The Fragile Ordinary - Samantha Young - ebook

The Fragile Ordinary ebook

Samantha Young

0,0

Opis

Nazywam się Comet Caldwell. I nienawidzę swojego imienia. Ludzie spodziewają się niesamowitych rzeczy po dziewczynie o imieniu Comet.

Kogoś wyluzowanego, kogoś, kto potrafi rozświetlić pokój, tak jak kometa przemierzająca niebo.

Ale Comet nigdy nie lubiła być w centrum uwagi. Nie może się doczekać, aż ukończy liceum w Edynburgu i wyjedzie studiować gdzieś daleko.

Nowy uczeń Tobias King przeprowadza się ze Stanów i powoduje zamieszanie w szkole, a Comet sądzi, że rozgryzła tego bad boya.

Jednak potem bohaterowie są zmuszeni pracować razem nad szkolnym zadaniem i zaczyna się między nimi tworzyć wyjątkowa więź.

Ciepła i piękna powieść bestsellerowej autorki „New York Timesa” opowiada o tym, że warto mieć nadzieję i trzeba zrozumieć siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

1

W życiu jest tylko zerem,Obser­wo­wa­nym. Osą­dza­nym. Szybko wyma­zy­wa­nym.Tutaj jest boha­te­rem,Rozu­mia­nym. Sza­no­wa­nym. Akcep­to­wa­nym.

– CC

Edyn­burg, Szko­cja

Nazy­wam się Comet Cald­well.

I nie­na­wi­dzę swo­jego imie­nia.

Po dziew­czy­nie o imie­niu Comet ludzie spo­dzie­wają się kogoś wyjąt­ko­wego. Kogoś z natury faj­nego i magne­tycz­nego. Kogoś, kto roz­świe­tla pomiesz­cze­nie i przy­ciąga uwagę. Jak kometa, która ema­nuje świa­tłem i ogniem, prze­ci­na­jąc niebo.

Ale jeśli się tę kometę roz­łu­pie, oka­zuje się być czymś zupeł­nie innym.

To lodowe ciało nie­bie­skie, które emi­tuje mate­rię i gazy

Komety to tak naprawdę duże brudne kule śnieżne. Albo jak nazwa­liby je naukowcy: „śnieżne kule pyłowe”.

Tak. Śnieżna kula pyłowa. To ma więk­szy sens.

Ja nie jestem kulą pło­nącą od świa­tła i ognia, która prze­cina niebo. Jestem tylko zwy­czajną szes­na­sto­latką uczęsz­cza­jącą do liceum. Prze­ciętną szes­na­sto­latką, która ostatni dzień waka­cji spę­dza na wsta­wia­niu swo­ich poetyc­kich wypo­cin na ano­ni­mo­wego bloga. Komen­ta­rze na blogu są wyłą­czone, żeby nikt mnie publicz­nie nie oce­niał i żebym nie zro­biła z sie­bie pośmie­wi­ska. Gdy pra­co­wa­łam, z mojego lap­topa leciała na cały regu­la­tor The Day We Cau­ght the Train zespołu Ocean Colour Scene. Mia­łam sła­bość do zespo­łów indie z lat dzie­więć­dzie­sią­tych i pierw­szej dekady dwu­dzie­stego pierw­szego wieku.

Mój tele­fon zawi­bro­wał. Zigno­ro­wa­łam go, bo chcia­łam sku­pić się na tym, by mój ostatni post był odpo­wied­nio zło­żony. Bo wła­śnie na tym mi naj­bar­dziej zale­żało: na skła­dzie tek­stu. Nie na wier­szu ani na tym, że ludzie, któ­rzy natkną się na mój blog, pogar­dzą sło­wami wyrwa­nymi pro­sto z mojego biją­cego serca.

Znowu wibra­cje. Wes­tchnę­łam ziry­to­wana.

Vicki.

Nie zasłu­gi­wała na to, by ją igno­ro­wać, była jedną z moich naj­lep­szych przy­ja­ció­łek. Ści­szy­łam muzykę i ode­bra­łam.

– Wiedz, że prze­ry­wasz mnie i Lia­mowi, ale zacho­waj to dla sie­bie. Miley nie wie o naszej skry­wa­nej miło­ści.

Vicky wybuch­nęła śmie­chem.

– Skar­bie, zabiorę to ze sobą do grobu!

– A więc co tam?

– To, że ja i Steph od dzie­się­ciu minut sto­imy przed twoim domem i dzwo­nimy do drzwi. Sły­szymy tę twoją muzykę, którą chyba wyję­łaś z kap­suły czasu, a Kyle już dwa razy wyglą­dał przez okno i nas prze­ga­niał.

Kyle to mój tata. W gło­wie nazy­wam go tatą, ale ni­gdy się tak do niego nie zwra­cam. Rodzice kazali mi mówić do sie­bie po imie­niu – Car­rie i Kyle – od chwili, gdy nauczy­łam się wyma­wiać samo­gło­ski.

Oczy­wi­ście nic dziw­nego, że tata prze­ga­niał dziew­czyny. Bo otwar­cie drzwi komuś, kto nie przy­szedł do niego, wyma­ga­łoby ogrom­nego wysiłku.

Zesko­czy­łam z łóżka, wypa­dłam z pokoju i pobie­głam kory­ta­rzem.

Gdy otwo­rzy­łam drzwi, ude­rzył mnie zna­jomy zapach sło­nego morza, roz­cią­ga­ją­cego się za naszą bramą, a także powiew zim­nego wia­tru.

Prze­rwa­łam połą­cze­nie.

Vicky przyj­rzała się uważ­nie mojemu stro­jowi, a potem rzu­ciła:

– Nie­źle.

Stwier­dze­nie, że mam oso­bliwy gust co do ubrań, jest nie­do­po­wie­dze­niem. W tej chwili mia­łam na sobie białą bluzkę z koł­nie­rzy­kiem w stylu Pio­tru­sia Pana, a na nią narzu­cony ele­gancki liliowy kar­di­gan. Bar­dzo w stylu lat pięć­dzie­sią­tych. Połą­czy­łam to z tur­ku­sową wie­lo­war­stwową jedwabną spód­nicą i bot­kami do kostki marki Irre­gu­lar Cho­ice. Były liliowe i zamiast sznu­ró­wek miały tur­ku­sowe saty­nowe wstążki zawią­zane w duże kokardy.

Steph popa­trzyła na Vicky, jakby chciała powie­dzieć: „Czy ty jesteś poważna?”. A potem uśmiech­nęła się do mnie z udręką na twa­rzy.

– Laska, w takim stroju Car­rie na pewno cię zauważa, co?

Uzna­łam, że nie będę się obra­żać.

Steph była drobna i nosiła godny pozaz­drosz­cze­nia roz­miar miseczki sta­nika, a jej tyłek ide­al­nie wypeł­niał dżinsy z River Island. Miała dłu­gie włosy w kolo­rze mio­do­wego blondu, zawsze sta­ran­nie uło­żone w luźne fale, a maki­jaż nie­ska­zi­telny. Znała się na modzie i wkła­dała głów­nie naj­mod­niej­sze ubra­nia z droż­szych skle­pów, ale kiedy jej tatuś praw­nik miał ochotę ją poroz­piesz­czać, kupo­wał jej ubra­nia od dizaj­ne­rów.

Teraz miała na sobie obci­słe dżinsy z mod­nymi roz­dar­ciami, kozaki z brą­zo­wej skóry na niskim obca­sie, się­ga­jące kolan, i kurtkę od Ral­pha Lau­rena.

W prze­ci­wień­stwie do Steph, Vicki, pra­gnąca zostać w przy­szło­ści pro­jek­tantką mody, doce­niała moje próby wyróż­nia­nia się. Cho­ciaż, gdy­bym miała być szczera, wcale się nie sta­ra­łam. Ani nie pró­bo­wa­łam stro­jem zwró­cić na sie­bie uwagi Car­rie. Po pro­stu każ­dego dnia wkła­da­łam to, co aku­rat wypa­dło z mojej szafy.

Poza tym przez sto dzie­więć­dzie­siąt pięć dni w roku musia­łam nosić szkolny mun­du­rek. Więc gdy tego nie robi­łam, wola­łam zasza­leć ze stro­jem.

Vicki, mająca na sobie cienki kre­mowy swe­ter over­size z asy­me­trycz­nym dołem, a do tego jasno­zie­lone leg­ginsy w cza­chy, była bar­dziej odważna. Tak jak ja. Ale ona była z natury fajna. To dziew­czyna, któ­rej paso­wa­łoby imię Comet. Dziś wło­żyła moto­cy­klowe czarne buty, luźno zawią­zane, w uszach miała duże złote koła, a przez ramię prze­wie­siła zamszową jasno­zie­loną torebkę. Jej opa­lona skóra była bez skazy, więc Vicky nie musiała nosić tyle maki­jażu co Steph, któ­rej por­ce­la­nowa cera miała ten­den­cję do rumień­ców. Jak zwy­kle nało­żyła na rzęsy kilka warstw tuszu, który pod­kre­ślał jej piwne oczy, a usta musnęła błysz­czy­kiem. Gdy odwró­ciła się, by spoj­rzeć na Steph z unie­sioną brwią, ciem­no­brą­zowe afro zatań­czyło ponad jej ramio­nami na wie­trze.

– No co? – Steph wzru­szyła ramio­nami.

– Fil­truj myśli – pora­dziła jej Vicki.

– Nic się nie stało. – Mach­nę­łam ręką na komen­tarz Steph.

Wszyst­kie wie­dzia­ły­śmy, że Car­rie nie zwró­ci­łaby na mnie uwagi, nawet gdy­bym prze­bie­gła przez dom w pło­ną­cej spód­nicy.

– Nie przy­szły­śmy tutaj, by oce­niać twój cho­ler­nie odlo­towy strój – pod­kre­śliła Vicki, tak żeby Steph to zro­zu­miała. Ale nasza przy­ja­ciółka tylko prze­wró­ciła oczami. – To ostatni dzień waka­cji, Comet. Wybie­ramy się na imprezę, a ty idziesz z nami.

– Na imprezę? – zapy­ta­łam.

Na myśl, że mia­ła­bym pójść na imprezę, by spę­dzić czas z grupą ludzi z klasy, któ­rzy albo będą mnie igno­ro­wać, albo się ze mnie nabi­jać, mia­łam ochotę zamknąć im drzwi przed nosem. I uda­wać, że ni­gdy nie ode­bra­łam od nich tele­fonu. Wola­łam dokoń­czyć wpis na blogu, a potem zwi­nąć się na łóżku z książką, którą prze­czy­ta­łam dopiero do połowy.

Steph pokrę­ciła głową, jakby zoba­czyła moje myśli wypi­sane na twa­rzy.

– O nie. Stara, musisz iść na tę imprezę!

– Prze­stań mówić „stara”. Nie jeste­śmy Ame­ry­kan­kami. I to nie są lata dzie­więć­dzie­siąte.

Zasta­na­wia­łam się, czy nie żyłoby mi się lepiej wła­śnie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Wtedy grano super­mu­zykę. Jak Oasis! Czy muszę wymie­niać dalej? A poza tym nie było social mediów, cho­ciaż wydaje mi się, że wtedy ludzie pisali ze sobą na cza­tach. Ale pod­czas gdy czat jest małym szkol­nym boiskiem, to social media przy­po­mi­nają raczej całe sku­pi­sko takich boisk. Tak, w tam­tych cza­sach była masa śmie­chu, zabawy i wygłu­pów… Ale były też ciemne zaułki, do któ­rych drę­czy­ciele zaga­niali cichego dzie­ciaka.

– Skoro już mowa o Ame­ry­ka­nach… Wła­śnie dla­tego musisz iść na tę imprezę. Będzie tam słodki Ame­ry­ka­nin.

– Kto taki?

– Naj­wy­raź­niej musimy cię wta­jem­ni­czyć. – Steph cmok­nęła i postu­kała w wyświe­tlacz, nawią­zu­jąc do faktu, że uni­ka­łam więk­szo­ści social mediów.

Kilka ruchów pal­cem po ekra­nie i unio­sła tele­fon w moją stronę.

Nie­wy­raźne zdję­cie przed­sta­wiało jakąś dziew­czynę, która ota­czała ramie­niem chło­paka.

– Na co mam patrzeć?

– Na słod­kiego Ame­ry­ka­nina – odparła Steph gło­sem, jakby to było oczy­wi­ste.

Prych­nę­łam.

– Potra­fisz stwier­dzić, że jest słodki, patrząc tylko na jego zdję­cie?

– Och, nie. Niczego nie cza­isz. Wszy­scy, któ­rzy go spo­tkali, mówią na What­sAp­pie o tym, jaki jest słodki. Kiedy w końcu pobie­rzesz tę apkę?

Nieco zmar­twiona wzru­szy­łam ramio­nami.

– Kie­dyś w końcu to zro­bię.

– Zawsze tak mówisz.

Prawda była taka, że nie chcia­łam pobie­rać tej apli­ka­cji i dołą­czać do grupy, w któ­rej skład wcho­dziła cała nasza klasa. Na myśl, że mój tele­fon miałby pikać co sekundę z każ­dym nowym powia­do­mie­niem, palce u stóp pod­kur­czały mi się z iry­ta­cji.

Tak. Byłam świa­doma tego, że wśród swo­ich ucho­dzi­łam za ano­ma­lię.

– W każ­dym razie… – ode­zwała się Vicki, któ­rej naj­wy­raź­niej zro­biło się mnie żal. – Idziesz, prawda?

Naprawdę (naprawdę!) chcia­łam po pro­stu powró­cić do czy­ta­nia mojej książki. Boha­terka zabu­jała się w chło­paku z nowej szkoły z inter­na­tem, do któ­rej została wysłana, a ja zatrzy­ma­łam się w chwili, w któ­rej mogło się oka­zać, że chło­pak odwza­jem­nia jej uczu­cia.

– A czyja to impreza?

Przy­ja­ciółki wymie­niły spoj­rze­nia.

– No więc?

Steph wes­tchnęła dra­ma­tycz­nie.

– Heather McA­li­ster. Ale to, co ona zro­biła, zda­rzyło się dawno temu! Naprawdę, musisz już odpu­ścić.

– To jej słowa. – Vicki wska­zała na Steph. – Nie moje.

Poczu­łam się zra­niona. Heather już mi nie doku­czała – dawno temu posta­no­wiła uda­wać, że nie ist­nieję – ale kie­dyś była moim śmier­tel­nym wro­giem. Z nie­wy­ja­śnio­nej przy­czyny uwzięła się na mnie w pierw­szej kla­sie liceum i przez rok znę­cała się nade mną. Po zaję­ciach wuefu scho­wała mój mun­du­rek, więc nie mając wyboru, musia­łam wytrwać do końca dnia w stroju spor­to­wym. Powie­działa Ste­viemu Mac­do­nal­dowi, że się w nim pod­ko­chuję, nakło­niła go, żeby pod­szedł do mnie na kory­ta­rzu i dał mi kosza.

Oznaj­mił mi, że mu to schle­bia, ale nie jestem w jego typie, choć tak naprawdę chciał powie­dzieć, że jestem geekiem, a on bzyka się z dziew­czy­nami star­szymi od sie­bie.

Tyle że wcale się nie pod­ko­chi­wa­łam w Ste­viem.

A, i nie zapo­mi­najmy, że na pyta­nie nauczy­ciela angiel­skiego o ulu­bioną książkę Heather stwier­dziła przy wszyst­kich, że moją ulu­bioną musi być Matylda. Bo odna­la­złam w niej sie­bie, ponie­waż rodzice też mnie nie­na­wi­dzą.

Wtedy podej­rze­wa­łam, że Steph wymsknęło się coś na temat mojej rela­cji z rodzi­cami, gdy została zapro­szona na uro­dzi­nowe piżama party do Heather. Vicki zacho­wała się jak praw­dziwa przy­ja­ciółka i odrzu­ciła zapro­sze­nie, ale Steph powie­działa, że według niej odmowa byłaby nie­uprzejma.

Wcale tak nie myślała. Po pro­stu bała się, że nie będzie popu­larna.

Byłam na nią wście­kła, ale nie komen­to­wa­łam. Vicki wypo­wie­działa się za nas obie. Steph obra­ziła się na kilka tygo­dni, ale po jakimś cza­sie znowu sta­ły­śmy się przy­ja­ciół­kami.

Było tak, jakby nic się nie wyda­rzyło.

Tyle że zacho­wa­nie Steph teraz przy­po­mniało mi o wszyst­kim.

– Gdyby w twarz powie­działa ci, że masz jakąś cho­robę wene­ryczną, i powta­rzała to wszyst­kim przez rok, to czy byś jej teraz wyba­czyła?

Moja przy­ja­ciółka wytrzesz­czyła swoje cha­browe oczy.

– A tak powie­działa?

– Moż­liwe – wymam­ro­tała Vicki.

– Tylko daję ci przy­kład. Ta dziew­czyna codzien­nie przez kilka tygo­dni śpie­wała: „Comet, Comet, głu­pia jak tabo­ret”.

Steph wes­tchnęła.

– Posłu­chaj, Com. Nie chcia­łam wyjść na nie­czułą. Wiem, że ona była wobec cie­bie wredna. Ale od lat cię nie drę­czyła. Przyjdź na imprezę.

Skoro to impreza Heather, ozna­cza to tyle, że gośćmi będą dzie­ciaki ze szkoły, które nie mają poję­cia, kim jestem. Czyli te, które biorą udział w zaję­ciach dodat­ko­wych, takich jak… sport. Ich zdol­ność do adap­ta­cji w spo­łe­czeń­stwie, ich umie­jęt­ność wcho­dze­nia ot tak do pokoju, pro­wa­dze­nia roz­mowy i śmia­nia się z zupeł­nie obcymi ludźmi była mi obca. Ja nie potra­fi­łam odna­leźć się w towa­rzy­stwie. I byłam pewna, że nikt nie zechce słu­chać tego, co mam do powie­dze­nia.

Dla­czego mia­ła­bym zatem sta­wiać się w nie­kom­for­to­wej sytu­acji, iść na imprezę, na któ­rej będę czuć się źle i nie­pew­nie, skoro mogę czy­tać książkę, dzięki któ­rej drżę z eks­cy­ta­cji?

– Nie mogę. – Wzru­szy­łam ramio­nami, cofa­jąc się w głąb domu. – Muszę wziąć prysz­nic i przy­go­to­wać się na jutro do szkoły.

Vicki posłała mi nie­za­do­wo­lone spoj­rze­nie, Steph wyrzu­ciła ręce w powie­trze.

– To po co w ogóle się sta­ra­ły­śmy?

Skrzy­wi­łam się, ale wzru­szy­łam ramio­nami w prze­pra­sza­ją­cym geście.

– Chodź. – Steph zła­pała Vicki za rękę. – Jest pie­kiel­nie zimno. Idziemy.

Vicki poma­chała mi mało entu­zja­stycz­nie i posłała ostat­nie spoj­rze­nie, któ­rego nie potra­fi­łam roz­szy­fro­wać. Mia­łam nadzieję, że to nie iry­ta­cja.

Patrzy­łam, jak przy­ja­ciółki opusz­czają mój ogród. Zatrzy­mały się za ogro­dze­niem, zamknęły bramę i ruszyły espla­nadą.

Nasz dom znaj­do­wał się tuż przy Por­to­bello Beach. Aby zna­leźć się na plaży, wystar­czyło, że opusz­cza­łam ogród i prze­cho­dzi­łam przez bul­war. Moja sypial­nia, sypial­nia gościnna, kuch­nia, salon i łazienka znaj­do­wały się na par­te­rze budynku z bie­lo­nej cegły, wznie­sio­nego w poło­wie poprzed­niego wieku, który nazy­wa­li­śmy domem. Na górze były gabi­net taty i pra­cow­nia malar­ska Car­rie, z któ­rych roz­cią­gał się piękny widok na morze.

Moja matka była znana wśród ludzi sztuki jako odno­sząca suk­cesy i hoj­nie opła­cana artystka zaj­mu­jąca się tech­ni­kami mie­sza­nymi. Tata był pisa­rzem. Wygrał kilka lite­rac­kich nagród za swoją drugą powieść The Street; odnio­sła komer­cyjny suk­ces i na jej pod­sta­wie nakrę­cono mini­se­rial, który pusz­czano w bry­tyj­skiej tele­wi­zji. Pie­nią­dze pozwo­liły opła­cić dom w tej roz­chwy­ty­wa­nej oko­licy. Mimo że mój ojciec dobrze radził sobie dzięki książ­kom, jego kolejne powie­ści ni­gdy już nie wynio­sły go na wyżyny. Ale myślę, że ponie­kąd podo­bało mu się odgry­wa­nie roli sfru­stro­wa­nego arty­sty.

Więk­szość ludzi uważa, że rodzice dość znani arty­ści są spoko.

Ale to nie­prawda.

A przy­naj­mniej moi nie byli spoko.

Naj­wię­cej uwagi poświę­cili mi, gdy wybie­rali dla mnie imię. Przez dwa tygo­dnie nazy­wali mnie Małą Cald­well, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc zna­leźć coś wyjąt­ko­wego, co spodo­ba­łoby się im obojgu. A potem nadali mi imię, które zupeł­nie do mnie nie paso­wało, i powró­cili do trak­to­wa­nia mnie z wymu­szoną uprzej­mo­ścią i bra­kiem zain­te­re­so­wa­nia. A cza­sem nawet otwar­cie mnie igno­ro­wali. Byłam wpadką, i to taką, z któ­rej wcale się nie cie­szyli. Moi rodzice byli za bar­dzo zako­chani w swo­jej sztuce i w sobie nawza­jem, by mieć choć tro­chę miło­ści dla mnie.

Dla­tego przy­ja­ciółki były dla mnie takie ważne. Tak samo jak instynkt samo­za­cho­waw­czy.

Zamknę­łam fron­towe drzwi i prze­krę­ci­łam zamek. Opar­łam się o nie ple­cami i nagle za oczami poczu­łam ból głowy. Nie pierw­szy raz, gdy odmó­wi­łam wyj­ścia gdzieś z Vicki i Steph.

