Outmatched - Samantha Young, Kristen Callihan - ebook + audiobook

Outmatched ebook

Samantha Young, Kristen Callihan

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podobno przeciwieństwa się przyciągają. Ale przyciąganie między Rhysem a Parker może doprowadzić do katastrofy.

Parker Brown nie może uwierzyć, że musi wynająć chłopaka na niby. Kiedy dostała wymarzoną pracę w nowoczesnej firmie, myślała, że trafiła do środowiska promującego myślenie postępowe. Okazało się jednak, że jej szefowi zależy na tym, żeby pracownicy mieli ustabilizowane życie osobiste.

Na szczęście udało jej się znaleźć idealnego kandydata na „narzeczonego” – wykształconego młodego mężczyznę, który szuka szybkiego zarobku. Ale zamiast niego na spotkanie przychodzi jego opiekuńczy brat Rhys Morgan – wysoki, umięśniony były bokser z niewyparzonym językiem.

Rhys znajduje się pod ogromną presją. Odkąd zrezygnował z kariery bokserskiej, próbuje prowadzić podupadającą siłownię i pilnować, by jego młodszy brat Dean nie zszedł na złą drogę. Chroniąc Deana przed nim samym, Rhys idzie na spotkanie z pewną bogatą snobką, żeby powiedzieć jej, co o tym wszystkim myśli.

Okazuje się jednak, że trafił na wielką szansę. Co prawda nie znoszą się nawzajem, ale jeżeli Rhys będzie udawał chłopaka Parker, oboje na tym zyskają. Ona utrzyma swoją pracę, a on namówi jej szefa – a swojego fana – do sponsorowania siłowni.

Ale to, co zaczęło się jako prosty układ, niezwykle szybko się komplikuje.

Jaka przyszłość czeka nieokrzesanego boksera, który boi się otworzyć serce, i kobietę z wyższych sfer, która poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zwiąże się na poważnie z żadnym mężczyzną?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 396

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

Rhys

Mój ojciec kie­dyś powie­dział, że nikt nie nisz­czy sobie życia celowo. Ludzie po pro­stu podej­mują całą serię głu­pich decy­zji. Sie­dział wtedy w swoim wysłu­żo­nym skó­rza­nym fotelu, a jego sze­ro­kie ramiona pochy­lały się nad dyrek­tor­skim biur­kiem z drzewa róża­nego. Kie­dyś było chlubą jego gabi­netu. Na tym samym fotelu przy tym samym luk­su­so­wym biurku teraz sie­dzia­łem ja.

Powoli prze­su­ną­łem pal­cem po jego brzegu. Nie­gdyś lśniący drew­niany blat teraz był matowy i gdzie­nie­gdzie wyszczer­biony. W dzie­ciń­stwie dzi­wi­łem się, że na samym środku swo­jego gabi­netu w siłowni, w któ­rej pro­wa­dzono pod­sta­wowy kurs boksu i naukę sztuk walki, tata posta­wił taki bogato zdo­biony mebel, bar­dziej pasu­jący do kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej. Kiedy spy­ta­łem o to ojca, na jego twa­rzy poja­wił się cha­rak­te­ry­styczny lekki uśmiech.

– Chłop­cze, Nokaut to moja duma i naj­więk­sza radość życia. – Roz­ło­żył nad lśnią­cym bla­tem ręce o dużych dło­niach pozna­czo­nych bli­znami. – W tym miej­scu repre­zen­tuję tę siłow­nię. Czy ci się to podoba, czy nie, pozory mają zna­cze­nie.

W jego świe­cie czyny i słowa miały taką samą wagę. „Postę­puj zde­cy­do­wa­nie, mów prawdę i podej­muj dobre decy­zje”.

Co teraz ojciec pomy­ślałby o moich decy­zjach?

– Nic dobrego – mruk­ną­łem pod nosem i przy­ci­sną­łem opuszki pal­ców do bolą­cych oczu.

Ale i ja nie naj­le­piej oce­nia­łem wybory taty.

Od jego śmierci minęły cztery lata. Ból nieco zelżał, ale uczu­cie pustki pozo­stało. Prze­ra­żało mnie jed­nak to, że zaczy­na­łem czuć do niego jesz­cze nie­zbyt wielki, ale już dła­wiący gniew. Tata ni­gdy nie był ide­ałem. Wie­dzia­łem to od dawna. Po śmierci mamy wpadł w dołek, który sam dla sie­bie wyko­pał. Ale pobo­jo­wi­sko, jakie po sobie zosta­wił, to zupeł­nie inna histo­ria, z powodu któ­rej trud­niej było mi wyba­czyć i zapo­mnieć.

Cho­lera, nie mogę zapo­mnieć. Bank by mi na to nie pozwo­lił.

Nie mia­łem poję­cia, że moje finanse i siłow­nia są w tak opła­ka­nym sta­nie – aż do dnia, w któ­rym zna­la­złem tatę pochy­lo­nego nad tym biur­kiem. Powie­dział, że źle roz­po­rzą­dzał moimi pie­niędzmi – było to fatalne połą­cze­nie nie­prze­my­śla­nych inwe­sty­cji i hazardu – i że wziął kre­dyt, żeby to napra­wić. Zasta­wił siłow­nię…

Mie­siąc póź­niej już nie żył. Zawał. Stres i wstyd z powodu tego, co zro­bił, odbiły się na nim w naj­gor­szy z moż­li­wych spo­so­bów. Ja zaś zosta­łem nowym wła­ści­cie­lem Nokautu – i kosmicz­nego długu.

Mocno zaci­sną­łem szczęki. Znowu zalała mnie fala gniewu. Mia­łem ochotę wstać, wyjść i ni­gdy nie wró­cić. Zza prze­szklo­nej ściany gabi­netu docho­dził odgłos mło­dzień­czego śmie­chu. Trwały zaję­cia junio­rów z capo­eiry – naj­now­szy punkt w naszej ofer­cie. Wszyst­kie miej­sca w gru­pie były zajęte, ale tylko połowa chłop­ców mogła pła­cić. Drugą połowę powi­nie­nem odpra­wić z kwit­kiem, ale wie­dzia­łem, że ni­gdy tego nie zro­bię. Ta siłow­nia była dla nich liną ratun­kową w świe­cie, który każ­demu mło­demu czło­wie­kowi odbie­rał radość życia.

– Ale masz wku­rzoną minę. – W drzwiach, które nie­chcący zosta­wi­łem otwarte, sta­nął Car­los. Uśmiech­nął się sze­roko. – Swę­dzi cię coś czy co?

– Tak, pod jajami – odpar­łem bez namy­słu. – Chciał­byś zoba­czyć?

– Zosta­wię to twoim focz­kom.

Car­los wie­dział, że od jakie­goś czasu nie mia­łem żad­nej – jak to ujął – foczki. Oka­zji mi nie bra­ko­wało, po pro­stu nie chciało mi się z nich korzy­stać. Ostat­nio ode­szła mi ochota na… no wła­ści­wie na wszystko. Naj­pierw te cho­lerne długi taty, potem pro­blemy z Jakiem…

Nawet nie chcia­łem o nim myśleć.

Car­los odsu­nął się od drzwi i klap­nął na krze­śle po dru­giej stro­nie biurka.

– No to skąd ta mina? – spy­tał.

Roz­tar­łem zesztyw­niały kark.

– To co zwy­kle. Pie­nią­dze.

Car­los wychy­lił się do przodu i poło­żył dło­nie na kola­nach. Uśmiech znik­nął. Więk­szość ludzi ni­gdy nie widziała go z poważ­nym wyra­zem twa­rzy. Wszy­scy uwa­żali, że z nas dwóch to on jest tym weso­łym. Dzięki wiel­kim brą­zo­wym oczom słod­kiego szcze­niaczka przy­cią­gał dziew­czyny jak magnes. Z łatwo­ścią wcho­dził w tę rolę, ukry­wa­jąc przed świa­tem mrocz­niej­szą stronę swo­jej natury. Zawsze doce­nia­łem to, że nie­kiedy poka­zy­wał mi praw­dziwą twarz.

– Bez zmian? – zapy­tał.

– Bez więk­szych. Zale­gam z paroma ratami kre­dytu. Czuję na ple­cach oddech komor­nika.

– A co z tym Kyle’em Gar­re­tem?

Pół roku wcze­śniej nie­jaki Kyle Gar­ret zło­żył mi ofertę kupna siłowni. Car­los go spraw­dził i oka­zało się, że to poten­tat w han­dlu nie­ru­cho­mo­ściami, który sku­puje par­cele na tere­nie całego Bostonu i Wschod­niego Wybrzeża i sta­wia na nich luk­su­sowe apar­ta­men­towce i inne budynki miesz­kalne.

– Nie jestem aż tak zde­spe­ro­wany.

No dobra, w rze­czy­wi­sto­ści byłem aż tak zde­spe­ro­wany, ale kiedy dora­sta­łem, to miej­sce było dla mnie wszyst­kim. Wywo­ły­wało wiele wspo­mnień i cho­ciaż nie­które spra­wiały ból, inne dawały moty­wa­cję do dzia­ła­nia. Wystar­czyło, żebym prze­szedł się po siłowni, a wszystko mi się przy­po­mi­nało: barek z sokami w holu, gdzie po szkole mama witała Jake’a, Car­losa i mnie pro­mien­nym uśmie­chem i bana­no­wym sha­kiem. Sala, w któ­rej Jake i ja przy­ję­li­śmy pierw­sze ciosy i dowie­dzie­li­śmy się, dla­czego boks jest nazy­wany „słodką nauką”.

Mój brat Dean i ja cho­wa­li­śmy się pod biur­kiem taty i bawi­li­śmy w szpie­gów. To zna­czy Dean uda­wał szpiega, a ja mu towa­rzy­szy­łem. Ta zabawa skoń­czyła się pew­nego dnia, kiedy nasi rodzice wśli­zgnęli się do gabi­netu na szybki nume­rek, nie wie­dząc, że sie­dzimy pod biur­kiem. Nie­które wspo­mnie­nia nie nale­żały do przy­jem­nych, ale były moje i tylko one mi zostały. Nie zamie­rza­łem stra­cić rów­nież ich.

Car­los wes­tchnął.

– Wiesz, gdy­byś wró­cił do gry, mógł­bym usta­wić walkę…

– Nie. – Nie krzyk­ną­łem, ale w mojej gło­wie tak to zabrzmiało.

Poczu­łem zimny pot na ple­cach. Spio­ru­no­wa­łem Car­losa wzro­kiem. Dosko­nale wie­dział, że skoń­czy­łem z bok­sem. Na zawsze.

Patrzył na mnie ze zro­zu­mie­niem.

– Słu­chaj, stary, prze­cież wiem, ale… myślę, że Jake by nie chciał…

– Powie­dzia­łem: nie.

Na samą myśl o Jake’u poczu­łem w sercu pustkę. Przy­jaź­ni­li­śmy się od koły­ski, był mi bliż­szy niż rodzony brat, zawsze sta­li­śmy za sobą murem. Obaj byli­śmy faj­te­rami. Obaj dąży­li­śmy do per­fek­cji. W każ­dym razie w zada­wa­niu cio­sów. Aż do dnia, w któ­rym jedno nie­per­fek­cyjne, pechowe ude­rze­nie w skroń zakoń­czyło jego życie.

Gar­dło zaci­snęło mi się z prze­ra­że­nia i ze wstydu. Jego śmierć była dla mnie ogromną stratą, a na domiar złego każ­dej myśli o nim, o tacie i bok­sie zaczęła towa­rzy­szyć świa­do­mość, że ojciec stra­cił for­tunę, bo posta­wił na Jake’a. I prze­grał.

Jake zosta­wił żonę Marcy i córeczkę Rose. Cho­lera, wycho­wy­wa­łem się z Marcy, a teraz nie widzia­łem jej i małej od mie­sięcy. Po każ­dym spo­tka­niu z nimi przez wiele dni para­li­żo­wało mnie poczu­cie winy.

– Skoń­czy­łem z tym – powie­dzia­łem Car­lo­sowi, cho­ciaż nie musia­łem.

Dobrze o tym wie­dział.

Skóra mnie zaswę­działa. Przed paroma godzi­nami wzią­łem prysz­nic, ale już czu­łem się brudny, cały lepki od bólu i gniewu. Wstyd taty prze­szedł na mnie. Nie mogłem się go pozbyć.

Car­los uśmiech­nął się ze zmę­cze­niem.

– Tak, wiem. Ale i dla mnie ta siłow­nia jest wszyst­kim. Razem z nią stra­cimy dom.

Nie mogłem już sie­dzieć w miej­scu. Wsta­łem i zaczą­łem krą­żyć po małym gabi­ne­cie.

– Potrzebny nam więk­szy ruch w inte­re­sie. Nie, zaraz, potrze­bu­jemy spon­sora. I cudu.

Car­los wodził za mną wzro­kiem, roz­cie­ra­jąc pod­bró­dek.

– Nie­zły pomysł, ale czym go zain­te­re­so­wać?

– Cho­lera wie. – Wes­tchną­łem ciężko. – Odli­cze­nie od podatku? Satys­fak­cja pły­nąca z pomocy mło­dzieży ze slum­sów?

Na twa­rzy Car­losa poja­wił się nie­we­soły uśmiech.

– Twój brak entu­zja­zmu nie jest zachę­ca­jący.

– Nie umiem ściem­niać. Jestem bez­na­dziej­nym han­dlow­cem.

– Zga­dza się, stary. – Od drzwi dobiegł nas czyjś głos.

W progu stał Dean, mój młod­szy brat i wybitny ściem­niacz. Słowo daję, nie do wiary, że jeste­śmy spo­krew­nieni. Po pierw­sze, zamiast dżin­sów i T-shirtu jak wszy­scy faceci tutaj miał na sobie trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, który na sto pro­cent był droż­szy od jego czyn­szu. Czyn­szu, który ja pła­ci­łem. Mały dupek.

Po dru­gie, był cho­ler­nym przy­stoj­niacz­kiem. Już w pod­sta­wówce dziew­czyny zachwy­cały się jego błę­kit­nymi oczami i pia­sko­wymi wło­sami. Pie­przony książę z bajki. Odsu­ną­łem od sie­bie myśl o tym, jak bar­dzo jest podobny do mamy. Codzien­nie za nią tęsk­ni­łem.

Co za kosz­mar. Tęsk­ni­łem za tyloma oso­bami.

– Co ci jest? – spy­tał Dean, wcho­dząc do gabi­netu. Przy­sta­nął i posłał mi sze­roki, fał­szywy uśmiech. – To zna­czy dzi­siaj.

Rzu­ci­łem mu pełne wście­kło­ści spoj­rze­nie w stylu: „Ani słowa wię­cej”. Zamru­gał oczami. Widzia­łem, że zro­zu­miał. Trzy­ma­łem go z dala od pro­ble­mów finan­so­wych. Miał w sobie zadatki na kogoś wybit­nego – gdyby tylko prze­stał się inte­re­so­wać tylko sobą i zna­lazł pracę.

Car­los wstał i roz­ma­so­wał zesztyw­niały kark.

– Rhy­sowi zmię­kła rura – rzu­cił.

Szturch­ną­łem go tak mocno, że się zato­czył.

– Odszcze­kaj to, bo wykra­czesz.

Car­los prych­nął i prze­niósł wzrok na Deana.

– Masz na to jakąś radę, stu­den­ciku? – zapy­tał.

– Czy­ste myśli i modli­twa?

– Ale z was jaj­ca­rze. – Skrzy­wi­łem się.

Nasza stra­te­gia zadzia­łała. Odwró­ci­li­śmy uwagę Deana od pro­ble­mów.

Kiedy tylko Car­los wyszedł, opar­łem się o brzeg biurka i zlu­stro­wa­łem Deana od stóp do głów.

– O co cho­dzi z tym gar­ni­tu­rem? Idziesz na roz­mowę w spra­wie pracy?

Obym miał rację, bła­gam. Dean z naj­lep­szymi wyni­kami skoń­czył infor­ma­tykę na Uni­wer­sy­te­cie Bostoń­skim i dostał mul­tum ofert ze stu­diów dok­to­ranc­kich w całym kraju, ale nic z tym nie robił. Pra­co­wał jako kel­ner, a w wol­nym cza­sie latał za spód­nicz­kami.

Uśmiech­nął się tak sze­roko, jakby wła­śnie dostał pre­zent na Gwiazdkę.

– Coś w tym stylu.

Nor­mal­nie z nim nie wyra­bia­łem.

– No to idziesz na roz­mowę o pracę czy nie?

– Prze­cież już mam pracę. – Uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy. – Dzi­siaj to raczej jazda próbna.

Bok­se­rzy ufają swo­jemu instynk­towi, a ten powie­dział mi, że coś tu śmier­dzi.

– Jazda próbna? Mały, o czym ty, kurde, mówisz?

Uśmiech Deana zbladł. Mój brat nie cier­piał, kiedy mówi­łem na niego „Mały”.

– W jakiej to fir­mie idzie się w gar­niaku na jazdę próbną? – spy­ta­łem, kiedy zro­bił zaciętą minę. – I zaczyna pracę o… osiem­na­stej?

– Słu­chaj, nie mogłem się docze­kać, kiedy ci o tym powiem, bo to genialna sprawa. Ale skoro od razu zaczy­nasz mnie ochrza­niać…

– Mów. Słu­cham.

– No dobra. – Dean wyjął tele­fon i pod­szedł do mnie. – Zna­la­złem taką zaje­bi­stą apkę, gdzie wsta­wia się zdję­cie i swoje umie­jęt­no­ści, a ona wyszu­kuje pra­co­daw­ców.

– To… dobrze. – Moja czuj­ność jed­nak nie osła­bła.

W jego zacho­wa­niu było coś podej­rza­nego.

– Tak sobie jed­nak pomy­śla­łem: kurde, ostat­nio nie ma pracy dla ludzi z moim wykształ­ce­niem. Ale prze­cież znam się też na innych rze­czach.

– Na przy­kład jakich? – Co za cho­lerny mało­lat. Był ode mnie młod­szy tylko dzie­więć lat, ale każda roz­mowa z nim posta­rzała mnie o dobrą dekadę.

Wzru­szył ramio­nami.

– Na przy­kład na cza­ro­wa­niu kobiet i popra­wia­niu im samo­po­czu­cia.

Powoli się wypro­sto­wa­łem.

– Popra­wia­niu kobie­tom samo­po­czu­cia?

– No tak – powie­dział takim tonem, jakby roz­ma­wiał z przy­głu­pem. – Umiem się obcho­dzić z kobie­tami.

– Dean, co to za robota?

Postu­kał pal­cem w tele­fon.

– No więc dzięki tej apce nawią­za­łem kon­takt z taką laseczką, Par­ker, która… rozu­miesz… płaci mi za towa­rzy­stwo. – Oczy mu roz­bły­sły. – Ale jaja, co? Nor­mal­nie nie do wiary. Łatwa kasa za coś, co robię dla przy­jem­no­ści. A co jest w tym naj­lep­sze? To zaję­cie na czas nie­okre­ślony.

Cała krew odpły­nęła mi z głowy, po czym wró­ciła gwał­towną, gorącą falą.

– Pro­sty­tu­ujesz się? Dobrze sły­szę?

Gdzie popeł­ni­łem błąd?

– Co? – Zmarsz­czył jasne brwi. – Nie! Jestem chło­pa­kiem do towa­rzy­stwa. Zabie­ram Par­ker na randki, cho­dzimy na przy­ję­cia i różne inne imprezy. Takie tam. Zna­czy się, nie odmó­wię, jeżeli mi zapro­po­nuje…

– Nie. Nie ma, kurwa, mowy – wark­ną­łem i zaci­sną­łem pię­ści. – Nie po to wyda­łem osiem­dzie­siąt tysięcy dola­rów na twoją edu­ka­cję, żebyś teraz był chłop­cem do wyna­ję­cia dla jakiejś boga­tej snobki…

– No jasne, wypo­mi­naj mi, że opła­ci­łeś moją naukę. – Posłał mi zra­nione spoj­rze­nie.

– Bo opła­ci­łem! – Prze­cze­sa­łem włosy pal­cami i szarp­ną­łem je za końce. Byłem tak nabu­zo­wany, że mógł­bym je sobie powy­ry­wać. – Każ­dego centa, jaki mi został, wło­ży­łem w tę siłow­nię i w cie­bie. Z rado­ścią. I nadzieją. – Cho­ciaż tyle mogłem zro­bić. Dean potrze­bo­wał ukie­run­ko­wa­nia, wykształ­ce­nia, pod­pory. – I nie pozwolę, żeby wszystko poszło na marne przez zachcianki jakiejś tępej, pustej…

– Ej, Par­ker jest cho­ler­nie inte­li­gentna. Patrz. – Pod­su­nął mi tele­fon. – Stu­dio­wała na MIT…

– No oczy­wi­ście…! – Par­sk­ną­łem.

– A jej rodzina znaj­duje się w zarzą­dach kil­ku­dzie­się­ciu orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych.

– Gówno mnie to obcho­dzi. – Wzią­łem od niego tele­fon, który dosłow­nie przy­ci­skał mi do oczu, i spoj­rza­łem na stronę, którą otwo­rzył. Ze zdję­cia wiel­ko­ści kciuka uśmie­chała się do mnie uro­cza, ładna dziew­czyna z wiel­kimi brą­zo­wymi oczami pod zupeł­nie pro­stymi brwiami. Jej uśmiech był wymu­szony – w prze­ci­wień­stwie do pro­mien­nego, rado­snego uśmie­chu dwojga star­szych osób obok niej. Pew­nie byli jej rodzi­cami. Wszy­scy troje stali na ogrom­nym traw­niku nad oce­anem, a w tle wid­niała ogromna posia­dłość w stylu Cape Cod. – Jezu – mruk­ną­łem. – Dean, oni są z Nowego Jorku.

– I co z tego? – Roze­śmiał się. – Masz coś prze­ciwko nowo­jor­czy­kom? Ci bogaci to dupki.

W arty­kule było napi­sane, że pan Char­les Brown z żoną „spę­dzają lato” na Cape i orga­ni­zują zbiórkę fun­du­szy na kam­pa­nię na rzecz nauki czy­ta­nia i pisa­nia dla dzieci. Miło, ale to jesz­cze nie ozna­cza, że oni sami są miłymi ludźmi.

– Stary, nie wie­dzia­łem, że jesteś takim sno­bem.

Zaci­sną­łem dłoń na tele­fo­nie.

– Nie masz poję­cia, ile takich typ­ków pozna­łem, kiedy jesz­cze byłem w obiegu. Niby to pochy­lają się nad uboż­szymi, niby chcą się przy­jaź­nić, a w rze­czy­wi­sto­ści patrzą na nas jak na świeże mięso. W naj­lep­szym razie jeste­śmy dla nich roz­rywką. A kiedy już ich nie bawimy, dają nam kopa. Przy­po­mnij sobie tych wszyst­kich tak zwa­nych przy­ja­ciół, któ­rzy znik­nęli, kiedy Jake umarł, a ja wyco­fa­łem się z gry.

– Par­ker nie jest taka. Jest miła. Bar­dzo nie­śmiała. – Dean wysu­nął brodę. – I nie widzę nic złego w tym, że płaci mi kupę kasy za to, że jestem jej chło­pa­kiem.

– Dean…

– Powie­dzia­łem ci o tym, bo myśla­łem, że… zresztą nie­ważne. To moje życie i moje sprawy. Oddam ci wszystko, co we mnie zain­we­sto­wa­łeś.

W końcu poka­zał, że rosną mu pazurki. Od lat byłem dla niego jak ojciec, więc cza­sami musia­łem mu mówić, co ma robić. Chcia­łem jed­nak, żeby mi się posta­wił, sam zajął się wła­snym życiem. Ale nie w taki spo­sób. Na to był zbyt inte­li­gentny. To ja sie­dzia­łem aż po uszy w szam­bie. On musiał pozo­stać czy­sty.

Zna­łem ten wyraz twa­rzy. Mówił poważ­nie. Nie zdo­łał­bym mu tego wyper­swa­do­wać. Aku­rat pod tym wzglę­dem byli­śmy tacy sami – obaj uparci jak osły.

Odwró­cił się do drzwi, ale wycią­gną­łem rękę.

– Zacze­kaj.

Zesztyw­niał, ale został.

Tak dys­kret­nie wło­ży­łem jego tele­fon do kie­szeni, że nawet tego nie zauwa­żył.

– Skoro tak się przy tym upie­rasz… – zaczą­łem.

– Nie zamie­rzam się wyco­fy­wać.

Zaci­sną­łem szczęki tak mocno, że aż zęby zgrzyt­nęły o sie­bie. Spo­koj­nie. Wylu­zuj.

– …to lepiej, żeby cię nie zoba­czyła z reszt­kami jedze­nia mię­dzy zębami.

Na twa­rzy Deana poja­wiło się takie prze­ra­że­nie, że wybu­chł­bym śmie­chem, gdy­bym nie był aż tak wku­rzony.

– Mam coś mię­dzy zębami? – Prze­je­chał po nich języ­kiem.

Niczego tam nie miał, ale cią­gle coś pod­ja­dał, więc moje kłam­stwo miało pod­stawy.

– Tak, coś ci utknęło. – Kiw­ną­łem głową w stronę pry­wat­nej toa­lety. – Przej­rzyj się w lustrze.

Nie musia­łem go nama­wiać – natych­miast popę­dził do łazienki.

Posze­dłem tuż za nim, po dro­dze łapiąc drew­niane krze­sło, które stało obok biurka. Był tak zaafe­ro­wany, że nawet tego nie zauwa­żył.

– Gdzie się umó­wi­li­ście? – zapy­ta­łem.

– W restau­ra­cji Yvonne.

– Ale wypas. – Raz tam byłem. Ten lokal wyglą­dał jak klub dla mul­ti­mi­lio­ne­rów.

– No wiesz, nie ja płacę. – Dean zachi­cho­tał.

Prze­wró­ci­łem oczami.

– Za pół godziny idziemy na drinka, więc muszę się zbie­rać. – Raz jesz­cze przej­rzał się w lustrze, żeby spraw­dzić zęby jak z reklamy. – Nic tu nie widzę…

Nie słu­cha­łem dalej. Szybko zamkną­łem drzwi, prze­krę­ci­łem gałkę i zablo­ko­wa­łem je krze­słem. Dosłow­nie w ostat­niej chwili, bo sekundę póź­niej Dean zaczął wście­kle się dobi­jać.

– Rhys! Kurwa, co jest? Otwie­raj te pie­przone drzwi!

Ani mi się śniło. Niech tam posie­dzi, dopóki ktoś inny go nie wypu­ści. Powiem Car­lo­sowi… za godzinę.

– Rhys! – Wycho­dząc z biura, sły­sza­łem za sobą stłu­miony głos Deana. – To nie jest śmieszne. Jaja sobie robisz? – Mocno zało­mo­tał w drzwi. – Ty cho­lerny dra­niu!

Może i zacho­wa­łem się jak drań, ale ani tro­chę nie było mi go żal. Dean był na to za dobry. Naj­wy­żej mnie znie­na­wi­dzi, ale Par­ker Brown raz a dobrze zro­zu­mie, że nie wolno jej się zbli­żać do mojego brata.

Kiedy wsia­da­łem na motor, zalała mnie fala wście­kło­ści. Par­ker Brown. Nie ma poję­cia, z kim zadarła.

Rozdział 2

2

Par­ker

Nie pierw­szy raz byłam w tej restau­ra­cji, ale pierw­szy raz umó­wi­łam się tam z face­tem, któ­remu zapła­ci­łam, żeby uda­wał mojego chło­paka. Żołą­dek zawią­zał mi się w supeł, kiedy usia­dłam na obi­tym plu­szem stołku baro­wym, sto­ją­cym naj­bli­żej wyj­ścia. Naprze­ciwko baru bie­gła niska ścianka oddzie­la­jąca tę część lokalu od restau­ra­cji. Docho­dzące stam­tąd odgłosy roz­mów i śmie­chu two­rzyły biały szum.

Byłam tak niska, że nogi zwi­sały mi ze stołka. Ze znie­cier­pli­wie­niem kopa­łam ścianę baru, któ­rego war­tość pew­nie prze­kra­czała moje roczne zarobki.

A skoro już o tym mowa… Ner­wowo spoj­rza­łam na zega­rek. Dean powi­nien już tu być. Umó­wi­li­śmy się, że przyj­dzie dzie­sięć minut wcze­śniej niż moi sze­fo­wie, żeby­śmy zdą­żyli jesz­cze raz omó­wić nasz plan.

Wypi­łam kok­tajl, który posta­wił przede mną zmę­czony bar­man. Ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się zapa­no­wać nad gnie­wem, który zaczy­nał mnie ogar­niać. Mia­łam wra­że­nie, że dosłow­nie chwy­cił mnie za płuca, gro­żąc udu­sze­niem. Prze­su­nę­łam wil­gotną dło­nią po czole.

– Par­ker, ogar­nij się – mruk­nę­łam pod nosem.

Pew­nie wyglą­da­łam tak, jak­bym lada chwila miała popeł­nić jakieś prze­stęp­stwo.

Czy okła­my­wa­nie szefa to prze­stęp­stwo?

Nie, z całą pew­no­ścią nie.

Czy to nie­mo­ralne?

Tak, z całą pew­no­ścią tak.

Ale tak naprawdę był to dowód na to, jak bar­dzo uwiel­bia­łam swoją pracę i do czego byłam zdolna, żeby pod­pi­sać umowę na czas nie­okre­ślony w Horus Rene­wa­ble Energy. Zaczę­łam pra­co­wać w tej powsta­łej trzy lata wcze­śniej racz­ku­ją­cej fir­mie po obro­nie pracy dok­tor­skiej pod tytu­łem Dyna­miczny model inwe­sty­cji w dostawę prądu na ryn­kach ener­gii elek­trycz­nej o wyso­kiej pene­tra­cji. Spró­buj­cie pięć razy szybko to wymó­wić.

Byłam wnie­bo­wzięta, kiedy zna­la­złam pracę jako ana­li­tyk danych w fir­mie, która stwo­rzyła model rynku dostaw ener­gii prze­wi­du­jący przy­szłe ceny ener­gii i wpływ odna­wial­nych źró­deł na dyna­mikę ryn­kową.

Zawsze marzy­łam o takim zaję­ciu. Byłam zado­wo­lona, dopóki Pete z księ­go­wo­ści nie powie­dział z peł­nym zado­wo­le­nia uśmiesz­kiem, że zatrud­niono mnie tylko w myśl zasady pary­tetu i że pew­nie mnie zwol­nią, kiedy skoń­czy się moja umowa na pół roku.

Dla­czego mie­liby tak zro­bić?

A dla­tego, że pan Fran­klin Fair­child – bogaty szef i główny inwe­stor – zosta­wiał tylko tych pra­cow­ni­ków, któ­rzy mieli upo­rząd­ko­wane życie oso­bi­ste. Takie tam bzdury rodem z lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku. Za dobrą inwe­sty­cję Fair­child uwa­żał tych, któ­rzy byli w poważ­nym związku lub mieli współ­mał­żonka i dzieci oraz miesz­kali we wła­snym, a nie w wyna­ję­tym domu. Dla­czego tak mu zale­żało na tej sta­bi­li­za­cji? Ponie­waż jego zda­niem, jeśli ktoś nie umie uło­żyć życia oso­bi­stego, na pewno rzuci pracę w fir­mie, kiedy tylko dosta­nie lep­szą ofertę.

Z innych źró­deł, god­niej­szych zaufa­nia niż Pete, dowie­dzia­łam się, że to prawda.

Wystra­szy­łam się, bo byłam w fir­mie jedyną kobietą, a do tego nie­za­mężną, bez­dzietną i miesz­ka­jącą z kole­żanką w wyna­ję­tym miesz­ka­niu. Wspo­mniana współ­lo­ka­torka, Zoe, pod­su­nęła mi roz­wią­za­nie w postaci pew­nej apli­ka­cji. Zna­la­złam tam Deana, ide­al­nego narze­czo­nego na niby. Był wykształ­co­nym, prak­tycz­nym, przy­stoj­nym i cza­ru­ją­cym face­tem z Chel­sea. Zgo­dził się przez nie­okre­ślony czas uda­wać mojego chło­paka. Nie­okre­ślony.

Czym ja się przej­muję?

Nikt się o niczym nie dowie.

– Hej, ty. – Nagle usły­sza­łam głę­boki męski głos, w któ­rym brzmiał oskar­ży­ciel­ski ton.

Odwró­ci­łam głowę i szybko zamru­ga­łam oczami. Nade mną stał bar­dzo wysoki facet, który patrzył z gnie­wem, roz­dy­ma­jąc noz­drza niczym byk szy­ku­jący się do ataku. Bły­ska­wicz­nie zmie­rzy­łam go wzro­kiem. Chyba jesz­cze ni­gdy przed­tem nie widzia­łam takiego okazu. Miał co naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, był ubrany w dżinsy, które pamię­tały lep­sze czasy, i długą ocie­planą bluzę pod­kre­śla­jącą umię­śnioną syl­wetkę. Bar­dzo umię­śnioną. Pod­wi­nięte rękawy odsła­niały przed­ra­miona pokryte gru­bymi żyłami. Czy w tym lokalu nie obo­wią­zuje przy­pad­kiem ele­gancki strój?

Spoj­rza­łam pro­sto w jego zie­lone oczy, które byłyby piękne, gdyby nie pło­nący w nich gniew. Jest wście­kły na mnie?

Co jest? Nie mia­łam czasu na takie zaczepki.

– O co cho­dzi? – zapy­ta­łam.

– Par­ker Brown?

O cho­lera.

– Tak.

– Nazy­wam się Rhys Mor­gan – przed­sta­wił się, mru­żąc oczy. – Jestem star­szym bra­tem Deana. On nie przyj­dzie.

Na chwilę odjęło mi mowę. Jak to moż­liwe, że ten gość jest bra­tem Deana? Dean miał jasne włosy i nie­bie­skie oczy, był schlud­nie ostrzy­żo­nym, ład­nym chłop­cem. Facet, który stał przede mną, miał krót­kie ciemne włosy, wspa­niałe, zie­lone oczy, kil­ku­dniowy zarost, zła­many nos, nie­re­gu­larne, ostre rysy twa­rzy i na pewno nie dało się go nazwać ład­nym chłop­cem. Nie­któ­rym kobie­tom pew­nie mógł się podo­bać, ale jak na mój gust był za duży i zbyt nie­okrze­sany.

Wola­łam inte­li­gent­nych przy­stoj­nia­ków.

Wra­ca­jąc do meri­tum… Z tru­dem ode­rwa­łam wzrok od jego impo­nu­ją­cego bicepsa.

– W ogóle nie jeste­ście do sie­bie podobni.

Znowu roz­dął noz­drza.

– To prawda. Ja bym się nie sprze­dał jakiejś głu­piej paniusi z Mas­sa­chu­setts.

Policzki mnie zapie­kły. Jak on się wydziera! Zesko­czy­łam ze stołka i przy­ci­snę­łam dło­nie do jego piersi, żeby go popchnąć w stronę wyj­ścia, ale znie­ru­cho­mia­łam. Co za klata.

– O rany, jakie mię­śnie. – Opu­ści­łam ręce, jak­bym się opa­rzyła.

Domnie­many brat Deana ze zło­ścią zaci­snął zęby.

– Poroz­ma­wiajmy gdzie indziej. – Zapro­wa­dzi­łam go do holu mię­dzy wej­ściem a salą, po dro­dze uśmie­cha­jąc się uspo­ka­ja­jąco do mija­ją­cej nas hostessy.

Kiedy się odwró­ci­łam do Rhysa, nie­omal ude­rzy­łam twa­rzą w jego tors.

Ujął mnie za ramię i deli­kat­nie odsu­nął od sie­bie. Teraz, gdy już nie sie­dzia­łam na stołku, musia­łam zadrzeć głowę, żeby spoj­rzeć mu w oczy. Kiedy tak się nade mną pochy­lał, prze­mknęło mi przez myśl, że nawią­za­nie roz­mowy z wście­kłym face­tem, który mógłby mnie zgnieść jak muchę, może nie było naj­lep­szym pomy­słem. Nie zamie­rza­łam jed­nak dać się zastra­szyć. Fakt, gość wyglą­dał impo­nu­jąco, ale w końcu przez kilka lat stu­dio­wa­łam na kie­runku zdo­mi­no­wa­nym przez męż­czyzn, a teraz jestem jedyną kobietą w fir­mie. Szybko się nauczy­łam, jak nie dać się onie­śmie­lić żad­nemu face­towi, nawet gdyby był wyjąt­kowo inte­li­gentny czy wyjąt­kowy… pod wzglę­dem fizycz­nym.

I ni­gdy nie zda­rzyło mi się zanie­mó­wić w obec­no­ści męż­czy­zny.

Choćby zro­bił na mnie ogromne wra­że­nie.

– Po pierw­sze, nie jestem z Mas­sa­chu­setts. – Ta infor­ma­cja może i nie była istotna, ale nie cier­pia­łam okre­śle­nia „Mass­szit” odno­szą­cego się do tutej­szych boga­tych przed­sta­wi­cieli klasy wyż­szej, któ­rzy nie zacho­wy­wali się zbyt sym­pa­tycz­nie.

Rhys uśmiech­nął się szy­der­czo.

– Jesteś miesz­kanką Nowego Jorku, która przy­je­chała tu na waka­cje. – Powie­dział to z sil­nym bostoń­skim akcen­tem, który zazwy­czaj wyda­wał mi się uro­czy. Ale w tym gościu nie było nic uro­czego. – Taka sama, kurwa, róż­nica, Dzwo­neczku.

Pfff. To ostat­nie zda­nie było wręcz ohydne.

– Pro­szę nie prze­kli­nać. – Mama wyko­rze­niała brzyd­kie wyrazy z mojego słow­nic­twa, jesz­cze zanim zdą­ży­łam się dowie­dzieć, co w ogóle zna­czą. Teraz odru­chowo się wzdry­ga­łam, kiedy ktoś w moim towa­rzy­stwie rzu­cał mię­sem. – A żarty z mojego wzro­stu są bar­dzo nie­sto­sowne.

– Wiesz, co jest bar­dzo nie­sto­sowne? – Naru­szył moją prze­strzeń oso­bi­stą, pod­cho­dząc tak bli­sko, że musia­łam zadrzeć głowę, żeby nawią­zać z nim kon­takt wzro­kowy. – Pła­ce­nie za pewne usługi zde­spe­ro­wa­nemu mało­la­towi.

Byłam pewna, że całe moje ciało zro­biło się czer­wone jak cegła. Na chwilę zanie­mó­wi­łam.

– To… to… to nie tak – syk­nę­łam. – Przede wszyst­kim Dean nie jest mało­la­tem. Ma dwa­dzie­ścia pięć lat. Poza tym nie płacę mu za „pewne usługi”. Pro­szę nie insy­nu­ować, że muszę za to pła­cić.

Obciął mnie wzro­kiem i prych­nął.

– Zigno­ruję ten odgłos, bo w prze­ci­wień­stwie do cie­bie nie pocho­dzę z epoki trze­cio­rzędu. Wra­ca­jąc do tematu: Dean jest doro­słym męż­czy­zną, któ­rego zatrud­ni­łam jako towa­rzy­sza pod­czas spo­tkań z moim sze­fem i ze współ­pra­cow­ni­kami. Nie wda­jąc się w szcze­góły, powiem tylko tyle: szef zatrudni mnie na czas nie­okre­ślony tylko wtedy, jeśli będę w sta­łym związku. Pan Fair­child jest pod tym wzglę­dem nieco sta­ro­świecki. – Przed­sta­wi­łam to dość dyplo­ma­tycz­nie.

Byłam z sie­bie dumna. Pierw­szy raz udało mi się opi­sać tę sytu­ację, nie nazy­wa­jąc pana Fair­childa woju­ją­cym prze­ciw­ni­kiem praw kobiet.

Rhys spoj­rzał na mnie spode łba.

– Nie ciesz się tak, Dzwo­neczku. Mam w głę­bo­kim powa­ża­niu, dla­czego wyna­ję­łaś Deana. To cho­ler­nie nie­uczciwe i dobrze o tym wiesz.

Popa­trzy­łam na niego z nie­po­ko­jem i urazą. Czyżby wyna­ję­cie Deana rze­czy­wi­ście było nie­uczciwe? Wyda­wało mi się, że oboje czer­piemy z tego korzy­ści. Ni­gdy nie mia­łam wra­że­nia, że go wyko­rzy­stuję albo trak­tuję przed­mio­towo, ale jego brat przed­sta­wił to wła­śnie w takim świe­tle. Jak­bym była uprzy­wi­le­jo­waną księż­niczką, która uważa, że może robić wszystko, co jej się żyw­nie podoba, tylko dla­tego, że ma pie­nią­dze.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi.

– Nie zamie­rzam tu stać i wysłu­chi­wać two­ich oskar­żeń. Jeżeli nie podoba ci się postę­po­wa­nie brata, to twój pro­blem. Nikt go do niczego nie zmu­szał, a poza tym dostaje godziwe wyna­gro­dze­nie. Dwa tysiące dola­rów tygo­dniowo za parę spo­tkań w ciągu mie­siąca to wię­cej niż uczciwa stawka. – W rze­czy­wi­sto­ści stawka była absur­dal­nie wysoka.

Musia­łam naru­szyć swój fun­dusz powier­ni­czy, żeby móc zapła­cić Deanowi, bo za mniej­sze pie­nią­dze żaden facet nie zgo­dziłby się przez nie­okre­ślony czas uda­wać mojego chło­paka.

Ani nie byłam bez­na­dziej­nie nie­atrak­cyjna, ani nie mia­łam okrop­nego cha­rak­teru. Po pro­stu więk­szość męż­czyzn żądała kon­kret­nego ter­minu zakoń­cze­nia tego układu, bo mieli inne zobo­wią­za­nia. Nie­stety, tego nie mogłam im zapew­nić.

Kiedy poda­łam stawkę, Rhys aż się zachwiał z wra­że­nia i na chwilę ode­brało mu mowę.

I bar­dzo dobrze, bo musia­łam się go jak naj­szyb­ciej pozbyć!

– Posłu­chaj, Mor­gan. Lada chwila przyj­dzie tu mój szef, więc była­bym bar­dzo wdzięczna, gdy­byś sobie poszedł. W tej chwili. Będę zobo­wią­zana. – Wska­za­łam na drzwi za sobą. – Żegnam. – Nie ruszył się z miej­sca. – Adios? – Na­dal się na mnie gapił. – Vámonos. Ciao. Au revoir. – Wes­tchnę­łam ciężko. – A sio!

Spio­ru­no­wał mnie wzro­kiem.

– Nie prze­sły­sza­łem się? Powie­dzia­łaś do mnie „a sio”?

– Może to zadziała.

– Mała, masz nie po kolei w gło­wie. Mówił ci to ktoś?

– Słu­chaj…

– Par­ker, tu jesteś!

Mocno zaci­snę­łam oczy, modląc się w duchu, żeby otwo­rzyły się drzwi do innego wymiaru, do któ­rego mogła­bym wepchnąć Rhysa Mor­gana. Mia­łam nadzieję, że tra­fiłby do świata rzą­dzo­nego przez ogromne jado­wite węże pustynne.

Przy­szedł mój szef.

Otwo­rzy­łam oczy, odwró­ci­łam się i uśmiech­nę­łam pro­mien­nie. W moją stronę szedł Jack­son Sánches, mój bez­po­średni prze­ło­żony, ze swoją narze­czoną Camille po jed­nej stro­nie i panem Fair­chil­dem po dru­giej.

Żołą­dek pod­szedł mi do gar­dła.

Kiedy Jack­son powie­dział, że pan Fair­child chce poznać naj­now­szego pra­cow­nika w zespole (czyli mnie), obie­ca­łam, że przyjdę ze swoim chło­pa­kiem – żeby zro­bić na nim dobre wra­że­nie. Nie tylko okła­ma­łam Jack­sona, któ­rego szcze­rze lubi­łam i podzi­wia­łam – na domiar złego poja­wi­łam się bez rze­czo­nego chło­paka. A wszystko przez tego jaski­niowca, który pew­nie wygada się, co zro­bi­łam, i znisz­czy moją szansę na prze­dłu­że­nie umowy z Horu­sem. Wła­ści­wie to mogłam się spo­dzie­wać zwol­nie­nia z pracy.

Kiedy cała trójka sta­nęła tuż obok nas, poczu­łam, że z ner­wów zaraz się udu­szę.

Mia­łam prze­chla­pane.

– Chciał­bym panu przed­sta­wić nasz naj­now­szy, dosko­nały naby­tek, pannę Par­ker Brown. – Jack­son sze­roko się do mnie uśmiech­nął.

Poda­łam dłoń panu Fair­chil­dowi.

Fran­klin Fair­child pocho­dził z bostoń­skiej rodziny boga­tej od wielu poko­leń. W mło­do­ści mądrze zain­we­sto­wał pie­nią­dze, które dostał w spadku, i czte­ro­krot­nie powięk­szył mają­tek. Oto­czył się krę­giem świet­nych dorad­ców, któ­rzy prze­ko­nali go do zain­we­sto­wa­nia w odna­wialne źró­dła ener­gii.

Nie był zbyt zago­rza­łym eko­lo­giem, co mnie zaska­ki­wało, bo jego wkład w roz­wój firmy oka­zał się o wiele więk­szy, niż spo­dzie­wa­ła­bym się tego po face­cie tak zabie­ga­nym jak on.

Uści­snął moją dłoń i mocno, ener­gicz­nie nią potrzą­snął.

– Malutka kobietka, wielki inte­lekt, czyż nie? – Zaśmiał się.

Nie pierw­szy raz sły­sza­łam takie słowa. Z tru­dem odwza­jem­ni­łam jego uśmiech. Kiedy Jack­son prze­niósł wzrok na Rhysa, mój uśmiech musiał wyglą­dać jak przed­śmiertny gry­mas.

– A to pew­nie twój chło­pak. – Jack­son nie potra­fił ukryć zasko­cze­nia.

Nic dziw­nego! Rhys zupeł­nie do mnie nie paso­wał, a nawia­sem mówiąc, byłam pewna, że i ja nie jestem w jego typie. Faceci tego pokroju pew­nie spo­ty­kają się z pier­sia­stymi kobie­tami o wyrzeź­bio­nych na siłowni poślad­kach, które prze­czą prawu gra­wi­ta­cji.

Już otwie­ra­łam usta, żeby z obu­rze­niem zaprze­czyć, kiedy…

– Tak. – Rhys uści­snął dłoń Jack­so­nowi. – Jestem chło­pa­kiem Par­ker. Mam na imię Rhys. Miło mi pana poznać.

Mój mózg widocz­nie miał chwi­lową awa­rię, bo wyda­wało mi się, że usły­sza­łam, jak Rhys powie­dział, że jest moim chło­pa­kiem.

Lekko się do mnie uśmiech­nął, a w jego roz­bra­ja­jąco pięk­nych oczach poja­wiły się zło­śliwe cho­chliki.

On naprawdę to zro­bił!

Wcale mi się nie wyda­wało!

Co on kom­bi­nuje?

Zro­biło mi się nie­do­brze. Myśla­łam, że zwy­mio­tuję na buty od Prady pana Fair­childa.

– Rhys? – Pan Fair­child dosłow­nie sta­ra­no­wał Jack­sona i pod­szedł do mojego oprawcy. – Rhys Mor­gan. A niech mnie!

Zaraz, co jest?

Fair­child zaczął ści­skać dłoń Rhysa i szcze­rzyć się do niego z takim zachwy­tem, jakby zoba­czył ósmy cud świata. Chwilę póź­niej zie­mia nie­omal usu­nęła mi się spod stóp, kiedy odwró­cił się do Jack­sona i powie­dział:

– Nie mówi­łeś, że Par­ker spo­tyka się z Rhy­sem Mor­ga­nem.

Jack­son i ja spoj­rze­li­śmy na niego pustym wzro­kiem, a Fair­child dodał:

– Od kil­ku­dzie­się­ciu lat to naj­lep­szy bok­ser wagi cięż­kiej w tym kraju. – Zaci­snął dłoń na ramie­niu Rhysa. – Synu, usią­dziesz obok mnie.

Co takiego?

Kiedy pan Fair­child popro­wa­dził Rhysa do restau­ra­cji, ten odwró­cił się przez ramię i puścił do mnie oko.

Słowo daję. Puścił do mnie oko.

Istny pomiot sza­tana.

A może nie­chcący otwo­rzy­łam wrota do jesz­cze innego wymiaru, w któ­rym wście­kły bok­ser okła­mał mojego szefa, utrzy­mu­jąc, że jest moim chło­pa­kiem?

Jack­son i Camille uśmiech­nęli się sze­roko.

– Zgad­nij, kto wła­śnie został ulu­bie­nicą nauczy­ciela – zażar­to­wał Jack­son. Kiedy zmarsz­czy­łam brwi, par­sk­nął śmie­chem. – Wygłu­piam się. Ale zawsze się cie­szę, kiedy pod­czas spo­tka­nia udaje się czymś zain­te­re­so­wać Fair­childa. Bar­dzo dobrze, Par­ker.

Nie. To była kata­strofa.

Rozdział 3

3

Rhys

Cho­lera, co ja wypra­wia­łem? Sze­dłem u boku Fair­childa, uda­jąc luzaka, ale w rze­czy­wi­sto­ści mia­łem wra­że­nie, że pędzę po torach kolejki gór­skiej. Mia­łem ochotę stam­tąd spie­przać. A już na pewno nie chcia­łem słu­żyć jako koło ratun­kowe dla uprzy­wi­le­jo­wa­nej – cho­ciaż ład­niut­kiej – boga­tej laski. A jed­nak zosta­łem i prze­mie­rza­łem teraz restau­ra­cję, która bar­dziej przy­po­mi­nała biblio­tekę w klu­bie dla dżen­tel­me­nów.

Goście odpro­wa­dzali nas wzro­kiem. Nie­jedna para oczu spoj­rzała na moje podarte dżinsy i zno­szone robo­cze buty. Tu się nosiło gar­ni­tury i jedwa­bie, a nie byle jakie ciu­chy na co dzień.

Roz­są­dek pod­po­wia­dał mi, żebym natych­miast odwró­cił się na pię­cie i się stam­tąd zwi­nął, bo ta akcja skoń­czy się dra­ma­tycz­nie. Ale nie­stety przez całe życie byłem narwań­cem i teraz moja natura mówiła mi: wcho­dzę w to. Poza tym czer­pa­łem satys­fak­cję z tego, że tuż za mną idzie Par­ker Brown i pró­buje zabić mnie wzro­kiem.

Pod maską nie­win­no­ści i świę­tego obu­rze­nia kryła się nie­zła suka. Jakimś cudem uda­wało się jej patrzeć na mnie z góry, cho­ciaż głową się­gała mi zale­d­wie do ramie­nia. Praw­dziwy talent. Mała Panna Sztyw­niaczka nie­źle mi naga­dała. Byłoby to nawet uro­cze, gdyby nie fakt, że pró­bo­wała kupić mojego brata.

Śmia­łem się razem z Fair­chil­dem, uda­jąc, że słu­cham jego gada­niny o sta­ty­sty­kach walk bok­ser­skich, ale cały czas mia­łem świa­do­mość obec­no­ści Par­ker – tak jakby była moim prze­ciw­ni­kiem na ringu. Tro­chę jak kie­dyś pod­czas kon­fron­ta­cji przed walką nakrę­ca­łem swo­ich fanów gadką o tym, jaki to ze mnie ostry faj­ter, a w rze­czy­wi­sto­ści chcia­łem prze­stra­szyć prze­ciw­nika.

Udało mi się to zro­bić z Par­ker Brown. Usły­sza­łem, że mam­ro­cze coś o jado­wi­tych pustyn­nych wężach. Jej wście­kłość była prze­za­bawna.

Kiedy zoba­czy­łem zdję­cie tej kobiety, pomy­śla­łem, że się wystra­szy, gdy ją ochrza­nię. Stwier­dzi­łem, że jest dość ładna. Myli­łem się pod oboma wzglę­dami. Tak, była wście­kła i z tej wście­kło­ści jej twarz pokryła się rumień­cem w uro­czym odcie­niu różu, ale się nie zła­mała. A w rze­czy­wi­sto­ści wyglą­dała o niebo lepiej niż na zdję­ciu.

Była bar­dzo szczu­pła i drob­no­ko­ści­sta, miała regu­larne rysy twa­rzy i por­ce­la­nową, gładką, zdrowo lśniącą cerę, a jej brą­zowe oczy w twa­rzy w kształ­cie serca wyda­wały się aż za duże. Takie dziew­czyny ni­gdy mnie nie krę­ciły. Zawsze lubi­łem porządny, ostry seks. Gdy­bym poszedł z Par­ker do łóżka, bał­bym się, że ją poła­mię. Cho­lera, miała tak wąską talię, że mógł­bym ją objąć dłońmi.

Z tru­dem odpę­dzi­łem od sie­bie wizję tego, jak przy­trzy­muję Brown w talii i… Nie, nie, nie. Dys­cy­plina, Mor­gan. Bądź, kurwa, zdy­scy­pli­no­wany.

– A niech mnie, Rhys Mor­gan – powie­dział Fair­child chyba po raz dzie­siąty. Jego entu­zjazm nie osłabł ani na chwilę. – Myśla­łem, że padnę, kiedy pana zoba­czy­łem.

No, na ringu padłby po sekun­dzie. Co prawda, był dość wysoki i nie naj­go­rzej zbu­do­wany, ale miał w sobie coś kru­chego. Wyglą­dał na faceta, który zgrywa twar­dziela i wyrywa się do bójki, ale wymięka, kiedy rze­czy­wi­ście przy­cho­dzi co do czego. A potem oczy­wi­ście udaje, że to on tu rzą­dzi.

Szedł przez restau­ra­cję, jakby był jej wła­ści­cie­lem. A może i był. Facet aż ocie­kał bogac­twem – od sza­rego, uszy­tego na miarę gar­ni­turu marki Savile Row aż po ele­ganc­kie skó­rzane wło­skie buty. Kie­dyś ja też mogłem kupo­wać sobie takie ciu­chy i puszyć się jak paw. Nie­stety, to już nale­żało do prze­szło­ści.

Ale Fair­child nie pozwa­lał mi o niej zapo­mnieć. Zaci­snął dłoń na moim ramie­niu i nim potrzą­snął.

– Gdzieś ty się podzie­wał, synu?

Tylko jeden czło­wiek miał prawo nazy­wać mnie synem, ale on już nie żył. Zaci­sną­łem zęby i lekko wzru­szy­łem ramio­nami, roz­luź­nia­jąc uścisk.

– Tu i tam.

Ładna hostessa zatrzy­mała się przy stole w ustron­nym miej­scu. Odsu­nęła krze­sło, a Fair­child roz­siadł się na nim, wyprze­dza­jąc Par­ker. Nie ma co, gość z klasą.

Odwró­ci­łem się i sze­roko uśmiech­ną­łem do swo­jej „dziew­czyny”, po czym odsu­ną­łem dla niej dru­gie krze­sło.

– Kocha­nie?

Jej ciemne, lśniące oczy ciskały we mnie bły­ska­wice gniewu, kiedy odwza­jem­niła uśmiech – a raczej po pro­stu się skrzy­wiła – po czym usia­dła ze swo­bodą osoby przy­zwy­cza­jo­nej do luk­susu.

– Dzię­kuję.

Nor­mal­nie Kró­lowa Śniegu.

Na myśl o tym wyobra­zi­łem sobie kostkę lodu w jej ustach, którą prze­suwa po moim… Dys­cy­plina, do dia­bła! Za nic w świe­cie nie pozwolę, żeby w gło­wie zawró­ciła mi panna Par­ker, księż­niczka z Pią­tej Alei.

Była jedy­nie poten­cjal­nym roz­wią­za­niem moich bie­żą­cych pro­ble­mów. Bo, cho­ciaż ni­gdy nie powie­dział­bym tego Deanowi, parę tysięcy dola­rów tygo­dniowo za uda­wa­nie jej chło­paka to łatwe, a tak bar­dzo nam potrzebne pie­nią­dze. W nie­co­dzien­nym przy­pły­wie geniu­szu przy­szło mi do głowy, że mógł­bym upiec dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu. Fair­child – jako mój fan, a do tego milio­ner – mógłby zostać spon­so­rem siłowni. Muszę tylko go do tego prze­ko­nać.

Jeśli mój plan się nie powie­dzie, przy­naj­mniej będę miał satys­fak­cję, że podo­ku­cza­łem Par­ker w odwe­cie za próbę kupie­nia mojego brata. A potem raz na zawsze zniknę z jej życia.

Chrząk­ną­łem i usia­dłem obok niej, ale wtedy Fair­child nadą­sał się jak roz­pusz­czony bachor.

– Rhys, myśla­łem, że usią­dziesz obok mnie. Panno Brown, zamieńmy się miej­scami.

Par­ker pobla­dła i roz­chy­liła różowe usteczka, upo­dab­nia­jąc się do zasko­czo­nej rybki. Po tym, jak mnie wcze­śniej ochrza­niła, wie­dzia­łem, że teraz dusi w sobie chęć powie­dze­nia mu, żeby spie­przał, a powstrzy­muje ją tylko koniecz­ność zacho­wa­nia bez­piecz­nej pozy­cji w pracy.

Nie­mal się ucie­szy­łem z jej męki, ale matka ina­czej mnie wycho­wała. Poza tym Fair­child był wyjąt­ko­wym dup­kiem. Potrze­bo­wa­łem jego pie­nię­dzy, ale wie­dzia­łem, że jeżeli zacznę się przed nim płasz­czyć, nie będzie miał dla mnie ani cie­nia sza­cunku.

Wychy­li­łem się do przodu i spoj­rza­łem na niego twar­dym wzro­kiem, cho­ciaż uśmiech nie scho­dził mi z twa­rzy.

– Dosko­nale stąd pana sły­szę, panie Fair­child. Poza tym lubię być bli­sko uko­cha­nej.

Obją­łem ręką szczu­płe ramiona Par­ker i uści­sną­łem je z uczu­ciem. Z jej gar­dła wydo­był się stłu­miony jęk. Zama­sko­wała go sze­ro­kim uśmie­chem, po czym wtu­liła się w moją rękę, jak przy­stało na zako­chaną dziew­czynę, cho­ciaż wie­dzia­łem, że robi to z odrazą. Pod sto­łem wbiła ostry obcas w czu­bek mojego buta. Mocno.

Nie skrzy­wi­łem się ani nie odsu­ną­łem, więc spoj­rzała na mnie ze zdzi­wie­niem.

Sze­roko się do niej uśmiech­ną­łem. Kocha­nie, to buty z meta­lo­wymi oku­ciami. Tak to się koń­czy, kiedy zadzie­rasz z robo­lem. Spoj­rze­niem, które mi rzu­ciła z ukosa, zapo­wie­działa, że zapłacę jej za to póź­niej. Już się nie mogłem docze­kać. Dosłow­nie prze­bie­ra­łem nóż­kami. Draż­nie­nie jej było świetną zabawą, ale popeł­ni­łem błąd, gdy zde­cy­do­wa­łem się na to przy­tu­le­nie. Z jedwa­bi­ście mięk­kiej skóry kobiety uno­sił się zapach róż i won­nego dymu. Wbrew roz­sąd­kowi mia­łem ochotę pochy­lić się nad nią, wziąć głę­boki wdech i napeł­nić płuca tą dziwną mie­sza­niną nie­win­no­ści i grze­chu.

Do dia­bła, co za bred­nie! Nie­win­ność i grzech? Skąd mi się to wzięło? Boże, ta laska dziw­nie na mnie działa. Opu­ści­łem rękę i odsu­ną­łem się od Par­ker. Jack­son usiadł naprze­ciwko nas.

Pode­szła kel­nerka z pyta­niem, co zama­wiamy do picia. Tylko ja zamó­wi­łem piwo. W reak­cji na to Par­ker zaci­snęła wargi. A prze­cież nie rzu­ci­łem się na nic moc­niej­szego jak Fair­child, który popro­sił o macal­lana 25 bez lodu. Może i nie byłem obyty, ale wie­dzia­łem, że szkla­neczka tej whi­sky kosz­tuje tu z dwie­ście dola­rów. Par­ker powinna się ucie­szyć, że wystar­czało mi becz­kowe piwo za pięć.

Kiedy tylko kel­nerka ode­szła, Fair­child znowu zaczął swoją śpiewkę:

– Mor­gan, na­dal nie mogę uwie­rzyć, że rzu­ci­łeś boks. Oczy­wi­ście wiem, że stra­ci­łeś ojca. – Lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką. – Ale prze­cież mogłeś po pro­stu zro­bić sobie prze­rwę na żałobę.

Ofi­cjalna wer­sja, którą przed­sta­wi­łem światu – i Deanowi – była taka, że po śmierci ojca stra­ci­łem serce do boksu i posta­no­wi­łem sku­pić się na rodzi­nie. W dużej mie­rze było to prawdą i uwa­ża­łem, że to naj­lep­szy powód, jaki mogłem podać. Za nic nie chcia­łem mie­szać do tego Jake’a. Nie chcia­łem, żeby ludzie wycie­rali sobie nim gębę.

A teraz Fair­child wycią­gał ze mnie infor­ma­cje. Odsło­ni­łem zęby w uśmie­chu, cho­ciaż mia­łem ochotę go nimi zagryźć.

– Nie żałuję tej decy­zji. Tak jest lepiej.

– Lepiej? – obu­rzył się. – Nie może ist­nieć nic lep­szego niż wej­ście na ring i zmiaż­dże­nie prze­ciw­nika.

A jed­nak przy­cho­dziło mi coś do głowy: grzmot­nię­cie tego oto gościa w pysk. Ale w odpo­wie­dzi tylko lekko wzru­szy­łem ramio­nami i nie powie­dzia­łem już nic wię­cej.

Na szczę­ście do roz­mowy włą­czył się Jack­son, tak­tow­nie pró­bu­jąc zatu­szo­wać moją reak­cję na żąda­nie Fair­childa, żebym się prze­siadł, i zmie­nił temat.

– Fran­klin – powie­dział – bar­dzo się cie­szę, że wresz­cie mogłeś poznać Par­ker. Dzięki jej suge­stiom wpro­wa­dzi­li­śmy istotne udo­sko­na­le­nia do naszego modelu pro­gno­stycz­nego, co wzbu­dziło ogromne zain­te­re­so­wa­nie na rynku euro­pej­skim…

Fair­child prych­nął szy­der­czo i prze­rwał mu mach­nię­ciem ręki.

– Za moich cza­sów każdy kie­ro­wał się intu­icją, a nie jaki­miś tam fiku­śnymi pro­gra­mami kom­pu­te­ro­wymi.

Par­ker aż się wzdry­gnęła w reak­cji na ten atak słowny, a ja mia­łem ochotę sta­nąć w jej obro­nie i wal­nąć Fair­childa. Ona jed­nak – jak każdy dobry faj­ter – przy­jęła ude­rze­nie, ale zaraz potem napięła mię­śnie i się wypro­sto­wała. Jej uśmiech był zimny jak lód.

– Zga­dzam się z panem. Nic nie zastąpi potęgi intu­icji – powie­działa sta­ran­nie wymo­du­lo­wa­nym, opa­no­wa­nym gło­sem. – Ale praw­dzi­wym celem mojej pracy jest dostar­cza­nie infor­ma­cji, które mają pobu­dzać tę intu­icję przez roz­pa­trze­nie całego sze­regu czyn­ni­ków: godzin­nego zuży­cia, hur­to­wych cen czy doboru źró­deł ener­gii – mach­nęła zadbaną dło­nią dla pod­kre­śle­nia, że to oczy­wi­ste pod­stawy – i wzię­cie pod uwagę takich zmien­nych jak pro­por­cje ener­gii pozy­ski­wa­nej ze źró­deł odna­wial­nych i trans­gra­niczny prze­pływ ener­gii na róż­nych ryn­kach euro­pej­skich oraz zawar­cie tych danych w rapor­tach i narzę­dziach do ich ana­lizy.

Wszy­scy gapi­li­śmy się na nią. Jej gładka wypo­wiedź i spo­kojna pew­ność sie­bie robiły ogromne wra­że­nie. A ona dobrze o tym wie­działa.

– Dzięki temu – cią­gnęła – nasi klienci mają lep­szy wgląd w sytu­ację.

Było oczy­wi­ste, że mogłaby tak mówić i mówić, ale na tym skoń­czyła. Poło­żyła dło­nie na stole i spoj­rzała na Fair­childa tymi swo­imi brą­zo­wymi, sar­nimi oczami.

Mia­łem ochotę się roze­śmiać albo zacząć kla­skać. To już nie była ta wście­kła har­pia, z którą się kłó­ci­łem, ani zestre­so­wana panienka cze­ka­jąca przy barze na Deana i ner­wowo macha­jąca nogą. Obecna Par­ker znała się na rze­czy i nie zamie­rzała dać się pognę­bić.

Fair­child zamru­gał oczami, jakby wyszedł z mgły, i spoj­rzał na nią pustym wzro­kiem, po czym odwró­cił się do Jack­sona.

– No, trzeba przy­znać, że dziew­czyna ma gadane.

Jack­son zro­bił taką minę, jakby chciał go kop­nąć, a Par­ker wyglą­dała jak kop­nięta.

Fair­child prze­niósł spoj­rze­nie swo­ich wod­ni­stych oczu na mnie, a jego ogo­rzałą od słońca twarz roz­ja­śnił uśmiech.

– Ważne, żeby hajs się zga­dzał, nie?

Spo­dzie­wał się, że wybuchnę śmie­chem, czy jak? Cho­lera, i to dla takiego dupka musia­łem się napi­nać. Posta­ra­łem się nie zaprze­czyć, ale jed­no­cze­śnie wyra­zić swoje zda­nie. Wzru­szy­łem ramio­nami.

– No cóż, zawsze sta­ra­łem się dawać z sie­bie wszystko.

Zaśmiał się i puścił do mnie oko.

– Skromny jesteś. Rhys „Egze­ku­tor” Mor­gan musi zadać tylko jeden czy dwa porządne ciosy, żeby poko­nać prze­ciw­nika.

Egze­ku­tor. Żołą­dek pod­szedł mi do gar­dła, zro­biło mi się nie­do­brze. Kiedy jesz­cze byłem w obiegu, z dumą przy­ją­łem ten przy­do­mek, który nadała mi prasa. Czu­łem się wyróż­niony. Ale potem zgi­nął Jake, a Marcy i ich maleńka córeczka Rose zostały same. Nie byłem winny jego śmierci, ale ta ksywka już mnie nie cie­szyła.

Poczu­łem napię­cie w mię­śniach. Lekko poru­szy­łem ramio­nami i upi­łem łyk wody.

– Nie ma to jak porządny nokaut… – Może ci to zade­mon­struję, co? Zro­bię to z wielką chę­cią. – Ale bez swo­ich tre­ne­rów niczego bym się nie nauczył. – Tak nisko pochy­li­łem się nad Par­ker, aż zetknę­li­śmy się ramio­nami. Na ręce poczu­łem falę gorąca. Do dia­bła, skup się. – A ostat­nio zro­zu­mia­łem, że dzięki miło­ści cudow­nej kobiety wszystko staje się lep­sze.

Myśla­łem, że się porzy­gam, a jeśli intu­icja dobrze mi pod­po­wia­dała, Par­ker czuła to samo. Mimo to spoj­rzała na mnie wzro­kiem zako­cha­nej idiotki.

– Par­ker jest cudowną kobietą.

Zna­łem takich face­tów jak Fair­child. Podzi­wiał mnie jako bok­sera, ale w pew­nym sen­sie nie cier­piał sie­bie za ten podziw, bo uwa­żał go za sła­bość. Musia­łem mu uświa­do­mić, że i ja mam swoje słabe strony. Taki mały pre­zen­cik, dzięki któ­remu poczułby się lep­szy, a potem znowu mogłem poka­zać mu jego miej­sce. Tacy jak Fair­child lubili wyzwa­nia, ale nie­zbyt duże.

Nie zno­si­łem takich gie­rek, ale byłem na nie gotów dla dobra siłowni. Dla dobra Deana, cho­ciaż wie­dzia­łem, że aku­rat on ni­gdy tego nie doceni. Naj­waż­niej­sze było jed­nak to, żeby móc spła­cać kre­dyt i nie musieć sprze­da­wać tego miej­sca komuś, kto by je prze­ro­bił na budy­nek miesz­kalny. Poza tym Par­ker Brown – pomimo ogrom­nego inte­lektu – z tru­dem sobie radziła w tej sytu­acji. Dean tylko by jej zaszko­dził. Wku­rzyłby Fair­childa i wszystko zepsuł. Par­ker potrze­bo­wała kogoś takiego jak ja.

– Prawda, złotko? – powie­dzia­łem, znowu ota­cza­jąc ją ramie­niem i tłu­miąc w sobie chęć wtu­le­nia twa­rzy w jej włosy.

Boże, jak ona cudow­nie pach­nie. Wie­dzia­łem, że będę musiał się do tego przy­zwy­czaić. I do tego, że kiedy jej doty­kam, mój penis natych­miast się oży­wia.

Waruj!

Jej uśmiech był tak wymu­szony i sztuczny, że o mało nie par­sk­ną­łem śmie­chem. Poło­żyła dłoń na moim udzie – o wiele za bli­sko rze­czo­nego penisa. Paznok­cie poma­lo­wane jasno­ró­żo­wym lakie­rem wbiły się w moje ciało tak mocno, że poczu­łem je nawet przez gruby mate­riał spodni.

Zostawi mi pamiątkę. Ta malutka księż­niczka naprawdę ma swój wdzięk, kiedy się zło­ści.

– Jaki ty jesteś kochany, misiaczku – wyce­dziła przez zęby.

Misiaczku? Zdu­si­łem śmiech.

– Długo jeste­ście parą? – spy­tał Fair­child, kiedy kel­nerka przy­nio­sła drinki.

– Mam wra­że­nie, że całą wiecz­ność – odparła Par­ker lek­kim tonem.

– Muszę przy­znać, że jestem zasko­czony. – Fair­child upił łyk swo­jej szkoc­kiej. – Kiedy jesz­cze wal­czy­łeś, zmie­nia­łeś dziew­czyny jak ręka­wiczki. – Zachi­cho­tał. – Pamię­tam, że na któ­rąś walkę Mor­gan przy­szedł z trzema kobie­tami. – Zwró­cił się do Jack­sona. – Dwie trzy­mał pod rękę, a trze­cia szła przo­dem.

Co za skur­czy­byk.

Chcia­łem spoj­rzeć Par­ker pro­sto w oczy i prze­pro­sić ją wzro­kiem. Cho­ciaż pew­nie by tego nie doce­niła. Była napięta jak struna i aż drżała z wście­kło­ści.

– No… coś tam pamię­tam.

Odwró­ci­łem się do Par­ker, unio­słem szklankę z piwem i upi­łem duży łyk. Za cho­lerę się nie zna­łem na roman­tycz­nej miło­ści, ale zamie­rza­łem ją uda­wać, żeby rato­wać wszystko, co naprawdę kocha­łem. Ku wyraź­nemu nie­za­do­wo­le­niu Pani Pro­fe­sor wychy­li­łem się do przodu i opar­łem przed­ra­miona na stole.

– Ale co tam kobiety – zwró­ci­łem się do Fair­childa. – Sły­szał pan o tym, jak się umó­wi­łem z Dougla­sem na nie­le­galną walkę?

Oczy mu zabły­sły – dokład­nie tak, jak się tego spo­dzie­wa­łem.

– Nie sły­sza­łem. Kiedy to było?

Haczyk, żyłka i zarzu­camy wędkę. Zaczą­łem opo­wia­dać tę histo­rię. Wie­dzia­łem, że Fair­child będzie tak zachwy­cony, że odtąd nie będzie mógł się beze mnie obyć – a dzięki temu także bez Par­ker. Tak, byłem jej potrzebny. Po pro­stu jesz­cze tego nie rozu­miała. Ale wkrótce zro­zu­mie.

Rozdział 4

4

Par­ker

Zadrża­łam na chłod­nym wio­sen­nym powie­trzu. Serce dud­niło mi w piersi, kiedy patrzy­łam, jak Rhys pół­gło­sem roz­ma­wia z panem Fair­chil­dem. Jack­son i Camille już się ulot­nili. Fair­child wresz­cie wsiadł do swo­jej limu­zyny, a Rhys luź­nym kro­kiem wró­cił do mnie. Patrzy­łam na niego zmru­żo­nymi oczami.

Szedł roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem bok­sera, który wła­śnie wygrał walkę.

Co za palant.

– No. Zdaje się, że wła­śnie ura­to­wa­łem ci tyłek. – Do tego jesz­cze miał czel­ność uśmiech­nąć się od ucha do ucha.

Myśla­łam, że roz­sa­dzi mnie gniew, który goto­wał się we mnie, odkąd usie­dli­śmy przy stole. Wie­dzia­łam, że jeżeli zostanę tu jesz­cze choć sekundę dłu­żej, uni­ce­stwię Rhysa samą siłą umy­słu.

Byłam o tym prze­ko­nana.

Tak eks­tre­malna wście­kłość jak ta, którą wła­śnie czu­łam, na pewno prze­mie­nia się w jakiś rodzaj ener­gii. Gwał­tow­nie ruszy­łam spod wej­ścia do restau­ra­cji w stronę miesz­ka­nia, które wynaj­mo­wa­łam z Zoe. Pie­szo zaję­łoby mi to pół godziny, dzięki czemu mia­ła­bym tro­chę czasu na roz­ła­do­wa­nie tego nie­ty­po­wego dla mnie gniewu.

– Odpro­wa­dzę cię do domu i omó­wimy warunki. – Rhys zrów­nał się ze mną.

Moja wście­kłość na chwilę ustą­piła miej­sca zasko­cze­niu.

– Słu­cham?

Wzru­szył ramio­nami.

– Na­dal potrze­bu­jesz kogoś, kto by uda­wał two­jego chło­paka, prawda? A Fair­child z całą pew­no­ścią uważa, że jestem zaje­bi­sty.

Tak, bez wąt­pie­nia Fair­child uwa­żał, że Rhys taki jest. Oczy­wi­ście. Obaj byli nean­der­tal­czy­kami. Zaci­snę­łam zęby, ziry­to­wana tym, że z powodu wzro­stu ni­gdy nie prze­go­ni­ła­bym tego wyso­kiego bok­sera. Nie do wiary. Idę ulicą z bok­se­rem!

Nie mia­łam nic prze­ciwko bok­sowi. Każda dzie­dzina sportu zwią­zana ze współ­za­wod­nic­twem wyma­gała dys­cy­pliny, deter­mi­na­cji i umie­jęt­no­ści, a to zde­cy­do­wa­nie dobre cechy.

Nie. Nie o sam boks tu cho­dziło.

Nie o mię­śnie czy zła­many nos.

Dener­wo­wała mnie prze­peł­niona wza­jem­nymi pochleb­stwami męska nić poro­zu­mie­nia, która zro­dziła się mię­dzy Rhy­sem a Fair­chil­dem. Rhys ani razu nie poparł zaco­fa­nej, nie­malże mizo­gi­nicz­nej, pry­mi­tyw­nej postawy mojego szefa, ale też ani razu nie sprze­ci­wił mu się wprost.

Przez więk­szość wie­czoru Jack­son, Camille i ja słu­cha­li­śmy, jak Rhys zaba­wia Fair­childa opo­wie­ściami z cza­sów swo­jej chwały. Jego histo­ryjki były nawet dość inte­re­su­jące, ale jed­no­cze­śnie umoż­li­wiały Fair­chil­dowi rzu­ca­nie poni­ża­ją­cych uwag. I danie upu­stu jego tok­sycz­nej męsko­ści.

Celem tego spo­tka­nia przy obie­dzie było poka­za­nie Fair­chil­dowi, że jestem ważną czę­ścią zespołu. Szefa jed­nak inte­re­so­wał tylko Rhys.

– Popsu­łeś mi szyki – syk­nę­łam.

– Popsu­łem ci szyki? – prych­nął. – Za każ­dym razem, kiedy Jack­son poru­szał temat ener­gii odna­wial­nej, Fair­child dosłow­nie zapa­dał w śpiączkę. Powin­naś się cie­szyć, że dzięki mnie został do końca posiłku.

– Jasne. Byłam zachwy­cona tym, że cały czas się chwa­li­łeś, ile krwi upu­ści­łeś swoim prze­ciw­ni­kom i ile kobiet zacią­gną­łeś do łóżka. Dokład­nie tak sobie wyobra­żam ide­alną roz­mowę przy obie­dzie.

– Ej, to nie moja wina, że twój szef nie ma dobrych manier. Ważne, że czymś go zain­te­re­so­wa­łem. Ten gość nor­mal­nie mnie poko­chał.

Nie­stety, miał rację.

– Myślę, że jeżeli chcesz, żeby dał ci stałą pracę, naj­lep­szym spo­so­bem na to będzie pła­ce­nie mi dwóch tysięcy dola­rów tygo­dniowo za uda­wa­nie two­jego chło­paka. Fair­child lubi moje towa­rzy­stwo, więc powin­naś mnie zabie­rać na każde spo­tka­nie z nim, nie?

Sta­nę­łam jak wryta. Wście­kłość mie­szała się we mnie z nie­po­ko­jem, bo wie­dzia­łam, że rozu­mo­wa­nie Rhysa jest zupeł­nie logiczne. Miał abso­lutną rację. Co ani tro­chę mnie nie cie­szyło.

– W ogóle się nie znamy.

Mię­śnie jego szczęki zadrgały.

– A z moim bra­tem to zna­cie się jak łyse konie? Czy też może róż­nica polega na tym, że on skoń­czył stu­dia, a ja jestem mię­śnia­kiem bez wykształ­ce­nia, który pro­wa­dzi siłow­nię?

Czy naprawdę musiał mnie sta­wiać w takim świe­tle?

– Widzę, że masz uprze­dze­nia.

Jego twarz spo­chmur­niała.

– Księż­niczko, jak już powie­dzia­łem, nic, kurwa, o mnie nie wiesz.

– Nie prze­kli­naj w mojej obec­no­ści. – Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi. Nie zamie­rza­łam dać się zastra­szyć, cho­ciaż na samą myśl o przy­ję­ciu jego oferty kolana się pode mną ugi­nały. – Nie zapłacę gościowi, który mnie nie­na­wi­dzi, bo pocho­dzę z boga­tej rodziny.

Wes­tchnął ciężko, pró­bu­jąc opa­no­wać nerwy.

– Księż­niczko – powie­dział o jeden ton ciszej. – O tobie, kurwa, też nic nie wiem. Dla­czego miał­bym cię nie­na­wi­dzić?

Księż­niczko. Tak mnie postrze­gał? Jako roz­piesz­czoną i wybu­chową kobietkę? Auć. Marsz­cząc nos, znowu ruszy­łam przed sie­bie.

– Nie nazy­waj mnie księż­niczką.

– To jak, umowa stoi? – spy­tał, znowu się ze mną zrów­nu­jąc.

Rzu­ci­łam mu prze­lotne spoj­rze­nie.

– Dla­czego chcesz się w to pako­wać?

Mię­śnie jego szczęki znów zadrgały.

– Potrze­buję pie­nię­dzy – wydu­sił z sie­bie.

Jakby było się czego wsty­dzić.

Dean potrze­bo­wał pie­nię­dzy, bo nie miał pracy. Dla­czego eme­ry­to­wa­nemu zawo­do­wemu bok­se­rowi, który ma wła­sną siłow­nię, bra­kuje pie­nię­dzy? Nie zamie­rza­łam się anga­żo­wać w jakieś podej­rzane sprawki, o czym nie omiesz­ka­łam go poin­for­mo­wać.

Skrzy­wił się.

– Nie robię nic złego. Jezu. Wszystko, co zaro­bi­łem na bok­sie, poszło na moją rodzinę, na naukę Deana i inne ważne sprawy. Siłow­nia nie przy­nosi zysków i przy­dałby mi się dodat­kowy zastrzyk gotówki, żeby ją tro­chę oży­wić.

– Naprawdę opła­ci­łeś naukę brata?

Chrząk­nął, co uzna­łam za odpo­wiedź twier­dzącą.

Mój gniew lekko przy­gasł. Facet, który wydaje swoje zarobki na wykształ­ce­nie młod­szego brata, chyba nie może być aż tak zły, prawda? Wła­ści­wie to cał­kiem uro­cze.

Popa­trzy­łam na niego.

– Jeżeli się zde­cy­duję, chcia­ła­bym, żebyś był dys­po­zy­cyjny. W każ­dej chwili musisz być gotowy towa­rzy­szyć mi na róż­nych spo­tka­niach i impre­zach. Taki sam waru­nek posta­wi­łam Deanowi.

Rhys spoj­rzał na mnie tymi nie­po­ko­jąco pięk­nymi oczami i kiw­nął głową.

– Zgoda.

Przy­gry­złam dolną wargę, jesz­cze nie­pewna, jaką decy­zję pod­jąć. Dean był taki wylu­zo­wany i cza­ru­jący, że w jego towa­rzy­stwie natych­miast się odprę­ża­łam. Ani przez chwilę nie wyda­wał mi się pocią­ga­jący.

Ukrad­kiem zer­k­nę­łam na jego star­szego brata, który szedł obok z rękami w kie­sze­niach, nie­cier­pli­wie cze­ka­jąc na moją odpo­wiedź. Prze­szły mnie ciarki, a nogi lekko zadrżały, kiedy sobie wyobra­zi­łam, że przez parę naj­bliż­szych mie­sięcy mia­ła­bym uda­wać dziew­czynę Rhysa.

Był nie­okrze­sany i iry­tu­jący, za dużo prze­kli­nał i potra­fił mnie wku­rzyć, co naprawdę było nie lada wyczy­nem. To, że Fair­child go lubił, też nie popra­wiało sytu­acji.

Ale wła­śnie to ostat­nie spra­wiło, że osta­tecz­nie się zgo­dzi­łam.

– Dobrze, ale chcia­ła­bym, żebyś pod­pi­sał umowę.

– Dean też musiał coś pod­pi­sy­wać?

– Nie, ale on mnie nie nama­wiał, żebym go zatrud­niła.

– Za to trak­to­wa­łaś go jak pro­sty­tutkę. Nie zamie­rzam prze­pra­szać za swoje zacho­wa­nie.

Znowu zalała mnie fala wście­kło­ści.

– Po raz setny ci powta­rzam, że nie trak­to­wa­łam two­jego brata jak pro­sty­tutkę!

Wzdry­gnę­łam się, gdy z dru­giej strony ulicy dobiegł mnie wybuch gło­śnego śmie­chu. Jakaś para usły­szała moją ostat­nią wypo­wiedź i teraz oboje ryczeli ze śmie­chu na całe gar­dło.

Spie­kłam raka i spio­ru­no­wa­łam Rhysa wzro­kiem, jakby to była jego wina.

A ten palant uśmiech­nął się od ucha do ucha.

– Księż­niczko, naucz się nad sobą pano­wać, bo to się może źle skoń­czyć.

Bar­dzo moż­liwe, że go zamor­duję, jesz­cze zanim pod­pi­szemy umowę.

– Nie trak­to­wa­łam Deana jak pro­sty­tutkę – powtó­rzy­łam cicho. – A skoro już o tym mowa, w ogóle nie o to mi cho­dzi. Mam nadzieję, że rozu­miesz, że seks jest tu abso­lut­nie wyklu­czony.

– Nic się nie martw, Dzwo­neczku, nie jesteś w moim typie.

Byłam obu­rzona i zra­niona.

– Ty w moim też nie – powie­dzia­łam z szy­der­czym uśmie­chem.

Rhys rzu­cił mi zna­czące spoj­rze­nie.

– Tak, myślę, że oboje zda­jemy sobie z tego sprawę. No to doga­du­jemy się czy jak?

Przy­szło mi do głowy, że postę­puje w sprzecz­no­ści do swo­ich słów.

– A nie prze­szka­dza ci to, że „trak­tuję cię jak pro­sty­tutkę”? Prze­cież wku­rzało cię, że tak trak­to­wa­łam two­jego brata.

– Zdaje się, że przed chwilą stwier­dzi­łaś, że to nie pro­sty­tu­cja. – Zmarsz­czył brwi.

– Nie draż­nij się ze mną.

– Słu­chaj, mój brat nie po to stu­dio­wał, żeby potem wyrzu­cić wszystko w błoto i zostać chłop­ta­siem na każde zawo­ła­nie. Powi­nien się sku­pić na szu­ka­niu porząd­nej pracy. Ja już mam pracę, pro­wa­dzę siłow­nię. Potrze­buję pie­nię­dzy na jej roz­wój. Zdo­będę je, jeżeli mi zapła­cisz. Koniec kropka. No to jak, umowa stoi?

– Naj­pierw musimy ją pod­pi­sać.

Wes­tchnął i podra­pał się po nie­ogo­lo­nej szczęce.

– Dobra.

Boże kochany, w co ja się pakuję?

– Dobrze się czu­jesz? – Spoj­rzał na mnie zmru­żo­nymi oczami. – Jakoś zbla­dłaś.

– To się zda­rza, kiedy komuś gwał­tow­nie spada ciśnie­nie w reak­cji na wstrząs, a wła­śnie tak się teraz czuję. – Ze zmę­cze­niem mach­nę­łam ręką. – Wiesz, tak jak­bym zawarła pakt z dia­błem. Coś w tym stylu.

– Ktoś ci już mówił, że jesteś nie­źle porą­bana?

– Tak – prych­nę­łam. – Ostat­nio parę godzin temu. Zanim prze­mocą wdar­łeś się w moje życie.

– To zna­czy: zanim ura­to­wa­łem ci skórę. – Puścił do mnie oko.

– Mor­gan, dopi­szę do umowy zakaz pusz­cza­nia oka. Pro­szę do mnie nie mru­gać, nie nazy­wać mnie Dzwo­necz­kiem i nie prze­kli­nać. – Byli­śmy już nie­da­leko mojego domu. Zatrzy­ma­łam się gwał­tow­nie i spoj­rza­łam na niego zmru­żo­nymi oczami. – Sor­tu­jesz śmieci?

Popa­trzył na mnie takim wzro­kiem, jakby rze­czy­wi­ście mnie porą­bało.

– No chyba wszy­scy to robią.

– Zdzi­wił­byś się. Czyli tak?

– Tak, oczy­wi­ście sor­tuję śmieci. – Ze znie­cier­pli­wie­niem wzru­szył ramio­nami.

– Masz na zde­rzaku nalepkę w stylu: „Zatrąb, jeżeli jesteś…”?

– Nie. – Zmarsz­czył brwi.

Ode­tchnę­łam z ulgą. Może jed­nak się uda.

– Gdzie się znaj­duje twoja siłow­nia? W ten week­end pod­rzucę ci umowę.

– Nazywa się Nokaut. Jest tuż przy Czwar­tej w Chel­sea. Mam czas zwy­kle w porze lun­chu.

Kiw­nę­łam głową. Dziwna nazwa. Pasuje bar­dziej do noc­nego klubu niż do siłowni.

– Dobrze. Wpadnę w sobotę po połu­dniu. – Pró­bo­wa­łam go wymi­nąć.

– Odpro­wa­dzę cię do domu.

– Nie trzeba.

– Nale­gam. – Posłał mi jeden z tych swo­ich chło­pię­cych uśmie­chów, od któ­rych mia­łam motylki w brzu­chu.

Poczu­łam się wma­new­ro­wana. Nie przy­po­mi­na­łam sobie, przy kim ostat­nio czu­łam się tak bez­bronna i pozba­wiona kon­troli nad sytu­acją.

O rany. Ten facet to same kło­poty.

Resztę drogi do mojego domu poko­na­li­śmy w mil­cze­niu, co jakiś czas tylko ostroż­nie na sie­bie zer­ka­jąc. No dobrze, to ja ostroż­nie zer­ka­łam – jego spoj­rze­nia były świa­do­mie pro­wo­ku­jące.

W końcu skrę­ci­li­śmy w Har­ri­son Ave­nue, gdzie znaj­do­wało się nowo­cze­sne miesz­ka­nie z dwiema sypial­niami nale­żące do mojej współ­lo­ka­torki i naj­bliż­szej przy­ja­ciółki Zoe. Dostała je od boga­tego ojca, który wła­ści­wie był nie­obecny w jej życiu. Wyna­jęła mi pokój za połowę stawki, jaka obo­wią­zy­wała w tej oko­licy. Czu­łam się tam wspa­niale. Piękne miesz­ka­nie w luk­su­so­wej Back Bay, a do tego nie zawdzię­cza­łam go rodzi­com.

Gdy­bym miała sobie kupić takie lokum, na jakie było mnie stać, pew­nie wylą­do­wa­ła­bym na dale­kich przed­mie­ściach, moi rodzice byliby bar­dzo nie­za­do­wo­leni, a mnie drę­czy­łyby wyrzuty sumie­nia. Cią­gle by mnie nękali, żebym wyko­rzy­stała swój fun­dusz powier­ni­czy i kupiła coś lep­szego, a ja bym upar­cie odma­wiała, co powo­do­wa­łoby nie­ustanne tar­cia mię­dzy nami i wywo­ły­wało we mnie jesz­cze więk­sze poczu­cie winy, bo ani nie chcia­łam być dla nich roz­cza­ro­wa­niem, ani nie zamie­rza­łam korzy­stać z ich pie­nię­dzy.

Na szczę­ście Zoe nie lubiła miesz­kać w poje­dynkę i upro­siła mnie, żebym zajęła drugą sypial­nię. Było to korzystne dla nas obu.

– To tutaj. – Sta­nę­łam przed prze­szkloną recep­cją.

W środku paliły się jasne świa­tła eks­po­nu­jące mar­mu­rową posadzkę i luk­su­sowe ume­blo­wa­nie w holu.

Zer­k­nę­łam na Rhysa. Mina mu zrze­dła.

– No jasne – mruk­nął pod nosem.

Zmarsz­czy­łam brwi. Dla­czego był tak uprze­dzony do zamoż­nych osób? Nie spra­wiał takiego wra­że­nia w obec­no­ści Fair­childa, który prze­cież był nie­przy­zwo­icie bogaty. Prych­nę­łam ziry­to­wana.

– No to dobra­noc.

Tym razem nie uśmiech­nął się uro­czo jak mały łobu­ziak. Ski­nął mi tylko głową i sobie poszedł.

– Co za maniery. – Weszłam do holu, nie mogąc się nadzi­wić, na co się zgo­dzi­łam.

Rhys

– Pobudka, dupku!

Przez mgłę mojego snu przedarło się czy­jeś woła­nie, a zaraz potem poczu­łem chlu­śnię­cie wodą. Z zasko­cze­nia gwał­tow­nie wcią­gną­łem powie­trze, po czym bły­ska­wicz­nie usia­dłem w łóżku, gotowy do akcji.

Ten gów­niarz Dean stał w progu pokoju, poza moim zasię­giem. Trzy­mał puste wia­dro i uśmie­chał się zło­śli­wie.

– Śpisz na gola­ska, Rhys? A obsta­wia­łem, że na noc wkła­dasz cho­ciaż maj­teczki.

Z rykiem zerwa­łem się z łóżka. Rzu­cił wia­dro i uciekł. Ura­to­wało go tylko to, że nie zamie­rza­łem go gonić nago. Prze­kli­na­jąc, prze­cią­gną­łem dło­nią po twa­rzy i zaczą­łem wcią­gać dres. Szczyl zaraz obe­rwie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki