosław Klejnocki Daniel Koziarski • Irena Matuszkiewicz Iwona Menzel • Zofia Mossakowska Olga Saska • Bartek Świderski

Copyright © 2008, Wydawnictwo MG

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-255-1

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Opracowanie redakcyjne: Michał Traczyk

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

DOBRY PIES

Grażyna Bąkiewicz

Powolnym krokiem przez podwórze idzie Joszka. Tak na nią wołają od dziecka: Joszka. Naprawdę na imię jej Józka, ale Joszka brzmi równie dobrze, a może nawet lepiej.

– Reks do nogi – woła, ale pies ignoruje wołanie. Nawet nie wystawia nosa z budy.

Nigdy nie słucha. To znaczy słucha, ale z lekkim opóźnieniem, tak, że wygląda, jakby sam podejmował decyzje; zrobić to, co ktoś mu każe, czy też nie. Może jest leniwy albo ma coś ze słuchem, albo te spowolnione reakcje wynikają z czegoś innego, nie wiadomo. Joszce w każdym razie to nie przeszkadza.

– Nie, to nie. Sama pójdę.

Jednak wystarczy, że odwróci się i odejdzie, a Reks wypełza zza szopy. A gdy Joszka jest w połowie drogi, rusza w ślad za nią. Powoli, leniwie, jakby trochę niechętnie, ale ostatecznie dogania ją i wpycha mokry nos w jej dłoń. Jakaś dostojność jest w tym geście. Nie przeprosiny, nie podporządkowanie, ale właśnie dostojność. Nie zatrzymując się Joszka tarmosi go za uszy.

– Dobry pies.

– Joszka! – słyszy swoje imię, ale nie ogląda się. Tak jak przed chwilą Reks, tak teraz ona udaje, że wołanie zza płotu do niej nie dotarło. Nie ma ochoty na zatrzymywanie się i rozmowę z sąsiadem. Spieszy jej się.

Tak jak poprzednio Reks, tak teraz Julian dogonił ją i wepchnął kościstą dłoń pod jej ramię. Joszka ma chęć warknąć, ale wie, że to na nic. I tak będzie się za nią wlókł i spowalniał krok. Lepiej od razu stanąć i wysłuchać, o co mu chodzi.

– Joszka, bądź tak dobra i przynieś mi ze sklepu piwo. Noga mnie boli i nie chce mi się wlec taki kawał.

A mnie to niby się chce? – myśli Joszka, ale nie mówi tego na głos. Wprost przeciwnie, przywołuje na twarz pełen współczucia uśmiech, jakby ją cokolwiek obchodziła sparszywiała noga starego dziadygi.

On jej uśmiech traktuje jak przyzwolenie i sięga do kieszeni po garść drobniaków. Joszka spogląda na pieniądze, które ułożył na otwartej dłoni, i wie, że znów brakuje dwudziestu groszy. Nie musi nawet liczyć. Zna Juliana na wylot i wie, że znowu spróbuje ją oszukać. Straszny z niego sknera i głupek. Chce czegoś, ale pieniędzy zawsze daje za mało. Sklepowa bez tej dwudziestki piwa nie da i Joszka będzie musiała dołożyć ze swoich. I taki to interes. Nie dosyć, że przydźwiga dodatkową butelkę, to jeszcze na tym straci. A jak się upomni, to Julian się wścieknie, wyprze i Boga na świadka wezwie, że dobrze dał i to ona pieniądze po drodze zgubiła. I wyjdzie na to, że to jej wina.

Reks dotknął mokrym nosem jej nogi i to sprawiło, że nabrała odwagi.

– Za mało – mówi.

– Jak to za mało? Tyle zawsze ci daję i wystarcza, a teraz raptem za mało?

– Za mało – powtarza. – Piwo kosztuje trzy czterdzieści, a nie trzy dwadzieścia. Jeszcze dwadzieścia groszy.

– Dwadzieścia groszy! A skąd ja ci wezmę dwadzieścia groszy, co to ja jestem bankier jaki, żebym miał na zbyciu dwadzieścia groszy?

– Wiesz co? Idź ty lepiej sam po to piwo!

-Jak to sam? Noga mnie boli. Ciebie proszę, jak kogo dobrego, a ty co? Za wielka pani, żeby piwo staremu człowiekowi przynieść?

– Ja też jestem stara.

– Ale zdrowa. I w podzięce Bogu za to zdrowie mogłabyś od czasu do czasu dobry uczynek spełnić.

– Noszenie piwa choremu człowiekowi to jest zły uczynek.

– Zły? Co ty kobieto wygadujesz. To już mi się piwa napić już nie należy? Bo co? Bo stary jestem? Bo chory? Bo umierać pora! Wszyscy chcieliby, żebym już zdechł! A ja nie mam zamiaru przyjemności nikomu robić!

Zaczęła go ogarniać furia na podobieństwo zerwanej linii wysokiego napięcia, z której sypią się iskry.

Joszka zna te napady wściekłości Juliana i wie, że są niegroźne, więc patrzy na niego ze spokojem. Najchętniej odwróciłaby się i odeszła. Wie jednak, że jak będzie chciał, to z tą swoją chorą nogą i tak ją dogoni i pieniądze siłą do kieszeni wciśnie. Istniała też obawa, że, jak będzie mu się za długo przeciwstawiać, jego zdenerwowanie naprawdę przemieni się w szał. Nie to, żeby się bała, ale nie lubi kłótni. Wolałaby, żeby Julian wreszcie się zamknął i zszedł jej z drogi.

Jego podniesiony głos sprawia, że Reks jeży sierść na grzbiecie, odsłania zęby i przyczaja jak tygrys szykujący się do skoku. Joszka z przyjemnością wyobraża sobie obraz Juliana z zatopionymi w jego gardle psimi kłami.

– Spokojnie Reks – mówi.

Może się przecież zdarzyć, że pies rozerwie główną żyłę w szyi i będzie po chłopie. Juliana nie byłoby co żałować, ale szkoda psa, bo pewnie kazaliby go uśpić.

A, do diabła z Julianem i jego dwudziestoma groszami.

– Dobra, obejdzie się bez tych groszy. Może potarguję się ze sklepową, żeby ci opuściła.

Uspokoił się w jednej chwili. Jakby mu kto wstrzymał dopływ prądu.

– No, bo już mnie nerwy brały. Dobrze wiesz, że łatwo się denerwuję. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać, a odpracuję ci te cholerne dwadzieścia groszy.

Obejdzie się – myśli Joszka, ale na głos mówi:

– Będę pamiętać o tej obietnicy.

Nie potrzebuje pomocy, szczególnie od tego raptusa. Po to zawsze trzyma psa, żeby Julian omijał jej podwórko z daleka. Na szczęście on nie lubi psów i boi się ich. Wystarczy, że Joszka spuści Reksa i ma już spokój.

Uwolniwszy się wreszcie od sąsiada, rusza dalej, delektując się ciszą i spokojem. Wieś nie jest duża, ale domy stojące w głębi pól, jeden daleko od drugiego, sprawiają wrażenie, że jest ogromna, wręcz nie ma końca. Ale to tylko złudzenie, bo gdyby te wszystkie domostwa ustawić w szeregu przy drodze, można by je minąć spacerowym krokiem w ciągu kilku minut. Ale tutejsi ludzie umiłowali sobie samotność i oddalenie, więc trzeba się zdrowo namaszerować, by dojść na kraniec wioski, tam gdzie stoi sklep i dwa razy dziennie zatrzymuje się autobus. Kiedyś była jeszcze szkoła, ale od paru lat dzieci zabierane są do gminnej, oddalonej o dziesięć kilometrów. Stary, drewniany budynek szkolny niszczeje i nie wiadomo, czy go sprzedać, czy rozebrać, czy nadal pozwalać, by wiatr po nim hulał i szczury się lęgły.

Joszka idzie drogą równoległą do szosy. Wokół kołysze się z wiatrem dojrzewające zboże. Nie ma nic przyjemniejszego od takiej powolnej wędrówki wąską drogą wśród pól. Dla takich chwil warto żyć. Szosą jadą samochody. Ciągną nieprzerwanym sznurem, jeden za drugim. Joszka patrzy na nie i myśli o miejscach, których nigdy nie odwiedzi. Wyobraża sobie, że siedzi za kierownicą jednego z pędzących aut i jedzie, jedzie, jedzie. Nieważny jest cel, ważna tylko sama jazda. Nieraz zastanawiała się, jakby to było, gdyby zostawiła wszystko i pojechała. Idąc przenosi się w czasy, kiedy była jeszcze młoda i mogła stąd uciec. Jednak nigdy się nie odważyła. A teraz już jest za późno. Wrosła w ten krajobraz i nie czuje potrzeby, by cokolwiek zmieniać. Coraz częściej wydaje się jej, że świat trwa w bezruchu. Owszem, Ziemia kręci się i nie trzeba o tym czytać w książkach. Wystarczy położyć się na plecach, by czuć, jak biegnie w kosmos, jak wiruje. Trzeba mocno trzymać się trawy, by nie pofrunąć. Ale to, co ma wokół siebie, nie zmienia się wcale. Zmieniają się tylko psy.

Reks biegnie przodem sprawdzając, czy w rowie nie znajdzie czegoś wartego uwagi. Patrząc na niego Joszka wzdycha głęboko, a potem wraz z wydechem wyrzuca z siebie wszelkie niespokojne myśli.

Gdy jest już bliżej szosy i zabudowań, cmoka przywołując psa do nogi. Zawsze robi to odpowiednio wcześniej, by miał czas na te swoje zastanawiania się. Reks jeszcze chwilę biegnie, jakby nie usłyszał cmoknięcia, i dopiero, gdy dochodzą do sklepu, stawia uszy i po chwili idzie już posłusznie przy nodze. Dobry pies. Najbardziej niezwykły ze wszystkich, jakie przewinęły się przez jej długie życie. W jego sposobie reagowania jest coś ludzkiego. Znalazła go przed kilkoma laty właśnie tu, pod sklepem. Przyszła wtedy wczesnym rankiem po pieczywo. Właśnie podjechał samochód i pomocnicy piekarza wyładowywali skrzynki ze świeżym chlebem. Cofnęła się pod ścianę, żeby dać przejście chłopakowi niosącemu skrzynkę i wtedy nadepnęła na coś miękkiego. Uniosła nogę, postawiła ją dalej i dopiero, gdy zerknęła w dół, zorientowała się, że to psi ogon. Jego właściciel nawet nie drgnął. Zareagował dopiero po upływie bardzo długiej chwili. Wylazł z ukrycia, spojrzał na nią z wyrzutem i zaskomlał. Sierść miał mokrą od osiadającej mgły. Wyglądało na to, że spędził noc pod sklepowymi schodami. Joszce zrobiło się przykro, że sprawiła mu ból, ale bardziej zdumiała ją cierpliwość, z jaką go zniósł. Dała mu kawałek dopiero co kupionego chleba w nadziei, że nie będzie jej winił za marny początek dnia.

– Czyj żeś ty? – spytała, ale nie odpowiedział, nawet nie zareagował na jej głos.

Niczyj był. Właściciel musiał go w drodze na urlop na postoju porzucić. Piesek był młody, nieduży, z ładną mordką i krótką sierścią we wszystkich barwach – od białej, przez złotą, rudą, brązową, aż po czerń. Końcówkę ogona miał białą. Nikt w bliższej i dalszej okolicy takiego nie miał. Wyglądał na rasowego, miejskiego zwierzaka, tylko trochę zaniedbanego i porządnie wygłodzonego. W drodze do domu zauważyła, że pies wlecze sie za nią. Szedł bez specjalnego entuzjazmu, zatrzymywał się, kładł i ruszał dalej, jakby dawał do zrozumienia, że zna już życie i na wiele nie liczy.

– No dobra, chodź, jestem ci winna śniadanie – powiedziała wtedy.

Wierzyła, że żadne spotkanie nie jest przypadkowe. Jeśli los ich ze sobą zetknął, to znaczy, że mają coś wspólnie do zrobienia. Machnęła więc ręką zachęcająco, ale pies umknął w zboże. Widocznie nie dotarło do niego, że było to zaproszenie. Nie, to nie. Weszła do domu, rozpakowała zakupy, ogarnęła izbę i dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie o psiaku. Była ciekawa, czy dotarł za nią tutaj, czy zawrócił pod sklep. Wyszła przed chałupę, ale psa nigdzie nie było widać. Pewnie nie uwierzył, że Joszka spełni obietnicę i poszedł dalej, w świat. Nie wiedzieć czemu Joszce zrobiło się żal samej siebie. Od dawna była sama, mąż ją odumarł, jak jeszcze młoda była, dzieci nie miała, więc psa zawsze trzymała. A ostatnio same głupie jej się trafiały. Poprzedni nie dalej jak tydzień wcześniej pod auto wpadł. Durny był i mimo ostrzeżeń na drogę wylatywał, za samochodami ganiał. Za jego śmierć nie winiła nikogo i nawet go specjalnie nie żałowała, bo porywczy był, ludzi nie lubił, na dzieci szczekał. Marne życie, marna śmierć, taki los był mu widać pisany. Temu nowemu, co od sklepu za nią szedł, jedzenie zostawiła pod drzewem i zajęła się swoją robotą. Jeśli całkiem nie zrezygnował i kręci się gdzieś w pobliżu, to z pewnością przyjdzie.

Ucieszyła się, gdy po jakimś czasie wylazł z krzaków. Ruszył w stronę jedzenia leniwie i łaskawie. Położył się na trawie, by mięso mieć w polu widzenia, ale udawał, że wcale mu nie zależy.

– Jedz i nie zgrywaj ważniaka. Myślisz, że tylko psy mają problemy? Mnie też nie jest lekko.

Po upływie dobrej minuty uderzył ogonem o ziemię i zabrał się do jedzenia. Nie wiedzieć czemu na każde polecenie reagował z minutowym opóźnieniem. Co takiego było w jego łbie, co kazało mu robić wszystko później? Może wypadek jaki przeżył albo go kto w głowę uderzył? A może już taki był od urodzenia? Kto to wie.

Gryzł powoli, statecznie, jak ktoś, kto lepsze rzeczy jadał, ale z grzeczności zje to, czym został poczęstowany. Potem przysunął się i położył Joszce łeb na kolanach. Tak po prostu. Siedzieli tak i milczeli o tym, że psi czy człowieczy los niewiele się różnią. Po jakimś czasie wstał, przeciągnął się i machnął ogonem, że jeśli Joszka nie ma mu nic więcej do zaoferowania, będzie już się zbierał, by głowy nie zawracać.

– Jak chcesz, to zostań – powiedziała.

Słowo „zostań” dotarło do niego po upływie dobrej minuty. Ale gdy dotarło, machnął ogonem z uciechy i został.

Trochę dziwny był z tym opóźnionym reagowaniem. Zupełnie jakby dźwięki nie leciały wprost do niego, ale wpierw obiegały Ziemię, potem docierały do jego uszu, a następnie jakimiś zawiłymi drogami znajdowały dojście do mózgu. Trochę to trwało, ale Joszce nigdy nigdzie specjalnie się nie spieszyło, więc czekała, aż jej głos Ziemię obiegnie i pies usłyszy, a następnie zrozumie, o co jej chodzi. Nazwała go Reks, bo tak nazywała większość swoich psów.

– Reks, zostań tutaj – mówi, gdy są już przy sklepie.

Pies przeszedł jeszcze kilka kroków, nim wyhamował. Odwrócił łeb, popatrzył na Joszkę i ułożył się w trawie na poboczu.

Pod sklepem o tej porze zawsze stoi sporo ludzi. Mężczyźni dyskutują o zaletach i wadach dopłat unijnych, kobiety mówią chętniej o sobie, o dzieciach i znajomych. Opowiadają też historie wzięte z telewizora, głównie po to, by zapełnić nimi czas i odwlec chwilę, gdy będą musiały wrócić do swoich domów, odległych jeden od drugiego jak planeta od planety. Pies w tym czasie obserwuje samochody jadące szosą. Łeb położył na łapach i tylko oczami wodzi za każdym przejeżdżającym pojazdem. Na ludzi nie zwraca uwagi. Czeka, aż Joszka zrobi to, co do niej należy.

– O, Reks jest, więc Joszka pewnie przyszła – mówi ktoś.

Psu przebiegł dreszcz pod skórą, ale ogonem machnął potwierdzająco dopiero po upływie chwili.

Gdy kupiła co miała do kupienia i wyszła na drogę, podeszła do niej Madzia Stolarkowa.

– Witaj, Joszka. Dzwoniłam od rana trzy albo cztery razy, ale nie odbierasz telefonów.

– W polu byłam z rana, a teraz idę do Wójcików.

Joszka ma trochę ziemi, ale uprawia tylko kawałek za domem, a utrzymuje się z pilnowania dzieci. Wynajmują ją wszyscy, którzy potrzebują iść w pole, jechać do miasta, do urzędów albo na zabawę, a nie mają z kim dzieci zostawić. Nie u wszystkich jest babka do pilnowania maluchów. Teraz moda nastała, że młodzi sami mieszkają, a rodzice i teście własne gospodarstwa prowadzą i nie zawsze wolnym czasem dysponują akurat wtedy, gdy młodym opiekunka potrzebna. W takich wypadkach pomoc Joszki jest nieoceniona. Wystarczy zadzwonić i przychodzi. Dzieci chętnie z nią zostają, bo piękne bajki opowiada i wiadomo, że wszystkiego dopilnuje, nakarmi, zabawi, do snu ułoży. Z Joszką nic złego nie może się stać. Nie ma dnia, żeby we wsi ktoś nie potrzebował jej pomocy. Dzwonią, a ona gwiżdże na Reksa i zjawia się punktualnie tam, gdzie jest potrzebna.

– Chciałam cię poprosić, byś przyszła mi popilnować dzieciaków w sobotę po obiedzie, bo do kina chcemy ze Staszkiem jechać – mówi Madzia.

Joszka brodą kiwa.

– Przyjdę.

Nigdzie terminów nie zapisuje, tyle tylko co w głowie.

Z kobietami chwilę jeszcze stoi, ale pora na nią się zbliża, więc na psa cmoka i rusza. Do Wójcików ma dojść na dziesiątą. To niedaleko, tuż za starą szkołą, więc nie ma pośpiechu, ale iść już trzeba. Joszka nie nosi zegarka i o godzinę nikogo nie pyta, bo czas, tak jak i wszystko inne, ma umiejscowiony w głowie. Rusza, nie oglądając się na psa. Jak się namyśli, to ją dogoni. Gdy skręca w drogę prowadzącą do zabudowań Wójcików, Reks już za nią podąża.

Dotarli o czasie. Jarek akurat auto szykuje do drogi. Jadą z Mirką do gminy załatwić sprawy dopłat, a potem po sklepach muszą się przejść, by znaleźć prezent dla chrześniaka na komunię.

– Nie spieszcie się. Spokojnie sobie wszystko załatwcie. Ja dzieciakom jeść dam i wszystkiego dopilnuję.

Pies kładzie się u jej stóp i śpi. Przebiera łapami jakby biegł. Nie budzi go. Niech śpi na zdrowie. Gdy przyjdzie pora, cmoknie, a on zareaguje odrobinę wolniej niż powinien, ale i tak zdąży zrobić to, co ona mu każe.

Młodzi pojechali. Warkot samochodu dobiegł do psich uszu z opóźnieniem. Reks budzi się, rozgląda, a widząc, że wszystko jest w najlepszym porządku, układa się na trawie, z mordą na łapach i obserwuje, co się wokół dzieje. Dzieci, trzyletni Jacek i pięcioletnia Monisia, biegają, znoszą zabawki, starając się zwrócić uwagę Joszki.

– Widzisz, widzisz?

– Widzę, widzę, wszystko widzę.

Najlepsza jest zabawa z piłką. Podrzucają ją niezdarnie do góry, a piłka spada raz po raz na ziemię. Ale gdy udaje się złapać, wołają jedno przez drugie:

– Joszka, widzisz, widzisz?

– Widzę, widzę, wszystko widzę.

Wreszcie zmęczyły się i zajęły budowaniem zamków z piasku. Joszka przyniosła im kompotu z jabłek. Napiły się i bawią dalej. Wystarcza im, że jest i patrzy. Co jakiś czas pyta, czy czegoś im nie potrzeba. Odpowiadają, że chcą pić albo zrobić siusiu, a potem znów się bawią pracowicie, nie zakłócając zbędnym gadaniem panującej wokół harmonii. Joszka patrzy na brzozę przy drodze, której gałęzie poruszają się w rytm wygrywanej przez wiatr melodii. Śpiewa piosenki, które zna jeszcze z dzieciństwa. Proste melodie, proste słowa oddające prosty sens jej prostego życia. Nie ma pretensji, że innym żyje się lepiej. Świat i tak należy do niej.

Czas płynie leniwie.

Pies leży w cieniu obserwując odległą drogę, ptaki krążące nad stodołą. Nie zasypia. Stróżuje.

– Teraz pewnie coś zjemy- mówi Joszka w stronę dzieci.

– A co?

– A co chcecie?

– Jajecznicę.

– Mama zupę na piecu zostawiła.

– Wolimy jajecznicę.

– A są jajka?

– Są w kurniku.

Kury chodzą po podwórku i wcześniej słychać było, jak drą się na grzędach, więc pewnie parę świeżych jaj rzeczywiście się znajdzie.

– To niech będzie jajecznica.

Zrobi im to, co chcą, a jak się najedzą, położy je spać. Zupę zjedzą po spaniu, a potem tylko patrzeć, jak wrócą rodzice.

– No to idziemy po jajka. Najpierw przeszukajcie ogródek, bo słyszałam, że tam się dwie niosły. Ja idę do kurnika.

Pies powlókł się za dziećmi.

Kurnik przylega do obory. Drzwi są zamknięte na skobel. Joszka otwiera je i w tym samym momencie zamyka. To co zobaczyła, przyprawiło ją o dreszcz obrzydzenia. W kurniku siedzi szczur. Joszka nienawidzi szczurów, brzydzi się nimi i boi. Odczekuje chwilę, by miał czas na ucieczkę. Liczy do dziesięciu i jeszcze raz otwiera drzwi. Ma nadzieję, że już będzie pusto. Niestety, szczur siedzi nadal. Teraz już nie jeden, ale dwa. Obydwa wielkie jak koty. Siedzą pośrodku kurnika i patrzą na nią okrągłymi jak koraliki oczami. Wyglądają, jakby się z niej naigrywały. No nie. Joszka trzaska drzwiami z całej siły, aż kurz idzie. Nie zamierza tam więcej zaglądać. Jak Wójciki przyjadą, powie im o nieproszonych gościach i Jarek będzie musiał zająć się szkodnikami. Podobno w starej szkole się legną i po wsi rozłażą. Trzeba będzie zrobić z nimi porządek.

– Mamy trzy jajka – słyszy wołanie z ogrodu. – A ty ile masz?

– Ani jednego – krzyczy.

– E tam, poszukaj dobrze.

– Wy też jeszcze jednego szukajcie.

Joszka zna szczurze zwyczaje i wie, że jak zaplanowały sobie skok na kurnik, nie zrezygnują ze swoich planów. Ukryją się w jakiejś dziurze i poczekają na noc. Wtedy zaatakują. Zdarzało się, że potrafiły wymordować nawet wszystkie kury. Szkoda by było. Nie ma co czekać na powrót Jarka, sama musi je przegonić.

Wali pięściami w drzwi i uchyla, by zobaczyć, czy jeszcze tam są. Są. Nawet nie drgnęły. Przyglądają się jej z jawnym lekceważeniem. Tego już za wiele. Wyjmuje cegłę ze stosu przygotowanego na budowę i rzuca w środek zbiegowiska. To poskutkowało. Rozległ się pisk trafionego zwierzaka i szczury wybiegają z kurnika. Przemykają obok jej nóg tak blisko, że czuje smród ich futer. Aż przeszedł ją dreszcz. Przez chwilę czuje satysfakcję. Liczy, że umkną w pole albo na przełaj do starej szkoły, gdzie mają siedlisko. Ale nie. Wbrew oczekiwaniom ruszają w stronę ogrodu tą samą ścieżką, którą nadchodzi właśnie któreś z dzieci. Joszka widzi, jak na drodze biegnących szczurów pojawia się mały Jacek z jajkami w obu rączkach. Dziecko zatrzymało się, szczury też i cała trójka stoi, patrząc na siebie w zadziwieniu. Joszka nie czeka dłużej. Rusza, by zabrać dziecko, ale szczury są bliżej. I są szybsze. Rozdzielają się i z dwóch stron nacierają na malucha. Joszka krzyczy i w tej samej chwili pojawia się Reks. Bez zwykłego opóźnienia, w najwłaściwszym momencie. To co się potem stało, trwało ułamek sekundy. Obrazy nakładają się na siebie i Joszka widzi tylko, jak szczur schwycony za kark frunie w górę i spada na ziemię. Potem ciśnięty z całej siły leci jeszcze raz w górę, a gdy spada, nie ma w nim już życia. W tej samej sekundzie, zupełnie niespodziewanie, ten drugi, zamiast uciekać, rzuca się na psa i wbija zęby w jego bok. Reks, oszołomiony stoczoną przed momentem walką, przewraca się pod ciężarem napastnika. Wstaje, potrząsa całym ciałem, aż się chwieje, ale nie może strącić z siebie gryzonia. Joszka przytomnieje, chwyta grabie oparte o płot i rusza na pomóc psu. To nie jest proste, bo szczur wczepił się długimi siekaczami mocno w skórę. Dopiero za trzecim razem udaje się go oderwać i odrzucić o kilka metrów. Ale nim stanął na nogi, Reks już tam jest i zaciska zęby na jego karku. Joszka rozgląda się za dzieckiem, ale maluch dawno odwrócił się i uciekł do siostry. Nim dzieci pojawiły się w polu widzenia, Joszka zdążyła odgarnąć truchła grabiami pod ścianę i narzucić na nie trochę słomy.

– Idźcie do domu. Zanieście jajka do kuchni. Zaraz przyjdę – mówi spokojnym głosem, jak gdyby nic się nie stało. Nie chce, żeby się przestraszyły.

Gdy poszły, biegnie za szopę, żeby zwymiotować.

W sumie rzeczywiście nic wielkiego się nie stało. Mało to szczurów w życiu widziała? Może nie takich wielkich i bezczelnych, ale jednak. Ale psa w bezpośredniej walce oglądała po raz pierwszy. A już Reksa? Z tym jego wiecznie spóźnionym refleksem?

Przywołuje psa i ogląda ranę. Nie jest duża. Zaledwie dwie małe dziurki, z których wąskimi strumykami sączy się krew. Nic wielkiego. Zagoi się.

– Dobry pies – klepie go po głowie i idzie umyć ręce.

Smaży dzieciom jajecznicę, kładzie spać, a gdy Jarek z Mirką wrócili z miasta, opowiada im o strachu, jaki przeżyła. Niech sami zrobią z trupami porządek.

– I z tymi, co się w szkole lęgną, bo inaczej będziecie ciągle mieli z nimi kłopoty.

Bierze zapłatę, woła Reksa i wracają do domu.

Pies biegnie przodem i wygląda całkiem normalnie. Już zapomniał o niedawnej przygodzie. Nic mu nie będzie. Na wsi takie zdarzenia to nie nowina. Nie raz, nie dwa uprzątała ze schodów poduszone gryzonie ułożone w rządku przez łownego kota. Ale nie mogła nadziwić się, że Reks też to potrafił. Niby taki powolny, ciągle spóźniony, potrzebujący czasu na zrozumienie polecenia, a tu proszę, jaki to z niego wojownik. I jaka błyskawica. Kto by pomyślał. Joszka nawet nie zdążyła krzyknąć, a on już szczury podusił. Szkoda tylko, że go jeden ugryzł.

– Dobry pies. Nie bał się. Brawo. Przyznam ci się, że ja się trochę bałam.

W rzeczywistości prawdziwy strach zaczął ogarniać ją dopiero teraz. Czy aby psu nic się nie stało? Czy ugryzienie szczura nie sprowadzi na niego choroby? Warto by iść do weterynarza i sprawdzić, ale to kawał drogi. W drugiej wsi. Dawno powinna psa zaszczepić, ale bo to czas był? Do licha! Czas pewnie by się znalazł, ale zawsze coś było do roboty i z głowy wylatywało, że trzeba z psem iść. Dawniej obowiązek był. Weterynarz przez wieś przejeżdżał i wszystkie psy przeciw wściekliźnie szczepił. Ale za demokracji każdy sam za siebie odpowiedzialność bierze. A z tej samodzielności tylko kłopoty, bo samemu nie zawsze się pamięta, co ważne, a co ważniejsze.

Joszka nie pamięta nawet, kiedy ostatnio na szczepieniu z Reksem była, w maju, czy we wrześniu tamtego roku. Pamięć u starego człowieka zawodna.

Tak, jutro pójdę i psa zaszczepię, postanawia.

Albo lepiej jeszcze dzisiaj.

Joszka z coraz większym niepokojem patrzy na Reksa. Może jest przewrażliwiona, ale wydaje się, że pies z każdą chwilą słabnie, powłóczy nogami, a raz nawet jakby zatoczył się.

– Dobry pies, dobry – mówi, by dodać mu sił. – Do domu już niedaleko. Zaraz odpoczniesz.

– Piwo mi przyniosłaś? – słyszy nagle wołanie.

To Julian.

– Do diabła z twoim piwem. Szczur psa mi ukąsił.

– Głupi pies jak się dał.

– Sam jesteś głupi. Jednego zagryzł, a drugi się na niego rzucił. Też go zakatrupił, ale nie wiem, czy nie za późno. Popatrz na niego.

Julian wychodzi na drogę, ale psa nigdzie nie widać. Joszka wraca i krzyczy. Julian drepcze przy niej krok w krok. Znaleźli go w rowie. Pies leży i dyszy z trudem.

– Poczekaj tu. Zaraz wrócę.

Po paru minutach podjeżdża wózkiem. To stary wózek z czasów, gdy jego wnuki były małe. Teraz to już studenci, w mieście osiedleni i tam już zadomowieni. Julianowi tylko ten wózek po nich został. Nie wyrzucił w nadziei, że do czegoś się jeszcze przyda. No i przydał.

Razem psa dźwigają i na wózek ładują. Reks słabnie z każdą chwilą. Do domu i tak by na nogach nie doszedł.

Joszka z Julianem bez słowa do szosy się kierują, bo tamtędy łatwiej będzie wózek pchać. Do weterynarza piechotą kawał drogi. Zboża tak jak i rano kołyszą się z wiatrem, ale Joszka nie widzi w tym żadnego piękna. Nic nie widzi, bo oczy łzami jej zaszły. Biedny Reks. Julian cały czas coś gada, ale przynajmniej dobrze, że od niej odpowiedzi nie oczekuje. Opowiada o swoich wnukach, o egzaminach, jakie zdawali, o zawodach, jakie będą kiedyś mieli, o radiu, jakie mu przywieźli i telefonie maluchnym, który w kieszeni ma nosić, a kiedy dzwoni, przycisk z zieloną słuchaweczką ma naciskać, a wtedy głosy dzieci albo wnuków słyszy. O tym wszystkim Julian Joszce opowiada i dzięki tym jego opowieściom droga jakby krótsza się zdaje.

Pchają razem wózek i o psie nie mówią, bo nie ma co języka strzępić. Pies to pies. Taki jego psi obowiązek człowieka bronić. Wojownikiem jest, żołnierzem, nawet jeśli na to nie wygląda.

Droga zajęła im dobrą godzinę.

Pies na nieżywego wyglądał, gdy wreszcie do lekarza dotarli.

– Trzeba było zadzwonić, przyjechałbym – mówi weterynarz.

Psa zbadał, zastrzyk zrobił, próbkę do badania wziął.

– Zobaczymy za parę dni, jak wyniki przyjdą. Ale raczej nic mu nie będzie. Szok przeżył i odpocząć musi, jak człowiek.

Reks diagnozę lekarza zrozumiał, bo w powrotną drogę już na własnych nogach ruszył.

– Dobry pies.

Idą, Joszka z Julianem, ramię w ramię wolno, niespiesznie, ścieżką między polami, patrząc na samochody jadące szosą do miejsc, których oni nigdy nie odwiedzą. I dobrze, bo po co mieliby się po świecie tułać, skoro tutaj dzieje się aż nadto wiele, by w pojedynkę radę ze wszystkim sobie dać.

Jadę jednym z tych samochodów i kątem oka widzę dwoje starych ludzi pchających pusty dziecięcy wózek i biegnącego obok psa. Jeszcze przez moment mam ich w polu widzenia, a potem znikają. Sekunda, właśnie tyle gościli w moim życiu. Ale myśl o nich trwa dłużej; o starej kobiecie, starym mężczyźnie i biało-złoto-brązowo-czarnym psie. O psie myślę najdłużej, bo rozpoznaję w nim rasowego gończego Beagle. Z tego, co zdążyłam dostrzec, miał piękne umaszczenie. Przez moment zastanawiam się, czy na coś przydają się tutaj jego myśliwskie umiejętności. Niestety, nigdy się tego nie dowiem, bo po wejściu w zakręt moje myśli zaprzątają już inne obrazy.

MILAN

Renata Jabłońska

To był dla mnie ciężki okres, najcięższy w życiu. Pracowałam jak szalona, bo tylko praca pozwalała mi przetrwać. Pochłaniała czas, nie było miejsca na rozmyślania i ból.

Była już jesień, a Kubuś umarł wiosną, w szpitalu, który omijam z daleka. Pracowałam całe lato, nie brałam urlopu. Gdy wracałam wieczorem do domu, zjadałam cokolwiek, potem brałam prysznic i kładłam się spać. Na szczęście zasypiałam, widocznie ze zmęczenia.

Minął rok. Wiosna była trudna do zniesienia, nie chciałam urlopu ani żadnyh wyjazdów.

Któregoś wieczoru, pod koniec października, idąc wzdłuż ogrodzenia ogródka przed domem, w którym mieszkam, zobaczyłam mały, czarny kłębek pod murkiem. Zbliżyłam się. To był może trzymiesięczny kociak. Nie uciekał. Przykucnęłam przed nim. Patrzył na mnie, nie cofnął się. „To nie jest dobre miejsce dla kota, trzeba go zwabić do ogródka” – pomyślałam. Weszłam do mieszkania. Otworzyłam lodówkę, szukając czegoś do jedzenia dla niego. Nałożyłam na spodek śmietanę i trochę tuńczyka.

Siedział w tym samym miejscu. Postawiłam przed nim spodek. Spojrzał na mnie i zaczął łapczywie jeść, wydając dziwny głos, podobny do „aaam”. Przykucnęłam i spróbowałam go pogłaskać po głowie. Nie zareagował. Ale gdy go pogłaskałam po grzbiecie, uniósł go trochę, poddając się pieszczocie. Niektórzy przechodnie spoglądali życzliwie, inni z ironią, a jeden gruby facet spojrzał wrogo, mrucząc coś pod nosem.

Muszę go przenieść do ogródka. Uniosłam go jedną ręką, drugą trzymając przed nim spodek z resztką jedzenia. Nie bronił się, nie drapał. Posadziłam go między dwoma krzakami pod ścianą domu. To dobre miejsce, bez okien, pod dachem, gdyż od pierwszego piętra dom jest wysunięty do przodu o długość pokoju. Poszłam do mieszkania, wzięłam sobotnią gazetę, wyciągnęłam z szafy zielony plażowy ręcznik. Pomyślałam, że pewnie trzeba mu też dać wody – kto wie jak długo nie pił i nie jadł. Napełniłam szklaną miseczkę. Pokroiłam drobno na papierze kawałek miękkiego żółtego sera. Zeszłam na dół. Siedział tam, gdzie go zostawiłam. Postawiłam wodę i nasypałam ser do spodka. Najpierw zaczął pić, lecz już po chwili jadł ser. Ułożyłam ręcznik na gazetach i gdy skończył jeść, posadziłam kociaka na tym posłaniu. Głaskałam go, a on się temu poddawał, unosząc grzbiet, i wydawało mi się, że mruczy.

Weszłam do mego mieszkania i po raz pierwszy od długiego czasu poczułam prawdziwy głód. Naszykowałam sobie kanapkę z pomidorem i ogórkiem, i jadłam, czując smak, jak dawniej. Potem zadzwoniłam do Joli. Ona ma dwa koty w domu i karmi kilka na podwórku, choć jej mąż tego nie pochwala.

– Bardzo dobrze zrobiłaś! Wiesz, zamiast maszerować moją stałą trasą, przymaszeruję do ciebie i przyniosę ci kocie jedzenie.

– Ale to dalej, nie zmęczysz się?

– No to co?

Po czterdziestu minutach Jola stanęła w drzwiach. W granatowym dresie z pomarańczowymi lampasami na spodniach, w adidasach, włosy ściągnięte gumką.

– Pić… – jęknęła, zdejmując plecaczek.

Lekarz zalecił jej ruch i od paru miesięcy Jola co wieczór maszeruje pół godziny.

– Masz tutaj suchą karmę – powiedziała podając mi kilowe opakowanie i kilka małych puszek. – To jest specjalna konserwa dla kociąt. Jak ci się skończy, możesz kupić w każdym supermarkecie.

Karmiłam więc kociaka rano i wieczorem, a w wolne dni także w południe. Odkryłam, że to samczyk, i nazwałam go Milan. Wcale nie na cześć Kundery, tylko dlatego, że to imię do niego pasowało. Dość szybko zaczął na nie reagować i wybiegać mi naprzeciw. Bałam się, że zacznie wędrować poza ogródek i sąsiedzi będą go przepędzać, więc porozmawiałam z nimi, wyjaśniłam, że kot jest czysty, zadbany.

Coraz bardziej lubiłam się z nim bawić, słuchać jak mruczy. Uspokajało mnie to. Jolka pytała, dlaczego nie biorę go do domu. Tłumaczyłam, że nie ma mnie całymi dniami, że może będę chciała na parę tygodni wyjechać. Jola oczywiście zgodziła się go karmić, gdy mnie nie będzie.

I tak minęły cztery miesiące. Milan rósł jak na drożdżach. Miał jedwabiste futerko i ładną mordkę. Już nie siedział grzecznie w ogródku, wędrował po naszym i sąsiednich podwórkach i wychodził – ku mojemu niezadowoleniu – na ulicę. Któregoś wieczoru, w drodze z pracy do domu, kupiłam dla niego delikatesową konserwę. Zawołałam go, lecz nie przybiegł. Zaczęłam go szukać. Nie znalazłam. Nadeszła akurat sąsiadka

To już spory samiec, pewnie poleciał za jakąś kotką – stwierdziła.

Zadzwoniłam do Joli.

– Twoja sąsiadka ma rację. Już ci przecież mówiłam, że trzeba go wysterylizować – powiedziała. – Szkoda, żeby taki przemiły kot przepadł. Nie martw się, to łatwy zabieg u samców.

Nazajutrz Milan wrócił. Ocierał się o moje nogi dłużej niż zwykle, potem rzucił się na jedzenie.

Nie mogłam się zdobyć na tę sterylizację, miałam wątpliwości. A Milan biegał za kotkami w rui i bił się z innymi samcami. Czasem miał zadrapania, zwłaszcza za uszami. Jola kazała przemywać je roztworem wody z solą.

Nadszedł kwiecień i rocznica śmierci Kubusia. Jego ojciec przyszedł ze swoją nową żoną, która do mnie podeszła i uścisnęła mi rękę. Wydała mi się bardzo miła. Przyszli wszyscy nasi przyjaciele. Nie płakałam. Już od dawna nie mogę. Nagrobek pokryły bukiety kwiatów. Jola przyniosa dużą donicę z biało kwitnącym kaktusem. Uparła się, żebym z cmentarza pojechała do niej na obiad. Jej mąż wrócił z pracy, przepraszał, że nie mógł przyjść, nie zwolnili go.

Gdy wychodziłam, Jola dała mi resztki mięsa dla Milana. Ale Milana nie było i już chciałam odejść, gdy się nagle zjawił. Ocierał się, coś mi opowiadał, a ja kiwałam głową. Potem wskoczył na murek, zbliżył się do mojej twarzy, zajrzał mi w oczy i przycisnął głowę do mego czoła. Długą chwilę staliśmy tak głowa w głowę. Nagle się rozpłakałam. Łzy płynęły z niezwykłą łatwością. Od długiego czasu nie potrafiłam tak płakać. Milan patrzył zdziwiony. Łkając jeszcze, wyjęłam mięso z torebki i położyłam przed nim. Zjadł z apetytem.

Nazajutrz nie było go ani rano, ani wieczorem. Zjawił się dopiero pod koniec następnego dnia. Miał ranę za uchem.

Jola ma rację, trzeba go wysterylizować, bo te walki kocurów są niebezpieczne…

Zadzwoniłam do niej, pytając, jak to ma się odbyć z tą sterylizacją. Powiedziała, że przyniesie mi klatkę, a weterynarz jest blisko, trzeba się z nim tylko umówić. Co wcale nie było proste, bo przecież nie codziennie Milan przychodził. Ale weterynarz zgodził się żebym przyniosła kota, kiedykolwiek go złapię.

Milan przyszedł w sobotę rano, jakby pamiętał, że w ten dzień mam najwięcej czasu dla niego. Zanim mu dałam jeść, przyniosłam klatkę. Zerkał na nią, ale jadł z apetytem. Uginały mi się kolana. Jednak, gdy skończył jeść, włożyłam do klatki talerzyk ze szprotkami, które bardzo lubił. I usiłowałam go przekonać, żeby wszedł do środka. Zbliżył się, wąchał, lecz nie wchodził. Więc spróbowałam go do klatki wsadzić. Wyrwał się i pognał na drugie podwórko. Nie podrapał mnie.

Jola zadzwoniła, pytając, jak się sprawy mają.

– Trzeba było od razu położyć mu jedzenie w klatce. Jak już się przedtem najadł, to się nie skusił… Trzeba zdobyć samozamykającą się klatkę, może się go jednak uda zwabić.

– Nie wszedł do tej, więc i do innej nie wejdzie. Sama już nie wiem czy tego chcę. Wolę żeby przychodził bez obawy, żeby jadł.

– A co z tymi biednymi kociakami, które się dzięki niemu urodzą? Nie pomyślałaś o tym?A jak go jakiś silniejszy samiec poważnie zrani?

– W takim wypadku znajdę siły, żeby go zabrać do weterynarza.

Milan nie pojawił się ani wieczorem, ani rano, ani nazajutrz. Po pracy chodziłam po podwórkach i szukałam go. Nie znalazłam.

Minął tydzień, dwa, miesiąc… Co pewien czas go szukałam, bez skutku.

Nadszedł lipiec. Postanowiłam wyjechać na dwa tygodnie na urlop.

Na lotnisku, w kolejce z bagażami, poznałam kogoś bardzo miłego. Rozmawialiśmy i poszliśmy na kawę. Leciał innym samolotem. Powiedział, że za tydzień wraca, poprosił o mój numer telefonu.

Urlop mi się udał. Dużo spałam, odpoczywałam, pływałam i chodziłam po lesie. Po kilku dniach zadzwoniłam do Joli, która obiecała, że będzie co parę dni szukać Milana. Nie znalazła go, mimo że szukała o różnych porach i w różnych miejscach. Jola sama dysponuje swoim czasem, gdyż pracuje w domu, robi piękną sztuczną biżuterię, ma stałych odbiorców. Przyznałam, że nawet kot-broszka wyszedł jej ciekawie, a nie lubię kocich bibelotów, wolę wdzięk żywych kotów.

Było mi bardzo smutno, gdy myślałam, że może Milan gdzieś samotnie umierał z ran albo został przejechany.

Wróciłam wypoczęta i już nazajutrz poszłam do pracy. Codziennie sprawdzałam, czy na automatycznej sekretarce nie ma wiadomości od mego nowego znajomego. Nie było. Czasem jeszcze szukałam Milana.

Dużo pracowałam, jednak wspomnienia i ból napadały na mnie znienacka. Wystarczyło, żebym spojrzała na fotografię Kubusia, na jego książki.

Sierpień był okropnie gorący i wilgotny.

Któregoś parnego wieczoru ledwo się wlokłam do domu. Nagle coś mi wyskoczyło przed nogi i zaczęło się o nie ocierać. Milan! Ale się ucieszyłam! Pokazałam mu, żeby wskoczył na murek. Głaskałam go i oglądałam, czy jest w dobrym stanie. Miał szeroką bliznę pod brodą, strup za uchem i wąską bliznę wzdłuż boku. Ale wyglądał dobrze, trochę chudy co prawda, lecz z błyszczącą sierścią i lśniącymi oczami.

Chodź do ogrodu, zaraz ci przyniosę jedzenie. Czekał. Jadł i jadł i chciał jeszcze.

No i gdzie się podziewałeś, zbóju? Odpowiadał mi krótkimi miauknięciami.

Może byś tak został i nie szwendał się nie wiadomo gdzie? Przecież teraz nie ma rui.

Miałam wrażenie, że się ze mną zgadza. Po kolejnej porcji jedzenia i pieszczot położył się na dawnym miejscu między krzakami, na kartonie, który mu przyniosłam.

Zadzwoniłam do Joli. Ucieszyła się bardzo.

W ciągu całego tygodnia kot czekał na mnie rano i wieczorem i na ogół spał na kartonie w ogródku.

Zbliżały się moje trzydzieste ósme urodziny. Zwolniłam się tego dnia z pracy. Jola chciała, żebym przyszła do nich na kolację, inni znajomi zapraszali do restauracji. Odmówiłam, dziękując.

Rano nakarmiłam Milana. Nie zatrzymałam się długo i pojechałam na grób Kubusia. Podlałam doniczki, umyłam nagrobek. Potem przycupnęłam na jego skraju i zaczęłam opowiadać bajkę o Milanie. Bajkę, bo Kubuś tak bardzo lubił jak mu je w dzieciństwie czytałam.

Gdy wróciłam Milana nie było. Pod drzwiami czekały na mnie dwa bukiety kwiatów i doniczka z alpejskim fiołkiem. Sekretarka mrugała, ale byłam zmęczona, położyłam się. „Za godzinkę sprawdzę, to pewnie życzenia urodzinowe”. Zasnęłam. Gdy się obudziłam, było już prawie ciemno. Wzięłam jedzenie dla kota i zeszłam na dół. Milan czekał. Wyjątkowo dużo „gadał” tego wieczoru i patrzył, oczekując mojej reakcji. Więc mu powiedziałam, że jest strasznie miły, tylko babiarz-latawiec, i boję się co z nim będzie w czasie następnej rui.

Wreszcie uruchomiłam sekretarkę. Najpierw Jola przekazywała życzenia i uściski, potem inne moje koleżanki i koledzy. I nagle usłyszałam głos i imię poznanego na lotnisku mężczyzny. Po tylu tygodniach. Przekazywał numer telefonu i prosił żebym zadzwoniła. „Dziś nie zadzwonię. Może jutro. Muszę się zastanowić”. Odpowiedziałam na inne telefony, dziękując za życzenia. Potem zadzwoniłam do Joli.

– Byłaś na cmentarzu…

– Tak. Chyba to rozumiesz.

– A mogę do ciebie przyjść?

– Nie gniewaj się, Jolka, ale jestem strasznie zmęczona. Może jutro się spotkamy?