Jako dzieci wszyst­kie były­śmy ciche, lubi­ły­śmy czy­tać i ucho­dzi­ły­śmy za geeków, ale gdy poszły­śmy do liceum, one zaczęły się zmie­niać. Steph posta­no­wiła, że zosta­nie aktorką, i nawet wygrała casting do roli w lokal­nej rekla­mie napo­jów. Wyszła ze swo­jej sko­rupy, brała udział w szkol­nych przed­sta­wie­niach i z cza­sem zmie­niła się z prze­cięt­nej blon­dynki w zachwy­ca­jącą nasto­latkę. Chło­paki cały czas zwra­cały na nią uwagę, aż jej na tym punk­cie odbiło.

Vicki rów­nież roz­wi­nęła się pod wzglę­dem towa­rzy­skim, i chyba jej to paso­wało. Steph zawsze była wyszcze­kana, dzięki czemu dosta­wała to, czego chciała, a do tro­chę spo­koj­niej­szej i spra­wia­ją­cej wra­że­nie zwy­czaj­nie faj­nej Vicki ludzie po pro­stu lgnęli. Była typem dziew­czyny, z którą każdy chciał się przy­jaź­nić. Uwa­ża­łam ją za swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę, ale patrze­nie, jak jej krąg przy­ja­ciół się posze­rza, tro­chę mnie bolało.

Musia­łam przy­znać, że jestem tro­chę zazdro­sna.

A teraz dodat­kowo zaczę­łam się mar­twić.

Jeśli cią­gle będę odma­wiać przy­ja­ciół­kom i ni­gdzie z nimi nie cho­dzić, czy Vicki i Steph któ­re­goś dnia ze mnie zre­zy­gnują?

Ta myśl spra­wiła, że poczu­łam gniew ści­ska­jący mnie w żołądku, a łzy zapie­kły pod powie­kami. Cza­sami marzy­łam, by być bar­dziej jak moje przy­ja­ciółki. Ale jeżeli to mia­łoby ozna­czać uda­wa­nie kogoś, kim nie jestem, męcze­nie się, by zado­wo­lić ludzi, któ­rzy nawet nie chcą poznać praw­dzi­wej mnie, to wola­łam samot­ność. Wola­łam książki.

Zatrza­snę­łam drzwi od mojej sypialni, mając gdzieś to, że hałas może roz­pro­szyć ojca, który wła­śnie sku­piał się bole­śnie długo na jakimś zda­niu. Rzu­ci­łam się na łóżko, na brzuch, i popa­trzy­łam na półki po dru­giej stro­nie mojego dużego pokoju, które zaj­mo­wały całe dwie ściany. Książki, książki i jesz­cze wię­cej ksią­żek. Na sam ich widok – o róż­nych kształ­tach, roz­mia­rach, kolo­rach i powierzch­niach, które cią­gnęły się aż po sufit – czu­łam się szczę­śliwa. Nie­za­leż­nie od tego, co działo się w moim życiu, w pokoju mia­łam ponad osiem tysięcy róż­nych świa­tów, w któ­rych mogła­bym znik­nąć. I ponad tysiąc na czyt­niku, który leżał na szafce noc­nej. Te światy były lep­sze od mojego. Tam żyli ludzie, któ­rych rozumia­łam i wie­dzia­łam, że oni zro­zu­mie­liby mnie. W tych świa­tach chłopcy byli zupeł­nie inni niż w tym tutaj. Tym fik­cyj­nym naprawdę zale­żało. Byli odważni, lojalni, a na ich widok można było zemdleć. Nie bekali ci two­jego imie­nia do ucha, mija­jąc cię na kory­ta­rzu, i nie wpa­dali na cie­bie milion razy dzien­nie, bo „cię nie zauwa­żyli”.

Roz­cią­gnę­łam się na łóżku, wzię­łam książkę, którą aktu­al­nie czy­ta­łam, i otwo­rzy­łam.

Żadna okropna impreza u Heather McA­li­ster nie była lep­sza od świata, który trzy­ma­łam w rękach.

Rozdział 2

2

Gdy­byś tylko patrzyła na mnie tak,Jak usil­nie wpa­tru­jesz się w swoje płótna,Była­bym wolna jak ptak,A zamiast tego zni­kam powoli.

– CC

Mój tata wszedł do kuchni, gdy ja sta­łam przy szafce i jadłam płatki z miski. Zbli­żył się do eks­presu do kawy. Włosy miał w nie­ła­dzie, piżamę pognie­cioną. Popa­trzył na mnie zacie­ka­wiony.

Wycią­gnął kubek z szafki znaj­du­ją­cej się nad eks­pre­sem.

– Jesteś w mun­durku.

Spoj­rza­łam po sobie smutno.

Uwiel­bia­łam ubra­nia. Uwiel­bia­łam kolory i wzory, łącze­nie cze­goś, co według innych do sie­bie nie paso­wało. Według mnie były to zabawa i przy­goda.

Nie podo­bała mi się czarna mary­narka nało­żona na białą koszulę ani czarna pli­so­wana spód­nica się­ga­jąca kolan. Zawsze pod­cią­ga­łam ją do talii, żeby się­gała tro­chę ponad nie i nie wyglą­dała tak głu­pio. Mary­narka była obszyta złotą nicią; na kie­szonce po lewej stro­nie znaj­do­wał się herb. Paso­wał do czar­nego kra­wata z małym zło­tym her­bem tuż pod węzłem. Moim jedy­nym sza­ło­wym dodat­kiem były czarne buty marki Irre­gu­lar Cho­ice – na śred­nim słupku, do kostki i zawią­zy­wane. Ich urok tkwił w tym, że miały złote gwiazdki wokół otwo­rów na sznu­rówki.

– Kiedy zaczęła się szkoła? – Tato odwró­cił się do mnie, cze­ka­jąc na kawę. Zało­żył ręce na piersi i skrzy­żo­wał nogi. Zer­k­nął na mnie znad oku­la­rów.

– Dzi­siaj.

– Taaak. Chyba do tej pory nie widzia­łem cię w mun­durku. Jezu, lato tak szybko prze­mi­nęło, co? – Odwró­cił się do eks­presu i podra­pał po szyi. – Robi­łaś coś cie­ka­wego z przy­ja­ciół­kami?

Led­wie udało mi się go zro­zu­mieć, bo w trak­cie mówie­nia ziew­nął gło­śno.

– Chyba tak.

– Tak? – Uśmiech­nął się zdaw­kowo. – To dobrze. – Wziął kawę, pokle­pał mnie po gło­wie i odsu­nął się. – Kiedy ty tak uro­słaś? – zapy­tał, gdy nasy­py­wał płat­ków do miski.

Powstrzy­ma­łam prze­cią­głe wes­tchnie­nie.

– Mój wzrost nie zmie­nia się od roku, tato.

– Naprawdę? – Wyglą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego. – Jesteś pewna?

– Ow­szem.

Byłam jedną z naj­wyż­szych dziew­czyn w kla­sie.

– Cóż, zapewne nie odzie­dzi­czy­łaś wzro­stu po Car­rie. – Uśmiech­nął się sze­roko.

Patrzy­łam na ojca, na te jego metr dzie­więć­dzie­siąt. Mama miała metr sześć­dzie­siąt. Moich stu sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów z pew­no­ścią nie odzie­dzi­czy­łam po niej. Wła­ści­wie nie przy­po­mi­na­łam jej w niczym. Co wię­cej, gdy­bym nie wie­działa, że moi rodzice tak naprawdę nie pla­no­wali dziecka, podej­rze­wa­ła­bym, że zosta­łam adop­to­wana.

Jak na zawo­ła­nie Car­rie przy­czła­pała do kuchni, z oczami zmru­żo­nymi tak mocno, że były nie­mal zamknięte. Farba zdo­biła jej policzki i włosy. Ona była niska, drobna, z oliw­kową skórą, jasno­brą­zo­wymi wło­sami i ciem­no­brą­zo­wymi oczami, a ja wysoka, smu­kła, z por­ce­la­nową cerą, blond wło­sami, nie­bie­sko­oka. Odzie­dzi­czy­łam po tacie oczy, ale poza tym go nie przy­po­mi­na­łam. On nie był tak blady, jak ja, i miał włosy w odcie­niu ciem­nego brązu. Naj­wy­raź­niej odzie­dzi­czy­łam geny po dziad­kach, a dokład­niej po babci ze strony taty, która była Szwedką.

Car­rie skie­ro­wała się ku niemu, a on, prze­wi­du­jąc, co się sta­nie, odsta­wił miskę. Padła na jego pierś.

– Jak długo tam byłam? – wymam­ro­tała.

Tata zachi­cho­tał, oto­czył ją ramio­nami i poca­ło­wał w czu­bek głowy.

Poczu­łam w sercu bole­sne ukłu­cie zazdro­ści, widząc ten ich pokaz uczuć, i odwró­ci­łam wzrok, żeby nie musieć na to patrzeć.

– Kilka dni, kocha­nie.

– Naprawdę?

Cza­sami zasta­na­wia­łam się, czy Car­rie naprawdę tak się zatraca w sztuce, którą two­rzy, że umy­kają jej całe dnie. Czy może jed­nak tylko udaje, że traci poczu­cie czasu, żeby wyjść na jesz­cze więk­szą artystkę? Tato był jedy­nym, któ­remu wolno było wcho­dzić do jej stu­dia. Zakra­dał się tam po cichu, by przy­nieść jej coś do jedze­nia i picia.

– Wow. – Car­rie odsu­nęła się i ruszyła pro­sto do eks­presu. Na mnie nawet nie spoj­rzała. – A więc lepiej, żeby Dia­nie się to spodo­bało. Minęło sporo czasu, odkąd malo­wa­łam pustel­nika.

– Jesteś z niego zado­wo­lona? – zapy­tał tata.

Car­rie uśmiech­nęła się do niego spo­nad ramie­nia.

– Wiesz, że ni­gdy nie jestem w stu pro­cen­tach zado­wo­lona ze swo­ich prac. Ale ujdzie.

Ozna­czało to tyle, że obraz jest cho­ler­nie dobry. Jej naj­lep­sza praca w życiu!

Wzię­łam swoją torbę.

– Lepiej już pójdę, bo spóź­nię się do szkoły.

– Och, Comet. – Spoj­rzała na mnie tak, jakby dopiero co mnie dostrze­gła. – A jak ci idzie w szkole?

Zadała to pyta­nie, żeby poczuć się jak matka zain­te­re­so­wana życiem swo­jego dziecka.

– Dzi­siaj jest pierw­szy dzień nowego seme­stru.

Car­rie zer­k­nęła na tatę, jakby chciała powie­dzieć „ups”.

– Naprawdę?

Tata poki­wał głową.

– Comet zaczyna już piątą klasę. Dasz wiarę?

Gdyby do tej pory nie było to jesz­cze jasne – tata był tym rodzi­cem, który anga­żo­wał się bar­dziej. O ile jego zni­kome zain­te­re­so­wa­nie można było nazwać zaan­ga­żo­wa­niem.

– Piąta klasa? – Car­rie ziew­nęła. – A ile ma się wtedy lat?

W tej chwili zapra­gnę­łam pobiec na górę do jej stu­dia, wziąć pędzel i wyma­lo­wać na nowym obra­zie: MAM SZES­NA­ŚCIE LAT, IDIOTKO!.

– Szes­na­ście, kocha­nie – pod­su­nął deli­kat­nie tata.

– Nie­moż­liwe. – Zmarsz­czyła brwi i popa­trzyła na mnie. – Mia­łaś imprezę uro­dzi­nową?

Wow. Okej. Naj­wy­raź­niej dzi­siaj jest w for­mie.

– Tak. – Wzię­łam klu­cze i ruszy­łam do drzwi. – Uro­dziny spę­dzi­łam z moto­cy­kli­stą imie­niem Bru­tal. Całą noc upra­wia­li­śmy seks.

Gdy szłam wąskim kory­ta­rzem do wyj­ścia, usły­sza­łam śmiech taty i skon­fun­do­wany pomruk Car­rie.

Na zewnątrz chłodna bryza roz­wiała kilka moich kosmy­ków, uwal­nia­jąc je z kucyka. Wkro­czy­łam z ogrodu pro­sto na espla­nadę.

– Nie przy­wi­tasz się ze mną tego ranka, Comet? – zawo­łał zna­jomy głos.

Zatrzy­ma­łam się i obej­rza­łam przez ramię.

Tylko niski płot dzie­lił naszą wyło­żoną kamie­niem stronę podwórka od zadba­nych kwia­to­wych raba­tek pani Cru­ick­shank i nie­wiel­kiego traw­niczka.

Pani Cru­ick­shank klę­czała przy jed­nej z grzą­dek, jak zwy­kle w wor­ko­wa­tych dżin­sach, swe­trze zro­bio­nym na gru­bych dru­tach i w ogrod­ni­czych ręka­wicz­kach. Jej dłu­gie siwe włosy były zwią­zane na czubku głowy w kok, który wyszedł z mody, gdy ona była w moim wieku. Na nosie miała oku­lary w masyw­nych tur­ku­so­wych opraw­kach.

Patrzyła na mnie z roz­ba­wie­niem.

– Znowu pogrą­żona w myślach, Comet?

– Prze­pra­szam, pani Cru­ick­shank. To pierw­szy dzień szkoły. Śnię na jawie. – Uśmiech­nę­łam się prze­pra­sza­jąco.

– Pierw­szy dzień, tak? Jesteś na niego gotowa? Czy te imbe­cyle, któ­rych nazy­wasz rodzi­cami, nakar­mili cię dobrze, żeby twój mózg miał ener­gię na cały dzień zajęć? – zapy­tała, marsz­cząc brwi.

Powstrzy­ma­łam chi­chot.

Pani Cru­ick­shank nic nie miało prawa umknąć. Gdy­bym miała czas, roz­ma­wia­łaby ze mną przez cały dzień. Ale do Kyle’a i Car­rie led­wie się uśmie­chała, cho­ciaż oni i tak tego nie zauwa­żali.

Zamiast odpo­wie­dzieć na jej pyta­nie, posta­no­wi­łam zmie­nić temat.

– Jak się mają pani liliowce?

W ciągu ostat­nich lat, pomimo mojego braku zain­te­re­so­wa­nia ogrod­nic­twem, wiele się nauczy­łam od sąsiadki o rośli­nach, które potra­fią prze­trwać w ogro­dzie na wybrzeżu. Ostat­nim razem, gdy ze sobą roz­ma­wia­ły­śmy, pani Cru­ick­shank miała pro­blemy ze swo­imi różowo-żół­tymi liliow­cami. Nie­po­ko­iły ją, bo naj­wy­raź­niej powinny się roz­ra­stać jak chwa­sty.

– Prze­sa­dzi­łam je i te nowe rosną jak trzeba. A moje lan­tany wyglą­dają bar­dzo dobrze, prawda? – Wska­zała na jasno­po­ma­rań­czowe, wesoło wyglą­dające kwiaty na końcu ogrodu.

Uśmie­chała się jak dumny rodzic.

– Wyglą­dają cudow­nie, pani Cru­ick­shank – odpar­łam zgod­nie z prawdą.

– Życzę ci powo­dze­nia w szkole, Comet – powie­działa z uśmie­chem. – Dzi­siaj coś upiekę. Pamię­taj, żeby wpaść do mnie na pod­wie­czo­rek, to dosta­niesz kawa­łek cia­sta. Będzie tylko dla cie­bie.

Tym razem uśmiech­nę­łam się i ja. Moja sąsiadka pie­kła fan­ta­styczne cia­sta i w dodatku była hojna. Tyle że nie lubiła, gdy dzie­li­łam się z tatą i Car­rie jej wypie­kami.

To pew­nie dla­tego, że pani Cru­ick­shank i jej mąż nie mogli mieć dzieci. Powie­działa mi o tym kilka lat temu, i to był jedyny raz, gdy widzia­łam, jak pła­cze.

– Dzię­kuję. – Poma­cha­łam jej. – Do zoba­cze­nia póź­niej. – Ruszy­łam espla­nadą.

Plaża zawsze mnie uspo­ka­jała.

Kupie­nie tego domu było naj­lep­szą rze­czą, jaką kie­dy­kol­wiek zro­bił mój ojciec. Nie licząc sypialni, plaża była moim dru­gim sank­tu­arium. Mogłam godzi­nami sie­dzieć na pia­sku i obser­wo­wać prze­cho­dzą­cych w pobliżu ludzi, jed­no­cze­śnie pisząc wier­sze. Domy, miesz­ka­nia, motele, cen­trum pły­wa­nia, Espy – pub, w któ­rym uwiel­bia­łam jeść śnia­da­nia – znaj­do­wały się tuż przy zapiasz­czo­nej beto­no­wej alei.

Wyszłam do szkoły zbyt wcze­śnie, więc mia­łam czas, by przejść się brze­giem morza i nacie­szyć przy­jemną bryzą sierp­nio­wego poranka. Słońce wisiało nisko na nie­bie, woda iskrzyła się w jego pro­mie­niach. Spa­ce­ro­wa­łam w przy­jem­nej ciszy.

Dzięki sło­nemu powie­trzu czu­łam się bar­dziej w domu niż dzięki matce.

Nie­spo­dzianka, no nie?

Nie było sensu iry­to­wać się z tego powodu, bo za pięć mie­sięcy mia­łam skoń­czyć sie­dem­na­ście lat, co ozna­czało, że za nie­całe dwa lata stąd wyjadę i roz­pocznę stu­dia za oce­anem. A potem już ni­gdy nie wrócę do domu rodzi­ców.

Droga trwała dwa­dzie­ścia minut, a im bli­żej byłam szkoły, tym czę­ściej spo­ty­ka­łam uczniów w takich samych mun­dur­kach jak mój. To tutaj sta­wa­łam się naprawdę ano­ni­mowa. Spo­śród dziew­czyn idą­cych przede mną wyróż­niał mnie tylko błysk gwiaz­dek na moich butach.

Wkrótce zna­la­złam się przy szkol­nej bra­mie i zaga­pi­łam się na liceum Blair Lochrie. Zostało zbu­do­wane rok przed roz­po­czę­ciem przeze mnie nauki tutaj. Obo­wią­zy­wały w nim surowe zasady i prze­pisy odno­śnie do śmieci i utrzy­my­wa­nia budynku w jak naj­lep­szym sta­nie. To była nowo­cze­sna szkoła, w któ­rej domi­no­wały biel, sza­rość i szkło.

Weszłam do środka z myślą, że nie mogę się docze­kać dnia, gdy wyjdę z niej po raz ostatni.

***

– Dzi­siaj po szkole uczymy się u cie­bie – oznaj­miła Vicki bez wstę­pów, przy­sia­da­jąc obok mnie na hisz­pań­skim, naszej pierw­szej lek­cji tego dnia.

– Naprawdę?

Poki­wała głową żywio­łowo, a drobne sprę­żynki wło­sów pod­sko­czyły tuż nad jej czo­łem.

– Ina­czej będę musiała oglą­dać prze­słu­cha­nie Steph do nowego szkol­nego przed­sta­wie­nia.

– Już są prze­słu­cha­nia? – Zmarsz­czy­łam czoło. – Prze­cież to dopiero pierw­szy dzień…

– To prze­słu­cha­nie z zasko­cze­nia. Chcą zoba­czyć występy bez przy­go­to­wa­nia czy coś. W tym roku wysta­wiają Chi­cago.

– Czy to nie jest… Sama nie wiem… Dla doro­słych?

Vicki wzru­szyła ramio­nami.

– To dla­czego chcesz uczyć się ze mną, zamiast wspie­rać Steph? – zapy­ta­łam.

– Skar­bie, wiesz, że ją kocham. – Wywró­ciła orze­cho­wymi oczami. – Ale po wczo­raj­szej nocy potrze­buję małej prze­rwy.

To było do nas nie­po­dobne. Obie kocha­ły­śmy Steph. Naprawdę. Ale cza­sami, gdy gubiła się w swoim świe­cie (łagodne okre­śle­nie faktu, że staje się zbyt sku­piona na sobie), trudno było z nią wytrzy­mać. Odkry­ły­śmy, że w takich chwi­lach naj­le­piej dys­kret­nie ją igno­ro­wać.

– Co się stało na tej impre­zie?

Vicki rozej­rzała się, by się upew­nić, że nikt nas nie pod­słu­chuje, i pochy­liła się w moją stronę.

– Ten chło­pak z Ame­ryki wcale nie był nią zain­te­re­so­wany. Gdy tam przy­szły­śmy, już się kleił do Heather. Więc Steph zain­te­re­so­wała się Scot­tem Liste­rem.

Wytrzesz­czy­łam oczy.

– Byłym chło­pa­kiem Heather?

– Wia­domo! – prych­nęła Vicki. – Nie dość, że zosta­wiła mnie w chwili, gdy dotar­ły­śmy na imprezę, to jesz­cze ostro pokłó­ciła się z Heather. A potem winiła mnie za to, że nie powstrzy­ma­łam jej przed obma­cy­wa­niem się z Liste­rem.

– Nie rozu­miem, dla­czego Heather wku­rzyła się na Steph za cało­wa­nie się ze Scot­tem, skoro ona cało­wała się z tym nowym?

– Mówimy o Heather. Kto wie, co się roi w tym jej pokrę­co­nym umy­śle.

– I Steph wyżyła się na tobie za to, co się stało?

– Tak. Prze­pro­siła, ale wciąż jestem na nią o to zła. Total­nie popsuła mi ostatni dzień waka­cji. – Vicki z uśmie­chem szturch­nęła mnie łok­ciem. – Założę się, że ty lepiej spę­dzi­łaś wie­czór ze swoją książką?

Zaczer­wie­ni­łam się. Moja przy­ja­ciółka znała mnie aż za dobrze. Zazwy­czaj wyda­wało mi się, że akcep­tuje to, jaka jestem, ale bywały dni, gdy spra­wiała wra­że­nie nieco ziry­to­wa­nej i powścią­gli­wej. Jak wczo­raj. A ja się mar­twi­łam, że może tego powo­dem jest moje zacho­wa­nie ere­mity.

– Hola, quinto año! Quién esta listo para comen­zar español avan­zado? – Nasza nauczy­cielka, señora Cooper, weszła do klasy.

Posłała Vicki przy­ja­zny uśmiech. Tata Vicki uczył mate­ma­tyki w naszej szkole, więc wielu nauczy­cieli znało ją i lubiło.

Cho­ciaż chyba nie było takiej osoby, która nie lubi­łaby Vicki. No, może Heather. Ale Heather, tak naprawdę, nie lubiła żad­nej innej dziew­czyny. Sta­no­wiły dla niej kon­ku­ren­cję albo uwa­żała je za gor­sze od sie­bie. Nic pomię­dzy.

Drzwi klasy otwo­rzyły się ponow­nie. A mnie oddech ugrzązł w gar­dle na widok chło­paka, który wszedł do środka.

Co, na litość boską…

Był taki, jakby wyszedł z książki, którą czy­ta­łam wczo­raj­szej nocy!

Wysoki – bar­dzo wysoki – o atle­tycz­nej budo­wie ciała.

Rozej­rzał się, a potem zapy­tał:

– To hisz­pań­ski, tak?

Zamar­łam, sły­sząc ame­ry­kań­ski akcent.

To jest ten słodki Ame­ry­ka­nin?

Okej.

Na pewno nie opi­sa­ła­bym go jako „słod­kiego”.

Miał krót­kie ciem­no­blond włosy. A jego opa­le­ni­zna suge­ro­wała, że więk­szość życia spę­dził w miej­scu, gdzie jest nie­ustan­nie cie­pło. Gapi­li­śmy się na niego, a jasno­szare oczy omia­tały spoj­rze­niem klasę. Stał i wyda­wało się, że czuje się kom­for­towo, będąc w cen­trum uwagi. Jakby w ogóle mu to nie prze­szka­dzało. Ja tam bym się zaczer­wie­niła i zapra­gnęła znik­nąć.

– Cómo te lla­mas? – zapy­tała nauczy­cielka, uno­sząc brew.

W krzy­wym uśmieszku poka­zał białe zęby. Ema­no­wał chło­pię­cym uro­kiem, a ja nie­spo­dzie­wa­nie poczu­łam motyle w brzu­chu. Takie uczu­cie towa­rzy­szyło mi tylko wtedy, gdy czy­ta­łam o zachwy­ca­ją­cych książ­ko­wych chło­pa­kach.

Prze­łknę­łam gło­śno ślinę, nie wie­dząc, dla­czego tak mi się podoba ten roz­wój wyda­rzeń.

– Tobias King. Ale może pani do mnie mówić po pro­stu King.

Tobias King.

Cho­lera.

Nawet imię miał książ­kowe.

Jęk­nę­łam w duchu, gdy señora Cooper kazała mu zająć miej­sce po tym, jak spraw­dziła w dzien­niku, czy rze­czy­wi­ście jest w tej kla­sie. Minął mnie, nie poświę­ca­jąc mi spoj­rze­nia, ale ja przy­glą­da­łam się jego twa­rzy i zasta­na­wia­łam się, czy to moż­liwe, by nasto­la­tek tak wyglą­dał. Oczy­wi­ście, w naszej szkole nie bra­ko­wało przy­stoj­nych chłop­ców, ale żaden nie wyglą­dał jak on. Jak… nasto­letni wiking!

Miał mocną kwa­dra­tową szczękę, tro­chę zbyt sze­roki nos – nie­do­sko­na­łość, która tylko przy­da­wała mu atrak­cyj­no­ści – i uśmiech, któ­rym ocza­ro­wałby każ­dego do tego stop­nia, że czło­wiek oddałby mu ostat­niego cukierka. A gdy usiadł obok Daniela Pil­tona, dotarło do mnie, że wygląda zna­jomo. Cho­dziło o coś wię­cej niż tylko prze­lotne wra­że­nie, że przy­po­mina pewną gwiazdę dys­to­picz­nej książki, na pod­sta­wie któ­rej nakrę­cono film, a któ­rej pla­ka­tami okle­iłam całą ścianę swo­jego pokoju.

Pochy­li­łam się, bo nagle nie spodo­bało mi się, jak ten obcy na mnie zadzia­łał.

– Tutaj takich nie hodują – wyszep­tała Vicki z roz­ba­wie­niem.

Prych­nę­łam i posła­łam jej kar­cące spoj­rze­nie, ale chyba musia­łam się zaczer­wie­nić, bo wytrzesz­czyła oczy. Ale Vicki, jak to Vicki, nie drą­żyła tematu. A poza tym nauczy­cielka zaczęła lek­cję.

Nie było mi łatwo się sku­pić, bo wyobraź­nia wzięła nade mną górę. Czu­łam jego obec­ność, pło­nęła niczym ogień za mną, i nagle to on stał się boha­te­rem dys­to­picz­nej powie­ści, a ja jej boha­terką. Byłam mądra i wyszcze­kana, a on zamy­ślony i mało­mówny. Nie potrze­bo­wa­łam pomocy, by znieść reżim, który pod­po­rząd­ko­wał sobie kobiety, jed­nak on przez cały czas mnie chro­nił. Nauczył mnie lepiej wal­czyć, a ja nauczy­łam go żyć peł­nią życia. Po jakiejś cięż­kiej bitwie musie­li­śmy się ukryć, dzie­li­li­śmy kwa­terę, a potem zro­biło się…

Kiedy Vicki szturch­nęła mnie mocno, porzu­ci­łam sny na jawie i nagle dotarło do mnie, że lek­cja dobie­gła końca i roz­legł się dzwo­nek. Zaczer­wie­ni­łam się i nie­zdar­nie spa­ko­wa­łam książki do torby.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała, przy­glą­da­jąc mi się zbyt uważ­nie.

– Tak – potak­nę­łam.

– Hm. – Wzięła mnie pod ramię i wypro­wa­dziła z klasy. – Z każ­dym dniem robisz się coraz dziw­niej­sza, Comet. Wiesz, że to w tobie kocham, prawda?

Rozdział 3

3

Dziś swój cel stra­ci­łam z oczu,A przy­czyną był on.To miał być zwy­kły dzień bez dresz­czu,Ale marze­nia poszły won.

– CC

Zupeł­nie bez powodu przez cały ranek myśla­łam o nowym uczniu i mia­łam nadzieję, że jesz­cze spo­tkam go na jakiejś lek­cji. Lecz ku mojemu roz­cza­ro­wa­niu nie zoba­czy­łam go na dru­giej godzi­nie ani pod­czas prze­rwy. Ani na trze­ciej.

W trak­cie czwar­tej lek­cji, na zaawan­so­wa­nym angiel­skim, sie­dzia­łam w ławce sama, bo Steph przy­szła do klasy pierw­sza i zajęła miej­sce obok Vicki. Vicki rzu­ciła mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie, a ja rozej­rza­łam się po sali. Mogłam usiąść albo z przodu, w pustej ławce, albo z Heather. Nawet gdyby nie rzu­ciła mi gniew­nego znie­chę­ca­ją­cego spoj­rze­nia, i tak usia­dła­bym samot­nie w nie­lu­bia­nej pierw­szej ławce.

Pan Stone był moim ulu­bio­nym nauczy­cie­lem. Uczył mnie w pierw­szej kla­sie, a potem ponow­nie, w zeszłym roku. Kiedy zoba­czy­łam go w pla­nie zajęć na ten semestr, bar­dzo się ucie­szy­łam. To jeden z nie­wielu nauczy­cieli, któ­rzy inte­re­so­wali się moją pracą. Chyba łapał wszystko, co pisa­łam, i zawsze mnie do tego zachę­cał. I choć umar­ła­bym ze wstydu, gdyby ktoś inny to komen­to­wał, nie prze­szka­dzało mi, gdy on to robił. Jego słowa ni­gdy nie brzmiały jak kry­tyka, tylko jak próba zro­bie­nia ze mnie lep­szej pisarki. Mimo to wciąż nie mia­łam odwagi poka­zać mu moich wier­szy. Wła­ści­wie bałam się poka­zać je komu­kol­wiek.

Nauczy­ciel pod­niósł wzrok znad dzien­nika, pew­nie licząc obec­nych, i zamru­gał zasko­czony, gdy zoba­czył mnie naprze­ciwko sie­bie. Uśmiech­nął się.

– Comet, miło cię znowu widzieć na moich zaję­ciach.

Uśmiech­nę­łam się w odpo­wie­dzi i poki­wa­łam głową. Mia­łam nadzieję, że w ten spo­sób daję mu znać, że ja też się cie­szę.

– Wygląda na to, że kogoś bra­kuje. – Pan Stone rozej­rzał się po kla­sie. – Tobias King?

– Och, on jest nowy, panie Stone – ode­zwała się Heather. – Pew­nie pró­buje zna­leźć naszą klasę. Zaję­łam dla niego miej­sce.

W tej chwili Tobias wkro­czył bez­tro­sko, a mnie znowu zaparło dech w piersi.

Poważ­nie? Co to ma zna­czyć?

To dziwne trze­po­ta­nie w moim brzu­chu powró­ciło.

Vicky mówiła kie­dyś, że Jor­dan Hall, stu­dent miesz­ka­jący na jej ulicy, spra­wia, że ona ma w brzu­chu motylki za każ­dym razem, gdy go widuje. A Steph miała motylki na widok każ­dego nowego chło­paka, czyli mniej wię­cej co trzy mie­siące.

Czy to, hm, to nie­uchwytne zabu­ja­nie?

Nie zro­zum­cie mnie źle, już wcze­śniej byłam zabu­jana, ale zazwy­czaj w akto­rach lub książ­ko­wych boha­te­rach. To przez nich czu­łam ten śmieszny ucisk w piersi. Ale tym razem było to coś innego.

Trze­po­ta­nie w brzu­chu przy­pra­wiało mnie o mdło­ści. I wciąż towa­rzy­szyło mi przej­mu­jące uczu­cie, że znam tego chło­paka.

Cho­lera.

To powinno przy­da­rzyć mi się dopiero na stu­diach, gdzie w cudowny spo­sób mia­łam nabrać jakichś spo­łecz­nych umie­jęt­no­ści albo zna­leźć podob­nego do sie­bie chło­paka, któ­remu rów­nież ich bra­kuje.

– Tobias King, jak mnie­mam – powi­tał go pan Stone. – Nazy­wam się Stone. Nie dosta­niesz dzi­siaj uwagi za spóź­nie­nie, bo jesteś nowy. Ale jutro pro­szę być na czas.

– Jasne.

– Tobias, tutaj! – Poma­chała do niego Heather.

Nagle przy­po­mnia­łam sobie, co Vicki mówiła o Tobia­sie i o niej – że się lizali na impre­zie. Byłam przy­bita, ale to nie powstrzy­mało mnie przed przyj­rze­niem się jego twa­rzy. Jego mina wyra­żała nie­zde­cy­do­wa­nie i ostroż­ność. Lecz potem jego rysy się roz­luź­niły i pod­szedł do krze­sła obok Heather.

– Dobrze. Skoro wszy­scy już są, zaczy­najmy. – Pan Stone pod­szedł do sterty ksią­żek leżą­cych na jego biurku. – W tym roku będziemy oma­wiać jeden dra­mat, jedną powieść i liczne wier­sze. W pierw­szym seme­strze… – Pod­niósł jedną z ksią­żek i poka­zał nam ją. – …omó­wimy Ham­leta. Będzie on pod­stawą eseju, który jest czę­ścią tego­rocz­nego egza­minu.

W kla­sie roz­le­gły się jęki, a ja wywró­ci­łam oczami.

Kto nie lubi Szek­spira? Nie­okrze­sani, pro­ści, nie­cy­wi­li­zo­wani bar­ba­rzyńcy. Jak ci tutaj.

Pan Stone zaczął roz­da­wać egzem­pla­rze. A gdy podał mnie, uśmiech­nę­łam się.

– Czy­ta­łaś to już, Comet?

Poki­wa­łam głową. Wyma­lo­wa­łam nawet na ścia­nie nad łóż­kiem w pokoju słowa: „Bądź wierna samej sobie”.

Odpo­wie­dział mi uśmie­chem, a potem wró­cił do roz­da­wa­nia.

Otwo­rzy­łam książkę z nadzieją, że piękne słowa Szek­spira wystar­czą, by odcią­gnąć moją uwagę od sie­dzą­cego za mną boskiego chło­paka. To była lek­cja angiel­skiego. Jedyna w tej szkole, na któ­rej czu­łam się jak u sie­bie.

Tobias King nie namie­sza mi w gło­wie i nie odwróci mojej uwagi od pana Stone’a i lek­cji, którą kocham.

***

Wziąw­szy pod uwagę to, jak bar­dzo prze­szka­dzała mi myśl, że zabu­ja­łam się w chło­paku z tej szkoły, byłam nie­mal wdzięczna losowi za to, co wyda­rzyło się póź­niej.

Było już po lun­chu i szłam wła­śnie na lek­cję histo­rii. Sze­ro­kie kory­ta­rze wypeł­niali ucznio­wie krę­cący się bez celu lub rów­nież idący na następną lek­cję. Jak zwy­kle prze­my­ka­łam przez tłum, gdy nagle spo­strze­głam…

Moje serce zabiło moc­niej.

On naprawdę ma naj­pięk­niej­szy uśmiech!

A potem zoba­czy­łam, do kogo się uśmie­cha.

Do Ste­viego Mac­do­nalda. Któ­remu towa­rzy­szyła jego obstawa.

Hm.

To mnie zdzi­wiło. Jeśli mam być szczera, nie sądzi­łam, że Ste­vie wciąż cho­dzi do mojej szkoły. Zało­ży­ła­bym się o wszystko, co mam, że Ste­vie ją rzuci, gdy tylko skoń­czy szes­na­ście lat. Jego przy­ja­ciele też.

Ale nie. Wciąż tu byli.

Zasko­czył mnie fakt, że Tobias trzyma się ze Ste­viem, bo w poprzed­niej szkole musiał mieć naprawdę dobre oceny, by teraz cho­dzić ze mną na lek­cje angiel­skiego i hisz­pań­skiego. Ste­vie i jego banda nie ucho­dzili za dobrych uczniów.

A jed­nak wszy­scy spę­dzali ze sobą czas, wygłu­piali się. Jakby znali się od dawna.

Gdy Tobias zbli­żył się do mnie, oddech znów ugrzązł mi w gar­dle.

A potem sap­nę­łam gło­śno, bo Ste­vie popchnął Tobiasa, a ten wpadł na mnie, i pra­wie się prze­wró­ci­łam. Na szczę­ście miał nie­zły refleks. Nie­mal od razu odwró­cił się, zła­pał mnie i pomógł odzy­skać rów­no­wagę.

– Prze­pra­szam – powie­dział i nasze oczy spo­tkały się na chwilę.

Moja skóra roz­grzała się pod doty­kiem jego pal­ców, zatra­ci­łam się w nie­bie­skich i zło­tych plam­kach w jego tęczów­kach. Były bar­dziej sza­ro­nie­bie­skie, nie szare, jak mi się wyda­wało na początku.

Zapło­nę­łam. Byłam pewna, że moja twarz rów­nież zro­biła się czer­wona.

Ta prze­klęta jasna kar­na­cja!

On tak po pro­stu mnie puścił, a potem odwró­cił się i zaśmiał z cze­goś, co powie­dział Ste­vie. Zachwia­łam się lekko i zszo­ko­wana patrzy­łam, jak odcho­dzi. Jakby ni­gdy mnie nie dotknął i się do mnie nie ode­zwał.

Tobias King nie był mate­ria­łem na książ­ko­wego chło­paka. Książ­kowy chło­pak nie wpada na główną boha­terkę tak, że ta nie­mal traci rów­no­wagę, i nie odcho­dzi tak po pro­stu, gdy już nawiążą kon­takt wzro­kowy.

– Świet­nie… – wymam­ro­ta­łam do sie­bie, wku­rzona.

Sądzi­łam, że moja inten­sywna reak­cja na Tobiasa Kinga zosta­nie odwza­jem­niona. Co za głu­pota z mojej strony! Uczęsz­czał do tej szkoły od kilku godzin, a już stał się naj­po­pu­lar­niej­szym chło­pa­kiem.

To był znak, że muszę się otrzą­snąć z mojego głu­piego zauro­cze­nia.

W końcu jestem tylko Comet Cald­well.

Wielka pie­przona śnieżna kula pyłowa.

***

– Pomy­śla­łam, że lepiej będzie, jeśli „pouczymy się” u cie­bie – oznaj­mi­łam przy­ja­ciółce, wyko­nu­jąc w powie­trzu znak cudzy­słowu.

Ostatni dzwo­nek roz­legł się pięć minut temu. Gdy tylko zauwa­ży­łam Vicki prze­ci­ska­jącą się przez tłum wycho­dzący ze szkoły, dogo­ni­łam ją.

Z jakie­goś powodu miała nie­pewną minę.

– Dla­czego?

Wie­dzia­łam, że przy­ja­ciółki lubiły prze­by­wać w moim domu, bo rodzice ni­gdy nam nie prze­szka­dzali i dla­tego, że mój dom znaj­do­wał się tuż przy plaży. Ale dzi­siaj czu­łam nie­wy­ja­śnione roz­draż­nie­nie osobą Car­rie. I naprawdę nie chcia­łam oddy­chać tym samym powie­trzem co ona.

– Dzi­siaj rano Car­rie albo uda­wała, albo naprawdę zapo­mniała, że mam szes­na­ście lat. I to od jakie­goś czasu.

– Co takiego? – Vicki zmarsz­czyła nos. – Skar­bie, prze­cież ona dała ci kopertę na uro­dziny! Z pie­niędzmi.

– Nie. To naj­wy­raź­niej Kyle dał mi kopertę z pie­niędzmi i pod­pi­sał się imie­niem Car­rie.

– To okropne. Przy­kro mi. – Vicki oto­czyła mnie ramie­niem i uści­snęła. – Okej. Chodźmy do mnie. Jestem pewna, że mama nie będzie mieć nic prze­ciwko, bo dzi­siaj miała wolne.

Mama Vicki pra­co­wała jako lekarz ogólny w gabi­ne­cie miej­sco­wego chi­rurga, ale odkąd uro­dziła Bena, młod­szego brata mojej przy­ja­ciółki, tylko na pół etatu. Ben był wpadką – ale rado­sną – i poja­wił się dzie­więć lat po star­szej sio­strze.

– Cóż, skoro tak mówisz… – Nie zamie­rza­łam się kłó­cić.

Dom Vicki znaj­do­wał się po dro­dze do mojego, jakieś dzie­sięć minut od szkoły i kilka prze­cznic od głów­nej ulicy w Por­to­bello.

Por­to­bello, lub Porty, jak mówili miesz­kańcy, znaj­do­wało się na wybrzeżu, na wschód od Edyn­burga, jakieś dwa­dzie­ścia pięć minut samo­cho­dem od cen­trum. Kie­dyś był to ośro­dek pla­żowy, z festy­nami i karu­ze­lami, ale teraz sku­piano się tam bar­dziej na siat­kówce, kaja­kach, opa­la­niu, pły­wa­niu, wypro­wa­dza­niu psów i sztuce. Wiele lat temu, w ramach arty­stycz­nego wyda­rze­nia usta­wiono na plaży insta­la­cję przed­sta­wia­jącą ośmior­nicę wyko­naną ze stali. Pod­czas przy­pływu można było dostrzec tylko mackę lub dwie, ale pod­czas odpływu widać ją było w cało­ści.

W Porty mie­li­śmy nie­za­leżne sklepy, kawiar­nie i restau­ra­cje, a także basen z ory­gi­nal­nym wik­to­riań­skim jacuzzi i turec­kie łaź­nie. To była miej­sco­wość z toż­sa­mo­ścią i oso­bo­wo­ścią, spra­wiała wra­że­nie spo­koj­nej, a zamiesz­ki­wali ją ludzie o róż­nym pozio­mie docho­dów, od niskiego do wyso­kiego, z bar­dziej angiel­skim niż szkoc­kim akcen­tem, jak ja i moje przy­ja­ciółki. Ale byli też i tacy jak Ste­vie, któ­rych ciężki akcent był czy­sto szkocki. To był praw­dziwy misz­masz, który kocha­łam. Zazwy­czaj.

Jed­nak wią­zał się z pro­ble­mami. Zna­łam dzie­ciaki, które drę­czono za to, że miały mniej pie­nię­dzy niż inne, i takie jak ja, gnę­bione, bo ucho­dziły za ele­ganc­kie i dziwne: za geeka, mózgowca, nerda. Do naszej szkoły cho­dziły i te „dobre”, z dobrymi stop­niami, i te „złe”, nie­sza­nu­jące nikogo, przy­spa­rza­jące kło­po­tów i osią­ga­jące złe wyniki w nauce. Ogól­nie nie wcho­dzi­łam zbyt czę­sto w inte­rak­cję z tymi dru­gimi, bo nie byłam czę­ścią ich kręgu, ale lubi­łam miesz­kać w Porty.

Nie ozna­czało to jed­nak, że nie chcia­łam stąd wyje­chać, naj­da­lej, jak tylko się da, gdy zacznę stu­dia. Bar­dzo daleko. Moim marze­niem były stu­dia w Ame­ryce, sta­nowy Uni­wer­sy­tet Wir­gi­nii. Był znany z pro­gramu dla pisa­rzy, maga­zy­nów lite­rac­kich, warsz­ta­tów poezji i absol­wen­tów, któ­rzy otrzy­mali nagrody Pulit­zera. A jakby tego było mało, ukoń­czyła go nie­sa­mo­wita Tina Fey! Więc tak, nawet jeśli będzie mnie to kosz­to­wać krew, pot i łzy, zostanę dumną stu­dentką uni­wer­sy­tetu w Ame­ryce i nikt, powta­rzam: nikt, nie sta­nie na dro­dze mojemu marze­niu.

– Jesteś dzi­siaj jakaś cicha – ode­zwała się Vicki, gdy szły­śmy w mil­cze­niu do jej domu.

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– To pew­nie ten pierw­szy dzień w szkole.

– Albo… – Szturch­nęła mnie i wyszcze­rzyła zęby. – …jest inny powód. Widzia­łam, jak obcza­jasz tego nowego chło­paka.

Zaczer­wie­ni­łam się i gwał­tow­nie pokrę­ci­łam głową.

– Dobra. – Spoj­rzała na mnie z poke­rową miną. – Nic nie musisz mi mówić.

Dopa­dła mnie fru­stra­cja. Fakt, że mam sekrety, Vicki brała do sie­bie, tym­cza­sem nie było to nic oso­bi­stego. Po pro­stu nie lubi­łam się zwie­rzać. Nie chcia­łam jed­nak zra­nić jej uczuć, więc wes­tchnę­łam i oznaj­mi­łam:

– Dobra. Jest przy­stojny. To prawda. Nic wię­cej.

– Poważ­nie? – Uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Bo wyda­wało mi się, że gdy wszedł na hisz­pań­ski, zaga­pi­łaś się na niego jak sroka w gnat.

– Tak. Ale cóż, znisz­czył wszel­kie moje wyobra­że­nia o naszym roman­sie, kiedy nie­mal prze­wró­cił mnie na kory­ta­rzu, a potem znikł.

– Nie prze­pro­sił?

– Prze­pro­sił, ale wyglą­dało to tak… – Zła­pa­łam Vicki za ramiona, by zade­mon­stro­wać. – Prze­pra­szam – rzu­ci­łam chłodno, puści­łam ją i szybko ode­szłam. Zatrzy­ma­łam się i spoj­rza­łam na przy­ja­ciółkę. – Rów­nie dobrze mogła­bym być pachoł­kiem dro­go­wym.

Mój oschły ton spra­wił, że wybuch­nęła śmie­chem i przy­śpie­szyła. Zła­pała mnie pod ramię.

– Założę się, że to nie­prawda! Jesteś naprawdę ładna, Comet. Po pro­stu ten mun­du­rek nie dodaje ci uroku. Nikomu nie dodaje.

– Ty zawsze wyglą­dasz nie­sa­mo­wi­cie.

– On musi w tobie zoba­czyć praw­dziwą Comet. – Vicki z uśmie­chem ści­snęła mnie za ramię. – Wtedy nie będzie mógł ode­rwać od cie­bie oczu.

To słod­kie z jej strony, że pró­buje mnie pocie­szyć, ale to tak nie działa.

– To bez zna­cze­nia. Widzia­łaś, z kim on trzyma? – Zmarsz­czy­łam nos z obrzy­dze­niem. – Ze Ste­viem Mac­do­nal­dem i tymi jego idio­tami, uch… Nie, dzięki.

– Ste­vie nie jest taki zły – zaopo­no­wała Vicki.

– Nie sza­nuje nauczy­cieli.

– Ojej, co za tra­ge­dia!

Zgro­mi­łam ją spoj­rze­niem za sar­kazm.

– Twój tata jest nauczy­cie­lem, Vicki. Powinno ci to prze­szka­dzać.

– Prze­szka­dza­łoby, gdyby Ste­vie nie oka­zy­wał sza­cunku mojemu tacie lub innym nauczy­cie­lom, któ­rych lubię. Ale ja widzę, że on doku­cza tym, któ­rzy zde­cy­do­wa­nie są w tej szkole tylko po to, by odbie­rać wypłatę.

Gdy zro­zu­mia­łam, że w tej kwe­stii nie doj­dziemy do poro­zu­mie­nia, posta­no­wi­łam mil­czeć.

Roze­śmiała się.

– Nie wszy­scy z nas boją się auto­ry­te­tów.

Wcale się ich nie bałam. Po pro­stu… Cóż, sza­no­wa­łam doro­słych, któ­rzy poświę­cali nam swój czas i cze­goś nas uczyli.

Boże…!

– Ale ze mnie geek! – jęk­nę­łam.

Vicki zaczęła się trząść ze śmie­chu, co roz­ba­wiło rów­nież mnie. A potem chi­cho­ta­ły­śmy przez całą drogę do jej domu.

Kiedy weszły­śmy do poma­lo­wa­nego na biało bun­ga­lowu, pani Brown poca­ło­wała córkę w poli­czek na powi­ta­nie, a potem zwró­ciła się do mnie:

– Miło cię widzieć, Comet. – Przy­tu­liła mnie. A ja przez chwilę napa­wa­łam się tym gestem.

Sły­sza­łam dobie­ga­jące z salonu dźwięki z kre­skó­wek i czu­łam zapach pysz­nego jedze­nia z kuchni.

Pani Brown puściła mnie i uśmiech­nęła się.

– Z każ­dym dniem jesteś coraz ład­niej­sza, Comet. – Przyj­rzała mi się.

Zaczer­wie­ni­łam się okrop­nie, bo nie przy­wy­kłam do takich kom­ple­men­tów.

Pani Brown, kwi­tu­jąca śmie­chem moją reak­cję, przy­po­mi­nała mi Vicki. Bo Vicki była pięk­nym połą­cze­niem swo­ich rodzi­ców. Jej mama była typową Euro­pejką z jasno­piw­nymi oczami i zło­to­brą­zo­wymi wło­sami, a jej ojciec pocho­dził z Kara­ibów. Miał skórę w kolo­rze umbry, ciem­no­brą­zowe oczy i ciemne włosy, które zawsze strzygł na krótko.

– Mamo, czy Comet może zostać na obie­dzie? – zapy­tała Vicki.

Zdu­miał mnie ten nie­śmiały ton. Ni­gdy wcze­śniej nie było pro­blemu, bym została na obie­dzie.

Spo­chmur­nia­łam, zauwa­żyw­szy, że w oczach pani Brown bły­snął nie­po­kój. Ale zaraz potem poki­wała głową.

– Oczy­wi­ście.

– Czy tata też do nas dołą­czy?

Znowu ten dziwny ton.

– Raczej tak.

Wymie­niły spoj­rze­nie, któ­rego nie zro­zu­mia­łam. Nagle napię­cie mię­dzy nimi spra­wiło, że poczu­łam się jak out­si­derka.

– Chyba powin­nam już wra­cać do domu…

– Non­sens. – Pani Brown uśmiech­nęła się do mnie pro­mien­nie. Sztucz­nie. – Musi­cie być głodne. Zro­bię wam jakąś prze­ką­skę – oznaj­miła, idąc kory­ta­rzem w stronę kuchni w nowej, dobu­do­wa­nej czę­ści domu. Gdy mijała salon, zawo­łała: – Ben, ścisz to!

Hałas dobie­ga­jący z salonu ucichł nie­mal natych­miast.

Nie chcia­łam sprze­ci­wiać się pani Brown. Mimo że była dla mnie miła, miała dość wład­czą oso­bo­wość, która wyda­wała się powszechna wśród leka­rzy.

Podą­ży­ły­śmy za nią. Nie musia­ły­śmy odpo­wia­dać, bo ona z doświad­cze­nia wie­działa, że nie odmó­wimy. Gdy szły­śmy, spoj­rza­łam na Vicki pyta­jąco, ale ona nie odpowie­działa spoj­rze­niem.

Hm.

W drzwiach salonu poma­cha­łam Benowi, który zer­k­nął na nas i odma­chał mi tak entu­zja­stycz­nie, że musia­łam się zatrzy­mać.

Bra­ci­szek Vicki był chyba naj­słod­szym czło­wie­kiem na całym świe­cie i jedy­nym dziec­kiem, które do tej pory pozna­łam w swoim krót­kim życiu. Przez które żało­wa­łam, że moi rodzice nie dali mi rodzeń­stwa.

– Hej, Comet.

– Hej. Jak było w szkole?

Skrzy­wił się.

– Dobrze.

Chyba moja próba zaga­je­nia nie wypa­liła, bo nie poświę­cił mi wię­cej uwagi. Powró­cił do jedze­nia banana i oglą­da­nia kre­skó­wek.

Zasta­łam Vicki i jej mamę w prze­stron­nej nowo­cze­snej kuchni. Pod­czas gdy nasza pozo­sta­wała przez dekady kata­strofą w stylu lat osiem­dzie­sią­tych, pan i pani Brown posta­rali się, by odświe­żyć swoją. Teraz była schludna, biała i błysz­cząca.

Zapach pie­czeni spra­wiał, że pomimo mini­ma­li­stycz­nego wystroju miej­sce to było bar­dzo przy­tulne.

Pani Brown uśmiech­nęła się do mnie, kła­dąc po bana­nie, kanapce i ciastku na tale­rzyki. Dla każ­dej z nas.

– Vicki mówiła, że mia­łaś dzi­siaj w szkole dobry dzień. Był jakiś szcze­gólny powód?

Posła­łam przy­ja­ciółce nie­za­do­wo­lone spoj­rze­nie i uśmiech­nę­łam się nie­szcze­rze.

– Pan Stone będzie z nami na angiel­skim oma­wiać Ham­leta. Vicki wie, jak bar­dzo lubię Szek­spira.

Vicki prych­nęła.

– Jasne! Szek­spira!

Jej matka pokrę­ciła głową z uśmie­chem.

– Wiem, że coś mi umyka, ale sądząc po minie Comet, ona nie chce o tym roz­ma­wiać. Więc odpusz­czam. – Podała mi talerz, a potem pod­su­nęła drugi córce. Nachy­liła się, by ją przy­tu­lić. – Prze­stań drę­czyć przy­ja­ciółki o chło­pa­ków!

Zaczer­wie­ni­łam się ponow­nie, zadzi­wiona tą prze­ni­kli­wo­ścią, a Vicki sap­nęła.

– Mogło cho­dzić o coś innego!

– Nie u szes­na­sto­latki.

– Mądrala! – Vicki wywró­ciła oczami i pode­szła do lodówki, by wyjąć dla nas po butelce wody. – Dzięki, mamo.

– Tak, dzię­kuję, pani Brown. – Ode­bra­łam butelkę od przy­ja­ciółki, żeby ta mogła wziąć swój talerz, po czym pozwo­li­łam się popro­wa­dzić do jej sypialni. Pokój Bena znaj­do­wał się tuż obok, a pokój rodzi­ców w nowej czę­ści domu, obok kuchni.

Ściany w pokoju Vicki, podob­nie jak w moim, nie­mal całe były czymś poza­kle­jane. Wszę­dzie wisiały pla­katy z fil­mów, pla­katy z jej ulu­bio­nymi zespo­łami i wycinki z maga­zy­nów modo­wych. Stały tu dwa kra­wiec­kie mane­kiny – jeden miał na sobie nie­do­koń­czony gor­se­towy top, a drugi nie­mal gotową sukienkę w ste­am­pun­ko­wym stylu. Na szafce obok leżały tka­niny, szpilki, nożyczki i tacki pełne kora­li­ków, ceki­nów i kokar­dek. Na ścia­nie za mane­ki­nami wisiała tablica kor­kowa, a na niej pro­jekty ciu­chów.

Moja przy­ja­ciółka była sza­le­nie uta­len­to­wana.

Wszę­dzie stały świeczki w róż­nych kolo­rach. Łóżko przy­kry­wała pstro­kata narzuta w maro­kań­skim stylu, a na niej leżały jedwabne poduszki z hin­du­skim moty­wem.

Zdję­łam buty i padłam na łóżko, pod­czas gdy moja przy­ja­ciółka zasia­dła przy kom­pu­te­rze i sku­piła się na swo­jej kanapce.

– Vicki?

– Hm?

– Czy wszystko w porządku? – Zaczer­wie­ni­łam się, spe­szona, że prze­kra­czam gra­nicę. – Mię­dzy two­imi rodzi­cami?

Spu­ściła wzrok i prze­łknęła gło­śno ślinę. Wes­tchnęła ciężko, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Całe waka­cje się kłó­cili.

Nie wie­dzia­łam, jak to jest mieć rodzi­ców, któ­rzy się kłócą – bo moi pra­wie ni­gdy tego nie robili – więc nie byłam pewna, jak zare­ago­wać.

– Przy­kro mi.

Spoj­rzała na mnie, a ja wresz­cie zoba­czy­łam ból, który ukry­wała do tej pory.

– Czę­sto kłócą się o pie­nią­dze. I o mnie.

– O cie­bie?

– Dużo ich kosz­tuję. – Wska­zała na część sypialni poświę­coną pracy pro­jek­tantki. – Te rze­czy nie są tanie. Poza tym tata uważa, że skła­da­nie papie­rów do Lon­don Col­lege of Fashion i Rhode Island School of Design nie jest mądre. I sądzi, że zgła­sza­nie się do Par­sons w ogóle jest bez­ce­lowe.

Par­sons School of Design w Nowym Jorku była jedną z naj­lep­szych szkół dizaj­ner­skich na świe­cie, do któ­rej nie­zwy­kle trudno było się dostać. Ale jeśli ktoś miał dać radę, to na pewno Vicki. I to wła­śnie ode mnie usły­szała.

Wyglą­dała raczej na zasmu­coną niż pocie­szoną.

– Tata chce, żebym stu­dio­wała biz­nes w St. Andrews.

Skrzy­wi­łam się. Na samą myśl o tym poczu­łam ucisk w żołądku.

– Nie. Nie ma mowy, Vicki. Musisz iść w modę. Jesteś nie­sa­mo­wita w tym, co robisz.

– Mama się z tym zga­dza. – Posłała mi udrę­czony uśmiech. – I wła­śnie dla­tego ostat­nio tak czę­sto ona i tata się kłócą. Tata uważa, że to strata pie­nię­dzy.

– Nie rozu­miem. Twój tata zawsze cię wspie­rał.

– Cóż, teraz dotarła do niego rze­czy­wi­stość. I zro­zu­miał, że to już nie jest tylko hobby. – Pokrę­ciła głową. – Nie­ważne. Wszystko na pewno się ułoży. Prze­pra­szam za numer ze Steph na angiel­skim. Mia­łam nadzieję, że usią­dziemy razem.

Mach­nę­łam ręką na tę nagłą zmianę tematu, mimo że mar­twi­łam się, że Vicki męczyła się z pro­ble­mem przez całe lato, ale nic mi o tym nie powie­działa. I pew­nie nie powie­działaby wcale, gdy­bym nie wyczuła napię­cia w jej domu. Czy Steph wie?

Uwie­rało mnie, że Vicki mogła się zwie­rzyć jej, a nie mnie.

Ode­pchnę­łam od sie­bie tę myśl i tylko ski­nę­łam głową.

– Na lun­chu mię­dzy wami wyda­wało się w porządku…

Mimo że Steph cały czas gadała o zbli­ża­ją­cym się impro­wi­zo­wa­nym prze­słu­cha­niu i narze­kała na nauczy­cieli, twier­dząc, że nie można żądać od uczniów tak nie­prze­ćwi­czo­nych i nie­do­pra­co­wa­nych wystę­pów. Jed­nak jest to dopiero pierw­szy etap prze­słu­chań i jeśli jej się uda, to będzie mieć szansę poćwi­czyć przed dru­gim.

Ani ja, ani Vicki nie wtrą­ca­ły­śmy się. Ponadto Vicki w ogóle nie wyglą­dała na zmar­twioną. Wła­ści­wie ona ni­gdy się niczym nie przej­mo­wała.

– Życie jest zbyt krót­kie, by iry­to­wać się na Steph, kiedy się taka robi. – Wzru­szyła ramio­nami. – Cho­ciaż przy­da­łaby mi się prze­rwa od niej w kla­sie. Poza tym nie podoba mi się to, że sie­dzisz sama.

– Wiesz, że jeśli nie z tobą i Steph, to wolę sie­dzieć sama.

Poki­wała głową, ale otak­so­wała mnie wzro­kiem.

– No co? – zapy­ta­łam.

– Po pro­stu… Byłoby super, gdy­byś w tym roku wyszła z tej swo­jej sko­rupy. Ludzie nie mają poję­cia, jak jesteś fajna.

Roze­śmia­łam się.

– Wcale nie jestem. A przy nowych ludziach led­wie potra­fię skle­cić dwa słowa. Przy chło­pa­kach nie mogę wykrztu­sić ani jed­nego. Kie­dyś też taka byłaś.

Przy­ja­ciółka spoj­rzała na mnie współ­czu­jąco.

– Doro­słam, Comet – odparła łagod­nie.

Skrzy­wi­łam się.

– A ja nie?

– Po pro­stu… Posta­raj się bar­dziej. Myślę, że cią­gle uwa­żasz się za małą dziew­czynkę, która nie może poroz­ma­wiać z rodzi­cami, a już tym bar­dziej z nikim innym. Już nią nie jesteś. Pro­szę, posta­raj się bar­dziej. Dla mnie?

Ski­nę­łam głową, choć nagle kanapka z szynką i serem, którą przy­go­to­wała dla mnie pani Brown, zaczęła sma­ko­wać mi jak popiół. Oble­ciał mnie strach na myśl, że mia­ła­bym być bar­dziej towa­rzy­ska. Nie chcia­łam sta­wiać się w sytu­acjach, przez które się poci­łam i czer­wie­ni­łam jak piwo­nia. Bo byłam nie­udacz­ni­kiem.

Chcia­łam czuć się bez­piecz­nie i kom­for­towo.

I nie widzia­łam w tym nic złego.

Rozdział 4

4

Jak żyć peł­nią życia,Kiedy nikogo nie możesz nazwać towa­rzy­szem?Jak pogo­dzić się z tym, że życieJest tylko nie­usta­ją­cym przy­pły­wem?

– CC

Idąc rano na godzinę wycho­waw­czą, by wpi­sać się na listę obec­no­ści, zoba­czy­łam zmie­rza­jącą ku mnie Steph.

Przy­go­to­wa­łam się psy­chicz­nie na to spo­tka­nie. Przez chwilę mar­twi­łam się, że domy­śliła się, że Vicki i ja uni­ka­ły­śmy jej od wczo­raj, ale gdy się do mnie zbli­żyła, uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej. Przed wej­ściem do klasy wycią­gnęła ręce i uści­skała mnie.

Przy­wy­kłam już do tego, że znie­nacka oka­zuje uczu­cia, więc roze­śmia­łam się i odwza­jem­ni­łam uścisk.

– To za wczo­raj. – Odsu­nęła się i oto­czyła mnie ramie­niem, po czym ruszy­ły­śmy do klasy. – Wiem, że cały czas gada­łam tylko o sobie. Byłam pod­eks­cy­to­wana prze­słu­cha­niem. A co u cie­bie?

I wła­śnie dla­tego trudno mi długo gnie­wać się na Steph. Uśmiech­nę­łam się, gdy razem usia­dły­śmy w ławce.

– Wszystko w porządku. A jak poszło prze­słu­cha­nie?

– Cze­kaj, cze­kaj. – Nie­spo­dzie­wa­nie dosia­dła się do nas Vicki. – Ja też chcę posłu­chać.

– Już ją prze­pro­si­łam. Wczo­raj na Snap­cha­cie – wyja­śniła mi Steph.

Aha, stąd ten entu­zjazm…

– To co z tym prze­słu­cha­niem? – Naci­skała Vicki.

Steph uśmiech­nęła się sze­roko.

– Poszło świet­nie. Te wszyst­kie godziny spę­dzone na śpie­wa­niu All That Jazz pod prysz­ni­cem opła­ciły się. Zosta­łam zapro­szona do kolej­nego etapu prze­słu­cha­nia. Za tydzień.

Uści­snę­łam jej ramię.

– Steph, to super! Dobra robota.

– Dzięki. Aaa! Tak bar­dzo chcę zagrać Roxie!

– Nada­ła­byś się do tej roli ide­al­nie – przy­znała Vicki.

– Nie, jeśli ja będę mieć w tej kwe­stii cokol­wiek do powie­dze­nia.

Jed­no­cze­śnie odwró­ci­li­śmy się w stronę osoby, która wypo­wie­działa te słowa. Gniew, któ­rego dawno już nie odczu­wa­łam, znów ści­snął mnie za gar­dło. Heather. Nie było mi łatwo nie żywić do niej urazy i mia­łam gdzieś, że oka­zy­wa­łam się zawist­nicą.

Vicki roz­parła się na swoim krze­śle i unio­sła brew. Mimo że moja przy­ja­ciółka była wylu­zo­wana i odlo­towa, potra­fiła także ema­no­wać wro­go­ścią. Jak teraz.

– Co to ma zna­czyć?

Heather prych­nęła.

– Mnie też udało się przejść do dru­giego etapu prze­słu­cha­nia. – Sku­piła wzrok na Steph, która patrzyła na nią z mie­szanką poczu­cia winy i iry­ta­cji. – I rów­nież ubie­gam się o rolę Roxie.

To była nie­spo­dzianka, bo od kilku lat Heather pra­co­wała jako asy­stentka reży­sera szkol­nych przed­sta­wień. Uwiel­biała dyry­go­wać ludźmi. Ale aż do tej pory nie zagrała żad­nej roli.

Dla­czego teraz?

Być może to dla­tego, że Steph obści­ski­wała się z jej byłym chło­pa­kiem na impre­zie u niej w domu, a ona posta­no­wiła się zemścić?

Wszyst­kie pomy­śla­ły­śmy o tym samym.

Vicki par­sk­nęła.

– To życzę powo­dze­nia! Ja na twoim miej­scu jed­nak bym się nie nasta­wiała na suk­ces.

– A to dla­czego? – Heather prze­szyła Steph spoj­rze­niem. – Bo jesteś taka wyjąt­kowa? Taaa, jasne.

– Idź stąd, McA­li­ster – wark­nęła Vicki. – Nikt nie lubi dra­ma­ty­zo­wa­nia.

Moja nie­gdy­siej­sza neme­zis zmru­żyła oczy, ale ode­szła w drugi koniec klasy, krę­cąc bio­drami. Odrzu­ciła włosy na plecy, a potem dołą­czyła do swo­ich przy­ja­ciół.

– Nie zno­szę spo­sobu, w jaki ona cho­dzi – wark­nęła Steph. – Myśli, że gdzie się znaj­duje? Na chrza­nio­nym wybiegu?

Mała, maleńka część mnie cie­szyła się z takiego obrotu sprawy. To było złe. Wie­dzia­łam o tym. Ale kie­dyś Steph była wobec mnie nie­lo­jalna, bo chciała się przy­po­do­bać Heather McA­li­ster. Teraz nato­miast prze­ko­nała się, dla­czego nie warto zada­wać się z kimś takim jak Heather. Bo ten ktoś uwiel­biał przy­spa­rzać ludziom pro­ble­mów i cier­pie­nia.

– Co za krowa! – Steph odwró­ciła się i spoj­rzała na nas. Szok spra­wił, że jej nie­bie­skie oczy były jak spodki. – Czy ona zawsze była taką krową?

Vicki i ja wymie­ni­ły­śmy spoj­rze­nia.

– Ow­szem.

– Boże! Cału­jesz się z czy­imś chło­pa­kiem, a masz wra­że­nie, że go mor­du­jesz, sądząc po jej zacho­wa­niu.

Kątem oka zło­wi­łam jakiś ruch i odwró­ci­łam głowę, gdy Andy Walsh, chło­pak z naszej klasy, który miał obse­sję na punk­cie gier wideo i rugby, a jed­no­cze­śnie radził sobie pod wzglę­dem towa­rzy­skim z godną podziwu bie­gło­ścią, odchy­lił się na krze­śle w naszą stronę. Mimo to udało mu się zacho­wać rów­no­wagę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki