The Impossible Vastness of Us - Samantha Young - ebook + audiobook + książka

The Impossible Vastness of Us ebook

Samantha Young

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„WIEM, JAK O SIEBIE DBAĆ. ZAWSZE MOGŁAM LICZYĆ TYLKO NA SIEBIE”.

India Maxwell nie tylko przeprowadziła się na drugi koniec kraju, ale także - spadła na samo dno hierarchii towarzyskiej. Całe lata zajęło jej zdobycie popularności, dzięki której mogła ukrywać swoje rodzinne kłopoty. Teraz jednak zamieszkała w jednej z najbogatszych dzielnic Bostonu ze swoją matką, jej narzeczonym i jego córką, Eloise.

I właśnie z powodu paczki przyjaciół swojej przyszłej siostry przyrodniej - ze szczególnym uwzględnieniem jej przystojnego, aroganckiego chłopaka, Finna - India znowu czuje się tak, jak nie chciała już nigdy więcej - jak śmieć.

India nie jest jednak jedyną osobą, która obawia się o swoje sekrety z przeszłości. Eloise i Finn, najpopularniejsza para w szkole, wcale nie są osobami, za jakie uchodzą.

Życie wszystkich naokoło jest znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Gdy India powoli zbliża się do Finna i zaprzyjaźnia z Eloise, zagrażając w ten sposób pozorom, które pozwalają im funkcjonować, nienaruszone pozostają tylko prawdy brutalne i piękne, wystarczająco wielkie, aby zmienić ich na zawsze.

PORUSZAJĄCA HISTORIA O PRZYJAŹNI, TOŻSAMOŚCI I AKCEPTACJI, KTÓRA ZŁAMIE WASZE SERCE I POSKŁADA JE NA NOWO.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 416

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiazkowabajka

Nie oderwiesz się od lektury

Współpraca reklamowa @purple_book_wydawnictwo India ma za sobą traumatyczną przeszłość, która zmieniła ją na zawsze. Od kilku lat sytuacja w jej życiu się unormowała, bycie na szczycie szkolnej hierarchii uciszyło jej demony. Dzięki temu czuła się ważna, dla jej przyjaciółki zawsze była wsparciem. Wszystko się jednak zmienia, gdy jej matka oznajmia, że poznała faceta, z którym zamierza się pobrać i muszą się przeprowadzić tysiące mil od miejsca zamieszkania… Nowe, bogate otoczenie sprawia, że znów czuje się samotna i jak śmieć, a obiecała sobie, że już nigdy więcej się tak nie będzie czuć… ,, Jako dziecko robiłam, co mogłam, żeby nie czuć się jak śmieć. Wiedziałam, że inni tak właśnie o nas myśleli. Ale starałam się pamiętać, że bez względu na to, co mówią, byłam kimś” Nieufność, dezorientacja, samotność i te dziwne spojrzenia rzucane w jej stronę. Z dnia na dzień żyjąc w bogactwie, zastanawia się czy pieniądze komukolwiek dały szczęście. Nie rozumie również tego jak dziwnie się...
00
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Trzeba przyznać, że autorka postawiła zakochanych w dość trudnej sytuacji.Nietypowy trójkąt miłosny.Wartościowa,interesująca historia,bez "smutnych " scen,wulgaryzmów,ale i bez przesadnej świętoszkowatości u młodych bohaterów.Miła odskocznia od bardziej pikantnych książek.Zakończenie odrobinę frustrujace,być może ostateczne,jednak równie dobrze losy bohaterów mogą być kontynuowane.
00

Popularność




Rozdział 1

– A to co ma zna­czyć?

Jay i ja prze­rwa­li­śmy poca­łu­nek. W drzwiach stała Hay­ley. Wyglą­dała młodo i ele­gancko w czarno-zło­tym mun­du­rze ste­war­desy, ale patrzyła na nas z iry­ta­cją.

Ciem­no­brą­zowe włosy zwią­zała w cia­sny kok, który pod­kre­ślał jej wyso­kie kości policz­kowe i duże czarne oczy. Hay­ley była śliczna. Czę­sto mówiono mi, że jestem do niej podobna, z wyjąt­kiem oczu. Oczy mia­łam takie jak on. Wszy­scy powta­rzali, że są nie­sa­mo­wite, ale ja odda­ła­bym wszystko, żeby tylko były podobne do oczu Hay­ley.

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie one były jed­nym z roz­strzy­ga­ją­cych argu­men­tów skła­nia­ją­cych Jaya Jamesa do nie­usta­wa­nia w wysił­kach, żeby mnie prze­le­cieć. Nie żebym była cyniczna albo co.

Jay był rok star­szy ode mnie, dość inte­li­gentny. Aurę złego chłopca miał i tam? Natu­ral­nie. Wszyst­kie laski w szkole za nim sza­lały, ale z tajem­ni­czych powo­dów on wolał mnie. Od jakichś dzie­się­ciu minut cało­wa­li­śmy się, sie­dząc na mojej kana­pie. Miał fajne usta i naprawdę liczy­łam na to, że kiedy mnie poca­łuje, poczuję coś wię­cej niż dotyk mokrych warg i języka na moich war­gach i języku.

Romanse, które Hay­ley cho­mi­ko­wała w sza­fie, suge­ro­wały, że powin­nam doświad­czać przy­jem­nego mro­wie­nia i gorąca.

Szcze­gól­nie poca­łunki podobno miały być pod­nie­ca­jące.

Mia­łam na ten temat zupeł­nie inne zda­nie – cało­wa­nie się z kimś mogło być co naj­wy­żej przy­jemne. Jak zawsze z nudów zaczę­łam myśleć o czymś innym: tym razem o Hay­ley i jej knu­ciu. Wie­dzia­łam, że coś się szy­kuje. Hay­ley pra­co­wała jako ste­war­desa, więc czę­sto prze­by­wała poza domem, ale ostat­nio jej nie­obec­no­ści się prze­dłu­żały. A i jej zacho­wa­nie nie było nor­malne: cho­wała przede mną tele­fon, kiedy wibro­wał od powia­do­mień, a potem roz­ma­wiała z kimś szep­tem w swo­jej sypialni. Coś się szy­ko­wało. Mia­łam tylko nadzieję, że nie cho­dziło o żad­nego męż­czy­znę.

No i o wilku mowa.

– To Jay – powie­dzia­łam, spla­ta­jąc ręce na piersi w odpo­wie­dzi na jej surowy wyraz twa­rzy.

Nie­na­wi­dzi­łam, kiedy zacho­wy­wała się, jakby jej zale­żało.

– Nie inte­re­suje mnie, kim on jest. – Hay­ley pró­bo­wała zmro­zić go wzro­kiem. – Może już iść.

Jay spoj­rzał na nią bun­tow­ni­czo tak jak ja i nagle bar­dziej go polu­bi­łam. Odwró­cił się w moją stronę i poca­ło­wał mnie powoli w kącik ust.

– Do zoba­cze­nia w szkole, mała – rzu­cił i zaśmiał się, widząc moją kpiar­ską minę.

Zacze­ka­łam, aż przej­dzie obok Hay­ley bez słowa i zamknie za sobą drzwi.

– Super. Dzięki – ode­zwa­łam się.

– Nie mów do mnie tym tonem! – Oczy Hay­ley zwę­ziły się w czarne szparki. – Jestem zmę­czona, mia­łam długi dzień. Wra­cam do domu i co? Znaj­duję moją córkę w obję­ciach jakie­goś napa­lo­nego byczka. A może powin­nam być zado­wo­lona, że uma­wiasz się ze smar­ka­czem, który wygląda, jakby nie­raz odwie­dzał lokalne wię­zie­nie?

– Nie cho­dzimy ze sobą, tylko się razem dobrze bawimy.

– No, to dopiero pocie­sze­nie! – Mach­nęła rękami ze zde­ner­wo­wa­nia.

– Hay­ley.

– Nie mów tak do mnie. Mam prawo być nie­za­do­wo­lona z two­jego zacho­wa­nia. – Wzdry­gnęła się, jak zawsze, kiedy mówi­łam do niej po imie­niu (co zna­czy, że wzdry­gała się czę­sto).

– Ale nie masz po co być. Nie trak­tuję Jaya poważ­nie. I nie zamie­rzam zacho­dzić w ciążę. Powiedz lepiej, czemu wró­ci­łaś wcze­śniej do domu?

– Prze­nie­śli mnie na krót­szy lot. – Rzu­ciła torebkę na kanapę i ode­szła w głąb pokoju. – O Jayu poroz­ma­wiamy póź­niej, naj­pierw muszę ci coś powie­dzieć.

– Co takiego? – Znie­ru­cho­mia­łam.

Hay­ley obser­wo­wała mnie badaw­czo przez kilka sekund, aż wresz­cie usia­dła obok.

– Pozna­łam kogoś.

Natych­miast ogar­nął mnie para­li­żu­jący strach.

Hay­ley cze­kała na moją reak­cję, ale kiedy nie zauwa­żyła żad­nej, uśmiech­nęła się uspo­ka­ja­jąco.

– Jest wspa­niały. Nazywa się Theo i ma córkę w twoim wieku. Mieszka w Bosto­nie. Spo­tka­li­śmy się pod­czas jed­nego z moich lotów.

– Jak dłuto to już trwa? – Coś mnie ści­snęło w dołku.

– Kilka mie­sięcy.

– Wie­dzia­łam, że coś jest nie tak – mruk­nę­łam.

– Prze­pra­szam, że nic ci wcze­śniej nie powie­dzia­łam. Ale chcia­łam się naj­pierw upew­nić, że to poważny zwią­zek…

– A jest?

– Jak naj­bar­dziej. Kochamy się.

– Na odle­głość?

– Zostaję u niego za każ­dym razem, gdy jestem w Bosto­nie. Spę­dzamy ze sobą tyle czasu, ile się tylko da.

– I sądzisz, że on cię nie zdra­dza, kiedy wra­casz? – Prych­nę­łam.

– Prze­stań. – Prze­cięła ręką powie­trze. – To ty masz pro­blemy z zaufa­niem ludziom, nie ja.

Zago­to­wało się we mnie ze zło­ści. Hay­ley musi być wyjąt­kowo naiwna, jeśli wie­rzy, że ten koleś nie jest kom­plet­nym prze­gry­wem. To nie była jej pierw­sza zła decy­zja. Mia­łam prawo do stra­chu, który przy­pra­wiał mnie o mdło­ści.

– Chcia­łam cię tylko uprze­dzić, że tym razem to coś poważ­nego.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Że jeśli wszystko ułoży się tak, jak się spo­dzie­wam, będzie nas obie cze­kać wielka zmiana.

No nie.

Patrzy­łam na nią prze­ra­żona.

Hay­ley wes­tchnęła ciężko na widok wyrazu mojej twa­rzy. Nawet nie pró­bo­wa­łam go ukry­wać.

– Zro­bię her­batę – powie­działa. – Jestem zmę­czona, więc o Jayu poroz­ma­wiamy innym razem. – Odwró­ciła się, ale po chwili sta­nęła bez ruchu i spoj­rzała na mnie ze smut­kiem. – Ale dzięki, że tak bar­dzo cie­szysz się moim szczę­ściem.

Nie zamie­rza­łam zni­żać się do jej poziomu i nic nie odpo­wie­dzia­łam.

Do tej pory Hay­ley miała gdzieś moje szczę­ście. Teraz tylko odpła­ca­łam jej pięk­nym za nadobne.

– Zaraz, czyli co to zna­czy? – Anna wpa­try­wała się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami. – Serio, wypro­wa­dzasz się do Bostonu?

Czwar­tek. Całe wieki po wyzna­niu Hay­ley, które mogło ozna­czać dla nas „wielką zmianę”. Główna mąci­cielka wyle­ciała we wto­rek do Bostonu i prak­tycz­nie się nie odzy­wała. Jej mil­cze­nie spra­wiło, że opo­wie­dzia­łam Annie, co zaszło.

Opar­łam się ple­cami o szkolną szafkę, ze zło­ścią wpa­tru­jąc w ścianę naprze­ciwko. Moja szafka stała, o zgrozo, tuż obok męskiej szatni, w związku z tym codzien­nie musia­łam zno­sić roz­koszne zapa­chy wody koloń­skiej „Po wuefie”.

– Nie wiem – odpo­wie­dzia­łam.

– Ale o to wła­śnie cho­dziło Hay­ley, prawda?

– Pew­nie tak.

– No to czemu się bar­dziej nie przej­mu­jesz?! – Anna sta­nęła przede mną, z rękami na bio­drach i gniew­nym spoj­rze­niem. – Spójrz na mnie! Ja się przej­muję! – Zaczęła machać rękami. – Ty też powin­naś!

– Czym się przej­mu­jesz? – zapy­tała Sio­bhan. Ona, Kier­sten i Tess sta­nęły obok mojej szafki. – Może tym, że Leanne Ingles wygląda dzi­siaj jak cho­dząca reklama second handu?! – zawo­łała dość gło­śno, żeby przecho­dząca obok Leanne Ingles ją usły­szała. Widzia­łam, jak Leanne mocno się zaczer­wie­niła, i ogar­nęła mnie złość.

– Nie bądź taką jędzą – syk­nę­łam do Sio­bhan.

– Ale ja tylko mówię, że brzydka sukienka, nie­zno­śna męka!

– Byłaś dla niej obrzy­dliwa, i to nie pierw­szy raz. – Gdyby to od niej zale­żało, Sio­bhan zapro­wa­dzi­łaby w całej szkole rządy ter­roru i pod­ło­ści.

– Nie­ważne. – Wes­tchnęła. – Powiedz lepiej, czym się przej­mu­jesz, Anno? I czemu aku­rat przed szafką Indii? Cały ten obszar powi­nien zostać pod­dany kwa­ran­tan­nie. – Sio­bhan spoj­rzała w kie­runku drzwi do męskiej szatni i się skrzy­wiła.

– Idę na obiad – oznaj­mi­łam i zamknę­łam szafkę. Ode­szłam, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Wie­dzia­łam, że pójdą za mną.

Usły­sza­łam kroki dziew­czyn i nagle Anna zna­la­zła się po mojej pra­wej, Sio­bhan po lewej stro­nie, a Kier­sten i Tess za nami.

– No więc? – Sio­bhan trą­ciła mnie łok­ciem. – Dowiem się wresz­cie, co tak poru­szyło Annę?

– India chyba prze­pro­wa­dzi się do Bostonu przez swoją matkę!

Dziew­czyny spoj­rzały na mnie w szoku po tym okrzyku Anny, ale zigno­ro­wa­łam je tak samo, jak igno­ro­wa­łam coraz bar­dziej dające się we znaki nerwy.

– Boston? – wydu­siła Sio­bhan. – Fuj, tylko nie to.

Sio­bhan była dziew­czyną z Kali­for­nii. W jej świe­cie ist­niał tylko ten jeden cie­pły i sło­neczny region, a reszta leżała gdzieś daleko, za kołem pod­bie­gu­no­wym. Jej nie­smak pra­wie wywo­łał na moich ustach uśmiech.

– Na sto pro­cent stra­cisz opa­le­ni­znę – dodała ze współ­czu­ciem Tess.

– I to jest teraz mój naj­więk­szy pro­blem? – Spoj­rza­łam na nią przez ramię.

– Nie, twój naj­więk­szy pro­blem to Jay – uznała Kier­sten. – Nie możesz go zosta­wić. Jest w tobie total­nie zako­chany.

Chcia­łam wywró­cić oczami. Kier­sten musiała spla­tać sobie tę baj­kową nar­ra­cję przez ostat­nie kilka tygo­dni.

– Nie, nie jest. – Potrzą­snę­łam głową i spoj­rza­łam przed sie­bie. – I mój główny pro­blem leży zupeł­nie gdzie indziej.

– Tak. Prze­cież cho­dzi o to, że India zostawi mnie samą! – żach­nęła się Anna.

Żadna z nich nie miała racji. Naj­bar­dziej drę­czyła mnie myśl o tym tajem­ni­czym kole­siu z Bostonu, do któ­rego domu mia­ły­śmy się wpro­wa­dzić. Ale Anna też nie była dla mnie bez zna­cze­nia. Była jedną z garstki osób w moim życiu, o które naprawdę dba­łam. Nie powie­dzia­łam jej prawdy o mojej prze­szło­ści, ukry­wa­łam przed nią mnó­stwo tajem­nic i rzadko zdra­dza­łam jej, co naprawdę myślę, ale i tak otwo­rzy­łam się przed nią bar­dziej niż przed kim­kol­wiek innym. Nie miała z tym pro­blemu. Nasza przy­jaźń opie­rała się na jej zaufa­niu, nie moim. Anna wie­działa, że może wyznać mi wszystko i nie oba­wiać się, że zaraz roz­po­wiem to po całej szkole. Byłam przy niej, kiedy jej rodzice roz­sta­wali się w naprawdę obrzy­dliwy spo­sób i kiedy prze­ży­wała tego skutki: stra­ciła dzie­wic­two w wieku czter­na­stu lat, o wiele za wcze­śnie. Ledwo sobie radziła, a ja trwa­łam przy niej. Nie osą­dza­łam, tylko czu­wa­łam.

To wiele dla niej zna­czyło.

Mój wyjazd na pewno by ją zasmu­cił, a ja z kolei mar­twi­ła­bym się, jak sobie pora­dzi beze mnie.

– Ni­gdzie się nie wybie­ram – powie­dzia­łam do Anny, cho­ciaż wcale nie czu­łam się tak pew­nie.

– Hej, India! – Kilku trze­cio­kla­si­stów rzu­ciło mi na powi­ta­nie, wcho­dząc do sto­łówki.

Uśmiech­nę­łam się w odpo­wie­dzi i podą­ży­łam za nimi.

– Pamię­taj­cie, że po obie­dzie mamy pierw­sze spo­tka­nie komi­tetu tańca – przy­po­mnia­łam dziew­czy­nom. – Musimy zacząć pla­no­wać zimowy bal.

– W ogóle nie rozu­miem, po co orga­ni­zo­wać gło­so­wa­nie na Kró­lową Zimy w tym roku. I tak wszy­scy wie­dzą, że to ty wygrasz – zauwa­żyła Kier­sten, a w jej gło­sie dało się wyczuć zazdrość.

Wzru­szy­łam ramio­nami, ale nie zapro­te­sto­wa­łam. Fak­tycz­nie, bar­dzo moż­liwe, że zosta­ła­bym Kró­lową Zimy.

Mogłam pochwa­lić się jedną umie­jęt­no­ścią, którą opa­no­wa­łam lepiej od wszyst­kich szkol­nych przed­mio­tów: byciem lubianą. Nie mia­łam pie­nię­dzy, nie byłam zaro­zu­miała, nie osą­dza­łam ludzi i dobrze ukry­wa­łam, że czu­łam się inna niż wszy­scy. Podej­mo­wa­łam wysi­łek, żeby przy­jaź­nić się z oso­bami ze wszyst­kich szkol­nych klik. Two­rzy­łam zespół gazetki szkol­nej. Byłam człon­ki­nią zespołu debat i dru­żyny piłki noż­nej dla dziew­czyn, a wresz­cie udzie­la­łam się jako mene­dżerka kółka teatral­nego.

Ale przede wszyst­kim byłam bar­dzo, bar­dzo zajęta.

Naj­zu­peł­niej mi to odpo­wia­dało, a nawet wła­śnie tego potrze­bo­wa­łam. Popu­lar­ność nie ozna­czała dla mnie sku­pia­nia na sobie uwagi. Liczyła się kon­trola. Nikt nie mógł mnie zra­nić i nie­ła­two było mnie poko­nać w grze, w któ­rej od początku mia­łam wszyst­kie mocne karty. Byłam naj­po­pu­lar­niej­szą dziew­czyną z trze­cich klas. Gdyby tylko Hay­ley nie zruj­no­wała wszyst­kiego swoim pla­nem prze­pro­wadzki na Wschod­nie Wybrzeże, w przy­szłym roku mogła­bym rzą­dzić całą szkołą.

Po odsta­niu w kolejce po jedze­nie wyglą­da­jące jak kocie rzygi usia­dły­śmy przy naszym stole.

– Ktoś może mi wyja­śnić, o co cho­dzi z tym Bosto­nem? – zapy­tała z bły­skiem w oku Sio­bhan.

Sio­bhan była piękna i bogata, a do tego grała rolę kapi­tanki żeń­skiego zespołu piłki noż­nej. Uwa­żała, że przy­własz­czy­łam sobie jej miej­sce w hie­rar­chii. Na pewno spra­wiała jej nie­małą przy­jem­ność myśl, że mia­łam się wypro­wa­dzić.

– Hay­ley kogoś tam poznała. Oba­wiam się, że to może być coś poważ­nego.

– Ale lipa. Przy­kro mi – ode­zwała się Tess.

– Nie przej­muj się, to Hay­ley! Pew­nie roz­sta­nie się z tą swoją wielką miło­ścią w ciągu tygo­dnia.

– Jeśli prze­pro­wa­dzisz się do Bostonu, jadę z tobą. Mówię poważ­nie – przy­rze­kła Anna, ponuro obser­wu­jąc swoją kanapkę.

– Jedz. – Trą­ci­łam ją łok­ciem.

– Ty i to twoje jedze­nie. – Anna wes­tchnęła, ale pod­nio­sła kanapkę z tale­rza.

Zaczę­łam żuć swoją. Rozej­rza­łam się po sto­łówce, uważ­nie bada­jąc sytu­ację. Mia­łam nadzieję, że w przy­szłym roku będę sie­dzieć tu, gdzie teraz.

W fotelu kie­rowcy, a nie pasa­żera.

I zupeł­nie jakby Hay­ley słu­chała moich wes­tchnień, poczu­łam w kie­szeni wibra­cję tele­fonu. Na ekra­nie cze­kał na mnie ese­mes od niej:

„Bądź w domu po szkole. Musimy poroz­ma­wiać. Całuję”.

Kanapka prze­stała mi sma­ko­wać, ale jadłam dalej. Żułam nieco wol­niej, czu­jąc, jak coś ści­ska mnie w gar­dle.

– Wszystko w porządku, India?

– Chyba prze­pro­wa­dzamy się do Bostonu. – Prze­łknę­łam z tru­dem i pod­su­nę­łam Annie tele­fon.

Zbla­dła i spoj­rzała na wia­do­mość.

– O cho­lera.

Wyj­rza­łam na par­king liceum Fair Oaks bar­dziej świa­doma szyb­kiego bicia serca niż pod­czas tre­ningu dru­żyny fut­bo­lo­wej. Nasze ćwi­cze­nia tro­chę się prze­cią­gnęły i Hay­ley już pew­nie robiła się ner­wowa.

Czu­łam mdło­ści, ale musia­łam w końcu to zała­twić, więc wycią­gnę­łam komórkę i zadzwo­ni­łam do niej.

– Gdzie jesteś? – zapy­tała, zamiast się przy­wi­tać.

– Tre­ning trwał dłu­żej niż zwy­kle, a Sio­bhan musiała jechać do den­ty­sty, więc nie mogła mnie pod­wieźć.

– Cho­lera, zapo­mnia­łam o tre­ningu. Już tam jadę.

Usia­dłam na kra­węż­niku i zaczę­łam prze­glą­dać tele­fon, spraw­dza­jąc media spo­łecz­no­ściowe i odpo­wia­da­jąc na noty­fi­ka­cje. Anna wysłała mi wia­do­mość na Snap­cha­cie. Na obrazku był lód na patyku z logo Boston Red Sox doda­nym w Pho­to­sho­pie. Na górze Anna zosta­wiła dopi­sek:

„Powiedz Hay­ley, żeby się nim wypchała! NIE JEDZIESZ DO ŻAD­NEGO BOSTONU! Xoxo”.

Uśmiech­nę­łam się z deter­mi­na­cją i cze­ka­łam.

Kiedy Hay­ley dotarła na miej­sce, wsia­dłam do samo­chodu bez słowa i całą drogę do naszego miesz­ka­nia poko­na­ły­śmy w ciszy.

– Myśla­łam, że może zamó­wimy dzi­siaj coś na wynos – ode­zwała się wresz­cie Hay­ley.

Nie było nas stać, żeby czę­sto zama­wiać jedze­nie do domu. Ta przy­jem­ność była zare­zer­wo­wana na uro­dziny albo ostatni dzień waka­cji. Cza­sem nawet na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Coś wisiało w powie­trzu.

– Nie powin­naś teraz gdzieś lecieć? – zapy­ta­łam.

Wzru­szyła ramio­nami. Idąc do kuchni, uni­kała mojego spoj­rze­nia.

Ruszy­łam za nią. Patrzy­łam, jak wyj­muje menu z szafki.

– Na co masz ochotę? Chiń­skie, indyj­skie, taj­skie, a może libań­skie?

– Mam ochotę, żeby ta roz­mowa już dobie­gła końca.

Hay­ley spoj­rzała na mnie, zauwa­żyw­szy wresz­cie moje sta­lowe spoj­rze­nie i nerwy.

– To naprawdę dobra wia­do­mość, India. Wierz mi – wes­tchnęła.

– Po pro­stu powiedz wresz­cie, o co ci cho­dzi.

– Theo mi się oświad­czył. Przy­ję­łam go. Nie chcemy cze­kać. Zamie­rzamy wziąć ślub w grud­niu.

– Ale ja go nawet nie znam! – Roz­dzia­wi­łam usta ze zdzi­wie­nia.

Hay­ley potarła czu­bek nosa.

– Gdy­byś była młod­sza, to fak­tycz­nie byłby pro­blem. Ale jesteś w trze­ciej kla­sie liceum. Masz szes­na­ście lat. Zaraz będziesz szła do col­lege’u. – Pode­szła bli­żej i zła­pała mnie za rękę. Pozwo­li­łam jej ją ści­snąć. – Kocha­nie, będziesz mogła teraz wybrać taką uczel­nię, jaką tylko chcesz.

– Jak to?

– Theo… Cóż, Theo jest bogaty. I dał mi do zro­zu­mie­nia, że pra­gnie dla mnie wszyst­kiego, co naj­lep­sze. A to ozna­cza wszystko, co naj­lep­sze dla cie­bie.

– Chcesz kupić moją zgodę na tę kom­pletną farsę? Wiesz, że to nie jest nor­malne, prawda?

– Daruj sobie tę całą dramę. – Hay­ley puściła moją rękę. – Chcę tylko, żebyś wie­działa, że ow­szem, będzie ci trudno zosta­wić szkołę i przy­ja­ciół tutaj i wypro­wa­dzić się do Mas­sa­chu­setts, ale nie będziemy mieć już pro­ble­mów finan­so­wych. Ni­gdy. – Hay­ley puściła moją rękę.

– Rany, ile ten koleś ma kasy?

– Jest bar­dzo sza­no­wa­nym praw­ni­kiem z boga­tej rodziny. Praw­dziwa bostoń­ska elita – powie­działa Hay­ley z roz­ma­rzo­nym uśmie­chem, jak gdyby odga­du­jąc moje pyta­nie.

– I ktoś taki chce wziąć z tobą ślub?

– Pięk­nie – wark­nęła. – Po pro­stu pięk­nie.

– Nie chcia­łam cię obra­zić. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Po pro­stu mia­łam wra­że­nie, że tacy ludzie trzy­mają się swo­jego śro­do­wi­ska.

– Zazwy­czaj tak jest. Ale Theo nie dba o takie rze­czy. On chce poślu­bić kobietę, którą kocha. – Hay­ley odrzu­ciła włosy do tyłu razem z moimi wąt­pli­wo­ściami. – Wcze­śniej oże­nił się z bogaczką i miał z nią córkę, Elo­ise, ale ona parę lat temu umarła na raka. Dopóki mnie nie poznał, dopóty nie był na poważ­nie zain­te­re­so­wany żadną inną kobietą.

– O mój Boże. – Potrzą­snę­łam z obrzy­dze­niem głową. – Wydaje ci się, że on jest jakimś księ­ciem z bajki.

– Nie mów tak do mnie.

– Chcesz mnie zacią­gnąć na drugi koniec kraju, żeby zamiesz­kać z kole­siem, któ­rego w ogóle nie znam! – Sły­sza­łam histe­rię we wła­snym gło­sie, ale nie umia­łam jej powstrzy­mać. – A ostatni facet, z któ­rym musia­łam żyć pod jed­nym dachem?! Już o nim zapo­mnia­łaś?!

Na twa­rzy Hay­ley poja­wił się wyraz zro­zu­mie­nia. Byłam zszo­ko­wana, że w ogóle musia­łam o tym mówić na głos. Dobra matka od razu wie­dzia­łaby, dla­czego tak bar­dzo nie podoba mi się cały pomysł.

– Och, kocha­nie. – Chciała do mnie podejść, ale kiedy się wzdry­gnę­łam, sta­nęła bez ruchu. – Theo nie jest taki jak on. Ani tro­chę. A ja nie jestem już głu­pią smar­kulą. Ni­gdy wię­cej nie popeł­nię takiego błędu.

Wbi­łam wzrok w pod­łogę, pró­bu­jąc opa­no­wać roz­sza­lałe bicie serca. Ledwo usły­sza­łam jej słowa prze­dzie­ra­jące się przez szum krwi w uszach.

Wzdry­gnę­łam się na dotyk Hay­ley i pod­nio­słam wzrok. Zigno­ro­wała moje nie­chętne gesty i prze­szła na drugą stronę pokoju, żeby zła­pać mnie za ramiona. Pochy­liła głowę i spoj­rzała mi w oczy.

– Nikt cię nie skrzyw­dzi – wyszep­tała z deter­mi­na­cją. – Obie­cuję.

Kłam­czu­cha.

Kłam­czu­cha!

KŁAM­CZU­CHA!

Ten okrzyk wybrzmie­wał wewnątrz mnie, ale zdo­ła­łam zdu­sić go w ustach.

To się działo naprawdę.

Hay­ley znowu odbie­rała mi kon­trolę nad moim życiem.

Pochy­li­łam się pod cię­ża­rem jej dotyku i spu­ści­łam wzrok, żeby nie patrzeć na obiet­nice w jej oczach. Poca­ło­wała mnie w czoło i ści­snęła moje ramię.

– Dla­czego musimy się prze­pro­wa­dzać? Skoro on ma tyle pie­nię­dzy, mógłby przy­je­chać tutaj – zauwa­ży­łam.

– Bo nie może tak po pro­stu zmie­nić pracy. Jest wła­ści­cie­lem kan­ce­la­rii. Poza tym Elo­ise uczęsz­cza do bar­dzo dobrej szkoły w Bosto­nie. Naj­wy­god­niej będzie, jeśli to my tam poje­dziemy.

– Semestr zaczął się dwa tygo­dnie temu. Co z moimi lek­cjami?

– W two­jej nowej szkole zaję­cia zaczy­nają się dopiero w przy­szłym tygo­dniu. Dotrzesz tam pod koniec wrze­śnia, więc będziesz miała do nad­ro­bie­nia tylko kil­ka­na­ście dni, a nie cały mie­siąc. Kocha­nie, to naj­lep­sza rzecz, jaka nas kie­dy­kol­wiek spo­tkała. I nie zapo­mi­naj, że Theo jest praw­ni­kiem. Wiem prze­cież, że chcesz pra­co­wać w biu­rze pro­ku­ra­tora okrę­go­wego. Theo może być twoją prze­pustką do kariery.

Byłam w szoku, że Hay­ley w ogóle o tym pomy­ślała. Chcia­łam zamy­kać prze­stęp­ców za krat­kami, czyli tam, gdzie ich miej­sce, więc samo bycie praw­niczką nie­wiele by dla mnie zna­czyło. Pra­gnę­łam o wiele wię­cej. Zamie­rza­łam ciężko pra­co­wać, żeby dostać się do pro­ku­ra­tury okrę­go­wej, a w głębi serca… Marzy­łam o sta­no­wi­sku pro­ku­ra­tora okrę­go­wego. Nie zda­wa­łam sobie sprawy, że Hay­ley kie­dy­kol­wiek słu­chała mnie, gdy opo­wia­da­łam jej o moich pla­nach na przy­szłość.

Tak czy ina­czej, chcia­łam sama zapra­co­wać na tę pozy­cję. Nie zamie­rza­łam zda­wać się na innych, a już na pewno nie na nowego spon­sora Hay­ley.

Frytki. Pop-Tarts. Płatki śnia­da­niowe. Bato­nik Her­shey’s. Bur­ger z serem. Naprawdę lubię ser. I jesz­cze musz­tarda, i keczup. Okrą­gły maka­ron z sosem pomi­do­ro­wym, z wkro­jo­nymi małymi parów­kami. Jak mama robiła w domu.

Prze­stań myśleć o jedze­niu.

Nie mogę nawet pła­kać. Płacz za bar­dzo boli. Płacz kosz­tuje wiele wysiłku.

Za zimno. Prysz­nic w naszej maleń­kiej łazience w przy­cze­pie nie­zbyt nada­wał się do spa­nia. Mia­łam wodę. Ale od wody zaczy­nał boleć mnie brzuch.

Ile to już trwało? Chcia­łam jeść.

Pró­bo­wa­łam się wydo­stać, ale on zro­bił coś z drzwiami, żeby nie otwie­rały się na zewnątrz – widzia­łam, jak zabi­jał deskami maleń­kie okienko nad umy­walką.

Czu­łam coraz więk­szą sen­ność. Myśle­nie o jedze­niu tak bar­dzo mnie męczyło. Wystar­czy, że zasnę.

Usły­sza­łam odgłos cięż­kich kro­ków po dru­giej stro­nie drzwi. Trzask. Nagle poczu­łam na twa­rzy coś cie­płego.

– Otwórz oczy, śmie­ciu.

Otwo­rzy­łam je.

Sta­nął w wej­ściu i spoj­rzał na mnie.

– Koniec two­jej kary. Mam już dość cią­głego cho­dze­nia do łazienki Carli.

W ustach czu­łam kurz. Suchość. Żwir. Jak na dro­dze przy naszym domu w gorące let­nie dni.

– Na co cze­kasz? – Zła­pał mnie za ramię i pod­niósł. Bolało bar­dziej niż zwy­kle. – Wypier­da­laj stąd.

Puścił mnie i osu­nę­łam się po fra­mu­dze na pod­łogę.

Coś jest nie tak z moimi nogami, pomy­śla­łam, wpa­da­jąc w panikę.

Nagle z boku prze­szył mnie strasz­liwy ból. Odwró­ci­łam się.

– Mówi­łem, że masz wypier­da­lać. – Zdjął nogę z mojego bio­dra.

Jakimś cudem zdo­ła­łam wyczoł­gać się z łazienki.

Drzwi zatrza­snęły się za mną z hukiem. Leża­łam na pod­ło­dze w kuchni, wpa­tru­jąc się w zawie­szone wysoko szafki.

Wresz­cie jęk­nę­łam.

Tam było jedze­nie. Ale nie mia­łam już siły, żeby po nie się­gnąć.

Podobno wszyst­kie moje lęki miały znik­nąć, kiedy będę doro­sła!

Pio­senka Twenty One Pilots z mojego smart­fona bru­tal­nie wyrwała mnie ze snu. Mój budzik. Wyma­ca­łam ręką tele­fon i wyłą­czy­łam go.

Całe moje ciało pokry­wał zimny pot.

Od dawna nie mia­łam takiego kosz­maru, ale nie trzeba tu było ana­li­tycz­nych mocy dok­tora Freuda, żeby domy­ślić się, co go spro­wa­dziło.

Za kilka tygo­dni mia­łam prze­pro­wa­dzić się na drugi koniec kraju do domu męż­czy­zny, któ­rego ni­gdy nie spo­tka­łam.

Z jękiem zwlo­kłam się z łóżka. Cały czas zasta­na­wia­łam się, czemu przy­pa­dła mi w udziale naj­bar­dziej samo­lubna i nie­od­po­wie­dzialna matka na tej pla­ne­cie.

– Nie mogę uwie­rzyć, że India naprawdę wyjeż­dża.

Na dźwięk mojego imie­nia zatrzy­ma­łam się za rogiem kory­ta­rza. Szłam wła­śnie na spo­tka­nie komi­tetu tanecz­nego.

– Ja tam mogę. To jej pierw­szy sen­sowny ruch, odkąd poja­wiła się w tej szkole – powie­działa Sio­bhan.

Zmru­ży­łam oczy. Ale suka.

– Co przez to rozu­miesz? – zapy­tała Tess.

– Och, pro­szę, Tess. Obie dosko­nale wiemy, że India nie­wiele ma do zaofe­ro­wa­nia. Zobacz, gdzie ona mieszka. Jest nikim. To ja jestem kimś. Mam duży dom, gdzie można robić imprezy, i basen. Do tego miesz­kam przy plaży. Ona z kolei żyje w jakimś maleń­kim miesz­kanku i tylko Anna widziała, jak ono w środku wygląda. To kry­mi­nal­nie głu­pie, że India została aż tak popu­larna.

Ledwo zare­je­stro­wa­łam cokol­wiek po „jest nikim”.

Na dźwięk tych słów znowu ogar­nęła mnie panika.

Nie.

Nikt tutaj nie miał prawa tak do mnie mówić.

Gdy miesz­ka­łam w Arroyo Grande, szkoła pozo­sta­wała moim kró­le­stwem. Szyb­kim kro­kiem wyszłam zza rogu. Tess szła już kory­ta­rzem w stronę sali, w któ­rej zwy­kle odby­wały się spo­tka­nia komi­tetu tanecz­nego.

Sio­bhan patrzyła na jej odda­la­jącą się postać, ale na mój widok się wzdry­gnęła.

Prze­cho­dząc, spoj­rza­łam na nią uważ­nie.

– No? Idziesz czy nie? – zapy­ta­łam.

– Idę, ale po co ty tam? I tak nie będzie cię już na balu.

– To prawda. Ale na razie na­dal tu jestem – przy­po­mnia­łam jej.

A potem ucie­szy­łam się bar­dziej, niż powin­nam, bo cały komi­tet powi­tał mnie entu­zja­stycz­nie, led­wie zauwa­ża­jąc Sio­bhan, a potem jesz­cze bar­dziej, bo wszyst­kie moje suge­stie zostały przy­jęte, cho­ciaż było wia­domo, że w wyda­rze­niu nie wezmę już udziału.

To ja kon­tro­lo­wa­łam sytu­ację.

Sio­bhan i jej słowa nie mogły mnie skrzyw­dzić w tej sali.

– Źle wyglą­dasz. Jesteś zmę­czona? – szep­nęła Anna po spo­tka­niu.

Nie mogłam jej powie­dzieć, że po raz piąty w tym tygo­dniu śnił mi się ten sam, stary kosz­mar. Obu­dził mnie o trze­ciej nad ranem i nie dałam już rady ponow­nie zasnąć.

– To przez to cią­głe zamie­sza­nie. Pako­wa­nie i całą resztę – odpo­wie­dzia­łam.

– Wiem. Nie przy­po­mi­naj mi. – Anna objęła mnie w pasie i przy­tu­liła. – Hay­ley opo­wie­działa ci coś wię­cej o tym kole­siu?

– Tro­chę. I wygu­gla­łam go.

– I co zna­la­złaś? – Otwo­rzyła sze­roko oczy z cie­ka­wo­ści.

Nic, co by go pogrą­żyło. Ale to, co zna­la­złam, było wystar­cza­jąco prze­ra­ża­jące.

– Hay­ley powie­działa, że jest bogaty. I fak­tycz­nie tak jest. On serio należy do miej­sco­wej elity. I Hay­ley chce, żebym stała się jej czę­ścią. Rozu­miesz? Ja. – Czu­łam nara­sta­jącą panikę. Wie­dzia­łam, że awans towa­rzy­ski w takim śro­do­wi­sku jak Boston był nie­moż­liwy. A pozy­cja na dole hie­rar­chii spo­łecz­nej wyglą­dała okrop­nie. Ludzie prze­sta­wali cię zauwa­żać, a kiedy jesteś nie­wi­dzialna, nikt nie zwróci uwagi, kiedy spo­tka cię coś złego.

Ale w świe­cie pana mece­nasa The­odore’a Roberta Fair­we­athera wspi­na­nie się po dra­bi­nie spo­łecz­nej wyglą­dało zupeł­nie ina­czej.

– Jakim cudem mam się do nich dopa­so­wać?

– Nie wszy­scy w two­jej szkole będą zamożni.

– Więk­szość z nich na pewno będzie. Posy­łają mnie do pry­wat­nego liceum. – Nie­stety, Anna nie miała racji.

– Żar­tu­jesz?! – Spoj­rzała na mnie prze­ra­żona.

– Ani tro­chę.

– Zna­czy z kra­cia­stymi mun­dur­kami i w ogóle?

– Spraw­dza­łam na ich stro­nie inter­ne­to­wej i wygląda na to, że nie mają mun­dur­ków, ale poziom zajęć jest nie­sa­mo­wi­cie wysoki. – Co było korzystne z punktu widze­nia mojego poda­nia o przy­ję­cie na stu­dia, ale ozna­czało rów­nież, że będę musiała wię­cej się uczyć, a to z kolei wią­zało się z ogra­ni­cze­niem czasu na pracę nad awan­sem spo­łecz­nym. – Cze­sne jak z kosmosu. Ponoć The­odore zała­twił mi przy­ję­cie bez roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej tylko dzięki swo­jemu nazwi­sku.

– Rany. Nie mogę uwie­rzyć, że będziesz miesz­kać z panem Dzia­no­bo­ga­tym i nawet go nie znasz! Twoja matka jest kom­plet­nie rąb­nięta. Wygląda to jak z serialu. – Anna skrzy­wiła się.

– Całe moje życie jest kiep­skim seria­lem – zaśmia­łam się gorzko.

Rozdział 2

Dom w Weston w sta­nie Mas­sa­chu­setts był pała­cem. Praw­dzi­wym pała­cem.

Sta­łam na zewnątrz na pod­jeź­dzie i wycią­ga­jąc szyję, obser­wo­wa­łam ogromny budy­nek z czer­wo­nej cegły. Dach był pokryty sza­rymi dachów­kami, a okna miały białe drew­niane ramy. Poza tym mia­łam wra­że­nie, że budowla się nie koń­czy.

– Podoba ci się?

Prze­łknę­łam ślinę i spoj­rza­łam szybko na narze­czo­nego Hay­ley i mojego przy­szłego ojczyma w jed­nej oso­bie. The­odore Fair­we­ather miał ponad czter­dzie­ści lat, był wysoki, atle­tycz­nie zbu­do­wany i naj­wy­raź­niej przy­stojny jak na sta­rego czło­wieka. Co wię­cej, był wła­ści­cie­lem domu, w któ­rym nasze kali­for­nij­skie miesz­ka­nie bez pro­blemu zmie­ści­łoby się dwa­dzie­ścia, może nawet trzy­dzie­ści razy.

– Jest wielki – stwier­dzi­łam.

Theo zaśmiał się, a w kąci­kach jego oczu poka­zały się kurze łapki. Czę­sto się tam poja­wiały, uzna­łam, że to dla­tego, że czę­sto się śmiał. To oczy­wi­ście nie zna­czyło, że był dobrym czło­wie­kiem. Za tymi weso­łymi, nie­bie­skimi oczami mogło się kryć okru­cień­stwo. Ludz­kość w końcu do per­fek­cji opa­no­wała kłam­stwo.

– Tak, jest duży – przy­znał.

– Po pro­stu kocham to miej­sce. – Hay­ley poło­żyła głowę na jego ramie­niu. – Nie mogę uwie­rzyć, że naresz­cie tu jeste­śmy.

– Ja też nie. – Poca­ło­wał ją w czoło. – Mam wra­że­nie, że cze­ka­łem całą wiecz­ność, aż wresz­cie do nas dotrze­cie.

Theo ode­brał nas z lot­ni­ska. Nie mia­ły­śmy ze sobą dużo bagaży, bo Hay­ley powie­działa, żebym nie pako­wała ubrań. Uznała, że będziemy musiały kupić ciu­chy, które pozwolą lepiej nam się dopa­so­wać do naszej nowej pozy­cji.

Jasne.

Widać było, że Hay­ley jest pod­eks­cy­to­wana myślą o wyda­wa­niu pie­nię­dzy Theo. Ale ja nie chcia­łam nic mu zawdzię­czać. Nie­stety, byłam mu już winna tysiące dola­rów cze­snego za jakąś głu­pią, sno­bi­styczną szkołę w Bosto­nie.

– Wejdźmy do środka. – Theo prze­szedł przez dwu­skrzy­dłowe drzwi wej­ściowe. Sta­nę­ły­śmy w mar­mu­ro­wym holu zakoń­czo­nym parą drzwi wio­dą­cych do holu głów­nego. Sze­ro­kie schody opa­dały ku nam leni­wym łukiem. Nie mogłam prze­stać gapić się na dro­gie meble.

Jako dziecko robi­łam, co mogłam, żeby nie czuć się jak śmieć. Wie­dzia­łam, że inni tak wła­śnie o nas myśleli. Ale sta­ra­łam się pamię­tać, że bez względu na to, co mówią, byłam kimś.

Sto­jąc w tanich ubra­niach w tym wiel­kim, luk­su­so­wym domu, poczu­łam teraz nagły lęk, że ni­gdy nie zdo­łam nabrać pew­no­ści sie­bie. Ni­gdy nie odzy­skam kon­troli. Czu­łam się nie­zgrab­nie. Nie­ele­gancko. Jak pro­staczka.

Jak śmieć.

Wzbu­dziło to we mnie jesz­cze więk­szą – jeśli w ogóle to moż­liwe – nie­na­wiść do Hay­ley i Theo za to, że przez nich było mi teraz tak bar­dzo źle.

– Opro­wa­dzę cię po domu i pokażę twój pokój, India.

Pozo­stałą część rezy­den­cji urzą­dzono tak pięk­nie, że poczu­łam mdło­ści. Nie mogłam zapa­mię­tać, przez ile wspa­niale ude­ko­ro­wa­nych i luk­su­sowo ume­blo­wa­nych salo­ni­ków Theo nas prze­pro­wa­dził. Kuch­nia była dwa razy więk­sza od naszego miesz­ka­nia w Kali­for­nii. W końcu dotar­li­śmy do mniej for­mal­nego pokoju tele­wi­zyj­nego na tyłach domu. Trzy jego ściany zostały w cało­ści wyko­nane ze szkła, a podwójne prze­szklone drzwi pro­wa­dziły na ogromne patio. Widzia­łam tam grill, zestaw mebli ogro­do­wych, fotele i dalej ogromny basen oraz domek przy nim przy­po­mi­na­jący minia­tu­rową wer­sję rezy­den­cji.

Naokoło basenu, śmie­jąc się i roz­ma­wia­jąc, sie­działa grupa mło­dzieży w moim wieku.

Theo zmarsz­czył brwi na ich widok, ale gdy zauwa­żył moje badaw­cze spoj­rze­nie, uśmiech­nął się. Ta nagła zmiana tylko umoc­niła mnie w prze­ko­na­niu, że muszę uwa­żać na jego zacho­wa­nie.

– Elo­ise sie­dzi tam z grupą przy­ja­ciół. Zapro­wa­dzimy cię do nich, a póź­niej Elo­ise pokaże ci twój pokój. Co ty na to?

Nie umia­łam wyobra­zić sobie nic gor­szego.

Uczu­cie nie­po­koju natych­miast prze­ro­dziło się w praw­dziwą panikę. Gdy Hay­ley i Theo zmu­sili mnie do wyj­ścia na zewnątrz, na cie­płe wrze­śniowe słońce, mia­łam wra­że­nie, że moje stopy przy­ciąga do ziemi ogromny cię­żar.

– Elo­ise! – zawo­łał Theo i ładna rudo­włosa dziew­czyna wstała z fotela. Miała na sobie piękną żółtą sukienkę z jedwa­biu, która dosko­nale pod­kre­ślała różo­wawą bla­dość jej cery. Musiała kosz­to­wać praw­dziwą for­tunę.

Wyszła nam naprze­ciw i uśmiech­nęła się sze­roko do ojca. Poczu­łam coś, czego nie chcia­łam nazwać zazdro­ścią, kiedy ojciec i córka przy­tu­lili się – z obję­ciem, któ­rego siła musiała być praw­dziwa albo talenty aktor­skie tych dwojga znacz­nie prze­wyż­szały wszystko, co byłam w sta­nie sobie wyobra­zić – a potem uśmiech­nęli do sie­bie.

Theo wymam­ro­tał coś, czego nie dosły­sza­łam.

– Prze­pra­szam, tato. – Elo­ise spoj­rzała na Hay­ley i powie­działa skar­cona. – Prze­pra­szam, że nie wyszłam wam na spo­tka­nie.

– Nie szko­dzi, kocha­nie. – Hay­ley natych­miast przy­jęła jej prze­pro­siny, a ja pró­bo­wa­łam nie skrzy­wić się na obie. „Kocha­nie”? Serio?! Jak dobrze Hay­ley znała swoją przy­szłą pasier­bicę?

– Elo­ise, to India. India, to Elo­ise – powie­dział Theo.

Spoj­rze­nie orze­cho­wych oczu spo­tkało się z moim. Zesztyw­nia­łam. Nie było w nich ani odro­biny cie­pła.

– Witaj – powie­działa z ner­wo­wym uśmie­chem.

Krótko ski­nę­łam głową, a jej uśmiech wyda­wał mi się jesz­cze bar­dziej sztuczny.

– Pomogę Hay­ley się roz­pa­ko­wać. Przed­sta­wisz Indię twoim przy­ja­cio­łom i zapro­wa­dzisz ją do jej pokoju, dobrze?

– Oczy­wi­ście, tatu­siu – wyszcze­bio­tała.

Hay­ley ści­snęła moją rękę i spoj­rzała na mnie zachę­ca­jąco, jakby wcale nie zosta­wiała mnie wil­kom na pożar­cie. Odwró­ci­łam się od niej i spoj­rzałam z nie­po­ko­jem na Elo­ise.

Odwza­jem­niła moje spoj­rze­nie, ale nie powie­działa ani słowa dopóty, dopóki nie usły­sza­ły­śmy trza­sku zamy­ka­nych drzwi.

– A więc jesteś tutaj. – Elo­ise skrzy­żo­wała ramiona.

– Na to wygląda – powie­dzia­łam. Tak, zde­cy­do­wa­nie nie mogłam ocze­ki­wać od niej cie­płego powi­ta­nia.

– Będziesz musiała iść na zakupy. – Spoj­rzała na moje ubra­nia i zmarsz­czyła brwi.

Posta­no­wi­łam nie odpo­wia­dać ani jej, ani jej przy­ja­ciółce, która zachi­cho­tała z fotela na insy­nu­ację, że mój strój był zbyt tani jak na stan­dardy ludzi z jej świata.

Nacią­gnę­łam zbroję i zro­bi­łam jedyne, co mogłam: uda­łam, że nie jestem prze­stra­szona.

– Kim są twoi zna­jomi? – zapy­ta­łam i pode­szłam do nich.

Chi­cho­cząca dziew­czyna była niska, miała gładką złotą cerę i ciem­no­brą­zowe włosy. Sie­działa na fotelu. Na brzegu basenu przy­cup­nęli mocno opa­lony blon­dyn i prze­piękna blon­dynka z cerą i rysami twa­rzy jak u por­ce­la­no­wej lalki. Oboje mieli pod­wi­nięte nogawki spodni. Wyglą­dali jak z reklamy Aber­crom­bie & Fitch. W wodzie, na nadmu­chi­wa­nym mate­racu leżał ciem­no­włosy chło­pak, na któ­rego twa­rzy malo­wał się uśmie­szek. Wresz­cie moje oczy spo­częły na syl­wetce chło­paka opar­tego o ścianę domku. Był wysoki i miał ciemną cerę, ciemne włosy i oczy – krótko mówiąc, jeden z tych przy­stoj­nia­ków, któ­rzy wydają się zbyt piękni, żeby ist­nieć naprawdę. Patrzył na mnie obo­jęt­nie.

Rzu­ci­łam mu spoj­rze­nie, wkła­da­jąc w nie całą nudę, jaką umia­łam udać, i odwró­ci­łam się do małej chi­chotki.

Ku mojemu zdzi­wie­niu uśmiech­nęła się do mnie.

– Jestem Char­lotte – powie­działa.

– Co waż­niej­sze, ja nazy­wam się Gabe! – wykrzyk­nął chło­pak z basenu. Pod­pły­nął w naszą stronę i z uśmie­chem wycią­gnął do mnie rękę. Jego czarne włosy były uło­żone w fale, a na brą­zo­wej skó­rze migo­tały kro­ple wody. Na policz­kach i nosie miał nie­wy­raźne piegi, co tylko doda­wało uroku jego przy­stoj­nej twa­rzy. Śmie­jące się oczy prze­su­nęły się po mojej syl­wetce.

Pochy­li­łam się i uści­snę­łam jego mokrą rękę.

– India – przed­sta­wi­łam się.

– Super­i­mię. – Poło­żył się znowu na mate­racu, obser­wu­jąc moją figurę. Jego spoj­rze­nie było zupeł­nie inne niż to Elo­ise, więc tro­chę ode­tchnę­łam z ulgą. Może jed­nak mia­łam tu jakieś szanse. Osta­tecz­nie magicz­nie nie prze­sta­łam być ładna w Mas­sa­chu­setts.

– Jestem Joshua. – Chło­pak z nogami w base­nie wycią­gnął do mnie rękę.

Dziew­czyna obok niego dźgnęła go łok­ciem w bok i spoj­rzała zna­cząco.

– Auć! – Skrzy­wił się. – Co znowu?

– Idiota! – Pokrę­ciła znie­sma­czona głową.

– Miło cię poznać. – Zigno­ro­wa­łam ją i uści­snę­łam mu dłoń.

– Cie­bie też.

Teraz to on potrą­cił dziew­czynę. Wes­tchnęła ciężko i spoj­rzała w górę, na mnie, tak­su­jąc mnie spoj­rze­niem jak wcze­śniej Elo­ise.

– Bryce – burk­nęła.

Spoj­rza­łam przez ramię na chło­paka przy domku. W odpo­wie­dzi na mój badaw­czy wzrok wypro­sto­wał się i pod­szedł bli­żej. Zatrzy­mał się przy fotelu i usiadł na nim z non­sza­lancką ele­gan­cją, z jaką można się tylko uro­dzić.

– Finn Roche­ster – powie­dział krótko, głę­bo­kim i ostrym gło­sem.

Jako jedyny przed­sta­wił się rów­nież z nazwi­ska i natych­miast zda­łam sobie sprawę, że powin­nam wie­dzieć, że jest ważne. Od razu uzna­łam, że lubię go naj­mniej z tego towa­rzy­stwa: pięk­nego, pre­ten­sjo­nal­nego chłopca.

– Mój chło­pak. – Elo­ise pode­szła do niego i poło­żyła mu rękę na ramie­niu.

Gest wyglą­dał na wymu­szony i zaczę­łam się zasta­na­wiać, co pan Roche­ster sądził o tak mało sub­tel­nej dekla­ra­cji posia­da­nia.

– I dla two­jej wia­do­mo­ści, Joshua jest moim face­tem – ogło­siła Bryce.

– Dobrze wie­dzieć – powie­dzia­łam, roz­ba­wiona ich despe­ra­cją, która zmu­szała je, aby wszem wobec ogła­szać, że chłopcy nale­żeli do nich. – Będę pamię­tać, żeby moją oso­bo­wość poże­raczki męż­czyzn odło­żyć przy nich na półkę.

– Przy mnie nie musisz! – zaśmiał się Gabe.

– Nie jeste­ście razem? – Mach­nę­łam ręką mię­dzy nim a Char­lotte.

– O Boże, nie – ode­zwała się Char­lotte.

– Ej! – Gabe opry­skał ją wodą, a ona zapisz­czała jak pię­cio­latka.

– Więc jesteś z Kali­for­nii? – zapy­tał Joshua.

– Tak. Z Arroyo Grande.

– Fuj, Zachod­nie Wybrzeże – skrzy­wiła się Bryce.

Od razu przy­po­mnia­łam sobie Sio­bhan i jej odrazę wobec wszyst­kiego, co nie pocho­dziło z Zachod­niego Wybrzeża. Czyż­bym spo­tkała jej lustrzaną sio­strę bliź­niaczkę w Mas­sa­chu­setts?

– Może i fuj, ale serio, wiele bym dała za ładną pogodę i cie­pło przez cały rok. – Wes­tchnęła roz­ma­rzona Char­lotte.

– Znu­dzi­łyby ci się – stwier­dziła Bryce. – Cztery pory roku są lep­sze niż dwie.

Nie chciało mi się wyja­śniać, że w Kali­for­nii były cztery pory roku, ale nie róż­niły się mię­dzy sobą tak bar­dzo jak tutaj. Mia­łam wra­że­nie, że ta infor­ma­cja ani na jotę nie zmie­ni­łaby jej opi­nii o Zachod­nim Wybrzeżu.

– No, to co sądzisz o tym wszyst­kim? – zapy­tał Joshua. – Theo i twoja matka zeszli się ze sobą… Raczej dość szybko, nie?

Poczu­łam wzrok Elo­ise i zro­zu­mia­łam, że wbrew sobie też była zain­te­re­so­wana, więc skie­ro­wa­łam odpo­wiedź do niej.

– Uwa­żam, że nasi rodzice zacho­wali się chu­jowo.

Chłopcy wybuch­nęli śmie­chem. Przy­naj­mniej Joshua i Gabe. Finn spoj­rzał na mnie jak na szo­ku­jący rezul­tat nie­uda­nego eks­pe­ry­mentu nauko­wego.

– Mój ojciec nie zacho­wuje się w ten spo­sób i nie życzę sobie sły­szeć tutaj takiego języka. – Elo­ise zmru­żyła oczy.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi.

– Twój ojciec jest bogat­szy od Jaya-Z, a jed­nak nie pomy­ślał, że mógłby przy­le­cieć do Kali­for­nii, żebym mogła poznać czło­wieka, który ma zostać moim ojczy­mem. Zamiast tego musia­łam porzu­cić całe moje życie i wpro­wa­dzić się do domu obcych ludzi. Naprawdę nie sądzisz, że to chu­jowe ze strony naszych rodzi­ców?

– Mój ojciec chciał pole­cieć na zachód, żeby cię poznać – powie­działa spo­koj­nie Elo­ise. – To twoja matka się nie zgo­dziła.

Wzdry­gnę­łam się i poczu­łam ukłu­cie w piersi. Oczy­wi­ście, że Theo chciał mnie poznać, i oczy­wi­ście, że moja matka prze­ko­nała go, żeby tego nie robił. Pew­nie myślała, że znisz­czę cały jej plan, mówiąc mu prawdę albo po pro­stu… Cóż, będę sobą.

Wzru­szy­łam ramio­nami, uda­jąc, że wcale mnie to nie obe­szło.

– Więc wy wszy­scy cho­dzi­cie do tej samej szkoły? – zmie­ni­łam temat.

– My – Elo­ise zato­czyła pal­cem koło, poka­zu­jąc całą swoją grupę – jeste­śmy liceum Tobiasa Roche­stera. Pra­dzia­dek Finna był zało­ży­cie­lem szkoły.

Powoli wszystko sta­wało się jasne.

Spoj­rza­łam na Finna, ale on nie­po­ru­sze­nie wpa­try­wał się w zie­mię. To byli „fajni” ludzie. Moja prze­pustka do wyso­kiej pozy­cji. Jak mia­łam ich do sie­bie prze­ko­nać, kiedy Elo­ise trak­to­wała mnie tak ozię­ble?

Prze­nio­słam wzrok z Elo­ise na Finna, który znowu patrzył na mnie. Czy raczej na wylot przeze mnie.

Wytrą­cona z rów­no­wagi, spoj­rza­łam znowu na Elo­ise. Ta mach­nęła ręką w stronę domu.

– Mogła­bym ci poka­zać twój pokój, ale pew­nie potrze­bu­jesz chwili samot­no­ści, żeby ze wszyst­kim się oswoić.

Stra­ci­łam nadzieję. Zro­zu­mia­łam, że jej grzeczna wypo­wiedź ozna­czała, że nie zamie­rza pozwo­lić, żebym stała się czę­ścią ich grupy.

– Jasne – zgo­dzi­łam się z uśmie­chem. Mia­łam nadzieję, że wyglą­dał uprzej­mie. – Do zoba­cze­nia póź­niej.

Zaci­snę­łam zęby, żeby spo­koj­nie wejść do środka i znik­nąć im z oczu.

Kiedy zosta­łam sama, opar­łam się bez­wład­nie o ścianę i z tru­dem wcią­gnę­łam powie­trze. Cała drża­łam, pie­kły mnie policzki, a gar­dło mia­łam ści­śnięte tak, że nie mogłam oddy­chać.

Czu­łam, jak­bym miała za chwilę umrzeć.

Roz­po­zna­łam objawy towa­rzy­szące nad­cią­ga­ją­cemu ata­kowi paniki i spró­bo­wa­łam go opa­no­wać. Elo­ise jasno dała mi do zro­zu­mie­nia, że nie chce się ze mną przy­jaź­nić, i nie wie­dzia­łam, czy to dla­tego, że nie­na­wi­dzi mojej matki, czy dla­tego, że nie chciała nikogo na miej­sce swo­jej. A może nie mogła pozwo­lić, by uwaga jej ojca została podzie­lona mię­dzy wię­cej osób? Wie­dzia­łam jed­nak, że zosta­łam na lodzie.

Pierw­szy dzień w szkole w ponie­dzia­łek będzie po pro­stu uro­czy.

Drżąc, osu­nę­łam się na pod­łogę i przy­ci­snę­łam nasady dłoni do oczu. Przy­wy­kłam do poczu­cia samot­no­ści w pokoju peł­nym ludzi, któ­rzy mnie lubili, ale nie wie­dzia­łam, jak radzić sobie z byciem naprawdę sama.

Dzi­wi­łam się, jak bar­dzo mnie to prze­ra­żało.

Pod­czas próby odna­le­zie­nia mojej nowej sypialni pra­wie znowu wpa­dłam w histe­rię. Zgu­bi­łam się w labi­ryn­cie kory­ta­rzy, scho­dów i pokoi w rezy­den­cji.

Kiedy w końcu dotar­łam na miej­sce, byłam w szoku.

„Duży” nie było tu ade­kwat­nym okre­śle­niem.

Na środku pokoju z oszklo­nymi drzwiami, pro­wa­dzą­cymi na bal­kon, znaj­do­wało się ogromne łóżko z bal­da­chi­mem i zasło­nami w kolo­rze szam­pana. Ścianę za łóż­kiem obito tapetą w złote ada­masz­kowe wzory. Dosta­łam białe meble w stylu fran­cu­skim: nocny sto­lik, toa­letkę i sto­lik z tabo­re­tem do kom­pletu. Biurko z kom­pu­te­rem Apple’a, obok niego przy­bory szkolne, pla­zma na ścia­nie naprze­ciwko mojego łóżka z małą półką z odtwa­rza­czem DVD. Na ścia­nie przy drzwiach umiesz­czono iDock, więc mogłam odtwa­rzać muzykę i słu­chać jej z małych gło­śni­ków, zamo­co­wa­nych wysoko w każ­dym kącie pokoju. Do tego mia­łam wielką gar­de­robę i wła­sną łazienkę z prysz­ni­cem, a także wielką wanną na lwich łapach.

To była sypial­nia dla praw­dzi­wej księż­niczki.

Zako­cha­łam się w niej. I od razu się za to znie­na­wi­dzi­łam.

Tak wła­śnie wyglą­dał pokój, o jakim marzy­łam, kiedy chcia­łam uciec od mojego ojca. Pokój, jakiego ni­gdy nie mia­łam mieć.

Więc oczy­wi­ście go uwiel­bia­łam.

Chcia­łam tylko móc go zdo­być w inny spo­sób.

– I co o tym myślisz? – Hay­ley stała w drzwiach, uśmie­cha­jąc się do mnie. Była sama.

Przy­po­mnia­łam sobie słowa Elo­ise i odwró­ci­łam się do Hay­ley.

– Myślę, że wsty­dzisz się mnie albo sie­bie.

Weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi.

– O czym ty mówisz?

– O tym, że Theo chciał przy­je­chać do Kali­for­nii, żeby się ze mną spo­tkać, zanim wywie­zie­cie mnie na drugi koniec kraju do obcego miej­sca i obcych ludzi. A ty nie pozwo­li­łaś, żeby mnie poznał. Dopóki nie było za późno.

– To nie­prawda. – Hay­ley potrzą­snęła głową z miną win­nej.

– Elo­ise powie­działa mi, że Theo chciał do nas przy­le­cieć, ale ty się nie zgo­dzi­łaś.

Pochy­liła głowę i mil­czała.

Wciąż byłam zasko­czona, że Hay­ley jed­nak potrafi mnie zra­nić.

– Więc jak było? – naci­ska­łam gniew­nie. – Wsty­dzi­łaś się mnie czy sie­bie?

– Po pro­stu… – Wzru­szyła ramio­nami i spoj­rzała na mnie bez­rad­nie. – Nie chcia­łam, żebyś powie­działa mu prawdę. Jesz­cze nic mu nie mówi­łam, a wiem, że na­dal jesteś na mnie zła i… I nie chcia­łam go stra­cić.

– Czyli wszystko po sta­remu, co, Hay­ley? Zawsze robisz to, co będzie naj­lep­sze dla cie­bie. Nie dałaś mi czasu, żeby poznać tego gościa, nie dałaś jemu czasu, żeby poznał mnie… Nie, to mogłoby ci zaszko­dzić, prawda? Osta­tecz­nie kogo obcho­dzi, że znowu znisz­czysz cały mój świat i wydasz mnie na pastwę tych hien? Ważne, żebyś ty była zado­wo­lona! – Zaśmia­łam się gorzko.

Pod­bie­gła do mnie nagle, ści­ska­jąc mnie mocno za ramię.

– To naj­lep­sza rzecz, jaka mogła nam się kie­dy­kol­wiek przy­tra­fić! Wiem, że mi nie wie­rzysz, ale Theo jest dobrym czło­wie­kiem i może się nami zaopie­ko­wać. Nikt nas tu nie skrzyw­dzi – powie­działa bła­gal­nie.

– Nikt oprócz nas samych.

– Zamie­rzasz mu powie­dzieć? – Puściła mnie.

Rozej­rza­łam się. Pokój gościnny ni­gdy nie zostałby wypo­sa­żony w takie fanty, z lap­to­pem i gło­śni­kami, i rze­czami do szkoły. Nie­ważne, jakim czło­wie­kiem jest Theo, naprawdę zro­bił wszystko, żebym czuła się mile widziana w jego domu.

– Wiesz co? Pra­wie mi żal tego kole­sia. – Odwró­ci­łam się z powro­tem w stronę Hay­ley. – Zaraz weź­mie ślub z kobietą, któ­rej tak naprawdę nie zna.

Patrząc w umę­czone oczy Hay­ley, czu­łam, że się łamię. To mogła być moja zemsta ide­alna: ode­bra­ła­bym jej tego męż­czy­znę, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mówiąc mu prawdę. Ale nie byłam aż taka bez­li­to­sna.

– Nie powiem mu – zde­cy­do­wa­łam.

– To słuszna decy­zja, kocha­nie. Obie­cuję. Naprawdę pró­buję ci wyna­gro­dzić to, co było wcze­śniej. Już od sze­ściu lat. Co jesz­cze mogę zro­bić? – Hay­ley pochy­liła się z ulgą.

– Prze­stać pró­bo­wać.

Wzdry­gnę­łam się, kiedy pod­nio­sła rękę i prze­je­chała kciu­kiem po moim policzku.

– Ni­gdy – wyszep­tała. Miała mokre oczy, gdy to mówiła.

Sta­łam silna i mil­cząca, dopóki nie zosta­wiła mnie samej w pokoju. Dopiero wtedy pozwo­li­łam sobie na łzy.

– Jakie to eks­cy­tu­jące! – ucie­szył się Theo. – Nasz pierw­szy rodzinny obiad.

Hay­ley uśmiech­nęła się do niego sze­roko. Ja i Elo­ise uni­ka­ły­śmy swo­jego wzroku, cho­ciaż sie­dzia­ły­śmy naprze­ciwko sie­bie przy ośmio­oso­bo­wym stole.

Po tym, jak Theo i Hay­ley zmu­sili mnie do wyj­ścia z mojej nowej sypialni, odkry­łam, że Theo zatrud­nia kie­rowcę, kucha­rza, trzy poko­jówki i ogrod­nika. Wyglą­dało na to, że udało mi się wcze­śniej nie zauwa­żyć boiska do tenisa i boiska do bad­min­tona poło­żo­nych za base­nem.

Mieli tu „służbę”.

Służbę!

To chyba jakiś żart. Czu­łam się jak Cedric Errol w Małym lor­dzie.

Kiedy wspo­mniana służba poda­wała nam obiad, uda­wa­łam, że nie widzę, jak Hay­ley i Theo gru­chają do sie­bie jak dwa gołąbki.

– Elo­ise, może dołą­czysz jutro do Hay­ley i Indii? Idą na zakupy po nową gar­de­robę i przyda im się pomoc – powie­dział Theo.

Elo­ise uśmiech­nęła się do ojca.

– Bar­dzo chęt­nie poszła­bym z nimi, ale musimy jutro napi­sać refe­rat z che­mii z Char­lotte. Osta­teczny ter­min odda­nia jest w ponie­dzia­łek.

– Och, oczy­wi­ście. Nauka powinna zawsze być na pierw­szym miej­scu. – Theo wyglą­dał na roz­cza­ro­wa­nego, ale nie naci­skał.

– Bar­dzo fajne butiki są na Char­les Street – zwró­ciła się cie­pło Elo­ise do Hay­ley. – I natu­ral­nie zawsze można iść na New­bury Street. Tam znaj­dziesz wszystko, czego potrze­bu­jesz.

– Dzię­kuję. – Hay­ley odwró­ciła się do Theo. – Ni­gdy nie byłam na zaku­pach w Bosto­nie.

– Gil was zawie­zie, ale Back Bay i Beacon Hill to miej­sca, w któ­rych trudno się zgu­bić. Tam wła­śnie znaj­duje się twoje nowe liceum, India, w Beacon Hill – uści­ślił Theo. – Gil zawie­zie tam cie­bie i Elo­ise rano, a potem odbie­rze po szkole. Jeśli okaże się, że macie różne plany lek­cji, wymy­ślimy coś innego. Twoja mama mówi, że nie­źle grasz w piłkę nożną. W szkole Tobiasa Roche­stera nie ma, nie­stety, dru­żyny fut­bo­lo­wej, ale jest za to lacrosse.

– Ni­gdy nie gra­łam w lacrosse’a.

– Może będziesz dobra.

– A mają tam gazetkę szkolną?

Oczy mu się zaświe­ciły w odpo­wie­dzi na moje nagłe zain­te­re­so­wa­nie roz­mową. Wyda­wało się, że był zado­wo­lony, że myśla­łam poważ­nie o nauce. Nie rozu­miał oczy­wi­ście, że to nie kucie dla kucia było dla mnie ważne, bo chcia­łam dostać się do dobrego col­lege’u.

– Ow­szem, mają. Nagra­dzaną gazetkę szkolną.

– India była redak­torką w swo­jej poprzed­niej szkole – wtrą­ciła z dumą Hay­ley.

Byłam zasko­czona, że w ogóle o tym wie­działa.

Theo był wyraź­nie zado­wo­lony.

– W takim razie musimy posta­rać się, żebyś została człon­ki­nią zespołu redak­cyj­nego „Kro­niki Tobiasa Roche­stera”.

– Dzię­kuję – wydu­si­łam z tru­dem.

– Nie ma za co. Powiedz lepiej, co jesz­cze cię inte­re­suje.

– Byłam w kole debat oks­fordz­kich i zarzą­dza­łam kołem teatral­nym.

– Cóż, Elo­ise grała główne role w szkol­nych przed­sta­wie­niach przez ostat­nie trzy lata. – Theo uśmiech­nął się sze­roko do córki. – Zazwy­czaj przy­pa­dają one w udziale uczniom trze­ciej albo czwar­tej klasy, ale Elo­ise jest tak uta­len­to­wana, że wygrywa wszyst­kie castingi, odkąd skoń­czyła czter­na­ście lat. Na pewno mogła­byś zna­leźć jakieś zaję­cie dla Indii za kuli­sami.

– Tatu­siu, nasz teatr to nie zwy­kłe kółko zain­te­re­so­wań w pań­stwo­wej szkole. Nasz mene­dżer nie jest uczniem, tylko doświad­czo­nym pro­fe­sjo­na­li­stą, który dostaje pen­sję za swoją pracę.

– Wiem, ale India mogłaby zostać jakąś asy­stentką. – Theo wzru­szył ramio­nami.

– Och, chęt­nie zosta­ła­bym asy­stentką – doda­łam, naśla­du­jąc pro­szące gołę­bie spoj­rze­nie Elo­ise.

– Myślę, że nie bra­kuje nam nikogo za kuli­sami. – Skrzy­wiła się, jakby naprawdę ją coś zabo­lało.

– Pish posh – rzu­cił Theo. – Rok szkolny dopiero przed chwilą się zaczął.

– Pish posh – powie­dzia­łam bez­gło­śnie do Hay­ley. Bez kitu. Czy człon­ko­wie bostoń­skiej śmie­tanki towa­rzy­skiej roz­ma­wiali, jakby na­dal nie zauwa­żyli, że nie są już Bry­tyj­czy­kami?

Ku mojemu zdzi­wie­niu, moja zło­śli­wostka tak roz­ba­wiła Hay­ley, że musiała ukryć uśmiech za ser­wetką.

– Tak, pish posh – zwró­ci­łam się do Elo­ise. – Jesteś prze­cież ich gwiazdą, na pewno możesz coś zała­twić.

Hay­ley zakasz­lała w ser­wetkę, nie­zbyt umie­jęt­nie ukry­wa­jąc śmiech. Theo chyba niczego nie zauwa­żył. Zajęty był obser­wo­wa­niem mnie z uzna­niem.

– Ta dziew­czyna wie, czego chce. Podzi­wiam to. Jestem pewien, że dosko­nale będziesz do nas paso­wać, India.

– Też tak uwa­żam. – Zmu­si­łam się do uśmie­chu.

– Zro­bi­łaś na mnie wra­że­nie już wtedy, gdy twoja mama powie­działa, że chcesz zostać praw­niczką i pra­co­wać w biu­rze pro­ku­ra­tora okrę­go­wego – dodał, chyba szcze­rze, Theo. – A teraz, gdy się pozna­li­śmy, jesz­cze bar­dziej cię podzi­wiam. Nawet nie wiesz, jak się cie­szę, że mamy w rodzi­nie kogoś, kto ma aspi­ra­cję zostać praw­niczką.

Nie wie­dzia­łam, czy cokol­wiek z tego było prawdą, ale łatwo było poznać, że słowa uzna­nia ze strony ojca Elo­ise przy­wo­łały na jej twarz wyraz nie­uf­no­ści, któ­rego zupeł­nie nie mogłam zro­zu­mieć.

Rozdział 3

Musia­łam przy­znać, że Char­les Street zro­biła na mnie wra­że­nie.

Gil, nasz kie­rowca, był sym­pa­tycz­nym, wyso­kim i łysym męż­czy­zną koło czter­dziestki, z sze­ro­kimi ramio­nami i ogrom­nymi bicep­sami. Uzna­łam, że jest bar­dziej ochro­nia­rzem niż kie­rowcą.

Jakimś cudem udało mu się zna­leźć miej­sce do zapar­ko­wa­nia na ulicy wykła­da­nej czer­woną cegłą, wysa­dzo­nej po obu stro­nach drze­wami, ze sta­ro­świec­kimi, gazo­wymi latar­niami, skle­pami z anty­kami, restau­ra­cjami i buti­kami. Powie­trze było gęste od zapa­chu kwia­tów i mia­łam wra­że­nie, że w ogóle nie jeste­śmy już w mie­ście.

Na razie Hay­ley kupiła kilka sukie­nek. Każda z nich kosz­to­wała setki dola­rów.

Ja kupi­łam fiku­śny notat­nik.

– Musisz zacząć się roz­glą­dać – powie­działa Hay­ley. Szły­śmy powoli w stronę Gila, który stał na bacz­ność przy samo­cho­dzie.

– Niby za czym mam się roz­glą­dać? – zapy­ta­łam. – Nie mam poję­cia, jak w tej szkole się ubie­rają.

– Nie pomy­śla­łam o tym. Cho­lera. Powin­nam była zapy­tać Elo­ise. Prze­pra­szam.

– Nie sądzę, żeby pomo­gła…

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Za całym tatu­sio­wa­niem i szcze­bio­czą­cymi uśmiesz­kami kryje się dziew­czyna, która wcale nie jest zado­wo­lona, że tutaj jestem.

Cze­ka­łam, aż Hay­ley powie mi, że wymy­ślam. Jed­nak zasko­czyła mnie znowu, patrząc na mnie uważ­nie.

– Była dla cie­bie nie­grzeczna? – spy­tała.

– Nie, ale nie była też miła.

– Daj jej tro­chę czasu. – Hay­ley trą­ciła mnie ramie­niem. Uśmie­chała się zachę­ca­jąco.

– Jasne.

– Masz mi powie­dzieć, jeśli Elo­ise kie­dy­kol­wiek zachowa się nie­od­po­wied­nio. Ojciec tro­chę za bar­dzo ją roz­piesz­czał.

– Pora­dzę sobie – oznaj­mi­łam, zbyt uparta, żeby przy­jąć pomoc.

– Finn! – krzyk­nęła nagle bez sensu Hay­ley.

Wzdry­gnę­łam się.

A potem podą­ży­łam wzro­kiem za jej spoj­rze­niem i zro­zu­mia­łam, że jej okrzyk nie był przy­pad­kowy.

Poczu­łam ner­wowe ukłu­cie w żołądku.

Finn Roche­ster wyszedł wła­śnie z butiku, w któ­rym nie­dawno kupi­łam notes. Spoj­rzał na nas, a gdy mnie zauwa­żył, zmru­żył oczy.

Zanim mogłam ją zatrzy­mać, Hay­ley pospie­szyła w jego stronę.

– Hay­ley. – Finn ski­nął głową na powi­ta­nie.

Nie zda­wa­łam sobie sprawy, że Hay­ley poznała wcze­śniej chło­paka Elo­ise, ale prze­cież spę­dziła z nimi całe mie­siące, nim mnie tu przy­wio­zła. Nie tylko spo­tkała Finna, lecz także znali się na tyle dobrze, że mówili sobie po imie­niu. Nie mogłam powstrzy­mać iry­ta­cji.

– Jak się masz, Finn? – Hay­ley uśmiech­nęła się do niego, jakby był naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cym chłop­cem na świe­cie.

Zna­łam ją dość dobrze, żeby wie­dzieć, że zro­biło na niej wra­że­nie jego nazwi­sko i spo­sób, w jaki trak­to­wał wszyst­kich z wro­dzo­nym poczu­ciem wyż­szo­ści.

– Dobrze, a ty?

– Wyszły­śmy wła­śnie na zakupy. – Hay­ley pod­nio­sła torby, które trzy­mała w rękach, żeby zilu­stro­wać swoją odpo­wiedź.

– A ty nic nie kupu­jesz? – Finn spoj­rzał na mój jeden skromny paku­nek. Wyda­wał się tak znu­dzony wła­snym pyta­niem, że zasta­na­wia­łam się, po co w ogóle je zadał.

Zanim zdo­ła­łam coś powie­dzieć, Hay­ley rzu­ciła:

– Cóż, India ma pewien pro­blem. Może mógł­byś jej pomóc?

– Z miłą chę­cią.

Par­sk­nę­łam gło­śno. Finn brzmiał, jakby poma­ga­nie mi było ostat­nią rze­czą, na jaką miał ochotę.

Spoj­rzał na mnie, ale nie pozwo­li­łam dać się onie­śmie­lić jemu i jego przy­stoj­nej, męskiej twa­rzy. Mie­rzy­łam go spoj­rze­niem, aż odwró­cił się do Hay­ley.

W duchu ska­ka­łam z rado­ści, że wygra­łam to star­cie.

Hay­ley przy­glą­dała się naszemu zacho­wa­niu z zain­te­re­so­wa­niem. Uśmiech­nęła się tro­chę zło­śli­wie.

– Co noszą dziew­czyny w two­jej szkole? – zapy­tała. – India potrze­buje nowej gar­de­roby na nad­cho­dzący semestr.

– Wystar­czy, że ubra­nia będą desi­gner­skie – odpo­wie­dział Finn, nie patrząc na mnie. – Na New­bury Street jest mnó­stwo skle­pów. Poproś sprze­daw­ców o pomoc. Wyja­śnij, że ona będzie cho­dzić do Tobiasa Roche­stera. Będą wie­dzieli, co robić.

– Cudow­nie, dzię­kuję ci bar­dzo. – Hay­ley uśmiech­nęła się sze­roko, nie zauwa­ża­jąc nawet, że Finn powie­dział o mnie „ona”, zamiast użyć mojego imie­nia.

Bo co? Nie chciał ska­lać nim swo­ich ust, żeby nie zara­zić się biedą i tan­detą?

Gno­jek.

– Nie ma za co. – Kiw­nął głową. – Miłego dnia.

Patrzy­ły­śmy na jego odda­la­jącą się syl­wetkę i uzna­łam, że jest ide­alny dla Elo­ise. Miał sze­ro­kie barki i wąską talię pły­waka, dłu­gie nogi, twarz grec­kiego boga i dro­gie ubra­nia, które ide­al­nie na nim leżały. Był piękny i bogaty, zupeł­nie jak jego dziew­czyna.

I tak samo jak ona nie chciał mnie tu widzieć.

– Lubię go – stwier­dziła Hay­ley. – Jest w nim coś tajem­ni­czego.

– Ow­szem. Sno­bizm.

– Nie, nie sądzę. – Zmarsz­czyła brwi. – Myślę, że on po pro­stu jest smutny.

– Smutny? – Skrzy­wi­łam się. – Niby czemu?

– Nie wiem. Może potrze­buje przy­ja­ciółki. – Zna­cząco trą­ciła mnie łok­ciem.

– Jasne, już to widzę. – Zaśmia­łam się gło­śno.

– No co? – Hay­ley wyda­wała się spe­szona. Znowu ruszy­ły­śmy w stronę samo­chodu. – Uwa­żam, że świet­nie byście się doga­dy­wali, gdy­byś tylko wło­żyła odro­binę wysiłku. Wiesz, że to chło­piec, z jakim chęt­nie bym cię widziała, gdyby tylko Elo­ise nie dorwała go pierw­sza. Taki chło­pak potrze­buje kogoś, kto nim wstrzą­śnie. Tobie świet­nie to wycho­dzi.

Znowu mi doku­czała. Burk­nę­łam tylko i wywró­ci­łam oczami.

– Tak, świet­nie mi wycho­dzi wstrzą­sa­nie tobą, Hay­ley. Wobec innych jestem zupeł­nie łagodna.

Poza tym… Prę­dzej pie­kło zamar­z­nie, niż Finn Roche­ster zain­te­re­suje się taką dziew­czyną, jak ja.

I potrzeba by praw­dzi­wego cudu, żeby spra­wić, że taki zimny facet wyda mi się atrak­cyjny. Jego przy­stojna twarz była tu bez zna­cze­nia.

Wielka brama z kutego żelaza otwie­rała się z chod­nika na dzie­dzi­niec, przy któ­rym stało liceum Tobiasa Roche­stera. Poło­żone w impo­nu­ją­cym budynku w stylu kla­sy­cy­stycz­nym, nieco odda­lone od ulicy, wyglą­dało jak kró­lowa sze­regu domów w histo­rycz­nej, sty­lo­wej dziel­nicy Beacon Hill.

Zadar­łam głowę, pró­bu­jąc wzro­kiem objąć budowlę. Serce waliło mi jak mło­tem.

Ranek zapo­wia­dał się pięk­nie, ale póź­niej było coraz gorzej. Naj­pierw obu­dziły mnie cie­płe pro­mie­nie słońca, wpa­da­jące do mojej pięk­nej, spo­koj­nej sypialni. Byłam zdzi­wiona, że tak dobrze wypo­czę­łam. Teraz wresz­cie rozu­mia­łam, dla­czego ludzie mówili, że ich łóżka są mięk­kie jak piórka.

Wzię­łam prysz­nic w nowej wspa­nia­łej łazience i wło­ży­łam ubra­nia, które Hay­ley kazała mi wczo­raj kupić. Mia­łam na sobie dżinsy Arma­niego i koszulkę Ale­xan­dra McQu­eena. Hay­ley (albo Theo?) kupiła mi nawet biżu­te­rię, więc na rękę zało­ży­łam nowy zega­rek i bran­so­letkę, a w uszach mia­łam nie­wiel­kie dia­men­towe kol­czyki. Tego dro­giego, ale casu­alo­wego stroju dopeł­niały buty na pła­skich obca­sach Tory Burch. I cho­ciaż nie chcia­łam tego przed sobą przy­znać, bo nie podo­bało mi się, że będę się pałę­tać po mie­ście jak cho­dząca fabryka eko­no­micz­nego przy­wi­leju, wyglą­da­łam naprawdę dobrze.

Na tym jed­nak skoń­czyło się wszystko, co dobre.

Theo nie zjadł z nami śnia­da­nia, bo wyszedł do pracy wcze­snym ran­kiem. Hay­ley jesz­cze spała, a Elo­ise sie­działa przy stole obsłu­gi­wana jak jakaś młoda baro­nówna.

Uzna­łam, że lepiej będzie, jak pójdę zjeść do kuchni. Przy oka­zji mogła­bym poroz­ma­wiać z Gret­chen, naszą kucharką. Bar­dzo szybko prze­ko­na­łam się jed­nak, że Gret­chen wcale nie chciała mnie w swo­jej kuchni. Zdra­dziły ją nie­chętne spoj­rze­nia i odpę­dza­jące gesty: a kysz, a kysz!

Musia­łam wró­cić do jadalni, do mojej już pra­wie przy­rod­niej sio­stry. Przy stole pano­wała dusząca cisza.

Gil przy­szedł, żeby nam powie­dzieć, że czas wycho­dzić do szkoły, więc zła­pa­łam mój nowy tor­ni­ster (ni­gdy nie sądzi­łam, że będę nosić tor­ni­ster) i ruszy­łam za Elo­ise.

Pełna napię­cia cisza trwała mię­dzy nami przez całe trzy­dzie­ści pięć minut drogi do szkoły. Kiedy zatrzy­ma­li­śmy się na miej­scu, Gil otwo­rzył przed Elo­ise drzwi samo­chodu, a ona wysko­czyła z niego jak strzała.

Gil uśmiech­nął się do mnie ze zro­zu­mie­niem, gdy już wysia­dłam, i życzył mi miłego pierw­szego dnia.

Na razie był on jedyną osobą w całym Mas­sa­chu­setts, którą naprawdę polu­bi­łam.

Poczu­łam na sobie kilka cie­ka­wych spoj­rzeń, gdy wkra­cza­łam przez bramę w moje nowe szkolne życie. Theo wysłał Hay­ley listę zajęć kilka tygo­dni wcze­śniej, więc zdą­ży­łam ją wypeł­nić. W ciągu dwu­dzie­stu czte­rech godzin dosta­łam gotowy plan lek­cji, a Theo prze­ka­zał mi pod­ręcz­niki, żebym miała jako takie poję­cie, co było już oma­wiane na zaję­ciach. Poza tym szkoła miała plat­formę w sieci, a nauczy­ciele byli na tyle pomocni, że wrzu­cali na nią nad­cho­dzące tematy i tek­sty, które trzeba było prze­czy­tać.

Wszyst­kie for­mal­no­ści zostały zała­twione, ale musia­łam jesz­cze zgło­sić, że dotar­łam na miej­sce. Podą­ży­łam za strzał­kami do sekre­ta­riatu, roz­glą­da­jąc się po nowo­cze­snym wnę­trzu szkoły. W porów­na­niu z histo­ryczną ele­wa­cją budynku wyglą­dało zupeł­nie nie na miej­scu. Sekre­ta­riat też urzą­dzony był bar­dzo mod­nie – wszystko w poły­sku­ją­cym szkle, bia­łym, malo­wa­nym drew­nie, a do tego dro­gie kom­pu­tery.

– W czym mogę pomóc? – zapy­tała mnie kobieta w śred­nim wieku z krót­kimi blond wło­sami, gdy weszłam do środka.

Uśmiech­nę­łam się do niej. Nie chcia­łam wyglą­dać na tak zde­ner­wo­waną, jak się czu­łam.

– Mam na imię India Maxwell – powie­dzia­łam. – Jestem tu nowa.

– Ach, India Maxwell, oczy­wi­ście. – Wyszła zza biurka, żeby podać mi rękę. Kiedy ją uści­snę­łam, przed­sta­wiła się. – Nazy­wam się Lle­wel­lyn. Jestem kie­row­niczką admi­ni­stra­cji w Tobia­sie Roche­ste­rze.

– Miło mi panią poznać.

– I wza­jem­nie. Cze­ka­li­śmy na cie­bie. – Wró­ciła do biurka i pogrze­bała chwilę w papie­rach, aż w końcu wycią­gnęła wielką kopertę. – To dla cie­bie. W środku są ważne infor­ma­cje doty­czące szkoły, włącz­nie z ulot­kami o wszyst­kich zaję­ciach poza­lek­cyj­nych, jakie tu ofe­ru­jemy.

– Dzię­kuję bar­dzo – odpo­wie­dzia­łam cicho. Tego wszyst­kiego było za dużo.

– Dyrek­tor Van­der­bilt chciał ci się przed­sta­wić.

Dyrek­tor Van­der­bilt oka­zał się męż­czy­zną star­szym od Theo o jakieś pięć lat. Spo­dzie­wa­łam się kogoś nadę­tego, pre­ten­sjo­nal­nego i patrzą­cego na mnie total­nie z góry, ale dyrek­tor Van­der­bilt – wysoki, chudy męż­czy­zna z parą oku­la­rów bez opra­wek na wiel­kim rzym­skim nosie – był bar­dzo ser­deczny.

Oka­zał się naj­ser­decz­niej­szą osobą, jaką mia­łam spo­tkać tego dnia.

Na pierw­szej lek­cji była mikro­eko­no­mia i ku mojemu prze­ra­że­niu Elo­ise, Finn i reszta ich paczki także cho­dzili na te zaję­cia. Nie spo­dzie­wa­łam się spo­tkać ich wszyst­kich naraz, więc kiedy nauczy­ciel przed­sta­wił mnie gru­pie, musia­łam szybko się opa­no­wać, żeby nie poka­zać po sobie ner­wów.

Elo­ise uda­wała, że mnie nie widzi. Zaję­łam miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie sali. Mój wzrok podą­żył w stronę Finna, ale on inten­syw­nie obser­wo­wał nauczy­ciela, jakby pró­bo­wał uni­kać mojego spoj­rze­nia. Prze­sta­łam szybko o tym myśleć – wie­dzia­łam, że Finn uwa­żał się za lep­szego ode mnie. Pew­nie nawet nie reje­stro­wał mojej obec­no­ści.

Nie żeby mnie to obcho­dziło.

Facet od mikro­eko­no­mii był cał­kiem fajny i zdo­ła­łam prze­trwać jego zaję­cia bez poczu­cia, że kom­plet­nie nie ogar­niam, co się dzieje. Uzna­łam to za jaśniej­szą stronę tego dnia.

Na następ­nej lek­cji, którą dzie­li­łam z Char­lotte, było pisa­nie kre­atywne. Kiedy weszłam do sali, aż roz­bły­sły jej oczy i wyda­wało mi się, że dostrze­głam na jej twa­rzy początki uśmie­chu, ale nagle coś sobie przy­po­mniała i zwie­siła ramiona. Wyglą­dała, jakby chciała być nie­wi­dzialna.

Uzna­łam, że zigno­ruję jej dziwne zacho­wa­nie, i poma­cha­łam jej ręką, kiedy nauczy­cielka pode­szła, żeby się przed­sta­wić. Zauwa­żyła mój gest i kazała mi usiąść z Char­lotte.

– Hej – powi­ta­łam Char­lotte, zaj­mu­jąc miej­sce.

– Hej. – Jej uśmiech przy­po­mi­nał bar­dziej gry­mas.

– Nie martw się, nie będę od cie­bie ścią­gać – powie­dzia­łam. Odpo­wie­działa mi nie­śmia­łym uśmie­chem. Zachę­cona pozy­tywną reak­cją, spoj­rza­łam na jej fio­le­tową sukienkę. – Fan­ta­stycz­nie ci w tym kolo­rze.

Zszo­ko­wana Char­lotte spoj­rzała w dół i musnęła opusz­kami pal­ców mate­riał.

– Naprawdę? Bryce powie­działa, że ten kolor mnie przy­tła­cza i wyglą­dam w nim okrop­nie.

Oczy­wi­ście, że tak powie­działa. Od razu wydała mi się nie­złą jędzą.

– No to nie miała racji. Wyglą­dasz uro­czo.

– Dzię­kuję. – Char­lotte uśmiech­nęła się nie­śmiało, ale po chwili jej twarz przy­brała podejrz­liwy wyraz. Ze zde­ter­mi­no­waną miną zwró­ciła się z powro­tem w stronę nauczy­cielki.

Jej gesty wska­zy­wały, że nie powin­nam teraz z nią roz­ma­wiać, ale poczu­łam nadzieję. Zado­wo­lona, ja też odwró­ci­łam się przo­dem do kate­dry i zaczę­łam uważ­nie słu­chać, co mówi nauczy­cielka.

Po dwóch lek­cjach mia­łam wię­cej prac domo­wych niż kie­dy­kol­wiek w liceum Fair Oaks. Posta­no­wi­łam na razie nie wpa­dać w panikę, zwłasz­cza że nie mia­łam tu żad­nych przy­ja­ciół ani zajęć poza­lek­cyj­nych, które by mnie odcią­gały od nauki. Wie­dzia­łam jed­nak, że jak tylko sytu­acja ule­gnie zmia­nie, będę musiała zna­leźć spo­sób, żeby radzić sobie z tym wszyst­kim.

Po dro­dze na następne zaję­cia zauwa­ży­łam, że ucznio­wie z mojej nowej szkoły rzu­cają mi poje­dyn­cze spoj­rze­nia, a nie­któ­rzy nawet bez­wstyd­nie się gapią. Patrzyli na mnie z cie­ka­wo­ścią albo pogardą. Po chwili poczu­łam ostrze­gaw­czy dreszcz na karku. Skrę­ci­łam na rogu kory­ta­rza w poszu­ki­wa­niu sali do histo­rii współ­cze­snej i ujrza­łam moją pra­wie sio­strę i jej świtę. Dziew­czyny kro­czyły jak w rekla­mie reality show o pięk­nych i boga­tych lice­ali­stach, ich dłu­gie włosy falo­wały niczym jedwab na wie­trze, a spod mar­ko­wych sukie­nek wychy­lały się dłu­gie, szczu­płe nogi, obute w san­dałki Jimmy’ego Choo.

Elo­ise zauwa­żyła mnie, ale udała, że nie widzi, i poszła dalej bez słowa.

Poczer­wie­nia­łam z zaże­no­wa­nia. Patrzy­łam, jak znika za rogiem ze swo­imi przy­ja­ciół­kami, a potem się odwró­ci­łam. Dotarło do mnie, że pogar­dliwe uśmieszki pozo­sta­łych uczniów nie były tylko wytwo­rem mojej spa­ni­ko­wa­nej wyobraźni.

Poczu­łam skurcz w żołądku. Pró­bo­wa­łam zro­zu­mieć, co tu się wła­ści­wie dzieje.

Posta­no­wi­łam uda­wać, że nic mnie to nie obcho­dzi. Wypro­sto­wa­łam się i ruszy­łam w poszu­ki­wa­niu sali do histo­rii. Na szczę­ście szybko zdo­ła­łam usta­lić jej poło­że­nie i nie musia­łam nikogo pro­sić o pomoc. Roz­mowa z kim­kol­wiek stam­tąd była naprawdę ostat­nią rze­czą, na jaką mia­łam wtedy ochotę. Weszłam do środka, cały czas prze­kli­na­jąc Hay­ley za to, że zacią­gnęła mnie do Mas­sa­chu­setts. Nie obcho­dził mnie nikt oprócz nauczy­ciela sto­ją­cego przy tablicy.

Zauwa­żył mnie i się odwró­cił. Był naj­młod­szym ze spo­tka­nych przeze mnie dotych­czas peda­go­gów, ledwo po dwu­dzie­stce, i wyglą­dał cał­kiem uro­czo w taki inte­lek­tu­alny, ner­dow­ski spo­sób.

– Cześć. – Uśmiech­nął się.

– Nazy­wam się India Maxwell. Jestem nowa – przed­sta­wi­łam się.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki