Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podobno przeciwieństwa się przyciągają. Ale przyciąganie między Rhysem a Parker może doprowadzić do katastrofy.
Parker Brown nie może uwierzyć, że musi wynająć chłopaka na niby. Kiedy dostała wymarzoną pracę w nowoczesnej firmie, myślała, że trafiła do środowiska promującego myślenie postępowe. Okazało się jednak, że jej szefowi zależy na tym, żeby pracownicy mieli ustabilizowane życie osobiste.
Na szczęście udało jej się znaleźć idealnego kandydata na „narzeczonego” – wykształconego młodego mężczyznę, który szuka szybkiego zarobku. Ale zamiast niego na spotkanie przychodzi jego opiekuńczy brat Rhys Morgan – wysoki, umięśniony były bokser z niewyparzonym językiem.
Rhys znajduje się pod ogromną presją. Odkąd zrezygnował z kariery bokserskiej, próbuje prowadzić podupadającą siłownię i pilnować, by jego młodszy brat Dean nie zszedł na złą drogę. Chroniąc Deana przed nim samym, Rhys idzie na spotkanie z pewną bogatą snobką, żeby powiedzieć jej, co o tym wszystkim myśli.
Okazuje się jednak, że trafił na wielką szansę. Co prawda nie znoszą się nawzajem, ale jeżeli Rhys będzie udawał chłopaka Parker, oboje na tym zyskają. Ona utrzyma swoją pracę, a on namówi jej szefa – a swojego fana – do sponsorowania siłowni.
Ale to, co zaczęło się jako prosty układ, niezwykle szybko się komplikuje.
Jaka przyszłość czeka nieokrzesanego boksera, który boi się otworzyć serce, i kobietę z wyższych sfer, która poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zwiąże się na poważnie z żadnym mężczyzną?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
1
Rhys
Mój ojciec kiedyś powiedział, że nikt nie niszczy sobie życia celowo. Ludzie po prostu podejmują całą serię głupich decyzji. Siedział wtedy w swoim wysłużonym skórzanym fotelu, a jego szerokie ramiona pochylały się nad dyrektorskim biurkiem z drzewa różanego. Kiedyś było chlubą jego gabinetu. Na tym samym fotelu przy tym samym luksusowym biurku teraz siedziałem ja.
Powoli przesunąłem palcem po jego brzegu. Niegdyś lśniący drewniany blat teraz był matowy i gdzieniegdzie wyszczerbiony. W dzieciństwie dziwiłem się, że na samym środku swojego gabinetu w siłowni, w której prowadzono podstawowy kurs boksu i naukę sztuk walki, tata postawił taki bogato zdobiony mebel, bardziej pasujący do kancelarii adwokackiej. Kiedy spytałem o to ojca, na jego twarzy pojawił się charakterystyczny lekki uśmiech.
– Chłopcze, Nokaut to moja duma i największa radość życia. – Rozłożył nad lśniącym blatem ręce o dużych dłoniach poznaczonych bliznami. – W tym miejscu reprezentuję tę siłownię. Czy ci się to podoba, czy nie, pozory mają znaczenie.
W jego świecie czyny i słowa miały taką samą wagę. „Postępuj zdecydowanie, mów prawdę i podejmuj dobre decyzje”.
Co teraz ojciec pomyślałby o moich decyzjach?
– Nic dobrego – mruknąłem pod nosem i przycisnąłem opuszki palców do bolących oczu.
Ale i ja nie najlepiej oceniałem wybory taty.
Od jego śmierci minęły cztery lata. Ból nieco zelżał, ale uczucie pustki pozostało. Przerażało mnie jednak to, że zaczynałem czuć do niego jeszcze niezbyt wielki, ale już dławiący gniew. Tata nigdy nie był ideałem. Wiedziałem to od dawna. Po śmierci mamy wpadł w dołek, który sam dla siebie wykopał. Ale pobojowisko, jakie po sobie zostawił, to zupełnie inna historia, z powodu której trudniej było mi wybaczyć i zapomnieć.
Cholera, nie mogę zapomnieć. Bank by mi na to nie pozwolił.
Nie miałem pojęcia, że moje finanse i siłownia są w tak opłakanym stanie – aż do dnia, w którym znalazłem tatę pochylonego nad tym biurkiem. Powiedział, że źle rozporządzał moimi pieniędzmi – było to fatalne połączenie nieprzemyślanych inwestycji i hazardu – i że wziął kredyt, żeby to naprawić. Zastawił siłownię…
Miesiąc później już nie żył. Zawał. Stres i wstyd z powodu tego, co zrobił, odbiły się na nim w najgorszy z możliwych sposobów. Ja zaś zostałem nowym właścicielem Nokautu – i kosmicznego długu.
Mocno zacisnąłem szczęki. Znowu zalała mnie fala gniewu. Miałem ochotę wstać, wyjść i nigdy nie wrócić. Zza przeszklonej ściany gabinetu dochodził odgłos młodzieńczego śmiechu. Trwały zajęcia juniorów z capoeiry – najnowszy punkt w naszej ofercie. Wszystkie miejsca w grupie były zajęte, ale tylko połowa chłopców mogła płacić. Drugą połowę powinienem odprawić z kwitkiem, ale wiedziałem, że nigdy tego nie zrobię. Ta siłownia była dla nich liną ratunkową w świecie, który każdemu młodemu człowiekowi odbierał radość życia.
– Ale masz wkurzoną minę. – W drzwiach, które niechcący zostawiłem otwarte, stanął Carlos. Uśmiechnął się szeroko. – Swędzi cię coś czy co?
– Tak, pod jajami – odparłem bez namysłu. – Chciałbyś zobaczyć?
– Zostawię to twoim foczkom.
Carlos wiedział, że od jakiegoś czasu nie miałem żadnej – jak to ujął – foczki. Okazji mi nie brakowało, po prostu nie chciało mi się z nich korzystać. Ostatnio odeszła mi ochota na… no właściwie na wszystko. Najpierw te cholerne długi taty, potem problemy z Jakiem…
Nawet nie chciałem o nim myśleć.
Carlos odsunął się od drzwi i klapnął na krześle po drugiej stronie biurka.
– No to skąd ta mina? – spytał.
Roztarłem zesztywniały kark.
– To co zwykle. Pieniądze.
Carlos wychylił się do przodu i położył dłonie na kolanach. Uśmiech zniknął. Większość ludzi nigdy nie widziała go z poważnym wyrazem twarzy. Wszyscy uważali, że z nas dwóch to on jest tym wesołym. Dzięki wielkim brązowym oczom słodkiego szczeniaczka przyciągał dziewczyny jak magnes. Z łatwością wchodził w tę rolę, ukrywając przed światem mroczniejszą stronę swojej natury. Zawsze doceniałem to, że niekiedy pokazywał mi prawdziwą twarz.
– Bez zmian? – zapytał.
– Bez większych. Zalegam z paroma ratami kredytu. Czuję na plecach oddech komornika.
– A co z tym Kyle’em Garretem?
Pół roku wcześniej niejaki Kyle Garret złożył mi ofertę kupna siłowni. Carlos go sprawdził i okazało się, że to potentat w handlu nieruchomościami, który skupuje parcele na terenie całego Bostonu i Wschodniego Wybrzeża i stawia na nich luksusowe apartamentowce i inne budynki mieszkalne.
– Nie jestem aż tak zdesperowany.
No dobra, w rzeczywistości byłem aż tak zdesperowany, ale kiedy dorastałem, to miejsce było dla mnie wszystkim. Wywoływało wiele wspomnień i chociaż niektóre sprawiały ból, inne dawały motywację do działania. Wystarczyło, żebym przeszedł się po siłowni, a wszystko mi się przypominało: barek z sokami w holu, gdzie po szkole mama witała Jake’a, Carlosa i mnie promiennym uśmiechem i bananowym shakiem. Sala, w której Jake i ja przyjęliśmy pierwsze ciosy i dowiedzieliśmy się, dlaczego boks jest nazywany „słodką nauką”.
Mój brat Dean i ja chowaliśmy się pod biurkiem taty i bawiliśmy w szpiegów. To znaczy Dean udawał szpiega, a ja mu towarzyszyłem. Ta zabawa skończyła się pewnego dnia, kiedy nasi rodzice wślizgnęli się do gabinetu na szybki numerek, nie wiedząc, że siedzimy pod biurkiem. Niektóre wspomnienia nie należały do przyjemnych, ale były moje i tylko one mi zostały. Nie zamierzałem stracić również ich.
Carlos westchnął.
– Wiesz, gdybyś wrócił do gry, mógłbym ustawić walkę…
– Nie. – Nie krzyknąłem, ale w mojej głowie tak to zabrzmiało.
Poczułem zimny pot na plecach. Spiorunowałem Carlosa wzrokiem. Doskonale wiedział, że skończyłem z boksem. Na zawsze.
Patrzył na mnie ze zrozumieniem.
– Słuchaj, stary, przecież wiem, ale… myślę, że Jake by nie chciał…
– Powiedziałem: nie.
Na samą myśl o Jake’u poczułem w sercu pustkę. Przyjaźniliśmy się od kołyski, był mi bliższy niż rodzony brat, zawsze staliśmy za sobą murem. Obaj byliśmy fajterami. Obaj dążyliśmy do perfekcji. W każdym razie w zadawaniu ciosów. Aż do dnia, w którym jedno nieperfekcyjne, pechowe uderzenie w skroń zakończyło jego życie.
Gardło zacisnęło mi się z przerażenia i ze wstydu. Jego śmierć była dla mnie ogromną stratą, a na domiar złego każdej myśli o nim, o tacie i boksie zaczęła towarzyszyć świadomość, że ojciec stracił fortunę, bo postawił na Jake’a. I przegrał.
Jake zostawił żonę Marcy i córeczkę Rose. Cholera, wychowywałem się z Marcy, a teraz nie widziałem jej i małej od miesięcy. Po każdym spotkaniu z nimi przez wiele dni paraliżowało mnie poczucie winy.
– Skończyłem z tym – powiedziałem Carlosowi, chociaż nie musiałem.
Dobrze o tym wiedział.
Skóra mnie zaswędziała. Przed paroma godzinami wziąłem prysznic, ale już czułem się brudny, cały lepki od bólu i gniewu. Wstyd taty przeszedł na mnie. Nie mogłem się go pozbyć.
Carlos uśmiechnął się ze zmęczeniem.
– Tak, wiem. Ale i dla mnie ta siłownia jest wszystkim. Razem z nią stracimy dom.
Nie mogłem już siedzieć w miejscu. Wstałem i zacząłem krążyć po małym gabinecie.
– Potrzebny nam większy ruch w interesie. Nie, zaraz, potrzebujemy sponsora. I cudu.
Carlos wodził za mną wzrokiem, rozcierając podbródek.
– Niezły pomysł, ale czym go zainteresować?
– Cholera wie. – Westchnąłem ciężko. – Odliczenie od podatku? Satysfakcja płynąca z pomocy młodzieży ze slumsów?
Na twarzy Carlosa pojawił się niewesoły uśmiech.
– Twój brak entuzjazmu nie jest zachęcający.
– Nie umiem ściemniać. Jestem beznadziejnym handlowcem.
– Zgadza się, stary. – Od drzwi dobiegł nas czyjś głos.
W progu stał Dean, mój młodszy brat i wybitny ściemniacz. Słowo daję, nie do wiary, że jesteśmy spokrewnieni. Po pierwsze, zamiast dżinsów i T-shirtu jak wszyscy faceci tutaj miał na sobie trzyczęściowy garnitur, który na sto procent był droższy od jego czynszu. Czynszu, który ja płaciłem. Mały dupek.
Po drugie, był cholernym przystojniaczkiem. Już w podstawówce dziewczyny zachwycały się jego błękitnymi oczami i piaskowymi włosami. Pieprzony książę z bajki. Odsunąłem od siebie myśl o tym, jak bardzo jest podobny do mamy. Codziennie za nią tęskniłem.
Co za koszmar. Tęskniłem za tyloma osobami.
– Co ci jest? – spytał Dean, wchodząc do gabinetu. Przystanął i posłał mi szeroki, fałszywy uśmiech. – To znaczy dzisiaj.
Rzuciłem mu pełne wściekłości spojrzenie w stylu: „Ani słowa więcej”. Zamrugał oczami. Widziałem, że zrozumiał. Trzymałem go z dala od problemów finansowych. Miał w sobie zadatki na kogoś wybitnego – gdyby tylko przestał się interesować tylko sobą i znalazł pracę.
Carlos wstał i rozmasował zesztywniały kark.
– Rhysowi zmiękła rura – rzucił.
Szturchnąłem go tak mocno, że się zatoczył.
– Odszczekaj to, bo wykraczesz.
Carlos prychnął i przeniósł wzrok na Deana.
– Masz na to jakąś radę, studenciku? – zapytał.
– Czyste myśli i modlitwa?
– Ale z was jajcarze. – Skrzywiłem się.
Nasza strategia zadziałała. Odwróciliśmy uwagę Deana od problemów.
Kiedy tylko Carlos wyszedł, oparłem się o brzeg biurka i zlustrowałem Deana od stóp do głów.
– O co chodzi z tym garniturem? Idziesz na rozmowę w sprawie pracy?
Obym miał rację, błagam. Dean z najlepszymi wynikami skończył informatykę na Uniwersytecie Bostońskim i dostał multum ofert ze studiów doktoranckich w całym kraju, ale nic z tym nie robił. Pracował jako kelner, a w wolnym czasie latał za spódniczkami.
Uśmiechnął się tak szeroko, jakby właśnie dostał prezent na Gwiazdkę.
– Coś w tym stylu.
Normalnie z nim nie wyrabiałem.
– No to idziesz na rozmowę o pracę czy nie?
– Przecież już mam pracę. – Uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Dzisiaj to raczej jazda próbna.
Bokserzy ufają swojemu instynktowi, a ten powiedział mi, że coś tu śmierdzi.
– Jazda próbna? Mały, o czym ty, kurde, mówisz?
Uśmiech Deana zbladł. Mój brat nie cierpiał, kiedy mówiłem na niego „Mały”.
– W jakiej to firmie idzie się w garniaku na jazdę próbną? – spytałem, kiedy zrobił zaciętą minę. – I zaczyna pracę o… osiemnastej?
– Słuchaj, nie mogłem się doczekać, kiedy ci o tym powiem, bo to genialna sprawa. Ale skoro od razu zaczynasz mnie ochrzaniać…
– Mów. Słucham.
– No dobra. – Dean wyjął telefon i podszedł do mnie. – Znalazłem taką zajebistą apkę, gdzie wstawia się zdjęcie i swoje umiejętności, a ona wyszukuje pracodawców.
– To… dobrze. – Moja czujność jednak nie osłabła.
W jego zachowaniu było coś podejrzanego.
– Tak sobie jednak pomyślałem: kurde, ostatnio nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem. Ale przecież znam się też na innych rzeczach.
– Na przykład jakich? – Co za cholerny małolat. Był ode mnie młodszy tylko dziewięć lat, ale każda rozmowa z nim postarzała mnie o dobrą dekadę.
Wzruszył ramionami.
– Na przykład na czarowaniu kobiet i poprawianiu im samopoczucia.
Powoli się wyprostowałem.
– Poprawianiu kobietom samopoczucia?
– No tak – powiedział takim tonem, jakby rozmawiał z przygłupem. – Umiem się obchodzić z kobietami.
– Dean, co to za robota?
Postukał palcem w telefon.
– No więc dzięki tej apce nawiązałem kontakt z taką laseczką, Parker, która… rozumiesz… płaci mi za towarzystwo. – Oczy mu rozbłysły. – Ale jaja, co? Normalnie nie do wiary. Łatwa kasa za coś, co robię dla przyjemności. A co jest w tym najlepsze? To zajęcie na czas nieokreślony.
Cała krew odpłynęła mi z głowy, po czym wróciła gwałtowną, gorącą falą.
– Prostytuujesz się? Dobrze słyszę?
Gdzie popełniłem błąd?
– Co? – Zmarszczył jasne brwi. – Nie! Jestem chłopakiem do towarzystwa. Zabieram Parker na randki, chodzimy na przyjęcia i różne inne imprezy. Takie tam. Znaczy się, nie odmówię, jeżeli mi zaproponuje…
– Nie. Nie ma, kurwa, mowy – warknąłem i zacisnąłem pięści. – Nie po to wydałem osiemdziesiąt tysięcy dolarów na twoją edukację, żebyś teraz był chłopcem do wynajęcia dla jakiejś bogatej snobki…
– No jasne, wypominaj mi, że opłaciłeś moją naukę. – Posłał mi zranione spojrzenie.
– Bo opłaciłem! – Przeczesałem włosy palcami i szarpnąłem je za końce. Byłem tak nabuzowany, że mógłbym je sobie powyrywać. – Każdego centa, jaki mi został, włożyłem w tę siłownię i w ciebie. Z radością. I nadzieją. – Chociaż tyle mogłem zrobić. Dean potrzebował ukierunkowania, wykształcenia, podpory. – I nie pozwolę, żeby wszystko poszło na marne przez zachcianki jakiejś tępej, pustej…
– Ej, Parker jest cholernie inteligentna. Patrz. – Podsunął mi telefon. – Studiowała na MIT…
– No oczywiście…! – Parsknąłem.
– A jej rodzina znajduje się w zarządach kilkudziesięciu organizacji charytatywnych.
– Gówno mnie to obchodzi. – Wziąłem od niego telefon, który dosłownie przyciskał mi do oczu, i spojrzałem na stronę, którą otworzył. Ze zdjęcia wielkości kciuka uśmiechała się do mnie urocza, ładna dziewczyna z wielkimi brązowymi oczami pod zupełnie prostymi brwiami. Jej uśmiech był wymuszony – w przeciwieństwie do promiennego, radosnego uśmiechu dwojga starszych osób obok niej. Pewnie byli jej rodzicami. Wszyscy troje stali na ogromnym trawniku nad oceanem, a w tle widniała ogromna posiadłość w stylu Cape Cod. – Jezu – mruknąłem. – Dean, oni są z Nowego Jorku.
– I co z tego? – Roześmiał się. – Masz coś przeciwko nowojorczykom? Ci bogaci to dupki.
W artykule było napisane, że pan Charles Brown z żoną „spędzają lato” na Cape i organizują zbiórkę funduszy na kampanię na rzecz nauki czytania i pisania dla dzieci. Miło, ale to jeszcze nie oznacza, że oni sami są miłymi ludźmi.
– Stary, nie wiedziałem, że jesteś takim snobem.
Zacisnąłem dłoń na telefonie.
– Nie masz pojęcia, ile takich typków poznałem, kiedy jeszcze byłem w obiegu. Niby to pochylają się nad uboższymi, niby chcą się przyjaźnić, a w rzeczywistości patrzą na nas jak na świeże mięso. W najlepszym razie jesteśmy dla nich rozrywką. A kiedy już ich nie bawimy, dają nam kopa. Przypomnij sobie tych wszystkich tak zwanych przyjaciół, którzy zniknęli, kiedy Jake umarł, a ja wycofałem się z gry.
– Parker nie jest taka. Jest miła. Bardzo nieśmiała. – Dean wysunął brodę. – I nie widzę nic złego w tym, że płaci mi kupę kasy za to, że jestem jej chłopakiem.
– Dean…
– Powiedziałem ci o tym, bo myślałem, że… zresztą nieważne. To moje życie i moje sprawy. Oddam ci wszystko, co we mnie zainwestowałeś.
W końcu pokazał, że rosną mu pazurki. Od lat byłem dla niego jak ojciec, więc czasami musiałem mu mówić, co ma robić. Chciałem jednak, żeby mi się postawił, sam zajął się własnym życiem. Ale nie w taki sposób. Na to był zbyt inteligentny. To ja siedziałem aż po uszy w szambie. On musiał pozostać czysty.
Znałem ten wyraz twarzy. Mówił poważnie. Nie zdołałbym mu tego wyperswadować. Akurat pod tym względem byliśmy tacy sami – obaj uparci jak osły.
Odwrócił się do drzwi, ale wyciągnąłem rękę.
– Zaczekaj.
Zesztywniał, ale został.
Tak dyskretnie włożyłem jego telefon do kieszeni, że nawet tego nie zauważył.
– Skoro tak się przy tym upierasz… – zacząłem.
– Nie zamierzam się wycofywać.
Zacisnąłem szczęki tak mocno, że aż zęby zgrzytnęły o siebie. Spokojnie. Wyluzuj.
– …to lepiej, żeby cię nie zobaczyła z resztkami jedzenia między zębami.
Na twarzy Deana pojawiło się takie przerażenie, że wybuchłbym śmiechem, gdybym nie był aż tak wkurzony.
– Mam coś między zębami? – Przejechał po nich językiem.
Niczego tam nie miał, ale ciągle coś podjadał, więc moje kłamstwo miało podstawy.
– Tak, coś ci utknęło. – Kiwnąłem głową w stronę prywatnej toalety. – Przejrzyj się w lustrze.
Nie musiałem go namawiać – natychmiast popędził do łazienki.
Poszedłem tuż za nim, po drodze łapiąc drewniane krzesło, które stało obok biurka. Był tak zaaferowany, że nawet tego nie zauważył.
– Gdzie się umówiliście? – zapytałem.
– W restauracji Yvonne.
– Ale wypas. – Raz tam byłem. Ten lokal wyglądał jak klub dla multimilionerów.
– No wiesz, nie ja płacę. – Dean zachichotał.
Przewróciłem oczami.
– Za pół godziny idziemy na drinka, więc muszę się zbierać. – Raz jeszcze przejrzał się w lustrze, żeby sprawdzić zęby jak z reklamy. – Nic tu nie widzę…
Nie słuchałem dalej. Szybko zamknąłem drzwi, przekręciłem gałkę i zablokowałem je krzesłem. Dosłownie w ostatniej chwili, bo sekundę później Dean zaczął wściekle się dobijać.
– Rhys! Kurwa, co jest? Otwieraj te pieprzone drzwi!
Ani mi się śniło. Niech tam posiedzi, dopóki ktoś inny go nie wypuści. Powiem Carlosowi… za godzinę.
– Rhys! – Wychodząc z biura, słyszałem za sobą stłumiony głos Deana. – To nie jest śmieszne. Jaja sobie robisz? – Mocno załomotał w drzwi. – Ty cholerny draniu!
Może i zachowałem się jak drań, ale ani trochę nie było mi go żal. Dean był na to za dobry. Najwyżej mnie znienawidzi, ale Parker Brown raz a dobrze zrozumie, że nie wolno jej się zbliżać do mojego brata.
Kiedy wsiadałem na motor, zalała mnie fala wściekłości. Parker Brown. Nie ma pojęcia, z kim zadarła.
2
Parker
Nie pierwszy raz byłam w tej restauracji, ale pierwszy raz umówiłam się tam z facetem, któremu zapłaciłam, żeby udawał mojego chłopaka. Żołądek zawiązał mi się w supeł, kiedy usiadłam na obitym pluszem stołku barowym, stojącym najbliżej wyjścia. Naprzeciwko baru biegła niska ścianka oddzielająca tę część lokalu od restauracji. Dochodzące stamtąd odgłosy rozmów i śmiechu tworzyły biały szum.
Byłam tak niska, że nogi zwisały mi ze stołka. Ze zniecierpliwieniem kopałam ścianę baru, którego wartość pewnie przekraczała moje roczne zarobki.
A skoro już o tym mowa… Nerwowo spojrzałam na zegarek. Dean powinien już tu być. Umówiliśmy się, że przyjdzie dziesięć minut wcześniej niż moi szefowie, żebyśmy zdążyli jeszcze raz omówić nasz plan.
Wypiłam koktajl, który postawił przede mną zmęczony barman. Ze wszystkich sił starałam się zapanować nad gniewem, który zaczynał mnie ogarniać. Miałam wrażenie, że dosłownie chwycił mnie za płuca, grożąc uduszeniem. Przesunęłam wilgotną dłonią po czole.
– Parker, ogarnij się – mruknęłam pod nosem.
Pewnie wyglądałam tak, jakbym lada chwila miała popełnić jakieś przestępstwo.
Czy okłamywanie szefa to przestępstwo?
Nie, z całą pewnością nie.
Czy to niemoralne?
Tak, z całą pewnością tak.
Ale tak naprawdę był to dowód na to, jak bardzo uwielbiałam swoją pracę i do czego byłam zdolna, żeby podpisać umowę na czas nieokreślony w Horus Renewable Energy. Zaczęłam pracować w tej powstałej trzy lata wcześniej raczkującej firmie po obronie pracy doktorskiej pod tytułem Dynamiczny model inwestycji w dostawę prądu na rynkach energii elektrycznej o wysokiej penetracji. Spróbujcie pięć razy szybko to wymówić.
Byłam wniebowzięta, kiedy znalazłam pracę jako analityk danych w firmie, która stworzyła model rynku dostaw energii przewidujący przyszłe ceny energii i wpływ odnawialnych źródeł na dynamikę rynkową.
Zawsze marzyłam o takim zajęciu. Byłam zadowolona, dopóki Pete z księgowości nie powiedział z pełnym zadowolenia uśmieszkiem, że zatrudniono mnie tylko w myśl zasady parytetu i że pewnie mnie zwolnią, kiedy skończy się moja umowa na pół roku.
Dlaczego mieliby tak zrobić?
A dlatego, że pan Franklin Fairchild – bogaty szef i główny inwestor – zostawiał tylko tych pracowników, którzy mieli uporządkowane życie osobiste. Takie tam bzdury rodem z lat pięćdziesiątych XX wieku. Za dobrą inwestycję Fairchild uważał tych, którzy byli w poważnym związku lub mieli współmałżonka i dzieci oraz mieszkali we własnym, a nie w wynajętym domu. Dlaczego tak mu zależało na tej stabilizacji? Ponieważ jego zdaniem, jeśli ktoś nie umie ułożyć życia osobistego, na pewno rzuci pracę w firmie, kiedy tylko dostanie lepszą ofertę.
Z innych źródeł, godniejszych zaufania niż Pete, dowiedziałam się, że to prawda.
Wystraszyłam się, bo byłam w firmie jedyną kobietą, a do tego niezamężną, bezdzietną i mieszkającą z koleżanką w wynajętym mieszkaniu. Wspomniana współlokatorka, Zoe, podsunęła mi rozwiązanie w postaci pewnej aplikacji. Znalazłam tam Deana, idealnego narzeczonego na niby. Był wykształconym, praktycznym, przystojnym i czarującym facetem z Chelsea. Zgodził się przez nieokreślony czas udawać mojego chłopaka. Nieokreślony.
Czym ja się przejmuję?
Nikt się o niczym nie dowie.
– Hej, ty. – Nagle usłyszałam głęboki męski głos, w którym brzmiał oskarżycielski ton.
Odwróciłam głowę i szybko zamrugałam oczami. Nade mną stał bardzo wysoki facet, który patrzył z gniewem, rozdymając nozdrza niczym byk szykujący się do ataku. Błyskawicznie zmierzyłam go wzrokiem. Chyba jeszcze nigdy przedtem nie widziałam takiego okazu. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był ubrany w dżinsy, które pamiętały lepsze czasy, i długą ocieplaną bluzę podkreślającą umięśnioną sylwetkę. Bardzo umięśnioną. Podwinięte rękawy odsłaniały przedramiona pokryte grubymi żyłami. Czy w tym lokalu nie obowiązuje przypadkiem elegancki strój?
Spojrzałam prosto w jego zielone oczy, które byłyby piękne, gdyby nie płonący w nich gniew. Jest wściekły na mnie?
Co jest? Nie miałam czasu na takie zaczepki.
– O co chodzi? – zapytałam.
– Parker Brown?
O cholera.
– Tak.
– Nazywam się Rhys Morgan – przedstawił się, mrużąc oczy. – Jestem starszym bratem Deana. On nie przyjdzie.
Na chwilę odjęło mi mowę. Jak to możliwe, że ten gość jest bratem Deana? Dean miał jasne włosy i niebieskie oczy, był schludnie ostrzyżonym, ładnym chłopcem. Facet, który stał przede mną, miał krótkie ciemne włosy, wspaniałe, zielone oczy, kilkudniowy zarost, złamany nos, nieregularne, ostre rysy twarzy i na pewno nie dało się go nazwać ładnym chłopcem. Niektórym kobietom pewnie mógł się podobać, ale jak na mój gust był za duży i zbyt nieokrzesany.
Wolałam inteligentnych przystojniaków.
Wracając do meritum… Z trudem oderwałam wzrok od jego imponującego bicepsa.
– W ogóle nie jesteście do siebie podobni.
Znowu rozdął nozdrza.
– To prawda. Ja bym się nie sprzedał jakiejś głupiej paniusi z Massachusetts.
Policzki mnie zapiekły. Jak on się wydziera! Zeskoczyłam ze stołka i przycisnęłam dłonie do jego piersi, żeby go popchnąć w stronę wyjścia, ale znieruchomiałam. Co za klata.
– O rany, jakie mięśnie. – Opuściłam ręce, jakbym się oparzyła.
Domniemany brat Deana ze złością zacisnął zęby.
– Porozmawiajmy gdzie indziej. – Zaprowadziłam go do holu między wejściem a salą, po drodze uśmiechając się uspokajająco do mijającej nas hostessy.
Kiedy się odwróciłam do Rhysa, nieomal uderzyłam twarzą w jego tors.
Ujął mnie za ramię i delikatnie odsunął od siebie. Teraz, gdy już nie siedziałam na stołku, musiałam zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Kiedy tak się nade mną pochylał, przemknęło mi przez myśl, że nawiązanie rozmowy z wściekłym facetem, który mógłby mnie zgnieść jak muchę, może nie było najlepszym pomysłem. Nie zamierzałam jednak dać się zastraszyć. Fakt, gość wyglądał imponująco, ale w końcu przez kilka lat studiowałam na kierunku zdominowanym przez mężczyzn, a teraz jestem jedyną kobietą w firmie. Szybko się nauczyłam, jak nie dać się onieśmielić żadnemu facetowi, nawet gdyby był wyjątkowo inteligentny czy wyjątkowy… pod względem fizycznym.
I nigdy nie zdarzyło mi się zaniemówić w obecności mężczyzny.
Choćby zrobił na mnie ogromne wrażenie.
– Po pierwsze, nie jestem z Massachusetts. – Ta informacja może i nie była istotna, ale nie cierpiałam określenia „Massszit” odnoszącego się do tutejszych bogatych przedstawicieli klasy wyższej, którzy nie zachowywali się zbyt sympatycznie.
Rhys uśmiechnął się szyderczo.
– Jesteś mieszkanką Nowego Jorku, która przyjechała tu na wakacje. – Powiedział to z silnym bostońskim akcentem, który zazwyczaj wydawał mi się uroczy. Ale w tym gościu nie było nic uroczego. – Taka sama, kurwa, różnica, Dzwoneczku.
Pfff. To ostatnie zdanie było wręcz ohydne.
– Proszę nie przeklinać. – Mama wykorzeniała brzydkie wyrazy z mojego słownictwa, jeszcze zanim zdążyłam się dowiedzieć, co w ogóle znaczą. Teraz odruchowo się wzdrygałam, kiedy ktoś w moim towarzystwie rzucał mięsem. – A żarty z mojego wzrostu są bardzo niestosowne.
– Wiesz, co jest bardzo niestosowne? – Naruszył moją przestrzeń osobistą, podchodząc tak blisko, że musiałam zadrzeć głowę, żeby nawiązać z nim kontakt wzrokowy. – Płacenie za pewne usługi zdesperowanemu małolatowi.
Byłam pewna, że całe moje ciało zrobiło się czerwone jak cegła. Na chwilę zaniemówiłam.
– To… to… to nie tak – syknęłam. – Przede wszystkim Dean nie jest małolatem. Ma dwadzieścia pięć lat. Poza tym nie płacę mu za „pewne usługi”. Proszę nie insynuować, że muszę za to płacić.
Obciął mnie wzrokiem i prychnął.
– Zignoruję ten odgłos, bo w przeciwieństwie do ciebie nie pochodzę z epoki trzeciorzędu. Wracając do tematu: Dean jest dorosłym mężczyzną, którego zatrudniłam jako towarzysza podczas spotkań z moim szefem i ze współpracownikami. Nie wdając się w szczegóły, powiem tylko tyle: szef zatrudni mnie na czas nieokreślony tylko wtedy, jeśli będę w stałym związku. Pan Fairchild jest pod tym względem nieco staroświecki. – Przedstawiłam to dość dyplomatycznie.
Byłam z siebie dumna. Pierwszy raz udało mi się opisać tę sytuację, nie nazywając pana Fairchilda wojującym przeciwnikiem praw kobiet.
Rhys spojrzał na mnie spode łba.
– Nie ciesz się tak, Dzwoneczku. Mam w głębokim poważaniu, dlaczego wynajęłaś Deana. To cholernie nieuczciwe i dobrze o tym wiesz.
Popatrzyłam na niego z niepokojem i urazą. Czyżby wynajęcie Deana rzeczywiście było nieuczciwe? Wydawało mi się, że oboje czerpiemy z tego korzyści. Nigdy nie miałam wrażenia, że go wykorzystuję albo traktuję przedmiotowo, ale jego brat przedstawił to właśnie w takim świetle. Jakbym była uprzywilejowaną księżniczką, która uważa, że może robić wszystko, co jej się żywnie podoba, tylko dlatego, że ma pieniądze.
Skrzyżowałam ręce na piersi.
– Nie zamierzam tu stać i wysłuchiwać twoich oskarżeń. Jeżeli nie podoba ci się postępowanie brata, to twój problem. Nikt go do niczego nie zmuszał, a poza tym dostaje godziwe wynagrodzenie. Dwa tysiące dolarów tygodniowo za parę spotkań w ciągu miesiąca to więcej niż uczciwa stawka. – W rzeczywistości stawka była absurdalnie wysoka.
Musiałam naruszyć swój fundusz powierniczy, żeby móc zapłacić Deanowi, bo za mniejsze pieniądze żaden facet nie zgodziłby się przez nieokreślony czas udawać mojego chłopaka.
Ani nie byłam beznadziejnie nieatrakcyjna, ani nie miałam okropnego charakteru. Po prostu większość mężczyzn żądała konkretnego terminu zakończenia tego układu, bo mieli inne zobowiązania. Niestety, tego nie mogłam im zapewnić.
Kiedy podałam stawkę, Rhys aż się zachwiał z wrażenia i na chwilę odebrało mu mowę.
I bardzo dobrze, bo musiałam się go jak najszybciej pozbyć!
– Posłuchaj, Morgan. Lada chwila przyjdzie tu mój szef, więc byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś sobie poszedł. W tej chwili. Będę zobowiązana. – Wskazałam na drzwi za sobą. – Żegnam. – Nie ruszył się z miejsca. – Adios? – Nadal się na mnie gapił. – Vámonos. Ciao. Au revoir. – Westchnęłam ciężko. – A sio!
Spiorunował mnie wzrokiem.
– Nie przesłyszałem się? Powiedziałaś do mnie „a sio”?
– Może to zadziała.
– Mała, masz nie po kolei w głowie. Mówił ci to ktoś?
– Słuchaj…
– Parker, tu jesteś!
Mocno zacisnęłam oczy, modląc się w duchu, żeby otworzyły się drzwi do innego wymiaru, do którego mogłabym wepchnąć Rhysa Morgana. Miałam nadzieję, że trafiłby do świata rządzonego przez ogromne jadowite węże pustynne.
Przyszedł mój szef.
Otworzyłam oczy, odwróciłam się i uśmiechnęłam promiennie. W moją stronę szedł Jackson Sánches, mój bezpośredni przełożony, ze swoją narzeczoną Camille po jednej stronie i panem Fairchildem po drugiej.
Żołądek podszedł mi do gardła.
Kiedy Jackson powiedział, że pan Fairchild chce poznać najnowszego pracownika w zespole (czyli mnie), obiecałam, że przyjdę ze swoim chłopakiem – żeby zrobić na nim dobre wrażenie. Nie tylko okłamałam Jacksona, którego szczerze lubiłam i podziwiałam – na domiar złego pojawiłam się bez rzeczonego chłopaka. A wszystko przez tego jaskiniowca, który pewnie wygada się, co zrobiłam, i zniszczy moją szansę na przedłużenie umowy z Horusem. Właściwie to mogłam się spodziewać zwolnienia z pracy.
Kiedy cała trójka stanęła tuż obok nas, poczułam, że z nerwów zaraz się uduszę.
Miałam przechlapane.
– Chciałbym panu przedstawić nasz najnowszy, doskonały nabytek, pannę Parker Brown. – Jackson szeroko się do mnie uśmiechnął.
Podałam dłoń panu Fairchildowi.
Franklin Fairchild pochodził z bostońskiej rodziny bogatej od wielu pokoleń. W młodości mądrze zainwestował pieniądze, które dostał w spadku, i czterokrotnie powiększył majątek. Otoczył się kręgiem świetnych doradców, którzy przekonali go do zainwestowania w odnawialne źródła energii.
Nie był zbyt zagorzałym ekologiem, co mnie zaskakiwało, bo jego wkład w rozwój firmy okazał się o wiele większy, niż spodziewałabym się tego po facecie tak zabieganym jak on.
Uścisnął moją dłoń i mocno, energicznie nią potrząsnął.
– Malutka kobietka, wielki intelekt, czyż nie? – Zaśmiał się.
Nie pierwszy raz słyszałam takie słowa. Z trudem odwzajemniłam jego uśmiech. Kiedy Jackson przeniósł wzrok na Rhysa, mój uśmiech musiał wyglądać jak przedśmiertny grymas.
– A to pewnie twój chłopak. – Jackson nie potrafił ukryć zaskoczenia.
Nic dziwnego! Rhys zupełnie do mnie nie pasował, a nawiasem mówiąc, byłam pewna, że i ja nie jestem w jego typie. Faceci tego pokroju pewnie spotykają się z piersiastymi kobietami o wyrzeźbionych na siłowni pośladkach, które przeczą prawu grawitacji.
Już otwierałam usta, żeby z oburzeniem zaprzeczyć, kiedy…
– Tak. – Rhys uścisnął dłoń Jacksonowi. – Jestem chłopakiem Parker. Mam na imię Rhys. Miło mi pana poznać.
Mój mózg widocznie miał chwilową awarię, bo wydawało mi się, że usłyszałam, jak Rhys powiedział, że jest moim chłopakiem.
Lekko się do mnie uśmiechnął, a w jego rozbrajająco pięknych oczach pojawiły się złośliwe chochliki.
On naprawdę to zrobił!
Wcale mi się nie wydawało!
Co on kombinuje?
Zrobiło mi się niedobrze. Myślałam, że zwymiotuję na buty od Prady pana Fairchilda.
– Rhys? – Pan Fairchild dosłownie staranował Jacksona i podszedł do mojego oprawcy. – Rhys Morgan. A niech mnie!
Zaraz, co jest?
Fairchild zaczął ściskać dłoń Rhysa i szczerzyć się do niego z takim zachwytem, jakby zobaczył ósmy cud świata. Chwilę później ziemia nieomal usunęła mi się spod stóp, kiedy odwrócił się do Jacksona i powiedział:
– Nie mówiłeś, że Parker spotyka się z Rhysem Morganem.
Jackson i ja spojrzeliśmy na niego pustym wzrokiem, a Fairchild dodał:
– Od kilkudziesięciu lat to najlepszy bokser wagi ciężkiej w tym kraju. – Zacisnął dłoń na ramieniu Rhysa. – Synu, usiądziesz obok mnie.
Co takiego?
Kiedy pan Fairchild poprowadził Rhysa do restauracji, ten odwrócił się przez ramię i puścił do mnie oko.
Słowo daję. Puścił do mnie oko.
Istny pomiot szatana.
A może niechcący otworzyłam wrota do jeszcze innego wymiaru, w którym wściekły bokser okłamał mojego szefa, utrzymując, że jest moim chłopakiem?
Jackson i Camille uśmiechnęli się szeroko.
– Zgadnij, kto właśnie został ulubienicą nauczyciela – zażartował Jackson. Kiedy zmarszczyłam brwi, parsknął śmiechem. – Wygłupiam się. Ale zawsze się cieszę, kiedy podczas spotkania udaje się czymś zainteresować Fairchilda. Bardzo dobrze, Parker.
Nie. To była katastrofa.
3
Rhys
Cholera, co ja wyprawiałem? Szedłem u boku Fairchilda, udając luzaka, ale w rzeczywistości miałem wrażenie, że pędzę po torach kolejki górskiej. Miałem ochotę stamtąd spieprzać. A już na pewno nie chciałem służyć jako koło ratunkowe dla uprzywilejowanej – chociaż ładniutkiej – bogatej laski. A jednak zostałem i przemierzałem teraz restaurację, która bardziej przypominała bibliotekę w klubie dla dżentelmenów.
Goście odprowadzali nas wzrokiem. Niejedna para oczu spojrzała na moje podarte dżinsy i znoszone robocze buty. Tu się nosiło garnitury i jedwabie, a nie byle jakie ciuchy na co dzień.
Rozsądek podpowiadał mi, żebym natychmiast odwrócił się na pięcie i się stamtąd zwinął, bo ta akcja skończy się dramatycznie. Ale niestety przez całe życie byłem narwańcem i teraz moja natura mówiła mi: wchodzę w to. Poza tym czerpałem satysfakcję z tego, że tuż za mną idzie Parker Brown i próbuje zabić mnie wzrokiem.
Pod maską niewinności i świętego oburzenia kryła się niezła suka. Jakimś cudem udawało się jej patrzeć na mnie z góry, chociaż głową sięgała mi zaledwie do ramienia. Prawdziwy talent. Mała Panna Sztywniaczka nieźle mi nagadała. Byłoby to nawet urocze, gdyby nie fakt, że próbowała kupić mojego brata.
Śmiałem się razem z Fairchildem, udając, że słucham jego gadaniny o statystykach walk bokserskich, ale cały czas miałem świadomość obecności Parker – tak jakby była moim przeciwnikiem na ringu. Trochę jak kiedyś podczas konfrontacji przed walką nakręcałem swoich fanów gadką o tym, jaki to ze mnie ostry fajter, a w rzeczywistości chciałem przestraszyć przeciwnika.
Udało mi się to zrobić z Parker Brown. Usłyszałem, że mamrocze coś o jadowitych pustynnych wężach. Jej wściekłość była przezabawna.
Kiedy zobaczyłem zdjęcie tej kobiety, pomyślałem, że się wystraszy, gdy ją ochrzanię. Stwierdziłem, że jest dość ładna. Myliłem się pod oboma względami. Tak, była wściekła i z tej wściekłości jej twarz pokryła się rumieńcem w uroczym odcieniu różu, ale się nie złamała. A w rzeczywistości wyglądała o niebo lepiej niż na zdjęciu.
Była bardzo szczupła i drobnokoścista, miała regularne rysy twarzy i porcelanową, gładką, zdrowo lśniącą cerę, a jej brązowe oczy w twarzy w kształcie serca wydawały się aż za duże. Takie dziewczyny nigdy mnie nie kręciły. Zawsze lubiłem porządny, ostry seks. Gdybym poszedł z Parker do łóżka, bałbym się, że ją połamię. Cholera, miała tak wąską talię, że mógłbym ją objąć dłońmi.
Z trudem odpędziłem od siebie wizję tego, jak przytrzymuję Brown w talii i… Nie, nie, nie. Dyscyplina, Morgan. Bądź, kurwa, zdyscyplinowany.
– A niech mnie, Rhys Morgan – powiedział Fairchild chyba po raz dziesiąty. Jego entuzjazm nie osłabł ani na chwilę. – Myślałem, że padnę, kiedy pana zobaczyłem.
No, na ringu padłby po sekundzie. Co prawda, był dość wysoki i nie najgorzej zbudowany, ale miał w sobie coś kruchego. Wyglądał na faceta, który zgrywa twardziela i wyrywa się do bójki, ale wymięka, kiedy rzeczywiście przychodzi co do czego. A potem oczywiście udaje, że to on tu rządzi.
Szedł przez restaurację, jakby był jej właścicielem. A może i był. Facet aż ociekał bogactwem – od szarego, uszytego na miarę garnituru marki Savile Row aż po eleganckie skórzane włoskie buty. Kiedyś ja też mogłem kupować sobie takie ciuchy i puszyć się jak paw. Niestety, to już należało do przeszłości.
Ale Fairchild nie pozwalał mi o niej zapomnieć. Zacisnął dłoń na moim ramieniu i nim potrząsnął.
– Gdzieś ty się podziewał, synu?
Tylko jeden człowiek miał prawo nazywać mnie synem, ale on już nie żył. Zacisnąłem zęby i lekko wzruszyłem ramionami, rozluźniając uścisk.
– Tu i tam.
Ładna hostessa zatrzymała się przy stole w ustronnym miejscu. Odsunęła krzesło, a Fairchild rozsiadł się na nim, wyprzedzając Parker. Nie ma co, gość z klasą.
Odwróciłem się i szeroko uśmiechnąłem do swojej „dziewczyny”, po czym odsunąłem dla niej drugie krzesło.
– Kochanie?
Jej ciemne, lśniące oczy ciskały we mnie błyskawice gniewu, kiedy odwzajemniła uśmiech – a raczej po prostu się skrzywiła – po czym usiadła ze swobodą osoby przyzwyczajonej do luksusu.
– Dziękuję.
Normalnie Królowa Śniegu.
Na myśl o tym wyobraziłem sobie kostkę lodu w jej ustach, którą przesuwa po moim… Dyscyplina, do diabła! Za nic w świecie nie pozwolę, żeby w głowie zawróciła mi panna Parker, księżniczka z Piątej Alei.
Była jedynie potencjalnym rozwiązaniem moich bieżących problemów. Bo, chociaż nigdy nie powiedziałbym tego Deanowi, parę tysięcy dolarów tygodniowo za udawanie jej chłopaka to łatwe, a tak bardzo nam potrzebne pieniądze. W niecodziennym przypływie geniuszu przyszło mi do głowy, że mógłbym upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Fairchild – jako mój fan, a do tego milioner – mógłby zostać sponsorem siłowni. Muszę tylko go do tego przekonać.
Jeśli mój plan się nie powiedzie, przynajmniej będę miał satysfakcję, że podokuczałem Parker w odwecie za próbę kupienia mojego brata. A potem raz na zawsze zniknę z jej życia.
Chrząknąłem i usiadłem obok niej, ale wtedy Fairchild nadąsał się jak rozpuszczony bachor.
– Rhys, myślałem, że usiądziesz obok mnie. Panno Brown, zamieńmy się miejscami.
Parker pobladła i rozchyliła różowe usteczka, upodabniając się do zaskoczonej rybki. Po tym, jak mnie wcześniej ochrzaniła, wiedziałem, że teraz dusi w sobie chęć powiedzenia mu, żeby spieprzał, a powstrzymuje ją tylko konieczność zachowania bezpiecznej pozycji w pracy.
Niemal się ucieszyłem z jej męki, ale matka inaczej mnie wychowała. Poza tym Fairchild był wyjątkowym dupkiem. Potrzebowałem jego pieniędzy, ale wiedziałem, że jeżeli zacznę się przed nim płaszczyć, nie będzie miał dla mnie ani cienia szacunku.
Wychyliłem się do przodu i spojrzałem na niego twardym wzrokiem, chociaż uśmiech nie schodził mi z twarzy.
– Doskonale stąd pana słyszę, panie Fairchild. Poza tym lubię być blisko ukochanej.
Objąłem ręką szczupłe ramiona Parker i uścisnąłem je z uczuciem. Z jej gardła wydobył się stłumiony jęk. Zamaskowała go szerokim uśmiechem, po czym wtuliła się w moją rękę, jak przystało na zakochaną dziewczynę, chociaż wiedziałem, że robi to z odrazą. Pod stołem wbiła ostry obcas w czubek mojego buta. Mocno.
Nie skrzywiłem się ani nie odsunąłem, więc spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
Szeroko się do niej uśmiechnąłem. Kochanie, to buty z metalowymi okuciami. Tak to się kończy, kiedy zadzierasz z robolem. Spojrzeniem, które mi rzuciła z ukosa, zapowiedziała, że zapłacę jej za to później. Już się nie mogłem doczekać. Dosłownie przebierałem nóżkami. Drażnienie jej było świetną zabawą, ale popełniłem błąd, gdy zdecydowałem się na to przytulenie. Z jedwabiście miękkiej skóry kobiety unosił się zapach róż i wonnego dymu. Wbrew rozsądkowi miałem ochotę pochylić się nad nią, wziąć głęboki wdech i napełnić płuca tą dziwną mieszaniną niewinności i grzechu.
Do diabła, co za brednie! Niewinność i grzech? Skąd mi się to wzięło? Boże, ta laska dziwnie na mnie działa. Opuściłem rękę i odsunąłem się od Parker. Jackson usiadł naprzeciwko nas.
Podeszła kelnerka z pytaniem, co zamawiamy do picia. Tylko ja zamówiłem piwo. W reakcji na to Parker zacisnęła wargi. A przecież nie rzuciłem się na nic mocniejszego jak Fairchild, który poprosił o macallana 25 bez lodu. Może i nie byłem obyty, ale wiedziałem, że szklaneczka tej whisky kosztuje tu z dwieście dolarów. Parker powinna się ucieszyć, że wystarczało mi beczkowe piwo za pięć.
Kiedy tylko kelnerka odeszła, Fairchild znowu zaczął swoją śpiewkę:
– Morgan, nadal nie mogę uwierzyć, że rzuciłeś boks. Oczywiście wiem, że straciłeś ojca. – Lekceważąco machnął ręką. – Ale przecież mogłeś po prostu zrobić sobie przerwę na żałobę.
Oficjalna wersja, którą przedstawiłem światu – i Deanowi – była taka, że po śmierci ojca straciłem serce do boksu i postanowiłem skupić się na rodzinie. W dużej mierze było to prawdą i uważałem, że to najlepszy powód, jaki mogłem podać. Za nic nie chciałem mieszać do tego Jake’a. Nie chciałem, żeby ludzie wycierali sobie nim gębę.
A teraz Fairchild wyciągał ze mnie informacje. Odsłoniłem zęby w uśmiechu, chociaż miałem ochotę go nimi zagryźć.
– Nie żałuję tej decyzji. Tak jest lepiej.
– Lepiej? – oburzył się. – Nie może istnieć nic lepszego niż wejście na ring i zmiażdżenie przeciwnika.
A jednak przychodziło mi coś do głowy: grzmotnięcie tego oto gościa w pysk. Ale w odpowiedzi tylko lekko wzruszyłem ramionami i nie powiedziałem już nic więcej.
Na szczęście do rozmowy włączył się Jackson, taktownie próbując zatuszować moją reakcję na żądanie Fairchilda, żebym się przesiadł, i zmienił temat.
– Franklin – powiedział – bardzo się cieszę, że wreszcie mogłeś poznać Parker. Dzięki jej sugestiom wprowadziliśmy istotne udoskonalenia do naszego modelu prognostycznego, co wzbudziło ogromne zainteresowanie na rynku europejskim…
Fairchild prychnął szyderczo i przerwał mu machnięciem ręki.
– Za moich czasów każdy kierował się intuicją, a nie jakimiś tam fikuśnymi programami komputerowymi.
Parker aż się wzdrygnęła w reakcji na ten atak słowny, a ja miałem ochotę stanąć w jej obronie i walnąć Fairchilda. Ona jednak – jak każdy dobry fajter – przyjęła uderzenie, ale zaraz potem napięła mięśnie i się wyprostowała. Jej uśmiech był zimny jak lód.
– Zgadzam się z panem. Nic nie zastąpi potęgi intuicji – powiedziała starannie wymodulowanym, opanowanym głosem. – Ale prawdziwym celem mojej pracy jest dostarczanie informacji, które mają pobudzać tę intuicję przez rozpatrzenie całego szeregu czynników: godzinnego zużycia, hurtowych cen czy doboru źródeł energii – machnęła zadbaną dłonią dla podkreślenia, że to oczywiste podstawy – i wzięcie pod uwagę takich zmiennych jak proporcje energii pozyskiwanej ze źródeł odnawialnych i transgraniczny przepływ energii na różnych rynkach europejskich oraz zawarcie tych danych w raportach i narzędziach do ich analizy.
Wszyscy gapiliśmy się na nią. Jej gładka wypowiedź i spokojna pewność siebie robiły ogromne wrażenie. A ona dobrze o tym wiedziała.
– Dzięki temu – ciągnęła – nasi klienci mają lepszy wgląd w sytuację.
Było oczywiste, że mogłaby tak mówić i mówić, ale na tym skończyła. Położyła dłonie na stole i spojrzała na Fairchilda tymi swoimi brązowymi, sarnimi oczami.
Miałem ochotę się roześmiać albo zacząć klaskać. To już nie była ta wściekła harpia, z którą się kłóciłem, ani zestresowana panienka czekająca przy barze na Deana i nerwowo machająca nogą. Obecna Parker znała się na rzeczy i nie zamierzała dać się pognębić.
Fairchild zamrugał oczami, jakby wyszedł z mgły, i spojrzał na nią pustym wzrokiem, po czym odwrócił się do Jacksona.
– No, trzeba przyznać, że dziewczyna ma gadane.
Jackson zrobił taką minę, jakby chciał go kopnąć, a Parker wyglądała jak kopnięta.
Fairchild przeniósł spojrzenie swoich wodnistych oczu na mnie, a jego ogorzałą od słońca twarz rozjaśnił uśmiech.
– Ważne, żeby hajs się zgadzał, nie?
Spodziewał się, że wybuchnę śmiechem, czy jak? Cholera, i to dla takiego dupka musiałem się napinać. Postarałem się nie zaprzeczyć, ale jednocześnie wyrazić swoje zdanie. Wzruszyłem ramionami.
– No cóż, zawsze starałem się dawać z siebie wszystko.
Zaśmiał się i puścił do mnie oko.
– Skromny jesteś. Rhys „Egzekutor” Morgan musi zadać tylko jeden czy dwa porządne ciosy, żeby pokonać przeciwnika.
Egzekutor. Żołądek podszedł mi do gardła, zrobiło mi się niedobrze. Kiedy jeszcze byłem w obiegu, z dumą przyjąłem ten przydomek, który nadała mi prasa. Czułem się wyróżniony. Ale potem zginął Jake, a Marcy i ich maleńka córeczka Rose zostały same. Nie byłem winny jego śmierci, ale ta ksywka już mnie nie cieszyła.
Poczułem napięcie w mięśniach. Lekko poruszyłem ramionami i upiłem łyk wody.
– Nie ma to jak porządny nokaut… – Może ci to zademonstruję, co? Zrobię to z wielką chęcią. – Ale bez swoich trenerów niczego bym się nie nauczył. – Tak nisko pochyliłem się nad Parker, aż zetknęliśmy się ramionami. Na ręce poczułem falę gorąca. Do diabła, skup się. – A ostatnio zrozumiałem, że dzięki miłości cudownej kobiety wszystko staje się lepsze.
Myślałem, że się porzygam, a jeśli intuicja dobrze mi podpowiadała, Parker czuła to samo. Mimo to spojrzała na mnie wzrokiem zakochanej idiotki.
– Parker jest cudowną kobietą.
Znałem takich facetów jak Fairchild. Podziwiał mnie jako boksera, ale w pewnym sensie nie cierpiał siebie za ten podziw, bo uważał go za słabość. Musiałem mu uświadomić, że i ja mam swoje słabe strony. Taki mały prezencik, dzięki któremu poczułby się lepszy, a potem znowu mogłem pokazać mu jego miejsce. Tacy jak Fairchild lubili wyzwania, ale niezbyt duże.
Nie znosiłem takich gierek, ale byłem na nie gotów dla dobra siłowni. Dla dobra Deana, chociaż wiedziałem, że akurat on nigdy tego nie doceni. Najważniejsze było jednak to, żeby móc spłacać kredyt i nie musieć sprzedawać tego miejsca komuś, kto by je przerobił na budynek mieszkalny. Poza tym Parker Brown – pomimo ogromnego intelektu – z trudem sobie radziła w tej sytuacji. Dean tylko by jej zaszkodził. Wkurzyłby Fairchilda i wszystko zepsuł. Parker potrzebowała kogoś takiego jak ja.
– Prawda, złotko? – powiedziałem, znowu otaczając ją ramieniem i tłumiąc w sobie chęć wtulenia twarzy w jej włosy.
Boże, jak ona cudownie pachnie. Wiedziałem, że będę musiał się do tego przyzwyczaić. I do tego, że kiedy jej dotykam, mój penis natychmiast się ożywia.
Waruj!
Jej uśmiech był tak wymuszony i sztuczny, że o mało nie parsknąłem śmiechem. Położyła dłoń na moim udzie – o wiele za blisko rzeczonego penisa. Paznokcie pomalowane jasnoróżowym lakierem wbiły się w moje ciało tak mocno, że poczułem je nawet przez gruby materiał spodni.
Zostawi mi pamiątkę. Ta malutka księżniczka naprawdę ma swój wdzięk, kiedy się złości.
– Jaki ty jesteś kochany, misiaczku – wycedziła przez zęby.
Misiaczku? Zdusiłem śmiech.
– Długo jesteście parą? – spytał Fairchild, kiedy kelnerka przyniosła drinki.
– Mam wrażenie, że całą wieczność – odparła Parker lekkim tonem.
– Muszę przyznać, że jestem zaskoczony. – Fairchild upił łyk swojej szkockiej. – Kiedy jeszcze walczyłeś, zmieniałeś dziewczyny jak rękawiczki. – Zachichotał. – Pamiętam, że na którąś walkę Morgan przyszedł z trzema kobietami. – Zwrócił się do Jacksona. – Dwie trzymał pod rękę, a trzecia szła przodem.
Co za skurczybyk.
Chciałem spojrzeć Parker prosto w oczy i przeprosić ją wzrokiem. Chociaż pewnie by tego nie doceniła. Była napięta jak struna i aż drżała z wściekłości.
– No… coś tam pamiętam.
Odwróciłem się do Parker, uniosłem szklankę z piwem i upiłem duży łyk. Za cholerę się nie znałem na romantycznej miłości, ale zamierzałem ją udawać, żeby ratować wszystko, co naprawdę kochałem. Ku wyraźnemu niezadowoleniu Pani Profesor wychyliłem się do przodu i oparłem przedramiona na stole.
– Ale co tam kobiety – zwróciłem się do Fairchilda. – Słyszał pan o tym, jak się umówiłem z Douglasem na nielegalną walkę?
Oczy mu zabłysły – dokładnie tak, jak się tego spodziewałem.
– Nie słyszałem. Kiedy to było?
Haczyk, żyłka i zarzucamy wędkę. Zacząłem opowiadać tę historię. Wiedziałem, że Fairchild będzie tak zachwycony, że odtąd nie będzie mógł się beze mnie obyć – a dzięki temu także bez Parker. Tak, byłem jej potrzebny. Po prostu jeszcze tego nie rozumiała. Ale wkrótce zrozumie.
4
Parker
Zadrżałam na chłodnym wiosennym powietrzu. Serce dudniło mi w piersi, kiedy patrzyłam, jak Rhys półgłosem rozmawia z panem Fairchildem. Jackson i Camille już się ulotnili. Fairchild wreszcie wsiadł do swojej limuzyny, a Rhys luźnym krokiem wrócił do mnie. Patrzyłam na niego zmrużonymi oczami.
Szedł rozkołysanym krokiem boksera, który właśnie wygrał walkę.
Co za palant.
– No. Zdaje się, że właśnie uratowałem ci tyłek. – Do tego jeszcze miał czelność uśmiechnąć się od ucha do ucha.
Myślałam, że rozsadzi mnie gniew, który gotował się we mnie, odkąd usiedliśmy przy stole. Wiedziałam, że jeżeli zostanę tu jeszcze choć sekundę dłużej, unicestwię Rhysa samą siłą umysłu.
Byłam o tym przekonana.
Tak ekstremalna wściekłość jak ta, którą właśnie czułam, na pewno przemienia się w jakiś rodzaj energii. Gwałtownie ruszyłam spod wejścia do restauracji w stronę mieszkania, które wynajmowałam z Zoe. Pieszo zajęłoby mi to pół godziny, dzięki czemu miałabym trochę czasu na rozładowanie tego nietypowego dla mnie gniewu.
– Odprowadzę cię do domu i omówimy warunki. – Rhys zrównał się ze mną.
Moja wściekłość na chwilę ustąpiła miejsca zaskoczeniu.
– Słucham?
Wzruszył ramionami.
– Nadal potrzebujesz kogoś, kto by udawał twojego chłopaka, prawda? A Fairchild z całą pewnością uważa, że jestem zajebisty.
Tak, bez wątpienia Fairchild uważał, że Rhys taki jest. Oczywiście. Obaj byli neandertalczykami. Zacisnęłam zęby, zirytowana tym, że z powodu wzrostu nigdy nie przegoniłabym tego wysokiego boksera. Nie do wiary. Idę ulicą z bokserem!
Nie miałam nic przeciwko boksowi. Każda dziedzina sportu związana ze współzawodnictwem wymagała dyscypliny, determinacji i umiejętności, a to zdecydowanie dobre cechy.
Nie. Nie o sam boks tu chodziło.
Nie o mięśnie czy złamany nos.
Denerwowała mnie przepełniona wzajemnymi pochlebstwami męska nić porozumienia, która zrodziła się między Rhysem a Fairchildem. Rhys ani razu nie poparł zacofanej, niemalże mizoginicznej, prymitywnej postawy mojego szefa, ale też ani razu nie sprzeciwił mu się wprost.
Przez większość wieczoru Jackson, Camille i ja słuchaliśmy, jak Rhys zabawia Fairchilda opowieściami z czasów swojej chwały. Jego historyjki były nawet dość interesujące, ale jednocześnie umożliwiały Fairchildowi rzucanie poniżających uwag. I danie upustu jego toksycznej męskości.
Celem tego spotkania przy obiedzie było pokazanie Fairchildowi, że jestem ważną częścią zespołu. Szefa jednak interesował tylko Rhys.
– Popsułeś mi szyki – syknęłam.
– Popsułem ci szyki? – prychnął. – Za każdym razem, kiedy Jackson poruszał temat energii odnawialnej, Fairchild dosłownie zapadał w śpiączkę. Powinnaś się cieszyć, że dzięki mnie został do końca posiłku.
– Jasne. Byłam zachwycona tym, że cały czas się chwaliłeś, ile krwi upuściłeś swoim przeciwnikom i ile kobiet zaciągnąłeś do łóżka. Dokładnie tak sobie wyobrażam idealną rozmowę przy obiedzie.
– Ej, to nie moja wina, że twój szef nie ma dobrych manier. Ważne, że czymś go zainteresowałem. Ten gość normalnie mnie pokochał.
Niestety, miał rację.
– Myślę, że jeżeli chcesz, żeby dał ci stałą pracę, najlepszym sposobem na to będzie płacenie mi dwóch tysięcy dolarów tygodniowo za udawanie twojego chłopaka. Fairchild lubi moje towarzystwo, więc powinnaś mnie zabierać na każde spotkanie z nim, nie?
Stanęłam jak wryta. Wściekłość mieszała się we mnie z niepokojem, bo wiedziałam, że rozumowanie Rhysa jest zupełnie logiczne. Miał absolutną rację. Co ani trochę mnie nie cieszyło.
– W ogóle się nie znamy.
Mięśnie jego szczęki zadrgały.
– A z moim bratem to znacie się jak łyse konie? Czy też może różnica polega na tym, że on skończył studia, a ja jestem mięśniakiem bez wykształcenia, który prowadzi siłownię?
Czy naprawdę musiał mnie stawiać w takim świetle?
– Widzę, że masz uprzedzenia.
Jego twarz spochmurniała.
– Księżniczko, jak już powiedziałem, nic, kurwa, o mnie nie wiesz.
– Nie przeklinaj w mojej obecności. – Skrzyżowałam ręce na piersi. Nie zamierzałam dać się zastraszyć, chociaż na samą myśl o przyjęciu jego oferty kolana się pode mną uginały. – Nie zapłacę gościowi, który mnie nienawidzi, bo pochodzę z bogatej rodziny.
Westchnął ciężko, próbując opanować nerwy.
– Księżniczko – powiedział o jeden ton ciszej. – O tobie, kurwa, też nic nie wiem. Dlaczego miałbym cię nienawidzić?
Księżniczko. Tak mnie postrzegał? Jako rozpieszczoną i wybuchową kobietkę? Auć. Marszcząc nos, znowu ruszyłam przed siebie.
– Nie nazywaj mnie księżniczką.
– To jak, umowa stoi? – spytał, znowu się ze mną zrównując.
Rzuciłam mu przelotne spojrzenie.
– Dlaczego chcesz się w to pakować?
Mięśnie jego szczęki znów zadrgały.
– Potrzebuję pieniędzy – wydusił z siebie.
Jakby było się czego wstydzić.
Dean potrzebował pieniędzy, bo nie miał pracy. Dlaczego emerytowanemu zawodowemu bokserowi, który ma własną siłownię, brakuje pieniędzy? Nie zamierzałam się angażować w jakieś podejrzane sprawki, o czym nie omieszkałam go poinformować.
Skrzywił się.
– Nie robię nic złego. Jezu. Wszystko, co zarobiłem na boksie, poszło na moją rodzinę, na naukę Deana i inne ważne sprawy. Siłownia nie przynosi zysków i przydałby mi się dodatkowy zastrzyk gotówki, żeby ją trochę ożywić.
– Naprawdę opłaciłeś naukę brata?
Chrząknął, co uznałam za odpowiedź twierdzącą.
Mój gniew lekko przygasł. Facet, który wydaje swoje zarobki na wykształcenie młodszego brata, chyba nie może być aż tak zły, prawda? Właściwie to całkiem urocze.
Popatrzyłam na niego.
– Jeżeli się zdecyduję, chciałabym, żebyś był dyspozycyjny. W każdej chwili musisz być gotowy towarzyszyć mi na różnych spotkaniach i imprezach. Taki sam warunek postawiłam Deanowi.
Rhys spojrzał na mnie tymi niepokojąco pięknymi oczami i kiwnął głową.
– Zgoda.
Przygryzłam dolną wargę, jeszcze niepewna, jaką decyzję podjąć. Dean był taki wyluzowany i czarujący, że w jego towarzystwie natychmiast się odprężałam. Ani przez chwilę nie wydawał mi się pociągający.
Ukradkiem zerknęłam na jego starszego brata, który szedł obok z rękami w kieszeniach, niecierpliwie czekając na moją odpowiedź. Przeszły mnie ciarki, a nogi lekko zadrżały, kiedy sobie wyobraziłam, że przez parę najbliższych miesięcy miałabym udawać dziewczynę Rhysa.
Był nieokrzesany i irytujący, za dużo przeklinał i potrafił mnie wkurzyć, co naprawdę było nie lada wyczynem. To, że Fairchild go lubił, też nie poprawiało sytuacji.
Ale właśnie to ostatnie sprawiło, że ostatecznie się zgodziłam.
– Dobrze, ale chciałabym, żebyś podpisał umowę.
– Dean też musiał coś podpisywać?
– Nie, ale on mnie nie namawiał, żebym go zatrudniła.
– Za to traktowałaś go jak prostytutkę. Nie zamierzam przepraszać za swoje zachowanie.
Znowu zalała mnie fala wściekłości.
– Po raz setny ci powtarzam, że nie traktowałam twojego brata jak prostytutkę!
Wzdrygnęłam się, gdy z drugiej strony ulicy dobiegł mnie wybuch głośnego śmiechu. Jakaś para usłyszała moją ostatnią wypowiedź i teraz oboje ryczeli ze śmiechu na całe gardło.
Spiekłam raka i spiorunowałam Rhysa wzrokiem, jakby to była jego wina.
A ten palant uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Księżniczko, naucz się nad sobą panować, bo to się może źle skończyć.
Bardzo możliwe, że go zamorduję, jeszcze zanim podpiszemy umowę.
– Nie traktowałam Deana jak prostytutkę – powtórzyłam cicho. – A skoro już o tym mowa, w ogóle nie o to mi chodzi. Mam nadzieję, że rozumiesz, że seks jest tu absolutnie wykluczony.
– Nic się nie martw, Dzwoneczku, nie jesteś w moim typie.
Byłam oburzona i zraniona.
– Ty w moim też nie – powiedziałam z szyderczym uśmiechem.
Rhys rzucił mi znaczące spojrzenie.
– Tak, myślę, że oboje zdajemy sobie z tego sprawę. No to dogadujemy się czy jak?
Przyszło mi do głowy, że postępuje w sprzeczności do swoich słów.
– A nie przeszkadza ci to, że „traktuję cię jak prostytutkę”? Przecież wkurzało cię, że tak traktowałam twojego brata.
– Zdaje się, że przed chwilą stwierdziłaś, że to nie prostytucja. – Zmarszczył brwi.
– Nie drażnij się ze mną.
– Słuchaj, mój brat nie po to studiował, żeby potem wyrzucić wszystko w błoto i zostać chłoptasiem na każde zawołanie. Powinien się skupić na szukaniu porządnej pracy. Ja już mam pracę, prowadzę siłownię. Potrzebuję pieniędzy na jej rozwój. Zdobędę je, jeżeli mi zapłacisz. Koniec kropka. No to jak, umowa stoi?
– Najpierw musimy ją podpisać.
Westchnął i podrapał się po nieogolonej szczęce.
– Dobra.
Boże kochany, w co ja się pakuję?
– Dobrze się czujesz? – Spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. – Jakoś zbladłaś.
– To się zdarza, kiedy komuś gwałtownie spada ciśnienie w reakcji na wstrząs, a właśnie tak się teraz czuję. – Ze zmęczeniem machnęłam ręką. – Wiesz, tak jakbym zawarła pakt z diabłem. Coś w tym stylu.
– Ktoś ci już mówił, że jesteś nieźle porąbana?
– Tak – prychnęłam. – Ostatnio parę godzin temu. Zanim przemocą wdarłeś się w moje życie.
– To znaczy: zanim uratowałem ci skórę. – Puścił do mnie oko.
– Morgan, dopiszę do umowy zakaz puszczania oka. Proszę do mnie nie mrugać, nie nazywać mnie Dzwoneczkiem i nie przeklinać. – Byliśmy już niedaleko mojego domu. Zatrzymałam się gwałtownie i spojrzałam na niego zmrużonymi oczami. – Sortujesz śmieci?
Popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby rzeczywiście mnie porąbało.
– No chyba wszyscy to robią.
– Zdziwiłbyś się. Czyli tak?
– Tak, oczywiście sortuję śmieci. – Ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami.
– Masz na zderzaku nalepkę w stylu: „Zatrąb, jeżeli jesteś…”?
– Nie. – Zmarszczył brwi.
Odetchnęłam z ulgą. Może jednak się uda.
– Gdzie się znajduje twoja siłownia? W ten weekend podrzucę ci umowę.
– Nazywa się Nokaut. Jest tuż przy Czwartej w Chelsea. Mam czas zwykle w porze lunchu.
Kiwnęłam głową. Dziwna nazwa. Pasuje bardziej do nocnego klubu niż do siłowni.
– Dobrze. Wpadnę w sobotę po południu. – Próbowałam go wyminąć.
– Odprowadzę cię do domu.
– Nie trzeba.
– Nalegam. – Posłał mi jeden z tych swoich chłopięcych uśmiechów, od których miałam motylki w brzuchu.
Poczułam się wmanewrowana. Nie przypominałam sobie, przy kim ostatnio czułam się tak bezbronna i pozbawiona kontroli nad sytuacją.
O rany. Ten facet to same kłopoty.
Resztę drogi do mojego domu pokonaliśmy w milczeniu, co jakiś czas tylko ostrożnie na siebie zerkając. No dobrze, to ja ostrożnie zerkałam – jego spojrzenia były świadomie prowokujące.
W końcu skręciliśmy w Harrison Avenue, gdzie znajdowało się nowoczesne mieszkanie z dwiema sypialniami należące do mojej współlokatorki i najbliższej przyjaciółki Zoe. Dostała je od bogatego ojca, który właściwie był nieobecny w jej życiu. Wynajęła mi pokój za połowę stawki, jaka obowiązywała w tej okolicy. Czułam się tam wspaniale. Piękne mieszkanie w luksusowej Back Bay, a do tego nie zawdzięczałam go rodzicom.
Gdybym miała sobie kupić takie lokum, na jakie było mnie stać, pewnie wylądowałabym na dalekich przedmieściach, moi rodzice byliby bardzo niezadowoleni, a mnie dręczyłyby wyrzuty sumienia. Ciągle by mnie nękali, żebym wykorzystała swój fundusz powierniczy i kupiła coś lepszego, a ja bym uparcie odmawiała, co powodowałoby nieustanne tarcia między nami i wywoływało we mnie jeszcze większe poczucie winy, bo ani nie chciałam być dla nich rozczarowaniem, ani nie zamierzałam korzystać z ich pieniędzy.
Na szczęście Zoe nie lubiła mieszkać w pojedynkę i uprosiła mnie, żebym zajęła drugą sypialnię. Było to korzystne dla nas obu.
– To tutaj. – Stanęłam przed przeszkloną recepcją.
W środku paliły się jasne światła eksponujące marmurową posadzkę i luksusowe umeblowanie w holu.
Zerknęłam na Rhysa. Mina mu zrzedła.
– No jasne – mruknął pod nosem.
Zmarszczyłam brwi. Dlaczego był tak uprzedzony do zamożnych osób? Nie sprawiał takiego wrażenia w obecności Fairchilda, który przecież był nieprzyzwoicie bogaty. Prychnęłam zirytowana.
– No to dobranoc.
Tym razem nie uśmiechnął się uroczo jak mały łobuziak. Skinął mi tylko głową i sobie poszedł.
– Co za maniery. – Weszłam do holu, nie mogąc się nadziwić, na co się zgodziłam.
Rhys
– Pobudka, dupku!
Przez mgłę mojego snu przedarło się czyjeś wołanie, a zaraz potem poczułem chluśnięcie wodą. Z zaskoczenia gwałtownie wciągnąłem powietrze, po czym błyskawicznie usiadłem w łóżku, gotowy do akcji.
Ten gówniarz Dean stał w progu pokoju, poza moim zasięgiem. Trzymał puste wiadro i uśmiechał się złośliwie.
– Śpisz na golaska, Rhys? A obstawiałem, że na noc wkładasz chociaż majteczki.
Z rykiem zerwałem się z łóżka. Rzucił wiadro i uciekł. Uratowało go tylko to, że nie zamierzałem go gonić nago. Przeklinając, przeciągnąłem dłonią po twarzy i zacząłem wciągać dres. Szczyl zaraz oberwie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki