Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka, która poniekąd jest “projektem”, ponieważ wszystkie dziewięć historii zainspirowanych zostało obrazami Zdzisława Beksińskiego, stanowi interesującą fabularyzację malarstwa tego wyjątkowego artysty. Opowiadania napisane zostały w konwencji klasycznego weird fiction, a ich styl przywodzi skojarzenia z autorami, których doskonale pamiętamy z magazynu “Weird Tales”. Dzięki temu zabiegowi potrafią one zawiesić Czytelnika w czasie, a opisywana współczesność zaczyna nabierać osobliwego wymiaru, w którym kryjące się potężne siły, potrafią destrukcyjnie wpływać na losy tych, których ciekawość prowadzi o krok za daleko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Osobliwość
Autor: Bartłomiej Fitas
Copyright © Wydawnictwo IX. 2021
Copyright for the cover art ©
by Dariusz Klucznik & Wydawnictwo IX. Kraków 2021
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Ksenia Olkusz
Korekta: Krzysztof Biliński
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Fotografia na okładce: Dariusz Klucznik
Projekt okładki: Krzysztof Biliński
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2021
Wydanie I
ISBN 978-83-962017-5-1
Niniejszy zbiór dedykuję Tacie
Często zadaję sobie pytanie, czemu fascynują mnie rzeczy złe i dlaczego czerpię masochistyczną wręcz radość z przebywania w miejscach, z których mogę nigdy nie wrócić. Zapewne przez tę ciekawość kiedyś źle skończę, chociaż jeśli o tym myślę, mam wrażenie, że mnie to nie dotyczy. Wydaje mi się, że jestem trochę jak narkoman, który – podając sobie kolejną dawkę – odrzuca myśl, że wkrótce nałóg doprowadzi go do śmierci. Mam przekonanie, że nigdy do końca nie pojmę, skąd u mnie te właśnie zainteresowania… Przecież mógłbym kolekcjonować znaczki, martwe motyle albo zabytkowe monety. Taki zbiór miałby szansę na zdobycie przeze mnie uznania wśród innych pasjonatów, a może nawet sławy i dużych pieniędzy. Mimo wszystko, jaka to miałaby być radość, skoro taka kolekcja nie niesie ze sobą silnych, przesyconych adrenaliną wrażeń? Cóż, dla mnie żadna i dlatego uparcie brnę w miejsca, gdzie umierają ludzie, nic sobie nie robiąc z tego, że to ja mogę być następny.
Wydaje się, że ta ciekawość wzięła się ze snów, które w moim przypadku – są niezwykle barwne i realistyczne. Czasami mam problem z uświadomieniem sobie, czy w danym momencie śpię, czy może to wszystko dzieje się na jawie. Jeszcze jakiś czas temu potrafiłem bez trudu to odróżnić, ale teraz czuję, że stały się one jak zjadliwy wirus – z każdą następną nocą przejmują kontrolę nad moim życiem, wybijając je z właściwego, bezpiecznego biegu. Każdy taki sen obsesyjnie prowokuje do poszukiwania jego elementów w świecie jawy.
Być może chcielibyście dowiedzieć się o mnie czegoś więcej… Jestem dobiegającym trzydziestki doktorem etnologii i pasjonatem filozofii. Przeciętnemu człowiekowi mogłoby się to wydawać nudne, ale obie te dziedziny mają duży wpływ na to, co robię i najprawdopodobniej właśnie za ich sprawą nie jestem w stanie ignorować dziwacznych sennych wizji. Mam wrażenie, że w każdej jest coś wartościowego i chyba to przekonanie staje się siłą napędową, pozwalającą przełamać strach, zapomnieć o instynkcie przetrwania.
Ostatniej nocy śniłem o osobliwym obrazie, który wrył się w psychikę i, niczym silnie jadowity pająk, czekał aż wpadnę w zastawione, dobrze ukryte sieci. Całkowicie świadomie zacząłem brnąć w stronę pułapki, z każdym działaniem czując kolejne fale adrenaliny. Lubię ten stan. W tym momencie muszę już otwarcie przyznać, że jestem osobą uzależnioną, mimo całkowitej świadomości, że nie pomoże mi żadna terapia, leki czy prawienie morałów. Jedyne, co mogę robić, aby zaspokajać ten specyficzny głód i nie oszaleć, to dążyć do odkrycia prawdy stojącej za snami.
W tym najosobliwszym ujrzałem konia, aczkolwiek nie wyglądał jak zwykłe, doskonale wszystkim znane zwierzę. Jego anatomia wprawiała mnie w skrajne obrzydzenie i przerażenie, ale jednocześnie intrygowała do tego stopnia, że nie mogłem wyzwolić się spod tej fascynacji. Stworzenie miało wyraźnie wystające żebra, z których zwisały fragmenty tkanek i chorobliwie bladą skórę, na pierwszy rzut oka kojarzącą się z gęstą pajęczyną. Nagą czaszkę zdobiła piękna grzywa. Przez moment myślałem, że może czaszka jest atrapą, konstrukcją założoną na głowę człowieka, jakimś fragmentem artystycznej instalacji, tak bowiem realistyczne było wrażenie ich falowania.
Nogi konia przypominały wysuszone pnie drzew; były przeraźliwie chude, a do tego niemal idealnie proste i nie widziałem typowych dla tego zwierzęcia zgrubień w miejscu napięstków. Kończyny wydawały się wrośnięte w ziemię, tym bardziej, że nie mogłem dostrzec kopyt. Wszystko wskazywało na to, że mam przed sobą jakiś potworny monument, ustawiony przez kogoś niespełna rozumu, u kogo pojęcie piękna poszło w zupełnie innym, chyba nie do końca dobrym, kierunku. Mimo to rzeźba istotnie była zachwycająca, a otaczająca ją sceneria nadawała całości nostalgicznego wydźwięku, skłaniając do ponurych refleksji o przemijaniu. Krwistoczerwona jesień, bezustannie opadające suche liście i chylące się ku zachodowi słońce, zalewające ostatnimi promieniami korony drzew – to wszystko w moim odczuciu symbolizowało niechybnie zbliżający się koniec. Czułem, że koń jest w jakiś sposób żywy; jego ciało, pomimo doskonale ukazanego zaawansowanego stadium rozkładu, uparcie stało na dziwnych kończynach, jakby nie mogło pogodzić się z tym, że czas jego ziemskiej egzystencji już dawno przeminął.
Najbardziej zaintrygowało mnie, że nie dostrzegam całego ciała stworzenia. Widziałem głowę, przednie kończyny i fragment tułowia, lecz reszta tonęła w czarnej mgle, która, niczym lotna smoła, uniemożliwiała dostrzeżenie wszystkiego. Chciałem podejść bliżej, aby dokładniej zbadać to niezwykłe zjawisko, lecz w tym momencie obudziłem się zlany zimnym potem, z zamierającym w gardle krzykiem.
Był środek nocy. Udałem się do kuchni i jednym haustem wypiłem szklankę wody. Pomimo zaspokojenia pragnienia, nadal czułem suchość w gardle, które wydawało się spieczone i boleśnie podrażnione. Serce waliło w piersi jak oszalałe, a każdy oddech przychodził z trudnością. Czułem się tak, jakbym przebiegł cięgiem wiele kilometrów. Moje ciało wydawało się skrajnie przemęczone, lecz umysł sprawiał wrażenie całkowicie sprawnego i działającego na najwyższych obrotach. Ustawicznie analizował coś, czego, jak na razie, nie chciałem dopuszczać do świadomości, choć zdawałem sobie sprawę, że w końcu silna wola ustąpi ciekawości i poddam się. Wiedziałem, że nie będę w stanie już zasnąć, że gdy tylko położę się do łóżka, przed moimi oczami stanie fragment dziwnego końskiego truchła z lśniącą grzywą, tak łudząco przypominającą ludzkie włosy.
Poczłapałem do stołu i usiadłem. Spojrzałem na zegarek, lecz ten zatrzymał się około godziny drugiej. Chyba zapomniałem go nakręcić… Na zewnątrz panował jeszcze nieprzenikniony mrok, co nie wróżyło rychłego nadejścia świtu.
Wyciągnąłem z szuflady sennik, który został mi jeszcze z czasów studiów. Wprawdzie nie dawałem wiary w to, że sen może mieć jakieś znaczenie, które przełoży się na życie codzienne, lecz coś podkusiło mnie, abym sprawdził, jak interpretowana jest wizja martwego konia.
Kartkowałem książkę, aż znalazłem właściwy fragment. Według autora opracowania, sen o martwym koniu miał oznaczać, że stracę chęci do działania, a w moim życiu czegoś zabraknie.
Parsknąłem pod nosem, ale zaraz się zreflektowałem. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz. Poczułem, jakbym został skarcony za złe zachowanie. Powoli odwróciłem głowę, odnosząc wrażenie, że jestem obserwowany. W jednej chwili uświadomiłem sobie, że w kuchni coś uległo zmianie. Mianowicie nad starym kaflowym piecem – pozostałością jeszcze po czasach moich dziadków – wisiała kępa czarnych, niepokojąco długich włosów. Nie musiałem zastanawiać się, skąd pochodzą.
Jakby w odpowiedzi na wyzwanie czegoś niewidzialnego, skinąłem głową.
Jak zwykle w tego typu sytuacjach, w umyśle pojawił się gotowy pomysł. Instynktownie wiedziałem, gdzie mam się udać i jeszcze tej samej nocy poczyniłem wszelkie konieczne przygotowania. Zaplanowałem drogę i przez Internet kupiłem bilet na pociąg. Odjazd miałem o godzinie dziesiątej, więc pozostało jeszcze sporo czasu, aby się spakować i spróbować jeszcze przespać.
Godzinę później leżałem w łóżku, wpatrzony w sufit. Kładąc się, liczyłem na nadejście senności, lecz po kilkunastu minutach miałem już pewność, że nie zdołam zmrużyć oka. Natłok myśli był tak silny, że zacząłem odczuwać w skroniach nieprzyjemne ćmienie. Zrezygnowany i sfrustrowany, oczekiwałem nadejścia dnia.
Po pewnym czasie mrok zaczął ustępować szarości świtu, aż w końcu przez okno skromnie urządzonej sypialni wpadły pierwsze promienie porannego słońca. Wstałem i wmusiłem w siebie śniadanie, ponieważ w takich momentach moje życie skupiało się wyłącznie na poszukiwaniach, toteż całkowicie zapominałem o tak elementarnych sprawach, jak jedzenie czy picie. A przecież musiałem jeść, bo nie mogłem pozwolić sobie, aby w czasie podróży paść z wycieńczenia.
Po niewielkim posiłku i porannej toalecie, byłem gotów do drogi. Wykonałem jeszcze telefon do dziekanatu, aby poinformować uczelnię o tym, że potrzebuję kilku wolnych dni. Jak zwykle nie miałem z tym najmniejszego problemu. Mam wrażenie, że jakiś duch poszukiwań czuwał nade mną, aby ułatwić mi zrealizowanie celu. Niech będzie przeklęty!
Pociąg był jedyną możliwością dotarcia do celu, udałem się więc na dworzec kolejowy. Muszę wspomnieć, że, ogólnie rzecz biorąc, nie przepadałem za tym miejscem. Kręciło się tam sporo nieciekawych osób, które żebrały o pieniądze, papierosy albo jedzenie. Nie byłem, rzecz jasna, człowiekiem obojętnym na czyjąś niedolę, jednak wobec takich ludzi miałem mieszane uczucia. Zazwyczaj wśród bezdomnych trafiali się mężczyźni w różnym wieku, którzy bez reszty wpadli w oślizgłe macki alkoholowego ciągu. Ich rozpaczliwe prośby o jedną bułkę brzmiały w moich uszach jak błaganie o butelkę piwa. Domyślałem się, że nawet gdyby taka osoba faktycznie dostała ode mnie coś do jedzenia, najprawdopodobniej dalej próbowałaby wyprosić od kogoś pieniądze na alkohol.
Ze wstrętem udałem się na odpowiedni peron, dziękując Bogu za to, że nie zaczepił mnie ani jeden z tych ludzi, a mój pociąg już podstawiono. Szybko do niego wsiadłem i zająłem swoje miejsce, z ulgą stwierdzając, że jest przy oknie. W trakcie podróży lubiłem oglądać roztaczający się na zewnątrz krajobraz, więc całkowicie mi to odpowiadało. Zieleń drzew i lasów uspokajały mnie, a jednocześnie pozwalały zapomnieć o tym, dokąd i po co jadę. Wiedziałem przecież, że podążając za niebezpiecznymi snami, ryzykuję bardzo wiele, toteż stres z tym związany narastał. Wolałem przynajmniej na moment zapomnieć, że mój nałóg jest przecież równie destrukcyjny, jak alkoholizm tamtych dworcowych meneli. W przeciwieństwie do nich zachowałem jednak godność i mogłem funkcjonować na tyle normalnie, na ile pozwalały mi moje sny.
Przez cały czas gdzieś w podświadomości czaił się utrwalony obraz ostatniego z nich – oblepione mrokiem truchło konia na tle jesiennej scenerii. Czerwone liście i drzewa, skąpane w ciepłym blasku zachodzącego słońca, napawały mnie czymś w rodzaju euforii, w której jednocześnie czaił się paniczny strach. Wrażenie było na tyle niesamowite, że nie jestem w stanie do końca go opisać. Żeby je całkowicie pojąć, trzeba poczuć dokładnie to samo, a biorąc pod uwagę fakt, że pod tym względem – o czym mam pełne przekonanie – jestem jednostką wyjątkową, istniała nikła doza prawdopodobieństwa, że ktokolwiek kiedykolwiek mnie zrozumie.
Kiedy patrzyłem tak na mijane drzewa, przed oczami mimowolnie stawały mi osobliwe końskie nogi ze snu. Całkowicie proste, tonące w głębokiej ściółce. Czy ta istota faktycznie wyrastała z ziemi, czy może posiadała kopyta, których po prostu nie mogłem dostrzec? Pytanie to tłukło mi się w głowie, ale nie potrafiłem uzyskać na nie odpowiedzi. Tę poznam zapewne wówczas, gdy dotrę we właściwe miejsce i znajdę realne potwierdzenie snu, aczkolwiek nie był to całkowity pewnik. Niejednokrotnie bowiem zdarzały się sytuacje, kiedy nie mogłem znaleźć fizycznego dowodu na łączność sennej mary z rzeczywistością i po kilku dniach beznadziejnej tułaczki wracałem do domu z niczym, targany depresją i niespełnieniem. Miałem nadzieję, że tym razem szczęście się do mnie uśmiechnie, gdyż ów sen był najciekawszym, jaki mi się przytrafił, odkąd odkryłem swój specyficzny talent.
Po kilku niemiłosiernie przedłużających się godzinach, pociąg wreszcie dojechał do stacji docelowej. Okazało się, że jestem jedyną osobą, która wysiadła w tej miejscowości, co trochę mnie zdziwiło. Z drugiej strony wątpię, aby komukolwiek chciało się jechać w takie miejsce. Większość ludzi przemieszczała się z jednego wielkiego miasta do innego, nawet nie zwracając uwagi na mijane wsie lub nieduże miejscowości.
Ściskając w dłoni walizkę, udałem się przed siebie, nie do końca wiedząc, dokąd mam iść – nogi niosły mnie same, więc postanowiłem całkowicie poddać się temu instynktowi. O samej miejscowości wiedziałem niewiele; było to dla mnie jedno z wielu rozrzuconych po całej Polsce małych miasteczek, w których ludzie żyli o wiele spokojniej niż mieszkańcy dużych aglomeracji, a czas zdawał się płynąć w zupełnie inny sposób, jakby wolniej. Lubiłem takie miejsca, choć pojawiałem się w nich zawsze w celu innym niż rekreacyjny.
Pokonałem polną drogę, po czym moje buty zachrzęściły na żwirze. Żałowałem, że nie wziąłem sportowego obuwia, gdyż skórzane sztyblety, które zwykłem nosić na co dzień, nie były przystosowane do takich warunków. Nie potrafiłem nadziwić się temu absurdalnemu wręcz niedopatrzeniu, ale z drugiej strony miałem świadomość, że pakując się, zacząłem już odczuwać podekscytowanie faktem, że po raz kolejny udam się w pogoń za nocną wizją i to właśnie było powodem rozkojarzenia. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że nie zapomniałem o niczym poważniejszym.
Po kilku minutach marszu dziki teren zamienił się w niewielkie miasteczko. Od razu uderzył mnie panujący dookoła nieład. Domy wydawały się zbudowane z przypadkowych materiałów i stały w jakby losowo wybranych miejscach. Ich kształty były tak znacząco różne, że momentami nie mogłem się powstrzymać od przystanięcia, żeby dokładniej im się przyjrzeć. W pewnym momencie dostrzegłem wykonaną z drewnianych bali trzypiętrową konstrukcję, niebezpiecznie pochylającą się w kierunku ładnego domu zbudowanego z czerwonej cegły, krytego ceramiczną dachówką. Kontrast, jaki tworzyły te budynki, przywodził na myśl granicę między dwoma rzeczywistościami – światem skrajnej biedy, gdzie na podwórku trawa ustępowała miejsca suchym badylom i chwastom, a światem bogactwa, w którym ogródek ze starannie utrzymanymi klombami kwiatów robił przyjemne, sielskie wrażenie.
Nie chcąc wyjść na wścibskiego, zmusiłem się do pójścia dalej. Wolałem, aby moje zaciekawienie nie zostało dostrzeżone przez mieszkańców któregoś z domów, tym bardziej zaś tego rozsypującego się. Przypuszczałem, że lokatorzy odebraliby to w negatywny sposób, a ja wolałem nie wpadać w żadne tarapaty.
W oddali dostrzegłem coś, co przypominało restaurację. Widok sprawił, że mój żołądek boleśnie się zacisnął, budząc we mnie zdumienie, bo, jak już wcześniej wspomniałem, w takich momentach zawsze całkowicie zapominałem o jedzeniu. Mimo wszystko uznałem to za dobry znak i postanowiłem coś zjeść. Niewykluczone, że moja pasja zaczęła właśnie dojrzewać. Przestałem być bezmyślnie zafascynowany, powracała odpowiedzialność.
Wszedłem do lokalu. Brak klientów nie umknął mojej uwadze, zwłaszcza że zbliżała się godzina szesnasta. W mieście oznaczało to, że wszelkie restauracje i bary szybkiej obsługi pękają w szwach. Tutaj jednak było całkowicie pusto, wywołując u mnie pewne obawy, bowiem zazwyczaj brak klienteli wskazywał na kiepskiej jakości posiłki. Głód jednak na tyle mi doskwierał, że postanowiłem zaryzykować. Zamówiłem danie dnia, jakim były zupa pomidorowa i pierogi ruskie ze skwarkami. Potrawy okazały się całkiem smaczne i świeże, więc moje obawy dotyczące ewentualnych rewolucji żołądkowych odeszły w niepamięć.
Pokrzepiony, wyszedłem z baru, żeby trochę rozejrzeć się po okolicy. Po kilku chwilach dostrzegłem, że nieopodal jadłodajni znajduje się motel, choć może takie określenie jest w tym wypadku nazbyt śmiałe, skoro miejsce to – jak się okazało – było przebudowaną stodołą, w której znajdowało się kilka niewielkich pokoików, wyposażonych w telewizory i małe tapczany. Warunki takie jednak mi odpowiadały, a niska cena była dodatkową zaletą. W łazience czułem ostry zapach chloru, co jednoznacznie wskazywało, że właściciel dba o zachowanie względnej czystości.
Opłaciłem pokój na jedną noc. Mając zamiar jak najszybciej znaleźć materialne odzwierciedlenie snu, wolałem zachować ostrożność w kwestii zakwaterowania. Poza tym motel i tak był zupełnie pusty, więc nie musiałem się obawiać, że zabraknie dla mnie miejsca. Gdy okaże się, że moje poszukiwania się przeciągną, mogę być spokojny przynajmniej o nocleg.
Zostawiłem rzeczy w pokoiku, przebrałem się w mniej oficjalny strój i postanowiłem rozpocząć eksplorację. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zasięgnąć języka wśród miejscowych. Niewykluczone przecież, że ktoś wiedział o jakichś dziwnych zjawiskach, lecz po dokładniejszym przemyśleniu stwierdziłem, że pomysł ten nie należy do najlepszych. Byłem tu obcy i nie wiedziałem, jaki stosunek mogą mieć do mnie tutejsi, zwłaszcza że poza obsługą baru i człowiekiem z motelu, do tej pory nie napotkałem chociażby jednego przechodnia. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy to miasteczko ma jakichkolwiek mieszkańców. Pod pewnymi względami sprawiało bowiem wrażenie częściowo wyludnionego, lecz póki co, wolałem spekulacje utrzymać na wodzy. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że obywatele niewielkich miejscowości pałają niekiedy otwartą niechęcią wobec przyjezdnych, a już w szczególności do tych z dużych miast.
Ostatecznie postanowiłem oddać całą sprawę intuicji, która jak dotąd zawiodła mnie zaledwie kilka razy, co, biorąc pod uwagę niezliczone wyprawy, które odbyłem, świadczyło na korzyść jej nieomylności.
Pomimo że była już połowa września, pogoda dopisywała, a wieczory bywały zaskakująco ciepłe. Do zachodu słońca pozostawało jeszcze sporo czasu, więc chciałem go wykorzystać jak najlepiej. Czułem, że jestem na dobrym tropie i gdy tylko zacząłem iść w stronę lasu, mój umysł przeszedł w osobliwy stan funkcjonowania. Poczułem, że część mnie, która do tej pory pozostawała w uśpieniu, budzi się do życia, prowadząc do celu. Tymczasem nieznacznie zboczyłem z wytyczonej drogi, choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero po przejściu kilkunastu metrów, orientując się, że nie podążam już za ścieżką.
Wchodziłem w głąb lasu, podziwiając miejscową roślinność, która wydawała mi się w jakiś sposób obca. Z pozoru normalne drzewa, krzewy i kwiaty sprawiały wrażenie wyrwanych nie z tego świata, namalowanych przez nad wyraz utalentowanego surrealistę, którego wizje są niezrozumiałe dla zwykłego człowieka. Każda roślina sprawiała wrażenie skreślonej inną ręką, przy użyciu odmiennych farb oraz pędzli. Obserwując liście na drzewach, dostrzegałem wielowymiarowość barw. Choć dla przeciętnego oka każdy z nich byłby zapewne po prostu zielony, ja widziałem odcienie, których istnienia nigdy bym nie podejrzewał. To było coś pięknego i tajemniczego zarazem, coś, co wprawiało mnie w zachwyt, a jednocześnie wzbudzało pierwotny niepokój, związany z badaniem nieznanego – z badaniem snów. Wiedziałem, że nie są one banalnym wytworem umysłu, lecz czymś o wiele bardziej zaawansowanym. Były to obrazy z obcego świata, który z jednej strony wydawał się odległy o całe eony, a z drugiej pozostawał na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło mieć oczy i umysł otwarte na wizje, zdające się przeczyć wszystkiemu, co ziemskie. Koń, którego ujrzałem we śnie, bez wątpienia musiał należeć do nieznanego wymiaru, funkcjonującego równolegle z naszym światem, lecz nie mającego nic wspólnego z człowiekiem lub jego wytworami.
Zorientowałem się, że przechodzę przez rozsypujący się drewniany pomost. Niebo, którego odcień z każdą chwilą stawał się coraz ciemniejszy, nadawało wodzie niesamowitej barwy, stanowiącej połączenie pomarańczu, czerwieni i żółci. Jakimś sposobem kolory te nie zlały się w jeden, były jakby obok siebie, raz nakładając się falami, a raz oddalając.
Nadnaturalne piękno tego miejsca było warte zapamiętania i w tym momencie pożałowałem, że zostawiłem canona w wynajętym pokoiku. Mimo wszystko barwne wspomnienie również było interesującą i wartościową pamiątką.(...)