The Impossible Vastness of Us - Samantha Young - ebook

The Impossible Vastness of Us ebook

Samantha Young

0,0

Opis

„WIEM, JAK O SIEBIE DBAĆ. ZAWSZE MOGŁAM LICZYĆ TYLKO NA SIEBIE”.

India Maxwell nie tylko przeprowadziła się na drugi koniec kraju, ale także - spadła na samo dno hierarchii towarzyskiej. Całe lata zajęło jej zdobycie popularności, dzięki której mogła ukrywać swoje rodzinne kłopoty. Teraz jednak zamieszkała w jednej z najbogatszych dzielnic Bostonu ze swoją matką, jej narzeczonym i jego córką, Eloise.

I właśnie z powodu paczki przyjaciół swojej przyszłej siostry przyrodniej - ze szczególnym uwzględnieniem jej przystojnego, aroganckiego chłopaka, Finna - India znowu czuje się tak, jak nie chciała już nigdy więcej - jak śmieć.

India nie jest jednak jedyną osobą, która obawia się o swoje sekrety z przeszłości. Eloise i Finn, najpopularniejsza para w szkole, wcale nie są osobami, za jakie uchodzą.

Życie wszystkich naokoło jest znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Gdy India powoli zbliża się do Finna i zaprzyjaźnia z Eloise, zagrażając w ten sposób pozorom, które pozwalają im funkcjonować, nienaruszone pozostają tylko prawdy brutalne i piękne, wystarczająco wielkie, aby zmienić ich na zawsze.

PORUSZAJĄCA HISTORIA O PRZYJAŹNI, TOŻSAMOŚCI I AKCEPTACJI, KTÓRA ZŁAMIE WASZE SERCE I POSKŁADA JE NA NOWO.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

– A to co ma zna­czyć?

Jay i ja prze­rwa­li­śmy poca­łu­nek. W drzwiach stała Hay­ley. Wyglą­dała młodo i ele­gancko w czarno-zło­tym mun­du­rze ste­war­desy, ale patrzyła na nas z iry­ta­cją.

Ciem­no­brą­zowe włosy zwią­zała w cia­sny kok, który pod­kre­ślał jej wyso­kie kości policz­kowe i duże czarne oczy. Hay­ley była śliczna. Czę­sto mówiono mi, że jestem do niej podobna, z wyjąt­kiem oczu. Oczy mia­łam takie jak on. Wszy­scy powta­rzali, że są nie­sa­mo­wite, ale ja odda­ła­bym wszystko, żeby tylko były podobne do oczu Hay­ley.

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie one były jed­nym z roz­strzy­ga­ją­cych argu­men­tów skła­nia­ją­cych Jaya Jamesa do nie­usta­wa­nia w wysił­kach, żeby mnie prze­le­cieć. Nie żebym była cyniczna albo co.

Jay był rok star­szy ode mnie, dość inte­li­gentny. Aurę złego chłopca miał i tam? Natu­ral­nie. Wszyst­kie laski w szkole za nim sza­lały, ale z tajem­ni­czych powo­dów on wolał mnie. Od jakichś dzie­się­ciu minut cało­wa­li­śmy się, sie­dząc na mojej kana­pie. Miał fajne usta i naprawdę liczy­łam na to, że kiedy mnie poca­łuje, poczuję coś wię­cej niż dotyk mokrych warg i języka na moich war­gach i języku.

Romanse, które Hay­ley cho­mi­ko­wała w sza­fie, suge­ro­wały, że powin­nam doświad­czać przy­jem­nego mro­wie­nia i gorąca.

Szcze­gól­nie poca­łunki podobno miały być pod­nie­ca­jące.

Mia­łam na ten temat zupeł­nie inne zda­nie – cało­wa­nie się z kimś mogło być co naj­wy­żej przy­jemne. Jak zawsze z nudów zaczę­łam myśleć o czymś innym: tym razem o Hay­ley i jej knu­ciu. Wie­dzia­łam, że coś się szy­kuje. Hay­ley pra­co­wała jako ste­war­desa, więc czę­sto prze­by­wała poza domem, ale ostat­nio jej nie­obec­no­ści się prze­dłu­żały. A i jej zacho­wa­nie nie było nor­malne: cho­wała przede mną tele­fon, kiedy wibro­wał od powia­do­mień, a potem roz­ma­wiała z kimś szep­tem w swo­jej sypialni. Coś się szy­ko­wało. Mia­łam tylko nadzieję, że nie cho­dziło o żad­nego męż­czy­znę.

No i o wilku mowa.

– To Jay – powie­dzia­łam, spla­ta­jąc ręce na piersi w odpo­wie­dzi na jej surowy wyraz twa­rzy.

Nie­na­wi­dzi­łam, kiedy zacho­wy­wała się, jakby jej zale­żało.

– Nie inte­re­suje mnie, kim on jest. – Hay­ley pró­bo­wała zmro­zić go wzro­kiem. – Może już iść.

Jay spoj­rzał na nią bun­tow­ni­czo tak jak ja i nagle bar­dziej go polu­bi­łam. Odwró­cił się w moją stronę i poca­ło­wał mnie powoli w kącik ust.

– Do zoba­cze­nia w szkole, mała – rzu­cił i zaśmiał się, widząc moją kpiar­ską minę.

Zacze­ka­łam, aż przej­dzie obok Hay­ley bez słowa i zamknie za sobą drzwi.

– Super. Dzięki – ode­zwa­łam się.

– Nie mów do mnie tym tonem! – Oczy Hay­ley zwę­ziły się w czarne szparki. – Jestem zmę­czona, mia­łam długi dzień. Wra­cam do domu i co? Znaj­duję moją córkę w obję­ciach jakie­goś napa­lo­nego byczka. A może powin­nam być zado­wo­lona, że uma­wiasz się ze smar­ka­czem, który wygląda, jakby nie­raz odwie­dzał lokalne wię­zie­nie?

– Nie cho­dzimy ze sobą, tylko się razem dobrze bawimy.

– No, to dopiero pocie­sze­nie! – Mach­nęła rękami ze zde­ner­wo­wa­nia.

– Hay­ley.

– Nie mów tak do mnie. Mam prawo być nie­za­do­wo­lona z two­jego zacho­wa­nia. – Wzdry­gnęła się, jak zawsze, kiedy mówi­łam do niej po imie­niu (co zna­czy, że wzdry­gała się czę­sto).

– Ale nie masz po co być. Nie trak­tuję Jaya poważ­nie. I nie zamie­rzam zacho­dzić w ciążę. Powiedz lepiej, czemu wró­ci­łaś wcze­śniej do domu?

– Prze­nie­śli mnie na krót­szy lot. – Rzu­ciła torebkę na kanapę i ode­szła w głąb pokoju. – O Jayu poroz­ma­wiamy póź­niej, naj­pierw muszę ci coś powie­dzieć.

– Co takiego? – Znie­ru­cho­mia­łam.

Hay­ley obser­wo­wała mnie badaw­czo przez kilka sekund, aż wresz­cie usia­dła obok.

– Pozna­łam kogoś.

Natych­miast ogar­nął mnie para­li­żu­jący strach.

Hay­ley cze­kała na moją reak­cję, ale kiedy nie zauwa­żyła żad­nej, uśmiech­nęła się uspo­ka­ja­jąco.

– Jest wspa­niały. Nazywa się Theo i ma córkę w twoim wieku. Mieszka w Bosto­nie. Spo­tka­li­śmy się pod­czas jed­nego z moich lotów.

– Jak dłuto to już trwa? – Coś mnie ści­snęło w dołku.

– Kilka mie­sięcy.

– Wie­dzia­łam, że coś jest nie tak – mruk­nę­łam.

– Prze­pra­szam, że nic ci wcze­śniej nie powie­dzia­łam. Ale chcia­łam się naj­pierw upew­nić, że to poważny zwią­zek…

– A jest?

– Jak naj­bar­dziej. Kochamy się.

– Na odle­głość?

– Zostaję u niego za każ­dym razem, gdy jestem w Bosto­nie. Spę­dzamy ze sobą tyle czasu, ile się tylko da.

– I sądzisz, że on cię nie zdra­dza, kiedy wra­casz? – Prych­nę­łam.

– Prze­stań. – Prze­cięła ręką powie­trze. – To ty masz pro­blemy z zaufa­niem ludziom, nie ja.

Zago­to­wało się we mnie ze zło­ści. Hay­ley musi być wyjąt­kowo naiwna, jeśli wie­rzy, że ten koleś nie jest kom­plet­nym prze­gry­wem. To nie była jej pierw­sza zła decy­zja. Mia­łam prawo do stra­chu, który przy­pra­wiał mnie o mdło­ści.

– Chcia­łam cię tylko uprze­dzić, że tym razem to coś poważ­nego.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Że jeśli wszystko ułoży się tak, jak się spo­dzie­wam, będzie nas obie cze­kać wielka zmiana.

No nie.

Patrzy­łam na nią prze­ra­żona.

Hay­ley wes­tchnęła ciężko na widok wyrazu mojej twa­rzy. Nawet nie pró­bo­wa­łam go ukry­wać.

– Zro­bię her­batę – powie­działa. – Jestem zmę­czona, więc o Jayu poroz­ma­wiamy innym razem. – Odwró­ciła się, ale po chwili sta­nęła bez ruchu i spoj­rzała na mnie ze smut­kiem. – Ale dzięki, że tak bar­dzo cie­szysz się moim szczę­ściem.

Nie zamie­rza­łam zni­żać się do jej poziomu i nic nie odpo­wie­dzia­łam.

Do tej pory Hay­ley miała gdzieś moje szczę­ście. Teraz tylko odpła­ca­łam jej pięk­nym za nadobne.

– Zaraz, czyli co to zna­czy? – Anna wpa­try­wała się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami. – Serio, wypro­wa­dzasz się do Bostonu?

Czwar­tek. Całe wieki po wyzna­niu Hay­ley, które mogło ozna­czać dla nas „wielką zmianę”. Główna mąci­cielka wyle­ciała we wto­rek do Bostonu i prak­tycz­nie się nie odzy­wała. Jej mil­cze­nie spra­wiło, że opo­wie­dzia­łam Annie, co zaszło.

Opar­łam się ple­cami o szkolną szafkę, ze zło­ścią wpa­tru­jąc w ścianę naprze­ciwko. Moja szafka stała, o zgrozo, tuż obok męskiej szatni, w związku z tym codzien­nie musia­łam zno­sić roz­koszne zapa­chy wody koloń­skiej „Po wuefie”.

– Nie wiem – odpo­wie­dzia­łam.

– Ale o to wła­śnie cho­dziło Hay­ley, prawda?

– Pew­nie tak.

– No to czemu się bar­dziej nie przej­mu­jesz?! – Anna sta­nęła przede mną, z rękami na bio­drach i gniew­nym spoj­rze­niem. – Spójrz na mnie! Ja się przej­muję! – Zaczęła machać rękami. – Ty też powin­naś!

– Czym się przej­mu­jesz? – zapy­tała Sio­bhan. Ona, Kier­sten i Tess sta­nęły obok mojej szafki. – Może tym, że Leanne Ingles wygląda dzi­siaj jak cho­dząca reklama second handu?! – zawo­łała dość gło­śno, żeby przecho­dząca obok Leanne Ingles ją usły­szała. Widzia­łam, jak Leanne mocno się zaczer­wie­niła, i ogar­nęła mnie złość.

– Nie bądź taką jędzą – syk­nę­łam do Sio­bhan.

– Ale ja tylko mówię, że brzydka sukienka, nie­zno­śna męka!

– Byłaś dla niej obrzy­dliwa, i to nie pierw­szy raz. – Gdyby to od niej zale­żało, Sio­bhan zapro­wa­dzi­łaby w całej szkole rządy ter­roru i pod­ło­ści.

– Nie­ważne. – Wes­tchnęła. – Powiedz lepiej, czym się przej­mu­jesz, Anno? I czemu aku­rat przed szafką Indii? Cały ten obszar powi­nien zostać pod­dany kwa­ran­tan­nie. – Sio­bhan spoj­rzała w kie­runku drzwi do męskiej szatni i się skrzy­wiła.

– Idę na obiad – oznaj­mi­łam i zamknę­łam szafkę. Ode­szłam, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Wie­dzia­łam, że pójdą za mną.

Usły­sza­łam kroki dziew­czyn i nagle Anna zna­la­zła się po mojej pra­wej, Sio­bhan po lewej stro­nie, a Kier­sten i Tess za nami.

– No więc? – Sio­bhan trą­ciła mnie łok­ciem. – Dowiem się wresz­cie, co tak poru­szyło Annę?

– India chyba prze­pro­wa­dzi się do Bostonu przez swoją matkę!

Dziew­czyny spoj­rzały na mnie w szoku po tym okrzyku Anny, ale zigno­ro­wa­łam je tak samo, jak igno­ro­wa­łam coraz bar­dziej dające się we znaki nerwy.

– Boston? – wydu­siła Sio­bhan. – Fuj, tylko nie to.

Sio­bhan była dziew­czyną z Kali­for­nii. W jej świe­cie ist­niał tylko ten jeden cie­pły i sło­neczny region, a reszta leżała gdzieś daleko, za kołem pod­bie­gu­no­wym. Jej nie­smak pra­wie wywo­łał na moich ustach uśmiech.

– Na sto pro­cent stra­cisz opa­le­ni­znę – dodała ze współ­czu­ciem Tess.

– I to jest teraz mój naj­więk­szy pro­blem? – Spoj­rza­łam na nią przez ramię.

– Nie, twój naj­więk­szy pro­blem to Jay – uznała Kier­sten. – Nie możesz go zosta­wić. Jest w tobie total­nie zako­chany.

Chcia­łam wywró­cić oczami. Kier­sten musiała spla­tać sobie tę baj­kową nar­ra­cję przez ostat­nie kilka tygo­dni.

– Nie, nie jest. – Potrzą­snę­łam głową i spoj­rza­łam przed sie­bie. – I mój główny pro­blem leży zupeł­nie gdzie indziej.

– Tak. Prze­cież cho­dzi o to, że India zostawi mnie samą! – żach­nęła się Anna.

Żadna z nich nie miała racji. Naj­bar­dziej drę­czyła mnie myśl o tym tajem­ni­czym kole­siu z Bostonu, do któ­rego domu mia­ły­śmy się wpro­wa­dzić. Ale Anna też nie była dla mnie bez zna­cze­nia. Była jedną z garstki osób w moim życiu, o które naprawdę dba­łam. Nie powie­dzia­łam jej prawdy o mojej prze­szło­ści, ukry­wa­łam przed nią mnó­stwo tajem­nic i rzadko zdra­dza­łam jej, co naprawdę myślę, ale i tak otwo­rzy­łam się przed nią bar­dziej niż przed kim­kol­wiek innym. Nie miała z tym pro­blemu. Nasza przy­jaźń opie­rała się na jej zaufa­niu, nie moim. Anna wie­działa, że może wyznać mi wszystko i nie oba­wiać się, że zaraz roz­po­wiem to po całej szkole. Byłam przy niej, kiedy jej rodzice roz­sta­wali się w naprawdę obrzy­dliwy spo­sób i kiedy prze­ży­wała tego skutki: stra­ciła dzie­wic­two w wieku czter­na­stu lat, o wiele za wcze­śnie. Ledwo sobie radziła, a ja trwa­łam przy niej. Nie osą­dza­łam, tylko czu­wa­łam.

To wiele dla niej zna­czyło.

Mój wyjazd na pewno by ją zasmu­cił, a ja z kolei mar­twi­ła­bym się, jak sobie pora­dzi beze mnie.

– Ni­gdzie się nie wybie­ram – powie­dzia­łam do Anny, cho­ciaż wcale nie czu­łam się tak pew­nie.

– Hej, India! – Kilku trze­cio­kla­si­stów rzu­ciło mi na powi­ta­nie, wcho­dząc do sto­łówki.

Uśmiech­nę­łam się w odpo­wie­dzi i podą­ży­łam za nimi.

– Pamię­taj­cie, że po obie­dzie mamy pierw­sze spo­tka­nie komi­tetu tańca – przy­po­mnia­łam dziew­czy­nom. – Musimy zacząć pla­no­wać zimowy bal.

– W ogóle nie rozu­miem, po co orga­ni­zo­wać gło­so­wa­nie na Kró­lową Zimy w tym roku. I tak wszy­scy wie­dzą, że to ty wygrasz – zauwa­żyła Kier­sten, a w jej gło­sie dało się wyczuć zazdrość.

Wzru­szy­łam ramio­nami, ale nie zapro­te­sto­wa­łam. Fak­tycz­nie, bar­dzo moż­liwe, że zosta­ła­bym Kró­lową Zimy.

Mogłam pochwa­lić się jedną umie­jęt­no­ścią, którą opa­no­wa­łam lepiej od wszyst­kich szkol­nych przed­mio­tów: byciem lubianą. Nie mia­łam pie­nię­dzy, nie byłam zaro­zu­miała, nie osą­dza­łam ludzi i dobrze ukry­wa­łam, że czu­łam się inna niż wszy­scy. Podej­mo­wa­łam wysi­łek, żeby przy­jaź­nić się z oso­bami ze wszyst­kich szkol­nych klik. Two­rzy­łam zespół gazetki szkol­nej. Byłam człon­ki­nią zespołu debat i dru­żyny piłki noż­nej dla dziew­czyn, a wresz­cie udzie­la­łam się jako mene­dżerka kółka teatral­nego.

Ale przede wszyst­kim byłam bar­dzo, bar­dzo zajęta.

Naj­zu­peł­niej mi to odpo­wia­dało, a nawet wła­śnie tego potrze­bo­wa­łam. Popu­lar­ność nie ozna­czała dla mnie sku­pia­nia na sobie uwagi. Liczyła się kon­trola. Nikt nie mógł mnie zra­nić i nie­ła­two było mnie poko­nać w grze, w któ­rej od początku mia­łam wszyst­kie mocne karty. Byłam naj­po­pu­lar­niej­szą dziew­czyną z trze­cich klas. Gdyby tylko Hay­ley nie zruj­no­wała wszyst­kiego swoim pla­nem prze­pro­wadzki na Wschod­nie Wybrzeże, w przy­szłym roku mogła­bym rzą­dzić całą szkołą.

Po odsta­niu w kolejce po jedze­nie wyglą­da­jące jak kocie rzygi usia­dły­śmy przy naszym stole.

– Ktoś może mi wyja­śnić, o co cho­dzi z tym Bosto­nem? – zapy­tała z bły­skiem w oku Sio­bhan.

Sio­bhan była piękna i bogata, a do tego grała rolę kapi­tanki żeń­skiego zespołu piłki noż­nej. Uwa­żała, że przy­własz­czy­łam sobie jej miej­sce w hie­rar­chii. Na pewno spra­wiała jej nie­małą przy­jem­ność myśl, że mia­łam się wypro­wa­dzić.

– Hay­ley kogoś tam poznała. Oba­wiam się, że to może być coś poważ­nego.

– Ale lipa. Przy­kro mi – ode­zwała się Tess.

– Nie przej­muj się, to Hay­ley! Pew­nie roz­sta­nie się z tą swoją wielką miło­ścią w ciągu tygo­dnia.

– Jeśli prze­pro­wa­dzisz się do Bostonu, jadę z tobą. Mówię poważ­nie – przy­rze­kła Anna, ponuro obser­wu­jąc swoją kanapkę.

– Jedz. – Trą­ci­łam ją łok­ciem.

– Ty i to twoje jedze­nie. – Anna wes­tchnęła, ale pod­nio­sła kanapkę z tale­rza.

Zaczę­łam żuć swoją. Rozej­rza­łam się po sto­łówce, uważ­nie bada­jąc sytu­ację. Mia­łam nadzieję, że w przy­szłym roku będę sie­dzieć tu, gdzie teraz.

W fotelu kie­rowcy, a nie pasa­żera.

I zupeł­nie jakby Hay­ley słu­chała moich wes­tchnień, poczu­łam w kie­szeni wibra­cję tele­fonu. Na ekra­nie cze­kał na mnie ese­mes od niej:

„Bądź w domu po szkole. Musimy poroz­ma­wiać. Całuję”.

Kanapka prze­stała mi sma­ko­wać, ale jadłam dalej. Żułam nieco wol­niej, czu­jąc, jak coś ści­ska mnie w gar­dle.

– Wszystko w porządku, India?

– Chyba prze­pro­wa­dzamy się do Bostonu. – Prze­łknę­łam z tru­dem i pod­su­nę­łam Annie tele­fon.

Zbla­dła i spoj­rzała na wia­do­mość.

– O cho­lera.

Wyj­rza­łam na par­king liceum Fair Oaks bar­dziej świa­doma szyb­kiego bicia serca niż pod­czas tre­ningu dru­żyny fut­bo­lo­wej. Nasze ćwi­cze­nia tro­chę się prze­cią­gnęły i Hay­ley już pew­nie robiła się ner­wowa.

Czu­łam mdło­ści, ale musia­łam w końcu to zała­twić, więc wycią­gnę­łam komórkę i zadzwo­ni­łam do niej.

– Gdzie jesteś? – zapy­tała, zamiast się przy­wi­tać.

– Tre­ning trwał dłu­żej niż zwy­kle, a Sio­bhan musiała jechać do den­ty­sty, więc nie mogła mnie pod­wieźć.

– Cho­lera, zapo­mnia­łam o tre­ningu. Już tam jadę.

Usia­dłam na kra­węż­niku i zaczę­łam prze­glą­dać tele­fon, spraw­dza­jąc media spo­łecz­no­ściowe i odpo­wia­da­jąc na noty­fi­ka­cje. Anna wysłała mi wia­do­mość na Snap­cha­cie. Na obrazku był lód na patyku z logo Boston Red Sox doda­nym w Pho­to­sho­pie. Na górze Anna zosta­wiła dopi­sek:

„Powiedz Hay­ley, żeby się nim wypchała! NIE JEDZIESZ DO ŻAD­NEGO BOSTONU! Xoxo”.

Uśmiech­nę­łam się z deter­mi­na­cją i cze­ka­łam.

Kiedy Hay­ley dotarła na miej­sce, wsia­dłam do samo­chodu bez słowa i całą drogę do naszego miesz­ka­nia poko­na­ły­śmy w ciszy.

– Myśla­łam, że może zamó­wimy dzi­siaj coś na wynos – ode­zwała się wresz­cie Hay­ley.

Nie było nas stać, żeby czę­sto zama­wiać jedze­nie do domu. Ta przy­jem­ność była zare­zer­wo­wana na uro­dziny albo ostatni dzień waka­cji. Cza­sem nawet na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Coś wisiało w powie­trzu.

– Nie powin­naś teraz gdzieś lecieć? – zapy­ta­łam.

Wzru­szyła ramio­nami. Idąc do kuchni, uni­kała mojego spoj­rze­nia.

Ruszy­łam za nią. Patrzy­łam, jak wyj­muje menu z szafki.

– Na co masz ochotę? Chiń­skie, indyj­skie, taj­skie, a może libań­skie?

– Mam ochotę, żeby ta roz­mowa już dobie­gła końca.

Hay­ley spoj­rzała na mnie, zauwa­żyw­szy wresz­cie moje sta­lowe spoj­rze­nie i nerwy.

– To naprawdę dobra wia­do­mość, India. Wierz mi – wes­tchnęła.

– Po pro­stu powiedz wresz­cie, o co ci cho­dzi.

– Theo mi się oświad­czył. Przy­ję­łam go. Nie chcemy cze­kać. Zamie­rzamy wziąć ślub w grud­niu.

– Ale ja go nawet nie znam! – Roz­dzia­wi­łam usta ze zdzi­wie­nia.

Hay­ley potarła czu­bek nosa.

– Gdy­byś była młod­sza, to fak­tycz­nie byłby pro­blem. Ale jesteś w trze­ciej kla­sie liceum. Masz szes­na­ście lat. Zaraz będziesz szła do col­lege’u. – Pode­szła bli­żej i zła­pała mnie za rękę. Pozwo­li­łam jej ją ści­snąć. – Kocha­nie, będziesz mogła teraz wybrać taką uczel­nię, jaką tylko chcesz.

– Jak to?

– Theo… Cóż, Theo jest bogaty. I dał mi do zro­zu­mie­nia, że pra­gnie dla mnie wszyst­kiego, co naj­lep­sze. A to ozna­cza wszystko, co naj­lep­sze dla cie­bie.

– Chcesz kupić moją zgodę na tę kom­pletną farsę? Wiesz, że to nie jest nor­malne, prawda?

– Daruj sobie tę całą dramę. – Hay­ley puściła moją rękę. – Chcę tylko, żebyś wie­działa, że ow­szem, będzie ci trudno zosta­wić szkołę i przy­ja­ciół tutaj i wypro­wa­dzić się do Mas­sa­chu­setts, ale nie będziemy mieć już pro­ble­mów finan­so­wych. Ni­gdy. – Hay­ley puściła moją rękę.

– Rany, ile ten koleś ma kasy?

– Jest bar­dzo sza­no­wa­nym praw­ni­kiem z boga­tej rodziny. Praw­dziwa bostoń­ska elita – powie­działa Hay­ley z roz­ma­rzo­nym uśmie­chem, jak gdyby odga­du­jąc moje pyta­nie.

– I ktoś taki chce wziąć z tobą ślub?

– Pięk­nie – wark­nęła. – Po pro­stu pięk­nie.

– Nie chcia­łam cię obra­zić. – Wzru­szy­łam ramio­nami. – Po pro­stu mia­łam wra­że­nie, że tacy ludzie trzy­mają się swo­jego śro­do­wi­ska.

– Zazwy­czaj tak jest. Ale Theo nie dba o takie rze­czy. On chce poślu­bić kobietę, którą kocha. – Hay­ley odrzu­ciła włosy do tyłu razem z moimi wąt­pli­wo­ściami. – Wcze­śniej oże­nił się z bogaczką i miał z nią córkę, Elo­ise, ale ona parę lat temu umarła na raka. Dopóki mnie nie poznał, dopóty nie był na poważ­nie zain­te­re­so­wany żadną inną kobietą.

– O mój Boże. – Potrzą­snę­łam z obrzy­dze­niem głową. – Wydaje ci się, że on jest jakimś księ­ciem z bajki.

– Nie mów tak do mnie.

– Chcesz mnie zacią­gnąć na drugi koniec kraju, żeby zamiesz­kać z kole­siem, któ­rego w ogóle nie znam! – Sły­sza­łam histe­rię we wła­snym gło­sie, ale nie umia­łam jej powstrzy­mać. – A ostatni facet, z któ­rym musia­łam żyć pod jed­nym dachem?! Już o nim zapo­mnia­łaś?!

Na twa­rzy Hay­ley poja­wił się wyraz zro­zu­mie­nia. Byłam zszo­ko­wana, że w ogóle musia­łam o tym mówić na głos. Dobra matka od razu wie­dzia­łaby, dla­czego tak bar­dzo nie podoba mi się cały pomysł.

– Och, kocha­nie. – Chciała do mnie podejść, ale kiedy się wzdry­gnę­łam, sta­nęła bez ruchu. – Theo nie jest taki jak on. Ani tro­chę. A ja nie jestem już głu­pią smar­kulą. Ni­gdy wię­cej nie popeł­nię takiego błędu.

Wbi­łam wzrok w pod­łogę, pró­bu­jąc opa­no­wać roz­sza­lałe bicie serca. Ledwo usły­sza­łam jej słowa prze­dzie­ra­jące się przez szum krwi w uszach.

Wzdry­gnę­łam się na dotyk Hay­ley i pod­nio­słam wzrok. Zigno­ro­wała moje nie­chętne gesty i prze­szła na drugą stronę pokoju, żeby zła­pać mnie za ramiona. Pochy­liła głowę i spoj­rzała mi w oczy.

– Nikt cię nie skrzyw­dzi – wyszep­tała z deter­mi­na­cją. – Obie­cuję.

Kłam­czu­cha.

Kłam­czu­cha!

KŁAM­CZU­CHA!

Ten okrzyk wybrzmie­wał wewnątrz mnie, ale zdo­ła­łam zdu­sić go w ustach.

To się działo naprawdę.

Hay­ley znowu odbie­rała mi kon­trolę nad moim życiem.

Pochy­li­łam się pod cię­ża­rem jej dotyku i spu­ści­łam wzrok, żeby nie patrzeć na obiet­nice w jej oczach. Poca­ło­wała mnie w czoło i ści­snęła moje ramię.

– Dla­czego musimy się prze­pro­wa­dzać? Skoro on ma tyle pie­nię­dzy, mógłby przy­je­chać tutaj – zauwa­ży­łam.

– Bo nie może tak po pro­stu zmie­nić pracy. Jest wła­ści­cie­lem kan­ce­la­rii. Poza tym Elo­ise uczęsz­cza do bar­dzo dobrej szkoły w Bosto­nie. Naj­wy­god­niej będzie, jeśli to my tam poje­dziemy.

– Semestr zaczął się dwa tygo­dnie temu. Co z moimi lek­cjami?

– W two­jej nowej szkole zaję­cia zaczy­nają się dopiero w przy­szłym tygo­dniu. Dotrzesz tam pod koniec wrze­śnia, więc będziesz miała do nad­ro­bie­nia tylko kil­ka­na­ście dni, a nie cały mie­siąc. Kocha­nie, to naj­lep­sza rzecz, jaka nas kie­dy­kol­wiek spo­tkała. I nie zapo­mi­naj, że Theo jest praw­ni­kiem. Wiem prze­cież, że chcesz pra­co­wać w biu­rze pro­ku­ra­tora okrę­go­wego. Theo może być twoją prze­pustką do kariery.

Byłam w szoku, że Hay­ley w ogóle o tym pomy­ślała. Chcia­łam zamy­kać prze­stęp­ców za krat­kami, czyli tam, gdzie ich miej­sce, więc samo bycie praw­niczką nie­wiele by dla mnie zna­czyło. Pra­gnę­łam o wiele wię­cej. Zamie­rza­łam ciężko pra­co­wać, żeby dostać się do pro­ku­ra­tury okrę­go­wej, a w głębi serca… Marzy­łam o sta­no­wi­sku pro­ku­ra­tora okrę­go­wego. Nie zda­wa­łam sobie sprawy, że Hay­ley kie­dy­kol­wiek słu­chała mnie, gdy opo­wia­da­łam jej o moich pla­nach na przy­szłość.

Tak czy ina­czej, chcia­łam sama zapra­co­wać na tę pozy­cję. Nie zamie­rza­łam zda­wać się na innych, a już na pewno nie na nowego spon­sora Hay­ley.

Frytki. Pop-Tarts. Płatki śnia­da­niowe. Bato­nik Her­shey’s. Bur­ger z serem. Naprawdę lubię ser. I jesz­cze musz­tarda, i keczup. Okrą­gły maka­ron z sosem pomi­do­ro­wym, z wkro­jo­nymi małymi parów­kami. Jak mama robiła w domu.

Prze­stań myśleć o jedze­niu.

Nie mogę nawet pła­kać. Płacz za bar­dzo boli. Płacz kosz­tuje wiele wysiłku.

Za zimno. Prysz­nic w naszej maleń­kiej łazience w przy­cze­pie nie­zbyt nada­wał się do spa­nia. Mia­łam wodę. Ale od wody zaczy­nał boleć mnie brzuch.

Ile to już trwało? Chcia­łam jeść.

Pró­bo­wa­łam się wydo­stać, ale on zro­bił coś z drzwiami, żeby nie otwie­rały się na zewnątrz – widzia­łam, jak zabi­jał deskami maleń­kie okienko nad umy­walką.

Czu­łam coraz więk­szą sen­ność. Myśle­nie o jedze­niu tak bar­dzo mnie męczyło. Wystar­czy, że zasnę.

Usły­sza­łam odgłos cięż­kich kro­ków po dru­giej stro­nie drzwi. Trzask. Nagle poczu­łam na twa­rzy coś cie­płego.

– Otwórz oczy, śmie­ciu.

Otwo­rzy­łam je.

Sta­nął w wej­ściu i spoj­rzał na mnie.

– Koniec two­jej kary. Mam już dość cią­głego cho­dze­nia do łazienki Carli.

W ustach czu­łam kurz. Suchość. Żwir. Jak na dro­dze przy naszym domu w gorące let­nie dni.

– Na co cze­kasz? – Zła­pał mnie za ramię i pod­niósł. Bolało bar­dziej niż zwy­kle. – Wypier­da­laj stąd.

Puścił mnie i osu­nę­łam się po fra­mu­dze na pod­łogę.

Coś jest nie tak z moimi nogami, pomy­śla­łam, wpa­da­jąc w panikę.

Nagle z boku prze­szył mnie strasz­liwy ból. Odwró­ci­łam się.

– Mówi­łem, że masz wypier­da­lać. – Zdjął nogę z mojego bio­dra.

Jakimś cudem zdo­ła­łam wyczoł­gać się z łazienki.

Drzwi zatrza­snęły się za mną z hukiem. Leża­łam na pod­ło­dze w kuchni, wpa­tru­jąc się w zawie­szone wysoko szafki.

Wresz­cie jęk­nę­łam.

Tam było jedze­nie. Ale nie mia­łam już siły, żeby po nie się­gnąć.

Podobno wszyst­kie moje lęki miały znik­nąć, kiedy będę doro­sła!

Pio­senka Twenty One Pilots z mojego smart­fona bru­tal­nie wyrwała mnie ze snu. Mój budzik. Wyma­ca­łam ręką tele­fon i wyłą­czy­łam go.

Całe moje ciało pokry­wał zimny pot.

Od dawna nie mia­łam takiego kosz­maru, ale nie trzeba tu było ana­li­tycz­nych mocy dok­tora Freuda, żeby domy­ślić się, co go spro­wa­dziło.

Za kilka tygo­dni mia­łam prze­pro­wa­dzić się na drugi koniec kraju do domu męż­czy­zny, któ­rego ni­gdy nie spo­tka­łam.

Z jękiem zwlo­kłam się z łóżka. Cały czas zasta­na­wia­łam się, czemu przy­pa­dła mi w udziale naj­bar­dziej samo­lubna i nie­od­po­wie­dzialna matka na tej pla­ne­cie.

– Nie mogę uwie­rzyć, że India naprawdę wyjeż­dża.

Na dźwięk mojego imie­nia zatrzy­ma­łam się za rogiem kory­ta­rza. Szłam wła­śnie na spo­tka­nie komi­tetu tanecz­nego.

– Ja tam mogę. To jej pierw­szy sen­sowny ruch, odkąd poja­wiła się w tej szkole – powie­działa Sio­bhan.

Zmru­ży­łam oczy. Ale suka.

– Co przez to rozu­miesz? – zapy­tała Tess.

– Och, pro­szę, Tess. Obie dosko­nale wiemy, że India nie­wiele ma do zaofe­ro­wa­nia. Zobacz, gdzie ona mieszka. Jest nikim. To ja jestem kimś. Mam duży dom, gdzie można robić imprezy, i basen. Do tego miesz­kam przy plaży. Ona z kolei żyje w jakimś maleń­kim miesz­kanku i tylko Anna widziała, jak ono w środku wygląda. To kry­mi­nal­nie głu­pie, że India została aż tak popu­larna.

Ledwo zare­je­stro­wa­łam cokol­wiek po „jest nikim”.

Na dźwięk tych słów znowu ogar­nęła mnie panika.

Nie.

Nikt tutaj nie miał prawa tak do mnie mówić.

Gdy miesz­ka­łam w Arroyo Grande, szkoła pozo­sta­wała moim kró­le­stwem. Szyb­kim kro­kiem wyszłam zza rogu. Tess szła już kory­ta­rzem w stronę sali, w któ­rej zwy­kle odby­wały się spo­tka­nia komi­tetu tanecz­nego.

Sio­bhan patrzyła na jej odda­la­jącą się postać, ale na mój widok się wzdry­gnęła.

Prze­cho­dząc, spoj­rza­łam na nią uważ­nie.

– No? Idziesz czy nie? – zapy­ta­łam.

– Idę, ale po co ty tam? I tak nie będzie cię już na balu.

– To prawda. Ale na razie na­dal tu jestem – przy­po­mnia­łam jej.

A potem ucie­szy­łam się bar­dziej, niż powin­nam, bo cały komi­tet powi­tał mnie entu­zja­stycz­nie, led­wie zauwa­ża­jąc Sio­bhan, a potem jesz­cze bar­dziej, bo wszyst­kie moje suge­stie zostały przy­jęte, cho­ciaż było wia­domo, że w wyda­rze­niu nie wezmę już udziału.

To ja kon­tro­lo­wa­łam sytu­ację.

Sio­bhan i jej słowa nie mogły mnie skrzyw­dzić w tej sali.

– Źle wyglą­dasz. Jesteś zmę­czona? – szep­nęła Anna po spo­tka­niu.

Nie mogłam jej powie­dzieć, że po raz piąty w tym tygo­dniu śnił mi się ten sam, stary kosz­mar. Obu­dził mnie o trze­ciej nad ranem i nie dałam już rady ponow­nie zasnąć.

– To przez to cią­głe zamie­sza­nie. Pako­wa­nie i całą resztę – odpo­wie­dzia­łam.

– Wiem. Nie przy­po­mi­naj mi. – Anna objęła mnie w pasie i przy­tu­liła. – Hay­ley opo­wie­działa ci coś wię­cej o tym kole­siu?

– Tro­chę. I wygu­gla­łam go.

– I co zna­la­złaś? – Otwo­rzyła sze­roko oczy z cie­ka­wo­ści.

Nic, co by go pogrą­żyło. Ale to, co zna­la­złam, było wystar­cza­jąco prze­ra­ża­jące.

– Hay­ley powie­działa, że jest bogaty. I fak­tycz­nie tak jest. On serio należy do miej­sco­wej elity. I Hay­ley chce, żebym stała się jej czę­ścią. Rozu­miesz? Ja. – Czu­łam nara­sta­jącą panikę. Wie­dzia­łam, że awans towa­rzy­ski w takim śro­do­wi­sku jak Boston był nie­moż­liwy. A pozy­cja na dole hie­rar­chii spo­łecz­nej wyglą­dała okrop­nie. Ludzie prze­sta­wali cię zauwa­żać, a kiedy jesteś nie­wi­dzialna, nikt nie zwróci uwagi, kiedy spo­tka cię coś złego.

Ale w świe­cie pana mece­nasa The­odore’a Roberta Fair­we­athera wspi­na­nie się po dra­bi­nie spo­łecz­nej wyglą­dało zupeł­nie ina­czej.

– Jakim cudem mam się do nich dopa­so­wać?

– Nie wszy­scy w two­jej szkole będą zamożni.

– Więk­szość z nich na pewno będzie. Posy­łają mnie do pry­wat­nego liceum. – Nie­stety, Anna nie miała racji.

– Żar­tu­jesz?! – Spoj­rzała na mnie prze­ra­żona.

– Ani tro­chę.

– Zna­czy z kra­cia­stymi mun­dur­kami i w ogóle?

– Spraw­dza­łam na ich stro­nie inter­ne­to­wej i wygląda na to, że nie mają mun­dur­ków, ale poziom zajęć jest nie­sa­mo­wi­cie wysoki. – Co było korzystne z punktu widze­nia mojego poda­nia o przy­ję­cie na stu­dia, ale ozna­czało rów­nież, że będę musiała wię­cej się uczyć, a to z kolei wią­zało się z ogra­ni­cze­niem czasu na pracę nad awan­sem spo­łecz­nym. – Cze­sne jak z kosmosu. Ponoć The­odore zała­twił mi przy­ję­cie bez roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej tylko dzięki swo­jemu nazwi­sku.

– Rany. Nie mogę uwie­rzyć, że będziesz miesz­kać z panem Dzia­no­bo­ga­tym i nawet go nie znasz! Twoja matka jest kom­plet­nie rąb­nięta. Wygląda to jak z serialu. – Anna skrzy­wiła się.

– Całe moje życie jest kiep­skim seria­lem – zaśmia­łam się gorzko.

Rozdział 2

Dom w Weston w sta­nie Mas­sa­chu­setts był pała­cem. Praw­dzi­wym pała­cem.

Sta­łam na zewnątrz na pod­jeź­dzie i wycią­ga­jąc szyję, obser­wo­wa­łam ogromny budy­nek z czer­wo­nej cegły. Dach był pokryty sza­rymi dachów­kami, a okna miały białe drew­niane ramy. Poza tym mia­łam wra­że­nie, że budowla się nie koń­czy.

– Podoba ci się?

Prze­łknę­łam ślinę i spoj­rza­łam szybko na narze­czo­nego Hay­ley i mojego przy­szłego ojczyma w jed­nej oso­bie. The­odore Fair­we­ather miał ponad czter­dzie­ści lat, był wysoki, atle­tycz­nie zbu­do­wany i naj­wy­raź­niej przy­stojny jak na sta­rego czło­wieka. Co wię­cej, był wła­ści­cie­lem domu, w któ­rym nasze kali­for­nij­skie miesz­ka­nie bez pro­blemu zmie­ści­łoby się dwa­dzie­ścia, może nawet trzy­dzie­ści razy.

– Jest wielki – stwier­dzi­łam.

Theo zaśmiał się, a w kąci­kach jego oczu poka­zały się kurze łapki. Czę­sto się tam poja­wiały, uzna­łam, że to dla­tego, że czę­sto się śmiał. To oczy­wi­ście nie zna­czyło, że był dobrym czło­wie­kiem. Za tymi weso­łymi, nie­bie­skimi oczami mogło się kryć okru­cień­stwo. Ludz­kość w końcu do per­fek­cji opa­no­wała kłam­stwo.

– Tak, jest duży – przy­znał.

– Po pro­stu kocham to miej­sce. – Hay­ley poło­żyła głowę na jego ramie­niu. – Nie mogę uwie­rzyć, że naresz­cie tu jeste­śmy.

– Ja też nie. – Poca­ło­wał ją w czoło. – Mam wra­że­nie, że cze­ka­łem całą wiecz­ność, aż wresz­cie do nas dotrze­cie.

Theo ode­brał nas z lot­ni­ska. Nie mia­ły­śmy ze sobą dużo bagaży, bo Hay­ley powie­działa, żebym nie pako­wała ubrań. Uznała, że będziemy musiały kupić ciu­chy, które pozwolą lepiej nam się dopa­so­wać do naszej nowej pozy­cji.

Jasne.

Widać było, że Hay­ley jest pod­eks­cy­to­wana myślą o wyda­wa­niu pie­nię­dzy Theo. Ale ja nie chcia­łam nic mu zawdzię­czać. Nie­stety, byłam mu już winna tysiące dola­rów cze­snego za jakąś głu­pią, sno­bi­styczną szkołę w Bosto­nie.

– Wejdźmy do środka. – Theo prze­szedł przez dwu­skrzy­dłowe drzwi wej­ściowe. Sta­nę­ły­śmy w mar­mu­ro­wym holu zakoń­czo­nym parą drzwi wio­dą­cych do holu głów­nego. Sze­ro­kie schody opa­dały ku nam leni­wym łukiem. Nie mogłam prze­stać gapić się na dro­gie meble.

Jako dziecko robi­łam, co mogłam, żeby nie czuć się jak śmieć. Wie­dzia­łam, że inni tak wła­śnie o nas myśleli. Ale sta­ra­łam się pamię­tać, że bez względu na to, co mówią, byłam kimś.

Sto­jąc w tanich ubra­niach w tym wiel­kim, luk­su­so­wym domu, poczu­łam teraz nagły lęk, że ni­gdy nie zdo­łam nabrać pew­no­ści sie­bie. Ni­gdy nie odzy­skam kon­troli. Czu­łam się nie­zgrab­nie. Nie­ele­gancko. Jak pro­staczka.

Jak śmieć.

Wzbu­dziło to we mnie jesz­cze więk­szą – jeśli w ogóle to moż­liwe – nie­na­wiść do Hay­ley i Theo za to, że przez nich było mi teraz tak bar­dzo źle.

– Opro­wa­dzę cię po domu i pokażę twój pokój, India.

Pozo­stałą część rezy­den­cji urzą­dzono tak pięk­nie, że poczu­łam mdło­ści. Nie mogłam zapa­mię­tać, przez ile wspa­niale ude­ko­ro­wa­nych i luk­su­sowo ume­blo­wa­nych salo­ni­ków Theo nas prze­pro­wa­dził. Kuch­nia była dwa razy więk­sza od naszego miesz­ka­nia w Kali­for­nii. W końcu dotar­li­śmy do mniej for­mal­nego pokoju tele­wi­zyj­nego na tyłach domu. Trzy jego ściany zostały w cało­ści wyko­nane ze szkła, a podwójne prze­szklone drzwi pro­wa­dziły na ogromne patio. Widzia­łam tam grill, zestaw mebli ogro­do­wych, fotele i dalej ogromny basen oraz domek przy nim przy­po­mi­na­jący minia­tu­rową wer­sję rezy­den­cji.

Naokoło basenu, śmie­jąc się i roz­ma­wia­jąc, sie­działa grupa mło­dzieży w moim wieku.

Theo zmarsz­czył brwi na ich widok, ale gdy zauwa­żył moje badaw­cze spoj­rze­nie, uśmiech­nął się. Ta nagła zmiana tylko umoc­niła mnie w prze­ko­na­niu, że muszę uwa­żać na jego zacho­wa­nie.

– Elo­ise sie­dzi tam z grupą przy­ja­ciół. Zapro­wa­dzimy cię do nich, a póź­niej Elo­ise pokaże ci twój pokój. Co ty na to?

Nie umia­łam wyobra­zić sobie nic gor­szego.

Uczu­cie nie­po­koju natych­miast prze­ro­dziło się w praw­dziwą panikę. Gdy Hay­ley i Theo zmu­sili mnie do wyj­ścia na zewnątrz, na cie­płe wrze­śniowe słońce, mia­łam wra­że­nie, że moje stopy przy­ciąga do ziemi ogromny cię­żar.

– Elo­ise! – zawo­łał Theo i ładna rudo­włosa dziew­czyna wstała z fotela. Miała na sobie piękną żółtą sukienkę z jedwa­biu, która dosko­nale pod­kre­ślała różo­wawą bla­dość jej cery. Musiała kosz­to­wać praw­dziwą for­tunę.

Wyszła nam naprze­ciw i uśmiech­nęła się sze­roko do ojca. Poczu­łam coś, czego nie chcia­łam nazwać zazdro­ścią, kiedy ojciec i córka przy­tu­lili się – z obję­ciem, któ­rego siła musiała być praw­dziwa albo talenty aktor­skie tych dwojga znacz­nie prze­wyż­szały wszystko, co byłam w sta­nie sobie wyobra­zić – a potem uśmiech­nęli do sie­bie.

Theo wymam­ro­tał coś, czego nie dosły­sza­łam.

– Prze­pra­szam, tato. – Elo­ise spoj­rzała na Hay­ley i powie­działa skar­cona. – Prze­pra­szam, że nie wyszłam wam na spo­tka­nie.

– Nie szko­dzi, kocha­nie. – Hay­ley natych­miast przy­jęła jej prze­pro­siny, a ja pró­bo­wa­łam nie skrzy­wić się na obie. „Kocha­nie”? Serio?! Jak dobrze Hay­ley znała swoją przy­szłą pasier­bicę?

– Elo­ise, to India. India, to Elo­ise – powie­dział Theo.

Spoj­rze­nie orze­cho­wych oczu spo­tkało się z moim. Zesztyw­nia­łam. Nie było w nich ani odro­biny cie­pła.

– Witaj – powie­działa z ner­wo­wym uśmie­chem.

Krótko ski­nę­łam głową, a jej uśmiech wyda­wał mi się jesz­cze bar­dziej sztuczny.

– Pomogę Hay­ley się roz­pa­ko­wać. Przed­sta­wisz Indię twoim przy­ja­cio­łom i zapro­wa­dzisz ją do jej pokoju, dobrze?

– Oczy­wi­ście, tatu­siu – wyszcze­bio­tała.

Hay­ley ści­snęła moją rękę i spoj­rzała na mnie zachę­ca­jąco, jakby wcale nie zosta­wiała mnie wil­kom na pożar­cie. Odwró­ci­łam się od niej i spoj­rzałam z nie­po­ko­jem na Elo­ise.

Odwza­jem­niła moje spoj­rze­nie, ale nie powie­działa ani słowa dopóty, dopóki nie usły­sza­ły­śmy trza­sku zamy­ka­nych drzwi.

– A więc jesteś tutaj. – Elo­ise skrzy­żo­wała ramiona.

– Na to wygląda – powie­dzia­łam. Tak, zde­cy­do­wa­nie nie mogłam ocze­ki­wać od niej cie­płego powi­ta­nia.

– Będziesz musiała iść na zakupy. – Spoj­rzała na moje ubra­nia i zmarsz­czyła brwi.

Posta­no­wi­łam nie odpo­wia­dać ani jej, ani jej przy­ja­ciółce, która zachi­cho­tała z fotela na insy­nu­ację, że mój strój był zbyt tani jak na stan­dardy ludzi z jej świata.

Nacią­gnę­łam zbroję i zro­bi­łam jedyne, co mogłam: uda­łam, że nie jestem prze­stra­szona.

– Kim są twoi zna­jomi? – zapy­ta­łam i pode­szłam do nich.

Chi­cho­cząca dziew­czyna była niska, miała gładką złotą cerę i ciem­no­brą­zowe włosy. Sie­działa na fotelu. Na brzegu basenu przy­cup­nęli mocno opa­lony blon­dyn i prze­piękna blon­dynka z cerą i rysami twa­rzy jak u por­ce­la­no­wej lalki. Oboje mieli pod­wi­nięte nogawki spodni. Wyglą­dali jak z reklamy Aber­crom­bie & Fitch. W wodzie, na nadmu­chi­wa­nym mate­racu leżał ciem­no­włosy chło­pak, na któ­rego twa­rzy malo­wał się uśmie­szek. Wresz­cie moje oczy spo­częły na syl­wetce chło­paka opar­tego o ścianę domku. Był wysoki i miał ciemną cerę, ciemne włosy i oczy – krótko mówiąc, jeden z tych przy­stoj­nia­ków, któ­rzy wydają się zbyt piękni, żeby ist­nieć naprawdę. Patrzył na mnie obo­jęt­nie.

Rzu­ci­łam mu spoj­rze­nie, wkła­da­jąc w nie całą nudę, jaką umia­łam udać, i odwró­ci­łam się do małej chi­chotki.

Ku mojemu zdzi­wie­niu uśmiech­nęła się do mnie.

– Jestem Char­lotte – powie­działa.

– Co waż­niej­sze, ja nazy­wam się Gabe! – wykrzyk­nął chło­pak z basenu. Pod­pły­nął w naszą stronę i z uśmie­chem wycią­gnął do mnie rękę. Jego czarne włosy były uło­żone w fale, a na brą­zo­wej skó­rze migo­tały kro­ple wody. Na policz­kach i nosie miał nie­wy­raźne piegi, co tylko doda­wało uroku jego przy­stoj­nej twa­rzy. Śmie­jące się oczy prze­su­nęły się po mojej syl­wetce.

Pochy­li­łam się i uści­snę­łam jego mokrą rękę.

– India – przed­sta­wi­łam się.

– Super­i­mię. – Poło­żył się znowu na mate­racu, obser­wu­jąc moją figurę. Jego spoj­rze­nie było zupeł­nie inne niż to Elo­ise, więc tro­chę ode­tchnę­łam z ulgą. Może jed­nak mia­łam tu jakieś szanse. Osta­tecz­nie magicz­nie nie prze­sta­łam być ładna w Mas­sa­chu­setts.

– Jestem Joshua. – Chło­pak z nogami w base­nie wycią­gnął do mnie rękę.

Dziew­czyna obok niego dźgnęła go łok­ciem w bok i spoj­rzała zna­cząco.

– Auć! – Skrzy­wił się. – Co znowu?

– Idiota! – Pokrę­ciła znie­sma­czona głową.

– Miło cię poznać. – Zigno­ro­wa­łam ją i uści­snę­łam mu dłoń.

– Cie­bie też.

Teraz to on potrą­cił dziew­czynę. Wes­tchnęła ciężko i spoj­rzała w górę, na mnie, tak­su­jąc mnie spoj­rze­niem jak wcze­śniej Elo­ise.

– Bryce – burk­nęła.

Spoj­rza­łam przez ramię na chło­paka przy domku. W odpo­wie­dzi na mój badaw­czy wzrok wypro­sto­wał się i pod­szedł bli­żej. Zatrzy­mał się przy fotelu i usiadł na nim z non­sza­lancką ele­gan­cją, z jaką można się tylko uro­dzić.

– Finn Roche­ster – powie­dział krótko, głę­bo­kim i ostrym gło­sem.

Jako jedyny przed­sta­wił się rów­nież z nazwi­ska i natych­miast zda­łam sobie sprawę, że powin­nam wie­dzieć, że jest ważne. Od razu uzna­łam, że lubię go naj­mniej z tego towa­rzy­stwa: pięk­nego, pre­ten­sjo­nal­nego chłopca.

– Mój chło­pak. – Elo­ise pode­szła do niego i poło­żyła mu rękę na ramie­niu.

Gest wyglą­dał na wymu­szony i zaczę­łam się zasta­na­wiać, co pan Roche­ster sądził o tak mało sub­tel­nej dekla­ra­cji posia­da­nia.

– I dla two­jej wia­do­mo­ści, Joshua jest moim face­tem – ogło­siła Bryce.

– Dobrze wie­dzieć – powie­dzia­łam, roz­ba­wiona ich despe­ra­cją, która zmu­szała je, aby wszem wobec ogła­szać, że chłopcy nale­żeli do nich. – Będę pamię­tać, żeby moją oso­bo­wość poże­raczki męż­czyzn odło­żyć przy nich na półkę.

– Przy mnie nie musisz! – zaśmiał się Gabe.

– Nie jeste­ście razem? – Mach­nę­łam ręką mię­dzy nim a Char­lotte.

– O Boże, nie – ode­zwała się Char­lotte.

– Ej! – Gabe opry­skał ją wodą, a ona zapisz­czała jak pię­cio­latka.

– Więc jesteś z Kali­for­nii? – zapy­tał Joshua.

– Tak. Z Arroyo Grande.

– Fuj, Zachod­nie Wybrzeże – skrzy­wiła się Bryce.

Od razu przy­po­mnia­łam sobie Sio­bhan i jej odrazę wobec wszyst­kiego, co nie pocho­dziło z Zachod­niego Wybrzeża. Czyż­bym spo­tkała jej lustrzaną sio­strę bliź­niaczkę w Mas­sa­chu­setts?

– Może i fuj, ale serio, wiele bym dała za ładną pogodę i cie­pło przez cały rok. – Wes­tchnęła roz­ma­rzona Char­lotte.

– Znu­dzi­łyby ci się – stwier­dziła Bryce. – Cztery pory roku są lep­sze niż dwie.

Nie chciało mi się wyja­śniać, że w Kali­for­nii były cztery pory roku, ale nie róż­niły się mię­dzy sobą tak bar­dzo jak tutaj. Mia­łam wra­że­nie, że ta infor­ma­cja ani na jotę nie zmie­ni­łaby jej opi­nii o Zachod­nim Wybrzeżu.

– No, to co sądzisz o tym wszyst­kim? – zapy­tał Joshua. – Theo i twoja matka zeszli się ze sobą… Raczej dość szybko, nie?

Poczu­łam wzrok Elo­ise i zro­zu­mia­łam, że wbrew sobie też była zain­te­re­so­wana, więc skie­ro­wa­łam odpo­wiedź do niej.

– Uwa­żam, że nasi rodzice zacho­wali się chu­jowo.

Chłopcy wybuch­nęli śmie­chem. Przy­naj­mniej Joshua i Gabe. Finn spoj­rzał na mnie jak na szo­ku­jący rezul­tat nie­uda­nego eks­pe­ry­mentu nauko­wego.

– Mój ojciec nie zacho­wuje się w ten spo­sób i nie życzę sobie sły­szeć tutaj takiego języka. – Elo­ise zmru­żyła oczy.

Skrzy­żo­wa­łam ręce na piersi.

– Twój ojciec jest bogat­szy od Jaya-Z, a jed­nak nie pomy­ślał, że mógłby przy­le­cieć do Kali­for­nii, żebym mogła poznać czło­wieka, który ma zostać moim ojczy­mem. Zamiast tego musia­łam porzu­cić całe moje życie i wpro­wa­dzić się do domu obcych ludzi. Naprawdę nie sądzisz, że to chu­jowe ze strony naszych rodzi­ców?

– Mój ojciec chciał pole­cieć na zachód, żeby cię poznać – powie­działa spo­koj­nie Elo­ise. – To twoja matka się nie zgo­dziła.

Wzdry­gnę­łam się i poczu­łam ukłu­cie w piersi. Oczy­wi­ście, że Theo chciał mnie poznać, i oczy­wi­ście, że moja matka prze­ko­nała go, żeby tego nie robił. Pew­nie myślała, że znisz­czę cały jej plan, mówiąc mu prawdę albo po pro­stu… Cóż, będę sobą.

Wzru­szy­łam ramio­nami, uda­jąc, że wcale mnie to nie obe­szło.

– Więc wy wszy­scy cho­dzi­cie do tej samej szkoły? – zmie­ni­łam temat.

– My – Elo­ise zato­czyła pal­cem koło, poka­zu­jąc całą swoją grupę – jeste­śmy liceum Tobiasa Roche­stera. Pra­dzia­dek Finna był zało­ży­cie­lem szkoły.

Powoli wszystko sta­wało się jasne.

Spoj­rza­łam na Finna, ale on nie­po­ru­sze­nie wpa­try­wał się w zie­mię. To byli „fajni” ludzie. Moja prze­pustka do wyso­kiej pozy­cji. Jak mia­łam ich do sie­bie prze­ko­nać, kiedy Elo­ise trak­to­wała mnie tak ozię­ble?

Prze­nio­słam wzrok z Elo­ise na Finna, który znowu patrzył na mnie. Czy raczej na wylot przeze mnie.

Wytrą­cona z rów­no­wagi, spoj­rza­łam znowu na Elo­ise. Ta mach­nęła ręką w stronę domu.

– Mogła­bym ci poka­zać twój pokój, ale pew­nie potrze­bu­jesz chwili samot­no­ści, żeby ze wszyst­kim się oswoić.

Stra­ci­łam nadzieję. Zro­zu­mia­łam, że jej grzeczna wypo­wiedź ozna­czała, że nie zamie­rza pozwo­lić, żebym stała się czę­ścią ich grupy.

– Jasne – zgo­dzi­łam się z uśmie­chem. Mia­łam nadzieję, że wyglą­dał uprzej­mie. – Do zoba­cze­nia póź­niej.

Zaci­snę­łam zęby, żeby spo­koj­nie wejść do środka i znik­nąć im z oczu.

Kiedy zosta­łam sama, opar­łam się bez­wład­nie o ścianę i z tru­dem wcią­gnę­łam powie­trze. Cała drża­łam, pie­kły mnie policzki, a gar­dło mia­łam ści­śnięte tak, że nie mogłam oddy­chać.

Czu­łam, jak­bym miała za chwilę umrzeć.

Roz­po­zna­łam objawy towa­rzy­szące nad­cią­ga­ją­cemu ata­kowi paniki i spró­bo­wa­łam go opa­no­wać. Elo­ise jasno dała mi do zro­zu­mie­nia, że nie chce się ze mną przy­jaź­nić, i nie wie­dzia­łam, czy to dla­tego, że nie­na­wi­dzi mojej matki, czy dla­tego, że nie chciała nikogo na miej­sce swo­jej. A może nie mogła pozwo­lić, by uwaga jej ojca została podzie­lona mię­dzy wię­cej osób? Wie­dzia­łam jed­nak, że zosta­łam na lodzie.

Pierw­szy dzień w szkole w ponie­dzia­łek będzie po pro­stu uro­czy.

Drżąc, osu­nę­łam się na pod­łogę i przy­ci­snę­łam nasady dłoni do oczu. Przy­wy­kłam do poczu­cia samot­no­ści w pokoju peł­nym ludzi, któ­rzy mnie lubili, ale nie wie­dzia­łam, jak radzić sobie z byciem naprawdę sama.

Dzi­wi­łam się, jak bar­dzo mnie to prze­ra­żało.

Pod­czas próby odna­le­zie­nia mojej nowej sypialni pra­wie znowu wpa­dłam w histe­rię. Zgu­bi­łam się w labi­ryn­cie kory­ta­rzy, scho­dów i pokoi w rezy­den­cji.

Kiedy w końcu dotar­łam na miej­sce, byłam w szoku.

„Duży” nie było tu ade­kwat­nym okre­śle­niem.

Na środku pokoju z oszklo­nymi drzwiami, pro­wa­dzą­cymi na bal­kon, znaj­do­wało się ogromne łóżko z bal­da­chi­mem i zasło­nami w kolo­rze szam­pana. Ścianę za łóż­kiem obito tapetą w złote ada­masz­kowe wzory. Dosta­łam białe meble w stylu fran­cu­skim: nocny sto­lik, toa­letkę i sto­lik z tabo­re­tem do kom­pletu. Biurko z kom­pu­te­rem Apple’a, obok niego przy­bory szkolne, pla­zma na ścia­nie naprze­ciwko mojego łóżka z małą półką z odtwa­rza­czem DVD. Na ścia­nie przy drzwiach umiesz­czono iDock, więc mogłam odtwa­rzać muzykę i słu­chać jej z małych gło­śni­ków, zamo­co­wa­nych wysoko w każ­dym kącie pokoju. Do tego mia­łam wielką gar­de­robę i wła­sną łazienkę z prysz­ni­cem, a także wielką wanną na lwich łapach.

To była sypial­nia dla praw­dzi­wej księż­niczki.

Zako­cha­łam się w niej. I od razu się za to znie­na­wi­dzi­łam.

Tak wła­śnie wyglą­dał pokój, o jakim marzy­łam, kiedy chcia­łam uciec od mojego ojca. Pokój, jakiego ni­gdy nie mia­łam mieć.

Więc oczy­wi­ście go uwiel­bia­łam.

Chcia­łam tylko móc go zdo­być w inny spo­sób.

– I co o tym myślisz? – Hay­ley stała w drzwiach, uśmie­cha­jąc się do mnie. Była sama.

Przy­po­mnia­łam sobie słowa Elo­ise i odwró­ci­łam się do Hay­ley.

– Myślę, że wsty­dzisz się mnie albo sie­bie.

Weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi.

– O czym ty mówisz?

– O tym, że Theo chciał przy­je­chać do Kali­for­nii, żeby się ze mną spo­tkać, zanim wywie­zie­cie mnie na drugi koniec kraju do obcego miej­sca i obcych ludzi. A ty nie pozwo­li­łaś, żeby mnie poznał. Dopóki nie było za późno.

– To nie­prawda. – Hay­ley potrzą­snęła głową z miną win­nej.

– Elo­ise powie­działa mi, że Theo chciał do nas przy­le­cieć, ale ty się nie zgo­dzi­łaś.

Pochy­liła głowę i mil­czała.

Wciąż byłam zasko­czona, że Hay­ley jed­nak potrafi mnie zra­nić.

– Więc jak było? – naci­ska­łam gniew­nie. – Wsty­dzi­łaś się mnie czy sie­bie?

– Po pro­stu… – Wzru­szyła ramio­nami i spoj­rzała na mnie bez­rad­nie. – Nie chcia­łam, żebyś powie­działa mu prawdę. Jesz­cze nic mu nie mówi­łam, a wiem, że na­dal jesteś na mnie zła i… I nie chcia­łam go stra­cić.

– Czyli wszystko po sta­remu, co, Hay­ley? Zawsze robisz to, co będzie naj­lep­sze dla cie­bie. Nie dałaś mi czasu, żeby poznać tego gościa, nie dałaś jemu czasu, żeby poznał mnie… Nie, to mogłoby ci zaszko­dzić, prawda? Osta­tecz­nie kogo obcho­dzi, że znowu znisz­czysz cały mój świat i wydasz mnie na pastwę tych hien? Ważne, żebyś ty była zado­wo­lona! – Zaśmia­łam się gorzko.

Pod­bie­gła do mnie nagle, ści­ska­jąc mnie mocno za ramię.

– To naj­lep­sza rzecz, jaka mogła nam się kie­dy­kol­wiek przy­tra­fić! Wiem, że mi nie wie­rzysz, ale Theo jest dobrym czło­wie­kiem i może się nami zaopie­ko­wać. Nikt nas tu nie skrzyw­dzi – powie­działa bła­gal­nie.

– Nikt oprócz nas samych.

– Zamie­rzasz mu powie­dzieć? – Puściła mnie.

Rozej­rza­łam się. Pokój gościnny ni­gdy nie zostałby wypo­sa­żony w takie fanty, z lap­to­pem i gło­śni­kami, i rze­czami do szkoły. Nie­ważne, jakim czło­wie­kiem jest Theo, naprawdę zro­bił wszystko, żebym czuła się mile widziana w jego domu.

– Wiesz co? Pra­wie mi żal tego kole­sia. – Odwró­ci­łam się z powro­tem w stronę Hay­ley. – Zaraz weź­mie ślub z kobietą, któ­rej tak naprawdę nie zna.

Patrząc w umę­czone oczy Hay­ley, czu­łam, że się łamię. To mogła być moja zemsta ide­alna: ode­bra­ła­bym jej tego męż­czy­znę, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie mówiąc mu prawdę. Ale nie byłam aż taka bez­li­to­sna.

– Nie powiem mu – zde­cy­do­wa­łam.

– To słuszna decy­zja, kocha­nie. Obie­cuję. Naprawdę pró­buję ci wyna­gro­dzić to, co było wcze­śniej. Już od sze­ściu lat. Co jesz­cze mogę zro­bić? – Hay­ley pochy­liła się z ulgą.

– Prze­stać pró­bo­wać.

Wzdry­gnę­łam się, kiedy pod­nio­sła rękę i prze­je­chała kciu­kiem po moim policzku.

– Ni­gdy – wyszep­tała. Miała mokre oczy, gdy to mówiła.

Sta­łam silna i mil­cząca, dopóki nie zosta­wiła mnie samej w pokoju. Dopiero wtedy pozwo­li­łam sobie na łzy.

– Jakie to eks­cy­tu­jące! – ucie­szył się Theo. – Nasz pierw­szy rodzinny obiad.

Hay­ley uśmiech­nęła się do niego sze­roko. Ja i Elo­ise uni­ka­ły­śmy swo­jego wzroku, cho­ciaż sie­dzia­ły­śmy naprze­ciwko sie­bie przy ośmio­oso­bo­wym stole.

Po tym, jak Theo i Hay­ley zmu­sili mnie do wyj­ścia z mojej nowej sypialni, odkry­łam, że Theo zatrud­nia kie­rowcę, kucha­rza, trzy poko­jówki i ogrod­nika. Wyglą­dało na to, że udało mi się wcze­śniej nie zauwa­żyć boiska do tenisa i boiska do bad­min­tona poło­żo­nych za base­nem.

Mieli tu „służbę”.

Służbę!

To chyba jakiś żart. Czu­łam się jak Cedric Errol w Małym lor­dzie.

Kiedy wspo­mniana służba poda­wała nam obiad, uda­wa­łam, że nie widzę, jak Hay­ley i Theo gru­chają do sie­bie jak dwa gołąbki.

– Elo­ise, może dołą­czysz jutro do Hay­ley i Indii? Idą na zakupy po nową gar­de­robę i przyda im się pomoc – powie­dział Theo.

Elo­ise uśmiech­nęła się do ojca.

– Bar­dzo chęt­nie poszła­bym z nimi, ale musimy jutro napi­sać refe­rat z che­mii z Char­lotte. Osta­teczny ter­min odda­nia jest w ponie­dzia­łek.

– Och, oczy­wi­ście. Nauka powinna zawsze być na pierw­szym miej­scu. – Theo wyglą­dał na roz­cza­ro­wa­nego, ale nie naci­skał.

– Bar­dzo fajne butiki są na Char­les Street – zwró­ciła się cie­pło Elo­ise do Hay­ley. – I natu­ral­nie zawsze można iść na New­bury Street. Tam znaj­dziesz wszystko, czego potrze­bu­jesz.

– Dzię­kuję. – Hay­ley odwró­ciła się do Theo. – Ni­gdy nie byłam na zaku­pach w Bosto­nie.

– Gil was zawie­zie, ale Back Bay i Beacon Hill to miej­sca, w któ­rych trudno się zgu­bić. Tam wła­śnie znaj­duje się twoje nowe liceum, India, w Beacon Hill – uści­ślił Theo. – Gil zawie­zie tam cie­bie i Elo­ise rano, a potem odbie­rze po szkole. Jeśli okaże się, że macie różne plany lek­cji, wymy­ślimy coś innego. Twoja mama mówi, że nie­źle grasz w piłkę nożną. W szkole Tobiasa Roche­stera nie ma, nie­stety, dru­żyny fut­bo­lo­wej, ale jest za to lacrosse.

– Ni­gdy nie gra­łam w lacrosse’a.

– Może będziesz dobra.

– A mają tam gazetkę szkolną?

Oczy mu się zaświe­ciły w odpo­wie­dzi na moje nagłe zain­te­re­so­wa­nie roz­mową. Wyda­wało się, że był zado­wo­lony, że myśla­łam poważ­nie o nauce. Nie rozu­miał oczy­wi­ście, że to nie kucie dla kucia było dla mnie ważne, bo chcia­łam dostać się do dobrego col­lege’u.

– Ow­szem, mają. Nagra­dzaną gazetkę szkolną.

– India była redak­torką w swo­jej poprzed­niej szkole – wtrą­ciła z dumą Hay­ley.

Byłam zasko­czona, że w ogóle o tym wie­działa.

Theo był wyraź­nie zado­wo­lony.

– W takim razie musimy posta­rać się, żebyś została człon­ki­nią zespołu redak­cyj­nego „Kro­niki Tobiasa Roche­stera”.

– Dzię­kuję – wydu­si­łam z tru­dem.

– Nie ma za co. Powiedz lepiej, co jesz­cze cię inte­re­suje.

– Byłam w kole debat oks­fordz­kich i zarzą­dza­łam kołem teatral­nym.

– Cóż, Elo­ise grała główne role w szkol­nych przed­sta­wie­niach przez ostat­nie trzy lata. – Theo uśmiech­nął się sze­roko do córki. – Zazwy­czaj przy­pa­dają one w udziale uczniom trze­ciej albo czwar­tej klasy, ale Elo­ise jest tak uta­len­to­wana, że wygrywa wszyst­kie castingi, odkąd skoń­czyła czter­na­ście lat. Na pewno mogła­byś zna­leźć jakieś zaję­cie dla Indii za kuli­sami.

– Tatu­siu, nasz teatr to nie zwy­kłe kółko zain­te­re­so­wań w pań­stwo­wej szkole. Nasz mene­dżer nie jest uczniem, tylko doświad­czo­nym pro­fe­sjo­na­li­stą, który dostaje pen­sję za swoją pracę.

– Wiem, ale India mogłaby zostać jakąś asy­stentką. – Theo wzru­szył ramio­nami.

– Och, chęt­nie zosta­ła­bym asy­stentką – doda­łam, naśla­du­jąc pro­szące gołę­bie spoj­rze­nie Elo­ise.

– Myślę, że nie bra­kuje nam nikogo za kuli­sami. – Skrzy­wiła się, jakby naprawdę ją coś zabo­lało.

– Pish posh – rzu­cił Theo. – Rok szkolny dopiero przed chwilą się zaczął.

– Pish posh – powie­dzia­łam bez­gło­śnie do Hay­ley. Bez kitu. Czy człon­ko­wie bostoń­skiej śmie­tanki towa­rzy­skiej roz­ma­wiali, jakby na­dal nie zauwa­żyli, że nie są już Bry­tyj­czy­kami?

Ku mojemu zdzi­wie­niu, moja zło­śli­wostka tak roz­ba­wiła Hay­ley, że musiała ukryć uśmiech za ser­wetką.

– Tak, pish posh – zwró­ci­łam się do Elo­ise. – Jesteś prze­cież ich gwiazdą, na pewno możesz coś zała­twić.

Hay­ley zakasz­lała w ser­wetkę, nie­zbyt umie­jęt­nie ukry­wa­jąc śmiech. Theo chyba niczego nie zauwa­żył. Zajęty był obser­wo­wa­niem mnie z uzna­niem.

– Ta dziew­czyna wie, czego chce. Podzi­wiam to. Jestem pewien, że dosko­nale będziesz do nas paso­wać, India.

– Też tak uwa­żam. – Zmu­si­łam się do uśmie­chu.

– Zro­bi­łaś na mnie wra­że­nie już wtedy, gdy twoja mama powie­działa, że chcesz zostać praw­niczką i pra­co­wać w biu­rze pro­ku­ra­tora okrę­go­wego – dodał, chyba szcze­rze, Theo. – A teraz, gdy się pozna­li­śmy, jesz­cze bar­dziej cię podzi­wiam. Nawet nie wiesz, jak się cie­szę, że mamy w rodzi­nie kogoś, kto ma aspi­ra­cję zostać praw­niczką.

Nie wie­dzia­łam, czy cokol­wiek z tego było prawdą, ale łatwo było poznać, że słowa uzna­nia ze strony ojca Elo­ise przy­wo­łały na jej twarz wyraz nie­uf­no­ści, któ­rego zupeł­nie nie mogłam zro­zu­mieć.

Rozdział 3

Musia­łam przy­znać, że Char­les Street zro­biła na mnie wra­że­nie.

Gil, nasz kie­rowca, był sym­pa­tycz­nym, wyso­kim i łysym męż­czy­zną koło czter­dziestki, z sze­ro­kimi ramio­nami i ogrom­nymi bicep­sami. Uzna­łam, że jest bar­dziej ochro­nia­rzem niż kie­rowcą.

Jakimś cudem udało mu się zna­leźć miej­sce do zapar­ko­wa­nia na ulicy wykła­da­nej czer­woną cegłą, wysa­dzo­nej po obu stro­nach drze­wami, ze sta­ro­świec­kimi, gazo­wymi latar­niami, skle­pami z anty­kami, restau­ra­cjami i buti­kami. Powie­trze było gęste od zapa­chu kwia­tów i mia­łam wra­że­nie, że w ogóle nie jeste­śmy już w mie­ście.

Na razie Hay­ley kupiła kilka sukie­nek. Każda z nich kosz­to­wała setki dola­rów.

Ja kupi­łam fiku­śny notat­nik.

– Musisz zacząć się roz­glą­dać – powie­działa Hay­ley. Szły­śmy powoli w stronę Gila, który stał na bacz­ność przy samo­cho­dzie.

– Niby za czym mam się roz­glą­dać? – zapy­ta­łam. – Nie mam poję­cia, jak w tej szkole się ubie­rają.

– Nie pomy­śla­łam o tym. Cho­lera. Powin­nam była zapy­tać Elo­ise. Prze­pra­szam.

– Nie sądzę, żeby pomo­gła…

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Za całym tatu­sio­wa­niem i szcze­bio­czą­cymi uśmiesz­kami kryje się dziew­czyna, która wcale nie jest zado­wo­lona, że tutaj jestem.

Cze­ka­łam, aż Hay­ley powie mi, że wymy­ślam. Jed­nak zasko­czyła mnie znowu, patrząc na mnie uważ­nie.

– Była dla cie­bie nie­grzeczna? – spy­tała.

– Nie, ale nie była też miła.

– Daj jej tro­chę czasu. – Hay­ley trą­ciła mnie ramie­niem. Uśmie­chała się zachę­ca­jąco.

– Jasne.

– Masz mi powie­dzieć, jeśli Elo­ise kie­dy­kol­wiek zachowa się nie­od­po­wied­nio. Ojciec tro­chę za bar­dzo ją roz­piesz­czał.

– Pora­dzę sobie – oznaj­mi­łam, zbyt uparta, żeby przy­jąć pomoc.

– Finn! – krzyk­nęła nagle bez sensu Hay­ley.

Wzdry­gnę­łam się.

A potem podą­ży­łam wzro­kiem za jej spoj­rze­niem i zro­zu­mia­łam, że jej okrzyk nie był przy­pad­kowy.

Poczu­łam ner­wowe ukłu­cie w żołądku.

Finn Roche­ster wyszedł wła­śnie z butiku, w któ­rym nie­dawno kupi­łam notes. Spoj­rzał na nas, a gdy mnie zauwa­żył, zmru­żył oczy.

Zanim mogłam ją zatrzy­mać, Hay­ley pospie­szyła w jego stronę.

– Hay­ley. – Finn ski­nął głową na powi­ta­nie.

Nie zda­wa­łam sobie sprawy, że Hay­ley poznała wcze­śniej chło­paka Elo­ise, ale prze­cież spę­dziła z nimi całe mie­siące, nim mnie tu przy­wio­zła. Nie tylko spo­tkała Finna, lecz także znali się na tyle dobrze, że mówili sobie po imie­niu. Nie mogłam powstrzy­mać iry­ta­cji.

– Jak się masz, Finn? – Hay­ley uśmiech­nęła się do niego, jakby był naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cym chłop­cem na świe­cie.

Zna­łam ją dość dobrze, żeby wie­dzieć, że zro­biło na niej wra­że­nie jego nazwi­sko i spo­sób, w jaki trak­to­wał wszyst­kich z wro­dzo­nym poczu­ciem wyż­szo­ści.

– Dobrze, a ty?

– Wyszły­śmy wła­śnie na zakupy. – Hay­ley pod­nio­sła torby, które trzy­mała w rękach, żeby zilu­stro­wać swoją odpo­wiedź.

– A ty nic nie kupu­jesz? – Finn spoj­rzał na mój jeden skromny paku­nek. Wyda­wał się tak znu­dzony wła­snym pyta­niem, że zasta­na­wia­łam się, po co w ogóle je zadał.

Zanim zdo­ła­łam coś powie­dzieć, Hay­ley rzu­ciła:

– Cóż, India ma pewien pro­blem. Może mógł­byś jej pomóc?

– Z miłą chę­cią.

Par­sk­nę­łam gło­śno. Finn brzmiał, jakby poma­ga­nie mi było ostat­nią rze­czą, na jaką miał ochotę.

Spoj­rzał na mnie, ale nie pozwo­li­łam dać się onie­śmie­lić jemu i jego przy­stoj­nej, męskiej twa­rzy. Mie­rzy­łam go spoj­rze­niem, aż odwró­cił się do Hay­ley.

W duchu ska­ka­łam z rado­ści, że wygra­łam to star­cie.

Hay­ley przy­glą­dała się naszemu zacho­wa­niu z zain­te­re­so­wa­niem. Uśmiech­nęła się tro­chę zło­śli­wie.

– Co noszą dziew­czyny w two­jej szkole? – zapy­tała. – India potrze­buje nowej gar­de­roby na nad­cho­dzący semestr.

– Wystar­czy, że ubra­nia będą desi­gner­skie – odpo­wie­dział Finn, nie patrząc na mnie. – Na New­bury Street jest mnó­stwo skle­pów. Poproś sprze­daw­ców o pomoc. Wyja­śnij, że ona będzie cho­dzić do Tobiasa Roche­stera. Będą wie­dzieli, co robić.

– Cudow­nie, dzię­kuję ci bar­dzo. – Hay­ley uśmiech­nęła się sze­roko, nie zauwa­ża­jąc nawet, że Finn powie­dział o mnie „ona”, zamiast użyć mojego imie­nia.

Bo co? Nie chciał ska­lać nim swo­ich ust, żeby nie zara­zić się biedą i tan­detą?

Gno­jek.

– Nie ma za co. – Kiw­nął głową. – Miłego dnia.

Patrzy­ły­śmy na jego odda­la­jącą się syl­wetkę i uzna­łam, że jest ide­alny dla Elo­ise. Miał sze­ro­kie barki i wąską talię pły­waka, dłu­gie nogi, twarz grec­kiego boga i dro­gie ubra­nia, które ide­al­nie na nim leżały. Był piękny i bogaty, zupeł­nie jak jego dziew­czyna.

I tak samo jak ona nie chciał mnie tu widzieć.

– Lubię go – stwier­dziła Hay­ley. – Jest w nim coś tajem­ni­czego.

– Ow­szem. Sno­bizm.

– Nie, nie sądzę. – Zmarsz­czyła brwi. – Myślę, że on po pro­stu jest smutny.

– Smutny? – Skrzy­wi­łam się. – Niby czemu?

– Nie wiem. Może potrze­buje przy­ja­ciółki. – Zna­cząco trą­ciła mnie łok­ciem.

– Jasne, już to widzę. – Zaśmia­łam się gło­śno.

– No co? – Hay­ley wyda­wała się spe­szona. Znowu ruszy­ły­śmy w stronę samo­chodu. – Uwa­żam, że świet­nie byście się doga­dy­wali, gdy­byś tylko wło­żyła odro­binę wysiłku. Wiesz, że to chło­piec, z jakim chęt­nie bym cię widziała, gdyby tylko Elo­ise nie dorwała go pierw­sza. Taki chło­pak potrze­buje kogoś, kto nim wstrzą­śnie. Tobie świet­nie to wycho­dzi.

Znowu mi doku­czała. Burk­nę­łam tylko i wywró­ci­łam oczami.

– Tak, świet­nie mi wycho­dzi wstrzą­sa­nie tobą, Hay­ley. Wobec innych jestem zupeł­nie łagodna.

Poza tym… Prę­dzej pie­kło zamar­z­nie, niż Finn Roche­ster zain­te­re­suje się taką dziew­czyną, jak ja.

I potrzeba by praw­dzi­wego cudu, żeby spra­wić, że taki zimny facet wyda mi się atrak­cyjny. Jego przy­stojna twarz była tu bez zna­cze­nia.

Wielka brama z kutego żelaza otwie­rała się z chod­nika na dzie­dzi­niec, przy któ­rym stało liceum Tobiasa Roche­stera. Poło­żone w impo­nu­ją­cym budynku w stylu kla­sy­cy­stycz­nym, nieco odda­lone od ulicy, wyglą­dało jak kró­lowa sze­regu domów w histo­rycz­nej, sty­lo­wej dziel­nicy Beacon Hill.

Zadar­łam głowę, pró­bu­jąc wzro­kiem objąć budowlę. Serce waliło mi jak mło­tem.

Ranek zapo­wia­dał się pięk­nie, ale póź­niej było coraz gorzej. Naj­pierw obu­dziły mnie cie­płe pro­mie­nie słońca, wpa­da­jące do mojej pięk­nej, spo­koj­nej sypialni. Byłam zdzi­wiona, że tak dobrze wypo­czę­łam. Teraz wresz­cie rozu­mia­łam, dla­czego ludzie mówili, że ich łóżka są mięk­kie jak piórka.

Wzię­łam prysz­nic w nowej wspa­nia­łej łazience i wło­ży­łam ubra­nia, które Hay­ley kazała mi wczo­raj kupić. Mia­łam na sobie dżinsy Arma­niego i koszulkę Ale­xan­dra McQu­eena. Hay­ley (albo Theo?) kupiła mi nawet biżu­te­rię, więc na rękę zało­ży­łam nowy zega­rek i bran­so­letkę, a w uszach mia­łam nie­wiel­kie dia­men­towe kol­czyki. Tego dro­giego, ale casu­alo­wego stroju dopeł­niały buty na pła­skich obca­sach Tory Burch. I cho­ciaż nie chcia­łam tego przed sobą przy­znać, bo nie podo­bało mi się, że będę się pałę­tać po mie­ście jak cho­dząca fabryka eko­no­micz­nego przy­wi­leju, wyglą­da­łam naprawdę dobrze.

Na tym jed­nak skoń­czyło się wszystko, co dobre.

Theo nie zjadł z nami śnia­da­nia, bo wyszedł do pracy wcze­snym ran­kiem. Hay­ley jesz­cze spała, a Elo­ise sie­działa przy stole obsłu­gi­wana jak jakaś młoda baro­nówna.

Uzna­łam, że lepiej będzie, jak pójdę zjeść do kuchni. Przy oka­zji mogła­bym poroz­ma­wiać z Gret­chen, naszą kucharką. Bar­dzo szybko prze­ko­na­łam się jed­nak, że Gret­chen wcale nie chciała mnie w swo­jej kuchni. Zdra­dziły ją nie­chętne spoj­rze­nia i odpę­dza­jące gesty: a kysz, a kysz!

Musia­łam wró­cić do jadalni, do mojej już pra­wie przy­rod­niej sio­stry. Przy stole pano­wała dusząca cisza.

Gil przy­szedł, żeby nam powie­dzieć, że czas wycho­dzić do szkoły, więc zła­pa­łam mój nowy tor­ni­ster (ni­gdy nie sądzi­łam, że będę nosić tor­ni­ster) i ruszy­łam za Elo­ise.

Pełna napię­cia cisza trwała mię­dzy nami przez całe trzy­dzie­ści pięć minut drogi do szkoły. Kiedy zatrzy­ma­li­śmy się na miej­scu, Gil otwo­rzył przed Elo­ise drzwi samo­chodu, a ona wysko­czyła z niego jak strzała.

Gil uśmiech­nął się do mnie ze zro­zu­mie­niem, gdy już wysia­dłam, i życzył mi miłego pierw­szego dnia.

Na razie był on jedyną osobą w całym Mas­sa­chu­setts, którą naprawdę polu­bi­łam.

Poczu­łam na sobie kilka cie­ka­wych spoj­rzeń, gdy wkra­cza­łam przez bramę w moje nowe szkolne życie. Theo wysłał Hay­ley listę zajęć kilka tygo­dni wcze­śniej, więc zdą­ży­łam ją wypeł­nić. W ciągu dwu­dzie­stu czte­rech godzin dosta­łam gotowy plan lek­cji, a Theo prze­ka­zał mi pod­ręcz­niki, żebym miała jako takie poję­cie, co było już oma­wiane na zaję­ciach. Poza tym szkoła miała plat­formę w sieci, a nauczy­ciele byli na tyle pomocni, że wrzu­cali na nią nad­cho­dzące tematy i tek­sty, które trzeba było prze­czy­tać.

Wszyst­kie for­mal­no­ści zostały zała­twione, ale musia­łam jesz­cze zgło­sić, że dotar­łam na miej­sce. Podą­ży­łam za strzał­kami do sekre­ta­riatu, roz­glą­da­jąc się po nowo­cze­snym wnę­trzu szkoły. W porów­na­niu z histo­ryczną ele­wa­cją budynku wyglą­dało zupeł­nie nie na miej­scu. Sekre­ta­riat też urzą­dzony był bar­dzo mod­nie – wszystko w poły­sku­ją­cym szkle, bia­łym, malo­wa­nym drew­nie, a do tego dro­gie kom­pu­tery.

– W czym mogę pomóc? – zapy­tała mnie kobieta w śred­nim wieku z krót­kimi blond wło­sami, gdy weszłam do środka.

Uśmiech­nę­łam się do niej. Nie chcia­łam wyglą­dać na tak zde­ner­wo­waną, jak się czu­łam.

– Mam na imię India Maxwell – powie­dzia­łam. – Jestem tu nowa.

– Ach, India Maxwell, oczy­wi­ście. – Wyszła zza biurka, żeby podać mi rękę. Kiedy ją uści­snę­łam, przed­sta­wiła się. – Nazy­wam się Lle­wel­lyn. Jestem kie­row­niczką admi­ni­stra­cji w Tobia­sie Roche­ste­rze.

– Miło mi panią poznać.

– I wza­jem­nie. Cze­ka­li­śmy na cie­bie. – Wró­ciła do biurka i pogrze­bała chwilę w papie­rach, aż w końcu wycią­gnęła wielką kopertę. – To dla cie­bie. W środku są ważne infor­ma­cje doty­czące szkoły, włącz­nie z ulot­kami o wszyst­kich zaję­ciach poza­lek­cyj­nych, jakie tu ofe­ru­jemy.

– Dzię­kuję bar­dzo – odpo­wie­dzia­łam cicho. Tego wszyst­kiego było za dużo.

– Dyrek­tor Van­der­bilt chciał ci się przed­sta­wić.

Dyrek­tor Van­der­bilt oka­zał się męż­czy­zną star­szym od Theo o jakieś pięć lat. Spo­dzie­wa­łam się kogoś nadę­tego, pre­ten­sjo­nal­nego i patrzą­cego na mnie total­nie z góry, ale dyrek­tor Van­der­bilt – wysoki, chudy męż­czy­zna z parą oku­la­rów bez opra­wek na wiel­kim rzym­skim nosie – był bar­dzo ser­deczny.

Oka­zał się naj­ser­decz­niej­szą osobą, jaką mia­łam spo­tkać tego dnia.

Na pierw­szej lek­cji była mikro­eko­no­mia i ku mojemu prze­ra­że­niu Elo­ise, Finn i reszta ich paczki także cho­dzili na te zaję­cia. Nie spo­dzie­wa­łam się spo­tkać ich wszyst­kich naraz, więc kiedy nauczy­ciel przed­sta­wił mnie gru­pie, musia­łam szybko się opa­no­wać, żeby nie poka­zać po sobie ner­wów.

Elo­ise uda­wała, że mnie nie widzi. Zaję­łam miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie sali. Mój wzrok podą­żył w stronę Finna, ale on inten­syw­nie obser­wo­wał nauczy­ciela, jakby pró­bo­wał uni­kać mojego spoj­rze­nia. Prze­sta­łam szybko o tym myśleć – wie­dzia­łam, że Finn uwa­żał się za lep­szego ode mnie. Pew­nie nawet nie reje­stro­wał mojej obec­no­ści.

Nie żeby mnie to obcho­dziło.

Facet od mikro­eko­no­mii był cał­kiem fajny i zdo­ła­łam prze­trwać jego zaję­cia bez poczu­cia, że kom­plet­nie nie ogar­niam, co się dzieje. Uzna­łam to za jaśniej­szą stronę tego dnia.

Na następ­nej lek­cji, którą dzie­li­łam z Char­lotte, było pisa­nie kre­atywne. Kiedy weszłam do sali, aż roz­bły­sły jej oczy i wyda­wało mi się, że dostrze­głam na jej twa­rzy początki uśmie­chu, ale nagle coś sobie przy­po­mniała i zwie­siła ramiona. Wyglą­dała, jakby chciała być nie­wi­dzialna.

Uzna­łam, że zigno­ruję jej dziwne zacho­wa­nie, i poma­cha­łam jej ręką, kiedy nauczy­cielka pode­szła, żeby się przed­sta­wić. Zauwa­żyła mój gest i kazała mi usiąść z Char­lotte.

– Hej – powi­ta­łam Char­lotte, zaj­mu­jąc miej­sce.

– Hej. – Jej uśmiech przy­po­mi­nał bar­dziej gry­mas.

– Nie martw się, nie będę od cie­bie ścią­gać – powie­dzia­łam. Odpo­wie­działa mi nie­śmia­łym uśmie­chem. Zachę­cona pozy­tywną reak­cją, spoj­rza­łam na jej fio­le­tową sukienkę. – Fan­ta­stycz­nie ci w tym kolo­rze.

Zszo­ko­wana Char­lotte spoj­rzała w dół i musnęła opusz­kami pal­ców mate­riał.

– Naprawdę? Bryce powie­działa, że ten kolor mnie przy­tła­cza i wyglą­dam w nim okrop­nie.

Oczy­wi­ście, że tak powie­działa. Od razu wydała mi się nie­złą jędzą.

– No to nie miała racji. Wyglą­dasz uro­czo.

– Dzię­kuję. – Char­lotte uśmiech­nęła się nie­śmiało, ale po chwili jej twarz przy­brała podejrz­liwy wyraz. Ze zde­ter­mi­no­waną miną zwró­ciła się z powro­tem w stronę nauczy­cielki.

Jej gesty wska­zy­wały, że nie powin­nam teraz z nią roz­ma­wiać, ale poczu­łam nadzieję. Zado­wo­lona, ja też odwró­ci­łam się przo­dem do kate­dry i zaczę­łam uważ­nie słu­chać, co mówi nauczy­cielka.

Po dwóch lek­cjach mia­łam wię­cej prac domo­wych niż kie­dy­kol­wiek w liceum Fair Oaks. Posta­no­wi­łam na razie nie wpa­dać w panikę, zwłasz­cza że nie mia­łam tu żad­nych przy­ja­ciół ani zajęć poza­lek­cyj­nych, które by mnie odcią­gały od nauki. Wie­dzia­łam jed­nak, że jak tylko sytu­acja ule­gnie zmia­nie, będę musiała zna­leźć spo­sób, żeby radzić sobie z tym wszyst­kim.

Po dro­dze na następne zaję­cia zauwa­ży­łam, że ucznio­wie z mojej nowej szkoły rzu­cają mi poje­dyn­cze spoj­rze­nia, a nie­któ­rzy nawet bez­wstyd­nie się gapią. Patrzyli na mnie z cie­ka­wo­ścią albo pogardą. Po chwili poczu­łam ostrze­gaw­czy dreszcz na karku. Skrę­ci­łam na rogu kory­ta­rza w poszu­ki­wa­niu sali do histo­rii współ­cze­snej i ujrza­łam moją pra­wie sio­strę i jej świtę. Dziew­czyny kro­czyły jak w rekla­mie reality show o pięk­nych i boga­tych lice­ali­stach, ich dłu­gie włosy falo­wały niczym jedwab na wie­trze, a spod mar­ko­wych sukie­nek wychy­lały się dłu­gie, szczu­płe nogi, obute w san­dałki Jimmy’ego Choo.

Elo­ise zauwa­żyła mnie, ale udała, że nie widzi, i poszła dalej bez słowa.

Poczer­wie­nia­łam z zaże­no­wa­nia. Patrzy­łam, jak znika za rogiem ze swo­imi przy­ja­ciół­kami, a potem się odwró­ci­łam. Dotarło do mnie, że pogar­dliwe uśmieszki pozo­sta­łych uczniów nie były tylko wytwo­rem mojej spa­ni­ko­wa­nej wyobraźni.

Poczu­łam skurcz w żołądku. Pró­bo­wa­łam zro­zu­mieć, co tu się wła­ści­wie dzieje.

Posta­no­wi­łam uda­wać, że nic mnie to nie obcho­dzi. Wypro­sto­wa­łam się i ruszy­łam w poszu­ki­wa­niu sali do histo­rii. Na szczę­ście szybko zdo­ła­łam usta­lić jej poło­że­nie i nie musia­łam nikogo pro­sić o pomoc. Roz­mowa z kim­kol­wiek stam­tąd była naprawdę ostat­nią rze­czą, na jaką mia­łam wtedy ochotę. Weszłam do środka, cały czas prze­kli­na­jąc Hay­ley za to, że zacią­gnęła mnie do Mas­sa­chu­setts. Nie obcho­dził mnie nikt oprócz nauczy­ciela sto­ją­cego przy tablicy.

Zauwa­żył mnie i się odwró­cił. Był naj­młod­szym ze spo­tka­nych przeze mnie dotych­czas peda­go­gów, ledwo po dwu­dzie­stce, i wyglą­dał cał­kiem uro­czo w taki inte­lek­tu­alny, ner­dow­ski spo­sób.

– Cześć. – Uśmiech­nął się.

– Nazy­wam się India Maxwell. Jestem nowa – przed­sta­wi­łam się.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki