Play On - Samantha Young - ebook + audiobook

Play On ebook i audiobook

Samantha Young

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samantha Young, autorka, której nazwisko często trafia na listę bestsellerów „New York Timesa”, wraca do Szkocji w swojej nowej, pełnej namiętności, inspirującej powieści o miłości, stracie i sile przetrwania.

W pogoni za marzeniami, pełna nadziei i wiary w słuszność swojego wyboru, Nora O’Brien przenosi się z Indiany do Szkocji. Rozczarowana, po trzech bezowocnych latach spędzonych w nowym kraju czuje tylko żal i poczucie winy.

Dopóki w jej życiu nie pojawia się seksowny Szkot, Aidan Lennox.

Kilka lat starszy, obyty w świecie producent muzyczny i kompozytor wydaje się zupełnie nie pasować do Nory. Tymczasem wbrew pozorom odnajdują w sobie iskrę, której im brakowało. Łączy ich wspólny śmiech i namiętność, dające im siłę do dalszych zmagań z życiem, mimo bolesnych doświadczeń z przeszłości.

Niestety, kiedy życie wymierza Aidanowi nowy cios, ten nie szuka wsparcia u Nory, ale znika z jej życia.

Kolejna bolesna strata budzi w Norze ukryte siły. Gniew i ból popychają ją naprzód, pomagają odzyskać kontrolę nad życiem i śmiało podążyć za marzeniami.

Studia, występy na scenie teatralnej – wszystko układa się według jej zamierzeń. Koncentruje się na swoich celach, starannie unikając emocjonalnych zawirowań.

Nie jest to jednak łatwe. Zwłaszcza że znów pojawia się Aidan i z niewiadomych powodów żywi do niej głęboką niechęć, a nawet wypowiada jej wojnę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 459

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 8 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaGir

Nie oderwiesz się od lektury

IG books_with_katebear Współpraca @purple_book_wydawnictwo Lubicie obserwować zmiany w głównych bohaterach i to jak dorastają? No to mam dla Was idealna książkę 🤩 Wow 🤯 Wow 🤯 Wow 🤯 Historia Nory zaczyna się gdy ma około 18lat, a już wtedy życie nie jest dla niej łatwe. Dziewczyna musi opiekować się ojcem, jej matka dużo pracuje podobnie jak sama Nora. Marzy jej się odmiana życia, studia, wykształcenie. Wtedy w jej życiu pojawia się przystojny Szkot, który wręcz porywa ją w szaleńcze uczucie i zabiera ze sobą do kraju. Szybki ślub i wyjazd jednak nie kończą się dla nich dobrze. Nora jako młodziutka wdowa musi układać życie od nowa. W wieku zaledwie 21lat ma tak ogromy bagaż doświadczeń, że to aż niepojęte. Wtedy do jej życia wkracza Aiden, ponad 30latni producent muzyczny i wujek przeskokiej dziewczynki, która wychowuje. I tu zaczyna się jazda bez trzymanki. 🤩 Ileż dzieje się między nimi, z nimi, poza nimi... To jakiś kosmos 😎 Jednak podstęp ich rozdziela i spotykają si...
00



Polecamy

POLE­CAMY

Książki Saman­thy Young we wszyst­kich for­ma­tach

The Impos­si­ble Vast­ness of Us

*

The Fra­gile Ordi­nary

*

Out­mat­ched

*

Play On

*

As Dust Dan­ces

*

Black Tan­gled Heart

*

Into The Deep

*

Out of The Shal­lows

*

The One Real Thing

*

Every Lit­tle Thing

*

Things We Never Said

*

The Tru­est Thing

*

Here With Me

*

There With You

*

Always You

TŁU­MA­CZE­NIE EWA GÓR­CZYŃ­SKA

Dedy­kuję tę książkę rodzi­nie i przy­ja­cio­łom, któ­rzy wyba­czyli mi nie­obec­ność i cią­głe roz­tar­gnie­nie, kiedy bez reszty pogrą­ży­łam się w świe­cie Aidana i Nory, oraz wspie­rali mnie w dąże­niu do speł­nie­nia marzeń. Podob­nie jak Nora znam wagę takiego wspar­cia i nie­usta­jąco jestem za nie wdzięczna

Część pierwsza

Prolog

Edyn­burg, Szko­cja paź­dzier­nik 2015

Matka przy­ja­ciółki powie­działa mi kie­dyś:

– Można by pomy­śleć, że po wielu cio­sach od losu ludz­kie ciało nie zdoła znieść kolej­nej por­cji smutku. Jed­nak nasze serca są iry­tu­jąco wytrzy­małe.

Ponie­waż była jedną z naj­dziel­niej­szych osób, jakie zna­łam, jej słowa towa­rzy­szyły mi przez cały okres dora­sta­nia. Prze­ko­na­łam się, że miała rację. Ludz­kie serce jest tak skon­stru­owane, że wytrzyma wiele bólu.

Nikt jed­nak mnie nie ostrzegł, że poczu­cie winy i żal rów­nież mogą nas długo prze­śla­do­wać.

Nie chcia­łam być prze­śla­do­wana. Nikt tego nie chce. Uda­wa­łam zatem, że nic takiego nie czuję, i sku­pi­łam się na pracy. Nie na pracy sprze­daw­czyni w butiku ze ślicz­nymi ciusz­kami na Sta­rym Mie­ście. To zaję­cie po pro­stu dawało mi pie­nią­dze na opła­ca­nie rachun­ków. I nie­mal na nic wię­cej. Wła­śnie dla­tego byłam teraz spóź­niona, ponie­waż musia­łam pra­co­wać po godzi­nach. Bra­łam wszyst­kie moż­liwe zle­ce­nia, chyba że koli­do­wały z moją drugą pracą.

Wła­ści­wie nie była to praca, ale coś o wiele waż­niej­szego.

– Noro, czy możesz pomóc klientce? – Leah sta­nęła w drzwiach klitki, która słu­żyła za pomiesz­cze­nie socjalne dla pra­cow­ni­ków. – A gdzie ty się wybie­rasz?

Wło­ży­łam ple­cak na ramiona i ruszy­łam do wyj­ścia.

– Koń­czę dziś o dwu­na­stej. A już jest pięć po.

– Ale Amy jesz­cze nie przy­szła.

– Przy­kro mi. Muszę iść do szpi­tala.

Oczy jej się roz­sze­rzyły.

– Ojej! Coś się stało?

Nic a nic. Dzień jak co dzień.

– Prze­pra­szam bar­dzo… – Jakaś dziew­czyna stała przy ladzie, widocz­nie znie­cier­pli­wiona. – Czy ktoś może mnie obsłu­żyć?

Leah pode­szła do klientki, a ja sko­rzy­sta­łam z oka­zji i wybie­głam ze sklepu, zado­wo­lona, że nie muszę się tłu­ma­czyć. Sze­fowa pew­nie żało­wała, że przy­jęła mnie do pracy. Zatrud­niała dwie Ame­ry­kanki: Amy i mnie. Tylko jedna z nas potwier­dza ste­reo­typ, że Ame­ry­ka­nie to towa­rzy­scy eks­tra­wer­tycy.

Nie­trudno zgad­nąć która.

I nawet nie cho­dzi o to, że źle wyko­nuję swoją pracę albo że nie jestem przy­ja­ciel­ska. Po pro­stu nie zwie­rzam się ludziom, któ­rych dobrze nie znam, pod­czas gdy Amy i Leah bez opo­rów opo­wia­dają sobie o wszyst­kim, od ulu­bio­nego koloru po orga­zmy, o które w każdy pią­tek dbają ich part­ne­rzy.

Pnącą się w górę uliczką dotar­łam do bru­ko­wa­nego traktu kró­lew­skiego, Royal Mile, a moje zde­ner­wo­wa­nie cały czas rosło. Nie­po­trzeb­nie. Dzieci i tak by na mnie zacze­kały. Po pro­stu nie lubię się spóź­niać. Odkąd zaczę­łam regu­lar­nie odwie­dzać szpi­tal, zda­rzyło mi się to tylko raz. Poza tym musia­łam się jesz­cze prze­brać. Robi­łam to na miej­scu, jesz­cze zanim któ­re­kol­wiek z dzieci mnie zoba­czyło.

Edyn­burg nazy­wają wietrz­nym mia­stem, a dzi­siej­szy dzień dowiódł – jakby sprzy­się­gły się prze­ciwko mnie wszyst­kie siły – że to wła­ściwe okre­śle­nie. Szłam pod wiatr, czu­jąc jego lodo­wate podmu­chy. Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, czy mia­sto chce mi coś powie­dzieć. Czy w przy­szło­ści mia­łam wspo­mi­nać ten dzień i żało­wać, że nie posłu­cha­łam pod­szep­tów wia­tru i nie zawró­ci­łam? Ostat­nio czę­sto nacho­dziły mnie takie dzi­waczne myśli. W ogóle bar­dzo dużo roz­my­śla­łam.

Ale nie tego jed­nego dnia w tygo­dniu. Nie dzi­siaj.

Ten dzień poświę­ca­łam im.

Szłam tak szybko, że poko­na­łam dwu­dzie­sto­mi­nu­tową trasę w kwa­drans. Prze­mie­rzy­ła­bym ją jesz­cze szyb­ciej, gdyby nie ten prze­klęty wiatr. Dotar­łam do sta­no­wi­ska pie­lę­gnia­rek zdy­szana i spo­cona. Led­wie przy nich wyha­mo­wa­łam. Spoj­rzały na mnie zasko­czone.

– Cześć – wysa­pa­łam.

Jan i Trish uśmiech­nęły się do mnie.

– Nie były­śmy pewne, czy dziś przyj­dziesz – powie­działa Jan.

Ja rów­nież się uśmiech­nę­łam.

– Tylko cho­roba lub śmierć mogłyby mnie powstrzy­mać. Jan wyszła zza biurka.

– Dzieci są w świe­tlicy – powia­do­miła mnie.

– Gdzie mogę się prze­brać, żeby mnie nie zoba­czyły?

Roz­ba­wiona potrzą­snęła głową.

– Nie mia­łyby nic prze­ciwko temu.

– Wiem.

– Ali­son jest z innymi dziećmi, więc jej łazienka stoi pusta. – Wska­zała koniec kory­ta­rza, w prze­ciw­nym kie­runku niż świe­tlica.

– Dzięki. Dwie minutki – zapew­ni­łam.

– Obie już tam są – oznaj­miła Jan.

Z ulgą ski­nę­łam głową i pogna­łam do łazienki Aly. Zatrza­snę­łam za sobą drzwi.

Ścią­gnę­łam swe­ter i dżinsy, coraz bar­dziej prze­jęta, jak zwy­kle gdy mia­łam spę­dzić czas z cho­rymi dziećmi. One były tu naj­waż­niej­sze.

– Naprawdę – burk­nę­łam do sie­bie pod nosem.

Wło­ży­łam zie­lone leg­ginsy i bluzkę. Wła­śnie zaczę­łam ją zapi­nać, kiedy drzwi do łazienki nagle się otwo­rzyły.

Zaparło mi dech w pier­siach, kiedy zoba­czy­łam wpa­trzone we mnie zna­jome oczy.

Był wysoki, o sze­ro­kich ramio­nach, nie­mal wypeł­niał sobą przej­ście.

Pró­bo­wa­łam otwo­rzyć usta, żeby go zapy­tać, co tutaj robi, ale słowa uwię­zły mi w gar­dle. On tym­cza­sem błą­dził spoj­rze­niem od moich oczu do ust, a potem zszedł niżej. Wpa­try­wał się we mnie długo i uważ­nie, kilka razy mie­rząc mnie wzro­kiem od stóp do głów. Zatrzy­mał spoj­rze­nie na sta­niku, widocz­nym w roz­pię­ciu bluzki, a kiedy znów zwró­cił oczy na moją twarz, zoba­czy­łam w nich ogień.

Minę miał zde­cy­do­waną.

Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi, a ja poczu­łam nara­sta­jący lęk i zde­ner­wo­wa­nie, przez co w końcu otrzą­snę­łam się z osłu­pie­nia.

– Co ty robisz? – zapy­ta­łam i zaczę­łam się cofać ku ścia­nie.

Zbli­żył się spo­koj­nym kro­kiem dra­pież­nika, a w jego oczach igrały iskierki roz­ba­wie­nia.

– Wła­śnie sobie pomy­śla­łem, że jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łem tak sek­sow­nego Pio­tru­sia Pana.

Nie­stety, szkocki akcent nie­odmien­nie dzia­łał na moje zmy­sły jak afro­dy­zjak.

Wła­śnie przez to wylą­do­wa­łam tutaj, tak daleko od domu. Jed­nak jego obec­ność dzia­łała na mnie jesz­cze sil­niej.

– Prze­stań. – Unio­słam dłoń, by go zatrzy­mać, ale on tylko nakrył ją swoją i przy­ło­żył do piersi.

Moja ręka wyda­wała się teraz tak drobna, że prze­szedł mnie dreszcz. Pod­szedł tak bli­sko, że nasze ciała nie­mal się zetknęły i znów z tru­dem chwy­ta­łam oddech. Był wysoki, a ja niska, więc musia­łam dobrze unieść głowę, żeby spoj­rzeć mu w oczy.

Żaden męż­czy­zna nie patrzył na mnie z takim żarem.

Jak mia­łam się temu oprzeć?

A jed­nak wie­dzia­łam, że muszę. Spoj­rza­łam na niego gniew­nie.

– Powi­nie­neś stąd wyjść.

W odpo­wie­dzi przy­warł do mnie całym cia­łem. Prze­szył mnie spazm pod­nie­ce­nia. Poczu­łam lekki dreszcz mię­dzy udami, a sutki mi stward­niały.

Wście­kła na niego i wła­sne ciało, chcia­łam go od sie­bie ode­pchnąć, ale było to niczym próba prze­su­nię­cia muru.

– Tak nie można – wysy­cza­łam.

Chwy­cił moje dło­nie, prze­ry­wa­jąc nie­sku­teczny opór, i deli­kat­nie, ale sta­now­czo przy­trzy­mał mi je nad głową. Ner­wowo nabra­łam powie­trza, kiedy moje piersi dotknęły jego ciała.

Pochy­lił się nade mną, w pełni świa­domy tego, co chce zro­bić.

– Prze­stań. – Potrzą­snę­łam głową. Nie podo­bał mi się mój ner­wowy ton, ale mówi­łam dalej: – Nie chcę…

Usta mu zadrgały.

– A szkoda. Czę­sto odma­wiasz sobie przy­jem­no­ści?

– Nie, ale myślę głową, nie waginą.

Roze­śmiał się, a na war­gach poczu­łam jego cie­pły oddech. Uwiel­bia­łam, kiedy mnie roz­śmie­szał. Uwiel­bia­łam jego śmiech. Ten dźwięk wywo­ły­wał przy­jemny ucisk w pod­brzu­szu. Zda­łam sobie sprawę, że zdra­dziło mnie nie tylko ciało, lecz także serce.

Jakby potra­fił czy­tać w myślach, uwol­nił moją jedną rękę i poło­żył mi dłoń na piersi, tuż nad ser­cem. Aż zakrę­ciło mi się w gło­wie od tego intym­nego gestu.

– A nie przy­szło ci do głowy, że mogła­byś kie­dyś myśleć tym?

– O ile mi wia­domo, moja lewa pierś nie jest spe­cjal­nie skora do roz­my­ślań – odrze­kłam wymi­ja­jąco.

– Pixie, prze­cież wiesz, o co mi cho­dzi – powie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nie nazy­waj mnie tak.

– Myśla­łem, że jeste­śmy przy­ja­ciółmi – odrzekł, poważ­nie­jąc.

– Byli­śmy. Ale potem przy­gwoź­dzi­łeś mnie do ściany w łazience.

– Dzięki za przy­po­mnie­nie. – Chwy­cił mnie za rękę i znów przy­ci­snął ją do ściany. – Gdyby naprawdę cię to wku­rzało, wyry­wa­ła­byś się – stwier­dził, gdy zoba­czył błysk gniewu w moich oczach.

Poczer­wie­nia­łam.

– Na nic by się to zdało. Jesteś ode mnie dużo więk­szy.

– Puścił­bym cię. Wiesz o tym. Nie­chęt­nie, ale puścił­bym, gdy­byś naprawdę tego chciała.

Patrzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu. Jego twarz była tak bli­sko, że widzia­łam małe zło­tawe plamki na zie­lo­nych tęczów­kach.

W takich chwi­lach zapo­mi­na­łam, gdzie jestem. I kim jestem. I co on powi­nien zro­bić.

Nawet nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak mocno napi­nam mię­śnie, dopóki nie zwró­cił na to uwagi.

– Dla­czego tak się powstrzy­mu­jesz, skoro tego chcesz? Rze­czy­wi­ście. Dla­czego znów się opie­ram?

– Noro?

Zamknę­łam oczy, dzięki czemu przy­po­mnia­łam sobie, skąd we mnie ten opór…

– Ponie­waż…

Uci­szył mnie, przy­wie­ra­jąc war­gami do moich. Zasko­czona, zare­ago­wa­łam instynk­tow­nie i odpo­wie­dzia­łam poca­łun­kiem. Doty­ka­łam języ­kiem jego języka, sta­ra­jąc się uwol­nić ręce, ale nie po to, żeby się wyrwać. Chcia­łam oto­czyć go ramio­nami, wsu­nąć palce w jego włosy.

Zalała mnie fala gorąca, jak­bym zapło­nęła od ogni­ska, które roz­pa­lił u moich stóp. Zewsząd ota­czały mnie sza­le­jące pło­mie­nie.

Za gorące. Zbyt natar­czywe. Nie do wytrzy­ma­nia. Chcia­łam zrzu­cić z sie­bie ubra­nie.

I zedrzeć je z niego.

Wtem prze­rwał poca­łu­nek, odsu­nął się i spoj­rzał na mnie zwy­cię­sko.

Gdyby to był kto­kol­wiek inny, gdyby zda­rzyło się to w innym cza­sie, zarzu­ci­ła­bym mu, że jest próżny i bez­czelny.

Pamię­ta­łam jed­nak dobrze, dla­czego nie powin­ni­śmy tego robić.

Nie wiem, co wyczy­tał z mojej twa­rzy, ale uwol­nił moje nad­garstki z uści­sku. Opu­ści­łam ręce, ale on się nie odsu­nął.

Opie­rał dło­nie na moich drob­nych ramio­nach. I cze­kał.

Coś w jego oczach spra­wiło, że opu­ścił mnie wojow­ni­czy nastrój. Piesz­czo­tli­wie pogła­dzi­łam jego poli­czek. Pod pal­cami wyczu­łam szorstki zarost. Wcze­śniej­szy pożar został uga­szony przez smu­tek.

– Ode­szła – powie­dzia­łam mu łagod­nie. – Nawet ja nie potra­fię spra­wić, żebyś o tym zapo­mniał.

Widzia­łam, jak nie­zno­śne, doj­mu­jące cier­pie­nie spra­wia, że gaśnie w nim pożą­da­nie. Wolno zsu­nął ręce z moich ramion i prze­niósł je na talię. Pocią­gnął mnie lekko ku sobie, a ja opa­dłam na jego pierś i się w nią wtu­li­łam.

Usły­sza­łam wypo­wie­dziane szep­tem słowa, które wnik­nęły wprost do mojej duszy.

– Ale zawsze możesz pró­bo­wać.

Rozdział 1

1

Dono­van, stan Indiana czer­wiec 2011

Wła­ści­wie to nie chcia­łam wra­cać do domu. Czu­łam w noz­drzach woń baru szyb­kiej obsługi i mar­twi­łam się, że wkrótce nie będę się mogła pozbyć tego zapa­chu ze skóry i wło­sów. Mimo to nie chcia­łam iść do domu.

– Miłego dnia – powie­dzia­łam ostat­niemu klien­towi, poda­jąc mu ham­bur­gera z fryt­kami.

Odstą­pi­łam krok od kon­tu­aru, by przy­cią­gnąć spoj­rze­nie Molly. Stała przy dys­try­bu­to­rze i napeł­niała wielki papie­rowy kubek napo­jem gazo­wa­nym. Skrzy­wiła się.

– Dla­czego ja się zgo­dzi­łam na te nad­go­dziny?

Uśmiech­nę­łam się do niej. Mia­łam ochotę krzyk­nąć: zastą­pię cię! Jed­nak powie­dzia­łam tylko:

– Bo skła­dasz na tego roz­kle­ko­ta­nego grata, któ­rego chcesz odku­pić od Lau­rie.

– No tak. Nie ma to jak wiel­kie marze­nia.

Par­sk­nę­łam śmie­chem.

– Są więk­sze niż moje. Ja na­dal prze­miesz­czam się na tym sprzę­cie. – Wska­za­łam na nogi.

– Taaa… I dzięki temu twój tyłek jesz­cze długo będzie się opie­rał gra­wi­ta­cji.

– Opiera się gra­wi­ta­cji? – Zer­k­nę­łam za sie­bie. – Serio? A ja myśla­łam, że zupeł­nie go nie mam.

Molly się roze­śmiała.

– Ależ skąd. Masz tyłek. Śliczny i zgrabny, jak cała reszta cie­bie. Słodki, okrą­gły tyłe­czek.

– Chyba za bar­dzo sku­piasz się na mojej pupie.

– To się nazywa ana­liza porów­naw­cza. – Wska­zała na swoje pośladki. – Moja pupa jest dwa razy więk­sza.

– Eeee… czy mógł­bym zło­żyć zamó­wie­nie?

Spoj­rza­ły­śmy na klienta, nabz­dy­czo­nego ucznia szkoły śred­niej, który spo­glą­dał na nas jak na coś obrzy­dli­wego, co przed chwilą wypeł­zło spod kamie­nia.

– Do jutra – rzu­ci­łam Molly na odchod­nym, ale zanim znik­nę­łam za rogiem kory­ta­rza, wychy­li­łam się i zawo­ła­łam: – Zabi­ła­bym za taki tyłek jak twój. I za takie cycki. Powin­naś to wie­dzieć.

Molly uśmiech­nęła się pro­mien­nie, a ja poszłam do szatni. Mia­łam nadzieję, że tro­chę popra­wi­łam jej humor. Była cudowną dziew­czyną, ale za bar­dzo przej­mo­wała się swoją wagą.

Gdy wyj­mo­wa­łam swoje rze­czy z szafki na zaple­czu baru, pró­bo­wa­łam odpę­dzić poczu­cie winy za to, że wola­ła­bym zostać tutaj i poda­wać ludziom frytki, niż wró­cić do domu. To wiele mówiło. Nie byłam tylko pewna, czy o mnie, czy o moim życiu. I czy w ogóle jest tu jakaś róż­nica.

Po skoń­cze­niu szkoły śred­niej zaczę­łam pra­co­wać na pół etatu w barze szyb­kiej obsługi, cho­ciaż nie było to moim marze­niem. Inni pla­no­wali stu­dia lub podróże, a ja byłam wśród tych nie­licz­nych, któ­rzy nie mogli sobie pozwo­lić ani na jedno, ani na dru­gie. Mia­łam osiem­na­ście lat i tkwi­łam w pułapce.

Molly była moją naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Zała­twiła mi to zaję­cie, ponie­waż pra­co­wała tu w week­endy przez ostat­nie dwa lata. Teraz prze­szła na pełny etat. Żar­to­wała o braku wiel­kich marzeń, ale naprawdę ich nie miała. Nie byłam pewna, czy wyni­kało to z jej natury, z leni­stwa czy jesz­cze z cze­goś innego. Wie­dzia­łam tylko, że moja przy­ja­ciółka nie znosi szkoły. Wyda­wała się zado­wo­lona z pracy w fast foodzie i miesz­ka­nia z rodzi­cami, ponie­waż ni­gdy nie zaj­mo­wała się przy­szło­ścią. Żyła chwilą.

Nato­miast ja cały czas myśla­łam, co będzie dalej.

Lubi­łam szkołę.

Nie byłam zado­wo­lona z tego, co życie ofe­ro­wało mi tu i teraz. Ogar­nęło mnie uczu­cie klau­stro­fo­bii, ale stłu­mi­łam je w sobie. Cza­sami czu­łam się tak, jakby z pięć­dzie­siąt osób usia­dło mi na piersi i naśmie­wało się ze mnie. Chwy­ci­łam torebkę i sta­ra­łam się mia­rowo oddy­chać.

Czas wra­cać do domu.

Gdy prze­cho­dzi­łam przez salę restau­ra­cji, poże­gna­łam się z Molly. Poczu­łam nie­miłe ukłu­cie w środku, kiedy zoba­czy­łam Sta­cey Dewitte, sie­dzącą z grupką zna­jo­mych przy sto­liku nie­da­leko drzwi. Spoj­rzała na mnie zwę­żo­nymi oczami, a ja odwró­ci­łam wzrok. Moja sąsiadka była ode mnie kilka lat młod­sza i kie­dyś żyła w prze­ko­na­niu, że jestem kimś innym, niż naprawdę byłam. Nie wie­dzia­łam, kto jest bar­dziej roz­cza­ro­wany tym, że pra­cuję w fast foodzie: Sta­cey czy ja.

Marzy­łam tylko o tym, żeby ten dzień się wresz­cie skoń­czył. Otwo­rzy­łam drzwi, nie zwra­ca­jąc uwagi na dwóch chło­pa­ków, któ­rzy żar­to­bli­wie siło­wali się na ulicy.

Nagle jeden z nich popchnął dru­giego wprost na mnie z taką siłą, że z impe­tem wylą­do­wa­łam na ziemi.

Byłam tak zasko­czona, że dopiero po chwili poczu­łam ból spo­wo­do­wany upad­kiem. Bolało mnie lewe kolano i pie­kły dło­nie.

Usły­sza­łam pod­nie­sione głosy.

– Cho­lera, bar­dzo prze­pra­szam.

– Nic ci nie jest?

– Pomogę ci wstać.

– Daj sobie spo­kój. Ja jej pomogę, fujaro.

Mocna dłoń chwy­ciła mnie za ramię i pod­cią­gnęła do góry. Spoj­rza­łam na chło­paka, który mnie pod­trzy­my­wał. Dostrze­głam pełne współ­czu­cia spoj­rze­nie ciem­nych oczu. Nie był wiele star­szy ode mnie – wysoki, o szczu­płej i umię­śnio­nej syl­wetce.

– Tu jest twoja torba. Bar­dzo mi przy­kro. – Jego towa­rzysz wrę­czył mi torebkę.

Rozu­mia­łam jego słowa, ale zbił mnie z tropu cudzo­ziem­ski akcent.

– Co? – wykrztu­si­łam zdez­o­rien­to­wana.

– Mów wyraź­nie. Ona cię nie rozu­mie. – Ten, który trzy­mał mnie za ramię, trą­cił łok­ciem kolegę. Znów spoj­rzał na mnie. – Wszystko w porządku?

Mówił teraz sta­ran­nie i powoli. Ostroż­nie cof­nę­łam ramię i ski­nę­łam głową.

– Tak.

– Naprawdę nam przy­kro.

– Rozu­miem. Spo­koj­nie. Od otar­cia na kola­nie się nie umiera.

Skrzy­wił się lekko i spoj­rzał na moją nogę. Na spodniach mia­łam plamy od pyłu i brudu.

– Cho­lera! – Pod­niósł wzrok i wyczu­łam, że znów będzie mnie prze­pra­szał.

– Daj spo­kój. – Uśmiech­nę­łam się. – Naprawdę nic mi nie jest.

Odpo­wie­dział miłym uśmie­chem.

– Jestem Jim. – Wycią­gnął rękę. – Jim McA­li­ster.

– Przy­je­cha­li­ście ze Szko­cji? – zapy­ta­łam, zachwy­cona taką moż­li­wo­ścią. Uści­snę­łam jego dłoń o stward­nia­łej skó­rze.

– A tak. – Jego przy­ja­ciel rów­nież wycią­gnął rękę. – Roddy Living­ston.

– Nora O’Brien.

– Ame­ry­kanka irlandz­kiego pocho­dze­nia? – W oczach Jima dostrze­głam roz­ba­wie­nie. – Wiesz, tutaj, w Ame­ryce, nie­wiele osób potra­fiło się domy­ślić, skąd pocho­dzimy. Brali nas za…

– Irland­czy­ków – dopo­wie­dział Roddy. – Za Angli­ków. A nawet za Szwe­dów. To mi się naj­bar­dziej podo­bało.

– Prze­pra­szam za swo­ich roda­ków – zażar­to­wa­łam. – Mam nadzieję, że was nie ura­zi­li­śmy.

Jim uśmiech­nął się sze­roko.

– Ani tro­chę. Skąd wie­dzia­łaś, że jeste­śmy Szko­tami?

– Udało mi się zgad­nąć – przy­zna­łam. – Do naszego mia­steczka nie zagląda wielu Euro­pej­czy­ków.

– Podró­żu­jemy po Sta­nach – wyja­śnił Roddy.

Miał gęste, pofa­lo­wane rude włosy i jak więk­szość ludzi był ode mnie wyż­szy, ale niż­szy od swo­jego towa­rzy­sza.

Przy nie­zbyt wyso­kim, krę­pym Rod­dym Jim wyda­wał się jesz­cze roślej­szy. Miał syl­wetkę pły­waka, ogo­rzałą cerę, ciemne włosy i brą­zowe oczy, ocie­nione gęstymi rzę­sami.

I wpa­try­wał się we mnie inten­syw­nie, pod­czas gdy Roddy opo­wia­dał, co do tej pory zwie­dzili. Zaczer­wie­ni­łam się pod jego uważ­nym spoj­rze­niem, ponie­waż jesz­cze ni­gdy nikt tak nie sku­piał na mnie uwagi, a co dopiero taki przy­stojny facet.

– Wła­ści­wie to pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy tu zostać tro­chę dłu­żej – prze­rwał kole­dze, kiedy ten oznaj­mił, że jutro wyjeż­dżają.

Wypo­wie­dział te słowa do mnie i uśmiech­nął się z chło­pię­cym wdzię­kiem.

Czyżby ze mną flir­to­wał? Roddy par­sk­nął śmie­chem.

– Mówisz serio? Po pię­cio­mi­nu­to­wej zna­jo­mo­ści?

– Jasne.

Mimo­wol­nie się uśmiech­nę­łam, zachwy­cona, że jakiś cudzo­zie­miec chce odwlec swój wyjazd z Dono­van, żeby się ze mną spo­tkać po tym, jak zamie­ni­li­śmy led­wie kilka zdań. To było nie­mą­dre, odważne i prze­mó­wiło do mojej roman­tycz­nej natury, którą na co dzień sta­ra­łam się ukry­wać. Zupeł­nie nie paso­wało do sza­rego życia. Pew­nie dla­tego posta­no­wi­łam w to wejść.

– Byli­ście już nad jezio­rem?

Twarz Jima poja­śniała.

– Nie. Chcesz mnie tam zabrać?

– Zabiorę was obu. – Ze śmie­chem przy­po­mnia­łam mu o towa­rzy­szu. – Lubi­cie łowić ryby?

– Ja lubię. – Roddy’emu naj­wy­raź­niej zaczął się podo­bać pomysł, żeby zostać tu dłu­żej.

– Ja nie. Ale jeśli ty tam będziesz, nic innego się nie liczy. Poczer­wie­nia­łam, zauro­czona, a Jim zro­bił krok w moją stronę, co mnie nieco zasko­czyło. On rów­nież wyda­wał się zdzi­wiony, jakby to nie było cał­kiem świa­dome.

– Cho­lera, przez cały czas będę się czuł jak piąte koło u wozu – stwier­dził Roddy, znów nie­za­do­wo­lony.

Jim nieco spo­chmur­niał, ale zanim zdą­żył powie­dzieć coś, co mogłoby się skoń­czyć kłót­nią, wtrą­ci­łam się do ich roz­mowy.

– Prze­wró­ci­łeś mnie na zie­mię – przy­po­mnia­łam Roddy’emu. – Jesteś mi coś winien.

Wes­tchnął ciężko, ale uśmiech­nął się kąci­kiem ust.

– Niech ci będzie.

– Muszę wra­cać do domu – powie­dzia­łam i nie­chęt­nie cof­nę­łam się o krok.

Jim zro­bił kolejny krok do przodu, a ja poczu­łam się jak jeleń na linii strzału myśli­wego. Na­dal patrzył na mnie prze­ni­kli­wie i z deter­mi­na­cją. Nagle zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy powin­nam się z tego cie­szyć, czy zacząć się bać.

– Gdzie się spo­tkamy?

Następ­nego dnia mia­łam pra­co­wać na popo­łu­dniową zmianę. Będę musiała skła­mać rodzi­com, że biorę nad­go­dziny.

– Tutaj. O dzie­wią­tej.

– O dzie­wią­tej rano? No, nie wiem… – zaczął Roddy. Jim zakrył mu usta dło­nią i uśmiech­nął się do mnie.

– Dzie­wiąta pasuje. Do zoba­cze­nia, Noro O’Brien.

Ski­nę­łam głową i się odwró­ci­łam. Czu­łam spoj­rze­nie Jima na karku, kiedy szłam Main Street, która prze­ci­nała cen­trum Dono­van, a po sze­ściu kilo­me­trach roz­wi­dlała się na pół­noc i połu­dnie. Więk­szość firm i insty­tu­cji w Dono­van można było zna­leźć przy pół­nocnej czę­ści ulicy, North Main Street, począw­szy od przy­chodni wete­ry­na­ryj­nej Fostera, która mie­ściła się za szkołą pod­sta­wową i śred­nią. Mie­li­śmy tu wiele małych firm – sklep Wil­sona, kan­ce­la­rię prawną Mont­go­mery i Syno­wie, piz­ze­rię oraz wiele innych sie­cio­wych biz­ne­sów, roz­po­zna­wal­nych z daleka, jak sta­cja ben­zy­nowa czy mały czer­wono-biały budy­nek, w któ­rym pra­co­wa­łam. Przy South Main Street mie­ściły się głów­nie pry­watne domy.

Jakiś czas szłam North Main, a potem skrę­ci­łam w prawo, w West Sul­li­van, gdzie miesz­ka­łam w małym, par­te­ro­wym domku z dwiema sypial­niami, o któ­rego wygląd dba­łam bar­dzo skru­pu­lat­nie. Droga z pracy do domu zabie­rała mi pięt­na­ście minut. Kiedy zbli­ży­łam się do celu, wes­tchnę­łam na widok nie­wiel­kiego traw­nika, który doma­gał się kosze­nia. Nasz dom był naj­mniej­szy w oko­licy. Więk­szość była pię­trowa i miała ładne werandy przed wej­ściem. U nas nie było werandy. Budy­nek wyglą­dał jak pro­sto­kątne pudełko o jasno­sza­rych ścia­nach i ciem­niej­szym dachu. Jed­nak okien­nice, chro­niące małe okna, doda­wały cało­ści uroku, ponie­waż co roku malo­wa­łam je na biało.

Cho­ciaż domy w Dono­van na ogół stały z dala od sie­bie, co zapew­niało miesz­kań­com prze­strzeń i dużo świa­tła, nasz nie był zbyt jasny ze względu na wiel­kie drzewo zaj­mu­jące cały fron­towy traw­nik. Zasła­niało słońce, przez co w mojej sypialni stale pano­wał pół­mrok.

– Spóź­ni­łaś się. – Mama z wes­tchnie­niem wymi­nęła mnie w kory­ta­rzu, kiedy prze­kro­czy­łam próg. Chwy­ciła płaszcz wiszący na wie­szaku i szarp­nęła tak mocno, że wyrwała haczyk ze ściany. Znów wes­tchnęła i spoj­rzała na mnie z wyrzu­tem. – Mia­łam nadzieję, że to napra­wisz.

– Zro­bię to dzi­siaj. – Zdję­łam buty.

– Już zjadł, a teraz ogląda mecz. – Wło­żyła płaszcz. – Jest w pod­łym nastroju – dodała ciszej.

Czy w ogóle bywał w innym?

– Rozu­miem.

– Zostało dla cie­bie tro­chę jedze­nia w lodówce.

– Mam jutro nad­go­dziny – oznaj­mi­łam, zanim wyszła.

Zaci­snęła usta.

– Zdaje się, że mia­łaś nie brać nad­go­dzin? Jesteś potrzebna tutaj.

– Ale moja praca też jest dla nas ważna. Jeśli nie będę brała nad­go­dzin, znajdą sobie kogoś, kto to zrobi. Tak powie­dzieli – skła­ma­łam, po raz pierw­szy w życiu.

Poczu­łam nie­przy­jemny ucisk w piersi. Jed­nak chęć spę­dze­nia czasu z chło­pa­kiem, który patrzył na mnie, jak­bym była ósmym cudem świata, była sil­niej­sza niż to uczu­cie.

– Chry­ste! – wark­nęła mama. – Pra­cuję na dwóch posa­dach. Wiesz, że nie zostaje mi wiele czasu na obo­wiązki domowe.

Zagry­złam wargę, policzki mi poczer­wie­niały. Czu­łam się okrop­nie.

Ale nie na tyle okrop­nie, żeby zmie­nić plany.

– Dobrze. – Mama ska­pi­tu­lo­wała. – Będziemy musiały popro­sić Dawn, żeby do niego kilka razy zaj­rzała. – Dawn była naszą sąsiadką, bar­dzo życz­liwą nie­pra­cu­jącą mamą. – Skoń­czysz przed szó­stą?

Ski­nę­łam głową.

– W tym tygo­dniu pra­cuję nor­mal­nie, więc jutro skoń­czę przed drugą – wyja­śniła.

– A dzi­siaj? – Mama pra­co­wała jako bar­manka pięć wie­czo­rów w tygo­dniu w barze U Ala. Była też kel­nerką na nie­pełny etat przez pięć dni w Geena’s.

– Będę w domu około pierw­szej trzy­dzie­ści.

Tata zwy­kle cze­goś od niej chciał, kiedy wra­cała późno, a to ozna­czało, że nie kła­dła się spać przed trze­cią nad ranem. Już o siód­mej musiała wsta­wać, żeby zdą­żyć na ósmą do restau­ra­cji.

Nie musiało to tak wyglą­dać. Mogła­bym pra­co­wać za dnia, a ona wie­czo­rami lub odwrot­nie i też dali­by­śmy radę. Jed­nak podob­nie jak ja nie lubiła prze­by­wać w domu. Pra­co­wała, odkąd się­gam pamię­cią.

Patrzy­łam, jak znika za drzwiami, i przy­po­mi­na­łam sobie, jak bar­dzo kie­dyś mnie to bolało.

Teraz nie bolało już tak mocno. Oba­wia­łam się wręcz, że ogar­nia mnie znie­czu­lica.

– Jesteś tam, Noro? – Usły­sza­łam woła­nie ojca.

Zna­la­złam go w salo­nie. Sie­dział na wózku inwa­lidz­kim i gapił się w tele­wi­zor. Nie spoj­rzał na mnie ani razu, nawet kiedy wark­nął:

– Spóź­ni­łaś się.

– Wiem. Prze­pra­szam. Potrze­bu­jesz cze­goś?

Skrzy­wił się.

– Czy cze­goś potrze­buję? Bóg już dawno zde­cy­do­wał, że nie potrze­buję tego, co ma każdy inny.

Stłu­mi­łam wes­tchnie­nie. Od kiedy skoń­czy­łam jede­na­ście lat, sły­sza­łam to zda­nie nie­mal każ­dego dnia. Mój wzrok spo­czął na jego lewej nodze. A raczej na tym, co z niej zostało. Sie­dem lat temu ampu­to­wano mu ją na wyso­ko­ści kolana.

– Coś do picia?

– Nie. – Zer­k­nął na mnie ziry­to­wany. – Zawo­łam cię, jeśli będę cze­goś chciał.

Innymi słowy: spa­daj.

Z przy­jem­no­ścią.

W lodówce zna­la­złam resztki maka­ronu, który zosta­wiła dla mnie mama, i prze­ło­ży­łam go na talerz. Zamie­rza­łam zjeść go na zimno. Spoj­rza­łam na kuchenne drzwi, które zosta­wiłam otwarte, na wypa­dek gdyby chciał mnie zawo­łać.

Nie pamię­ta­łam, żeby kie­dy­kol­wiek na mnie krzy­czał, zanim zaczęło się to pie­kło. Teraz wrzesz­czał z byle powodu.

Ku mojemu zasko­cze­niu niczego nie potrze­bo­wał, więc mogłam w spo­koju zjeść zimny maka­ron. Zmy­łam naczy­nia, które zosta­wiła dla mnie mama, i wyję­łam narzę­dzia, żeby przy­krę­cić haczyk do innej czę­ści ściany w kory­ta­rzu. Stary otwór zaszpa­chlo­wa­łam.

Wzię­łam prysz­nic, a potem zanio­słam ojcu kolejne piwo.

– To ostat­nie na dziś – przy­po­mnia­łam mu.

Lekarz powie­dział, że nie powi­nien pić wię­cej niż dwa piwa dzien­nie.

Spoj­rzał na mnie obu­rzony.

– Jeśli będę miał ochotę, to wypiję następne cho­lerne piwo! Co mi zostało? Sie­dzę tu całymi dniami i gniję, patrząc na twoją mar­twą twarz. Matka cią­gle gdzieś wycho­dzi. Ni­gdy jej nie ma. A ty chcesz mi ode­brać jedyną przy­jem­ność, jaka mi w życiu została. Jeśli będę chciał wypić cho­lerne… Gdzie ty idziesz? Wra­caj natych­miast!

Kiedy wpa­dał we wście­kłość, po pro­stu odcho­dzi­łam. Nie było innego spo­sobu. Cza­sami, gdy mówił do mnie tak jak teraz, mia­łam ochotę zagłu­szyć go, krzy­cząc mu pro­sto w twarz. Ale nawet gdy­bym wrzesz­czała nie­prze­rwa­nie przez pięć minut i tak nie zrów­no­wa­ży­łoby to jego nie­zli­czo­nych ata­ków zło­ści.

Zosta­wi­łam uchy­lone drzwi do sypialni, na wypa­dek gdyby znów mnie zawo­łał. Tele­wi­zor grał teraz gło­śniej. O wiele gło­śniej. Mimo to nie wystar­cza­jąco gło­śno, żebym wró­ciła do salonu i popro­siła ojca, żeby go ści­szył.

Nauczy­łam się nie zwra­cać uwagi na jego sztuczki, więc spo­koj­nie zaszy­łam się w swoim sank­tu­arium. Sypial­nia była mała i skrom­nie ume­blo­wana. Stały tam nie­wiel­kie biurko i szafa miesz­cząca nie­liczne ubra­nia. Nie mia­łam wielu ksią­żek. Więk­szość lek­tur wypo­ży­cza­łam z biblio­teki.

Więk­szość.

Nie wszyst­kie. Nie­które trzy­ma­łam w ukry­ciu.

Przy­kuc­nę­łam i wyję­łam spod łóżka stare pudło po butach. Ostroż­nie posta­wi­łam je na narzu­cie. Otwie­ra­łam je z namasz­cze­niem, jakby to była skrzy­nia pełna skar­bów. Na widok taj­nej kolek­cji ogar­nął mnie spo­kój. Trzy­ma­łam w pudle sztuki teatralne i tomiki wier­szy z dru­giej ręki. Nie­które książki kupo­wa­łam przez inter­net i cho­wa­łam, żeby mama nie zoba­czyła, na co „trwo­nię” pie­nią­dze.

Nie uwa­ża­łam tego za roz­rzut­ność. Na pewno nie.

Wyję­łam stos ksią­żek z pudełka i pogła­dzi­łam łusz­czącą się okładkę Cza­row­nic z Salem. Pod nimi leżały Dok­tor Faust oraz Romeo i Julia. Na dnie trzy­ma­łam Wie­czór trzech króli, Otella i Mak­beta. Mia­łam bzika na punk­cie Szek­spira. Naj­zwy­klej­sze uczu­cia i tuzin­kowe myśli potra­fił zmie­nić w coś nie­zwy­kłego. Co waż­niej­sze, o skom­pli­ko­wa­nych, mrocz­nych emo­cjach mówił w piękny, absor­bu­jący spo­sób. Tak bar­dzo chcia­łam zoba­czyć któ­rąś z jego sztuk na sce­nie praw­dzi­wego teatru.

A jesz­cze bar­dziej chcia­łam w któ­rejś zagrać.

Nikt o tym nie wie­dział. Nawet Molly. Nikt nie wie­dział, że marzy­łam o sce­nie. Wyśmia­liby mnie. I cał­kiem słusz­nie. Jako dziecko nale­ża­łam do ama­tor­skiej grupy teatral­nej, ale musia­łam z tym skoń­czyć, kiedy tata zaczął wyma­gać opieki. To było całe moje doświad­cze­nie sce­niczne. Jed­nak bar­dzo je sobie ceni­łam. Uwiel­bia­łam wcie­lać się w różne postaci, opo­wia­dać histo­rie, które urze­kały publicz­ność. Kocha­łam okla­ski. Nie­prze­rwane brawa. Były jak długi ser­deczny uścisk, który mógł zastą­pić wszyst­kie uści­ski, jakich nie docze­ka­łam się od mamy.

Opar­łam się o łóżko, ganiąc się za takie myśli. Mama nie była złym czło­wie­kiem. Dawała mi dach nad głową, jedze­nie i ubra­nie, żebym nie cho­dziła głodna i bosa. Nie miała dla mnie wiele czasu. Ciężko pra­co­wała. Tak wyglą­dało jej życie. Nie mogłam się na nią za to gnie­wać.

Drgnę­łam, kiedy z salonu dobiegł mnie ryk tłumu na meczu, który tata oglą­dał w tele­wi­zji.

A jeśli cho­dziło o niego… nie wiem, czy to, co do niego czu­łam, to był gniew.

Chyba raczej nie­chęć.

Wie­dzia­łam, że to okropne. Cza­sami przy­cho­dziło mi do głowy, że nie jestem dobrym czło­wie­kiem.

Wło­ży­łam wszystko z powro­tem do pudełka, zamknę­łam je i spró­bo­wa­łam zagłu­szyć ból w piersi oraz to doj­mu­jące uczu­cie, od któ­rego ści­skało mnie w żołądku od dłu­giego czasu. Żeby temu zara­dzić, chwy­ci­łam jedną z ksią­żek, spraw­dzi­łam tytuł i uło­ży­łam się wygod­nie na łóżku.

Na chwilę zna­la­złam się w innym świe­cie. Pochło­nęła mnie histo­ria o dziew­czy­nie zamknię­tej w wię­zie­niu, przy któ­rym moje wyglą­dało jak dom wcza­sowy. W końcu zer­k­nę­łam na zega­rek i nie­chęt­nie odło­ży­łam książkę.

Ojciec drze­mał w salo­nie. Głowa opa­dła mu na pierś. Kiedy wyłą­czy­łam tele­wi­zor, uniósł ją gwał­tow­nie i zdez­o­rien­to­wany, rozej­rzał się wokół. W tym sta­nie, zaspany i zagu­biony, wyda­wał się taki bez­bronny. Kiedy wspo­mi­na­łam, jaki był kie­dyś, czu­łam głę­boki smu­tek.

Zanim został przy­kuty do wózka inwa­lidz­kiego, ni­gdy nie musiał na nikim pole­gać. Dla­tego teraz był stale wście­kły na cały świat. Nie­na­wi­dził tego, że jest uza­leż­niony od innych.

– Hej, tato. – Gdy dotknę­łam lekko jego ramie­nia, spoj­rzał na mnie i zamru­gał. – Pora do łóżka.

Ski­nął głową, a ja odsu­nę­łam się na bok. Wolno poszłam za jego wóz­kiem do sypialni rodzi­ców. Mama zawsze przed wyj­ściem poma­gała mu wło­żyć spodnie od piżamy, więc ja już nie musia­łam tego robić. Zdjął koszulę i został tylko w T-shir­cie. Kie­dyś miał sze­ro­kie ramiona i mocne bicepsy, dzięki pracy przy budo­wie domów. Przez ostat­nie lata mię­śnie bar­dzo mu zwiot­czały.

Na­dal jed­nak był na tyle silny, żeby pomóc mi przy prze­no­sze­niu go na łóżko.

– Nie jest ci zimno, tato?

– Nie.

– W takim razie dobra­noc.

– Noro. – Chwy­cił mnie za rękę i poczu­łam, że kur­czy mi się żołą­dek, ponie­waż wie­dzia­łam, na co się zanosi. – Tak mi przy­kro.

– Wiem, tato.

Smut­nym wzro­kiem pro­sił mnie o zro­zu­mie­nie.

– Cią­gle jestem wku­rzony i odgry­wam się na tobie, cho­ciaż tego nie chcę. Wiesz, że jesteś naj­lep­szym, co mamy z mamą, prawda?

Poczu­łam łzy napły­wa­jące pod powieki i gorący ucisk w gar­dle.

– Wiem – wyszep­ta­łam.

– Na pewno? – Moc­niej ści­snął moją dłoń. – Kocham cię, córeczko.

Powstrzy­mu­jąc łzy, nabra­łam powie­trza.

– Też cię kocham, tato.

Dopiero kiedy wró­ci­łam do swo­jego pokoju, wci­snę­łam twarz w poduszkę i zaszlo­cha­łam.

Nie­na­wi­dzi­łam chwil, kiedy przy­po­mi­nał mi, co stra­ci­łam.

Życie byłoby o wiele łatwiej­sze, gdy­bym nie pamię­tała ojca, który obda­rzał mnie cie­płymi uczu­ciami, jakich ską­piła mi mama. Czę­sto i chęt­nie mnie obej­mo­wał i cało­wał, dużo opo­wia­dał o wspa­nia­łych pla­nach na przy­szłość. Mia­łam pójść do col­lege’u i zawo­jo­wać świat.

A potem wszystko się zmie­niło.

Odkąd pamię­ta­łam, tata haro­wał do upa­dłego, więc tym bar­dziej nie rozu­mia­łam, dla­czego mama tak dużo pra­cuje. Był wła­ści­cie­lem naj­więk­szej firmy budow­la­nej w naszym okręgu. Zatrud­niał wiele osób, miesz­ka­li­śmy w ład­nym, dużym domu, który sam zbu­do­wał, na przed­mie­ściach Dono­van. Jed­nak zacho­ro­wał na cukrzycę. Im firma lepiej pro­spe­ro­wała, tym żył w więk­szym stre­sie. Nie dbał o dietę i nie wystrze­gał się alko­holu, więc w końcu w nodze wdała się gan­grena i nie było innego wyj­ścia niż ampu­ta­cja poni­żej kolana. Mia­łam wtedy jede­na­ście lat. Byłam jesz­cze dziec­kiem.

Tata tra­cił zamó­wie­nia, aż Kyle Trent odku­pił od niego firmę za gro­sze i przy­wró­cił jej dawną świet­ność. Tren­to­wie odku­pili od nas nawet dom. Zapewne miał zadłu­żoną hipo­tekę, ponie­waż – o ile mi wia­domo – z tej trans­ak­cji rów­nież nie zostały żadne pie­nią­dze.

Mama zaczęła pra­co­wać jesz­cze wię­cej. Nawet nie wie­dzia­łam, jak to się stało, ale zosta­łam opie­kunką taty. Nie było to łatwe zaję­cie, ale prze­cież cho­dziło o mojego ojca. Miał cięż­kie życie, tak samo jak mama, więc żeby im pomóc, robi­łam, co do mnie nale­żało. Ozna­czało to, że czę­sto bywa­łam zmę­czona i nie mia­łam już tyle czasu na naukę. Jed­nak robi­łam wszystko, żeby nie obni­żać wyni­ków w szkole. Nawet kiedy tata stał się innym czło­wie­kiem i znisz­czył moje marze­nia o przy­szło­ści. Dał mi jasno do zro­zu­mie­nia, że nie mam żad­nych wido­ków na stu­dia. Powta­rza­łam sobie, że na­dal mam szanse choć na szkołę poma­tu­ralną.

Kie­dyś.

Kiedy będę miała wię­cej czasu.

Poduszka tłu­miła płacz, a ja kur­czowo zaci­ska­łam palce na cien­kiej koł­drze. Opła­ki­wa­łam samą sie­bie. Przez pierw­sze jede­na­ście lat mojego życia ojciec budo­wał we mnie wiarę we wspa­niałą przy­szłość. Głów­nie jed­nak opła­ki­wa­łam swo­jego daw­nego tatę. Pła­ka­łam nad boha­te­rem, który cało­wał mnie, kiedy pła­ka­łam, przy­tu­lał, kiedy się bałam, i trak­to­wał jak naj­waż­niej­szą osobę pod słoń­cem.

W dzie­ciń­stwie kocha­jący ojciec był dla mnie czymś oczy­wi­stym, natu­ral­nym. A kiedy nagle znik­nął, zastą­piony przez kogoś zgorzk­nia­łego, smut­nego i bez­bron­nego, poczu­łam się, jak­bym stra­ciła grunt pod nogami. Uno­si­łam się w powie­trzu, wysta­wiona na tar­ga­jące mną wia­try i burze.

Nie potra­fię nawet wyra­zić, jakie to prze­ra­ża­jące uczu­cie. Cza­sami myślę, że lepiej byłoby ni­gdy nie doświad­czyć bez­piecz­nego dzie­ciń­stwa.

Ponie­waż teraz nie mia­ła­bym za czym tęsk­nić.

Obję­łam się ramio­nami i sta­ra­łam się uspo­koić.

Pomy­śla­łam o spo­tka­nym dzi­siaj chło­paku, o tym, jak na mnie patrzył. Jak na kogoś nie­zwy­kłego…

Tak patrzył na mnie tata, kiedy odzy­wał się w nim ten dawny czło­wiek.

Powoli zaczę­łam się uspo­ka­jać, a poczu­cie winy za okła­ma­nie mamy ustą­piło. Bar­dzo chcia­łam wyjść. Potrze­bo­wa­łam takiego wyjąt­ko­wego dnia. Dnia, w któ­rym mogła­bym ode­tchnąć swo­bod­nie i głę­boko. Tylko jed­nego dnia. Żebym miała co wspo­mi­nać pod­czas dłu­gich chwil, kiedy oddy­cha­nie sta­nie się trud­niej­sze.

Rozdział 2

2

Następ­nego ranka cze­kali na mnie obok nowego mustanga. Prze­su­nę­łam dło­nią po masce.

– Skąd macie ten samo­chód?

Jim pod­szedł tak bli­sko, że musia­łam unieść głowę, żeby spoj­rzeć mu w oczy.

– Wypo­ży­czy­li­śmy.

– Faj­nie.

– Chwilę trwało, zanim przy­wy­kli­śmy do jazdy po prze­ciw­nej stro­nie drogi.

Wyobra­zi­łam sobie, jak jadą pod prąd, i się roze­śmia­łam.

– Już to widzę!

– No to jak? – Roddy skrzy­żo­wał ramiona na piersi. – Jedziemy nad to jezioro czy nie?

– Co on dziś taki marudny? – zapy­ta­łam Jima.

– Rano jest nie do życia. Nie lubi wcze­śnie wsta­wać.

– Ty za to uwiel­biasz – burk­nął kolega.

– Kiedy czeka na mnie śliczna dziew­czyna, to jak naj­bar­dziej. – Jim puścił do mnie oko, poło­żył mi dłoń na ple­cach i popro­wa­dził do samo­chodu.

Na chwilę ogar­nęły mnie wąt­pli­wo­ści.

– Ale nie jeste­ście seryj­nymi mor­der­cami ani nic w tym rodzaju?

– Tro­chę za późno na takie pyta­nia – odrzekł z prze­ką­sem Roddy. – Wska­kuj do auta.

– Jak twoje kolano? – zapy­tał Jim.

Patrzył na moje nogi, kiedy wsia­da­łam.

– W porządku. Nabi­łam sobie małego siniaka i to wszystko.

– To był tylko pre­tekst, żeby popa­trzeć na twoje nogi – oznaj­mił Roddy.

Jim usiadł za nami, z tyłu samo­chodu, i lekko ude­rzył przy­ja­ciela dło­nią w tył głowy, by go uci­szyć.

Roddy nieco odzy­skał humor, kiedy dotar­li­śmy nad wodę. Park i jezioro leżały na pół­nocny wschód od mia­sta, przy połu­dnio­wym krańcu Dono­van Lake. Posta­no­wi­łam ich zabrać wła­śnie tam, ponie­waż wokół stały przy­czepy tury­styczne – nie­które słu­żyły za domy – a to ozna­czało, że w lecie wypo­czywa tu wiele rodzin. Czu­łam się bez­piecz­nie.

Wsie­dli­śmy do nie­wiel­kiej łodzi. Roddy sku­pił się na węd­ko­wa­niu, Jim nato­miast zaczął mnie wypy­ty­wać. A przy­naj­mniej pró­bo­wał.

– Pra­wie nic mi o sobie nie powie­dzia­łaś. – Roze­śmiał się. – Więk­szość dziew­czyn uwiel­bia gadać o sobie.

– Oba­wiam się, że nie­wiele jest do powie­dze­nia.

– Rozu­miem. Cóż, wiem, że pra­cu­jesz w fast foodzie z ham­bur­ge­rami. To praca na cały etat? Część? Na waka­cje?

– A kto to może wie­dzieć. – Wzru­szy­łam ramio­nami, a on się roze­śmiał, wyraź­nie zachwy­cony moją wymi­ja­jącą odpo­wie­dzią.

Wcale nie chcia­łam być tajem­ni­cza – wtedy naprawdę nie mia­łam poję­cia, co przy­nie­sie przy­szłość.

– Miesz­kasz tu od uro­dze­nia? Z rodzi­cami? Czym się zaj­mują? Co chcesz zro­bić z resztą życia?

Wyrzu­cał z sie­bie pyta­nia niczym kara­bin maszy­nowy. Nie mogłam się powstrzy­mać i wybuch­nę­łam śmie­chem. Słońce świe­ciło teraz wyżej ponad drze­wami, więc wsu­nę­łam na nos tanie oku­lary prze­ciw­sło­neczne, cie­sząc się, że mogę się za nimi ukryć.

– Dwa razy tak. Mama pra­cuje w dwóch miej­scach. Jest bar­manką i kel­nerką. Mój tata nie pra­cuje, ponie­waż cierpi na zaawan­so­waną cukrzycę. A co chcę dalej robić, nie wiem. Chyba chcia­ła­bym zająć się czymś, co się wiąże z poma­ga­niem ludziom. – „Albo zostać aktorką teatralną”.

Jim się uśmiech­nął.

– Widzisz? To nie było takie trudne.

– A ty? Z któ­rej czę­ści Szko­cji pocho­dzisz? Miesz­kasz z rodzi­cami? Czym się zaj­mują? Co chcesz zro­bić z resztą życia?

– Pocho­dzimy z Edyn­burga i pra­cu­jemy w budow­nic­twie. – Wska­zał na Roddy’ego, który sen­nie spo­glą­dał na wodę i wyda­wał się uszczę­śli­wiony spo­ko­jem i cie­płem poran­nego słońca. – Miesz­kam w dziel­nicy Edyn­burga zwa­nej Sigh­thill, z mamą i sio­strą. – Prze­rwał na chwilę. – Mój tata zmarł kilka mie­sięcy temu. Miał atak serca.

Usły­sza­łam, że głos mu się zała­mał, i współ­czu­cie ści­snęło mi serce. W tej samej chwili Roddy pocie­szy­ciel­sko pokle­pał przy­ja­ciela po kola­nie. Tym gestem spra­wił, że zmie­ni­łam o nim zda­nie. Jim w podzię­ko­wa­niu klep­nął go w ramię.

– Tak mi przy­kro.

Ski­nął lekko głową.

W łodzi zapa­no­wała nie­zręczna cisza, a ja gorącz­kowo pró­bo­wa­łam wymy­ślić odpo­wiedni temat roz­mowy. Nie chcia­łam spra­wiać wra­że­nia kogoś nie­czu­łego na jego ból, ale też odnio­słam wra­że­nie, że Jim nie chce dłu­żej roz­ma­wiać o ojcu.

– A skąd pomysł na podróż po Sta­nach?

Uśmiech­nął się do mnie z wdzięcz­no­ścią.

– Dosta­łem tro­chę pie­nię­dzy z ubez­pie­cze­nia ojca, skoń­czy­li­śmy z Rod­dym dwa­dzie­ścia jeden lat i posta­no­wi­li­śmy prze­pu­ścić wszystko na podróż po Sta­nach. Pla­no­wa­li­śmy to od dzie­ciń­stwa.

– Masz dwa­dzie­ścia jeden lat?

– No tak. – Spoj­rzał na mnie zwę­żo­nymi oczami. – Pro­szę, powiedz mi, że jesteś peł­no­let­nia.

Zaczer­wie­ni­łam się i roze­śmia­łam.

– Mam osiem­na­ście lat.

– Kamień z serca – odrzekł z uśmie­chem. – Pękłoby mi serce, gdy­byś powie­działa coś innego.

– Coraz gorzej idzie ci pod­ryw. Te tanie tek­sty… – burk­nął pod nosem Roddy.

– To nie jest żaden pod­ryw. – Jim znów żar­to­bli­wie klep­nął go dło­nią w tył głowy. Tym razem Roddy nawet nie drgnął. Jim prze­niósł spoj­rze­nie na mnie. – Naprawdę.

Przyj­rza­łam mu się z uwagą.

– Dla­czego jesteś taki miły? Prze­cież w ogóle mnie nie znasz.

– To samo powie­dzia­łem mu wczo­raj wie­czo­rem. I dzi­siaj rano – skwi­to­wał Roddy.

Jim wywró­cił oczami.

– Roddy, zamknij jadaczkę.

Przy­ja­ciel tylko stęk­nął.

– Dla­czego więc? – Nie dawa­łam za wygraną.

– Sam nie wiem. – Patrzył na mnie prze­ni­kli­wie, w typowy dla sie­bie spo­sób. – Jest w tobie coś.

Jego przy­ja­ciel odwró­cił się do mnie, osła­nia­jąc dło­nią oczy.

– Tak naprawdę chce powie­dzieć, że podo­basz mu się jak cho­lera, że teraz nie myśli głową, tylko tym, co ma w spodniach, więc jeśli nie udo­wod­nisz mu, że jesteś zwy­kłą dziew­czyną, taką samą jak inne, to utkniemy na tym zadu­piu w India­nie do końca lata.

Trudno było go zro­zu­mieć ze względu na szkocki akcent, ale to, co poję­łam, spra­wiło, że zaczer­wie­ni­łam się jesz­cze bar­dziej.

– Roddy, jeśli się natych­miast nie przy­mkniesz, wyrzucę cię za burtę.

– Mówię prawdę. Prze­cież nawet się nie zna­cie.

– I wła­śnie dla­tego sie­dzimy w tej łodzi i sta­ramy się cze­goś o sobie dowie­dzieć.

– No wła­śnie… przy­spiesz tro­chę, żeby­śmy mogli się stąd wynieść.

– Mam lep­szy plan. – Jim zaczął wio­sło­wać w stronę przy­stani.

– Co ty wyra­biasz? – zapro­te­sto­wał Roddy. – Podoba mi się na jezio­rze.

– Naprawdę? Trudno się było domy­ślić, bo cały czas narze­ka­łeś.

– Daj spo­kój. Tylko żar­to­wa­łem.

Jim jed­nak na­dal wio­sło­wał do brzegu. Odrzu­cił wio­sła, wstał, wycią­gnął do mnie ręce i pomógł mi wysiąść. Potem odwró­cił się i popchnął łódkę na jezioro, z Rod­dym na­dal na pokła­dzie.

Roddy pośpiesz­nie chwy­cił wio­sła.

– Co robisz!

Ku swo­jemu zasko­cze­niu poczu­łam, że moja dłoń zna­la­zła się w uści­sku więk­szej, sil­niej­szej dłoni Jima.

– Idę z Norą gdzieś, gdzie będziemy mogli spo­koj­nie poroz­ma­wiać. A ty możesz na­dal łowić ryby. Nie­długo po cie­bie wró­cimy.

– No super! – wołał Roddy z łódki, czym przy­kuł uwagę kilku osób. – Zosta­wiasz mnie, swo­jego wie­lo­let­niego przy­ja­ciela, dla dziew­czyny, którą wczo­raj pozna­łeś.

– Na jakiś czas. I tylko dla­tego, że jesteś dziś jak wrzód na tyłku.

Jim spoj­rzał na mnie, a ja prych­nę­łam roz­ba­wiona. Pocią­gnął mnie za sobą.

– Jesteś pewien, że da sobie radę?

– Nic mu się nie sta­nie – zapew­nił ze śmie­chem. – Dałem mu to, czego chciał. Całe to narze­ka­nie i gde­ra­nie było po to, żeby­śmy sobie poszli i zosta­wili go samego. Uwierz mi.

– Ach, tak.

– A więc dokąd idziemy?

– Tędy. – Popro­wa­dzi­łam go żwi­rową ścieżką, wijącą się wśród drzew wokół jeziora.

Szli­śmy w nie­wy­mu­szo­nym mil­cze­niu, aż dotar­li­śmy do miej­sca, któ­rego szu­ka­łam. Do zapew­nia­ją­cej tro­chę pry­wat­no­ści ławki nad brze­giem jeziora, o kilka minut drogi od jakiej­kol­wiek przy­czepy czy łodzi.

– Stąd na­dal możemy cie­szyć się jezio­rem.

Uśmiech­nął się i usiadł.

– Pięk­nie tutaj.

– Tak, też mi się podoba. – Usia­dłam, a ponie­waż mia­łam na sobie szorty, poczu­łam cie­pło drewna, nagrza­nego przez poranne słońce. W środku lata, o trze­ciej po połu­dniu, drewno roz­grza­łoby się tak mocno, że można by się popa­rzyć. O tej porze czuło się na skó­rze tylko miłe cie­pło, a sto­jące nisko na nie­bie słońce świe­ciło łagod­nie. – Żałuję, że nie mogę tu przy­cho­dzić czę­ściej.

– Dla­czego nie?

– Dużo pra­cuję.

Jim sie­dział roz­luź­niony, z jedną nogą pod­ku­loną i ramio­nami zarzu­co­nymi na opar­cie ławki.

– Czy teraz odpo­wiesz na moje pyta­nia?

Z namy­słem prze­chy­li­łam głowę.

– To zależy od pytań.

– Zacznijmy od łatwych. Ulu­biony kolor?

– Jesz­cze czego! – odrze­kłam żar­to­bli­wie. – To tro­chę zbyt intymne.

Jim par­sk­nął śmie­chem. Ten dźwięk wydał mi się bar­dzo miły.

– Mój ulu­biony kolor to zie­leń Hib­sów – zaczął.

– Nie znam tego koloru.

– Zie­leń klubu pił­kar­skiego Hiber­nian, z Edyn­burga. Cho­dzi o piłkę nożną.

– Nie­wiele wiem o piłce noż­nej. Ale mój tata jest zapa­lo­nym kibi­cem Colt­sów z India­na­po­lis – wyja­śni­łam.

– Uwiel­biam fut­bol ame­ry­kań­ski.

– Naprawdę? – zdzi­wi­łam się. – Myśla­łam, że woli­cie rugby.

– Lubię rugby. Ale fut­bol ame­ry­kań­ski wydaje mi się bar­dziej emo­cjo­nu­jący. Nie zro­zum mnie źle, rugby to gra dla twar­dzieli. Ale wasz fut­bol jest bar­dziej stra­te­giczny. Moja sio­stra nie znosi sportu, ale nawet ona ogląda mecze NFL. Ja kibi­cuję Patrio­tom.

– Ciii! – uci­szy­łam go żar­to­bli­wie, roz­glą­da­jąc się dookoła. – Tutaj lepiej nie mówić tego gło­śno.

Roze­śmiał się.

– Dobrze, nie będę. – Pocią­gnął mnie lekko za kucyk. – Powiedz mi jesz­cze coś o sobie. Ulu­biona pio­senka?

Natych­miast przy­po­mniało mi się, jak tata z kil­koma kole­gami pod­śpie­wy­wali przy pracy pio­senki zespołu Bon Jovi, i zalała mnie fala nostal­gii. Mia­łam dzie­sięć lat, a Cory Trent – z powodu, któ­rego dotych­czas nie pozna­łam – roz­po­wie­dział wszyst­kim w kla­sie, że moja mama powie­działa jego mamie, jako­bym sikała do łóżka. Co było bzdurą. Popro­si­łam mamę mojej przy­ja­ciółki, żeby pod­wio­zła mnie do domu sto­ją­cego dwa kilo­me­try od nas, który wła­śnie remon­to­wał tata. Nie­czę­sto zda­rzało się, że pra­co­wał w mie­ście. Zwy­kle jego bry­gada dosta­wała zle­ce­nia na pro­win­cji. Dzię­ko­wa­łam Bogu, że tego dnia był tak bli­sko, ponie­waż sytu­acja w szkole, w któ­rej wszy­scy zaczęli mnie trak­to­wać jak wyrzutka, cał­kiem mnie zała­mała.

Tata wyszedł z budynku, kiedy jeden z robot­ni­ków dał mu znać, że przy­je­cha­łam. Na jego widok wybuch­nę­łam pła­czem, a on wziął mnie w ramiona. Kiedy opo­wie­dzia­łam mu, co zaszło, wściekł się na Cory’ego. Dan, jego maj­ster, pod­krę­cił radio, a wtedy tata z kil­koma kole­gami sta­rali się mnie roz­we­se­lić, fał­szy­wie wyśpie­wu­jąc pio­senki Bon Joviego.

Wów­czas doszłam do wnio­sku, że mam naj­lep­szego tatę pod słoń­cem.

A przez to czu­łam się jesz­cze gorzej, kiedy chwilę potem go stra­ci­łam.

– Livin’ on a Prayer – odpo­wie­dzia­łam. Mil­czał, więc zer­k­nę­łam na niego ukrad­kiem – trząsł się ze śmie­chu. Zmru­ży­łam powieki. – Dobrze, nie odpo­wia­dam wię­cej na żadne pyta­nia, skoro się ze mnie nabi­jasz.

– Nie, nie! – Poło­żył mi rękę na ramie­niu i śmiał się da-lej. – Prze­pra­szam. Po pro­stu nie spo­dzie­wa­łem się Bon Joviego.

– Doprawdy? A jaka jest twoja ulu­biona pio­senka, szpa­ne­rze?

– All These Things That I’ve Done Kil­ler­sów.

Zmarsz­czy­łam nos.

Fakt. To odjaz­dowy kawa­łek.

Znów wybuch­nął śmie­chem, aż zatrzę­sła się ławka. Nagle wycią­gnął rękę, chwy­cił za zausz­nik moich oku­la­rów, uniósł je ostroż­nie i umie­ścił na czubku głowy, żeby zoba­czyć moje oczy.

– Jesteś uro­cza.

Sły­sza­łam już daw­niej ten kom­ple­ment i wcale mi się nie podo­bał. Mie­rzy­łam tylko metr sześć­dzie­siąt i cho­ciaż w ostat­nich latach wresz­cie nabra­łam krą­gło­ści, byłam drob­nej budowy ciała. Mia­łam duże, ciemne oczy z dłu­gimi rzę­sami. Gdy ktoś mnie opi­sy­wał, zwy­kle uży­wał takich okre­śleń jak „słodka” czy „uro­cza”. Nie chcia­łam być słodka ani uro­cza. Chcia­łam być czymś wię­cej.

Jed­nak w ustach Jima „uro­cza” zabrzmiało jak coś wię­cej. Zaczer­wie­ni­łam się.

– Chyba nie – zaprze­czy­łam.

– Ależ tak – zapew­nił.

Znów na niego zer­k­nę­łam i zaczer­wie­ni­łam się jesz­cze bar­dziej, gdy dostrze­głam jego sku­piony na mnie wzrok.

– Patrzysz na mnie.

– Ow­szem. Trudno nie patrzeć.

Poru­szy­łam się ner­wowo. Nie wie­dzia­łam, co odpo­wie­dzieć. Ni­gdy dotąd nie flir­to­wa­łam z chło­pa­kiem.

– Czy wszy­scy Szkoci to tacy flir­cia­rze?

Wzru­szył ramio­nami.

– Wcale nie flir­to­wa­łem. Po pro­stu mówi­łem to, co myślę.

– Naj­wy­raź­niej, jeśli cho­dzi o cie­bie, to jedno i to samo – draż­ni­łam się z nim.

Przy­su­nął się bli­żej, a ja wcią­gnę­łam głę­boko powie­trze, bo poczu­łam, jak jego bli­skość wywo­łuje we mnie ner­wowy dreszcz.

– Ulu­biony film?

Zro­zu­mia­łam, że nie zamie­rzał mnie poca­ło­wać, i nie wie­dzia­łam, czy powin­nam czuć roz­cza­ro­wa­nie, czy ulgę.

– Sama nie wiem… Moulin Rouge.

– Kolejna nie­spo­dzianka. – Uniósł brew. – Nie oglą­da­łem go, ale nie spo­dzie­wa­łem się takiego wyboru.

– A czego się spo­dzie­wa­łeś?

– Wła­ści­wie to nie mam poję­cia – przy­znał ze śmie­chem. – Mój ulu­biony film to Red.

– Chyba go nie widzia­łam.

– Jest zaje­biś… cho­lera, prze­pra­szam. – Zaczer­wie­nił się. – Przy tobie sta­ram się nie prze­kli­nać.

Ujęło mnie to, że sta­rał się zacho­wy­wać jak dżen­tel­men, ale chcia­łam też, żeby był sobą. Zaczer­wie­nione policzki świad­czyły o pew­nej wraż­li­wo­ści, któ­rej się nie spo­dzie­wa­łam. Zda­łam sobie sprawę, że cho­ciaż sta­rał się tego po sobie nie poka­zać, rów­nież czuł się przy mnie zde­ner­wo­wany. Ta myśl spra­wiła mi radość.

– Powie­dzia­łeś, że pra­cu­jesz na budo­wie?

Ski­nął głową.

– Założę się, że czę­sto prze­kli­nasz, co? Mój tata miał kie­dyś firmę budow­laną. Cho­ciaż bar­dzo się pil­no­wał, stale prze­kli­nał. Tak jak jego ekipa. Nie prze­szka­dza mi to. Cza­sami… – Zni­ży­łam głos o oktawę. – Cza­sami nawet mnie zda­rza się zakląć. Potwor­ność.

Żar­to­bli­wie ode­pchnął mnie od sie­bie.

– I sta­raj się tu, czło­wieku, zacho­wy­wać kul­tu­ral­nie.

– Po pro­stu bądź sobą – odpar­łam z uśmie­chem. I zanim zdą­żył zadać następne pyta­nie, na które być może nie chcia­ła­bym odpo­wia­dać, powie­dzia­łam: – A dla­czego w ogóle przy­je­cha­li­ście z Rod­dym do Dono­van?

Patrzył na mnie, jakby się nad czymś zasta­na­wiał. W końcu usa­do­wił się wygod­niej na ławce i spoj­rzał na jezioro. Tym samym zwró­cił moją uwagę na prze­pły­wa­jącą w pobliżu łódkę, w któ­rej sie­dział jakiś męż­czy­zna z dwoma chłop­cami. Cała trójka śmiała się i gło­śno roz­ma­wiała. Byłam tak pochło­nięta roz­mową, że jesz­cze przed chwilą w ogóle nie zda­wa­łam sobie sprawy z ich obec­no­ści.

– Z powodu mojego taty – wyja­śnił nagle Jim. – Nazy­wał się Dono­van.

Jak poprzed­nio wyczu­łam, że trudno mu przy­cho­dzi roz­mowa o ojcu.

– Nie musisz…

Zer­k­nął na mnie.

– Roddy unika tego tematu. Mama zaczyna pła­kać, kiedy o nim wspo­mnę. A roz­mowa o nim z ludźmi, któ­rzy go znali, jest trudna.

Zalała mnie fala współ­czu­cia. Prze­ła­ma­łam zwy­kłą powścią­gli­wość i poło­ży­łam dłoń na kola­nie Jima, w geście pocie­sze­nia. Spoj­rzał na nią, lekko zasko­czony i wyraź­nie zagu­biony.

– Cza­sami… – Głę­boko wcią­gnę­łam powie­trze, żeby zmniej­szyć ucisk w piersi. – Cza­sami łatwiej jest roz­ma­wiać o takich spra­wach z kimś, kto go nie znał ani nie kochał, ponie­waż nie trzeba się mar­twić o cudzy ból, tylko o wła­sny. Wtedy możesz o nim mówić, nie przej­mu­jąc się tym, jak twoje słowa podzia­łają na tę drugą osobę. – Zdję­łam rękę z jego kolana, a jed­no­cze­śnie zwró­ci­łam się ku niemu, tak że moje kolano nie­mal doty­kało jego bio­dra. – Możesz mi o nim opo­wie­dzieć. Jeśli tylko masz ochotę…

Jim wyda­wał się jed­no­cze­śnie zasko­czony i nie­pewny.

– Tro­chę ciężki temat jak na pierw­szą randkę…

– A to jest randka?

– Ow­szem, randka.

Roze­śmia­łam się, gdy usły­sza­łam jego nie­ustę­pliwy ton.

– W takim razie sami zde­cy­du­jemy, jak powinna wyglą­dać. Umiem słu­chać, Jim. Ale nie musimy roz­ma­wiać.

Uniósł brwi i roz­cią­gnął usta w łobu­zer­skim uśmie­chu, a ja wymie­rzy­łam mu kuk­sańca za nie­przy­zwo­ite myśli.

– Dobrze wiesz, co chcia­łam powie­dzieć. Boże! – Prze­wró­ci­łam oczami. – Faceci!

Uśmiech znik­nął, a Jim przy­su­nął się jesz­cze bli­żej mnie. W jego oczach, niczym opa­da­jąca wolno kur­tyna teatralna, poja­wiła się powaga. Uważ­nie przy­glą­dał się mojej twa­rzy. Zanim skie­ro­wał spoj­rze­nie na włosy, zauwa­ży­łam, że mamy pra­wie ten sam kolor tęczó­wek. W mroku wyda­wały się nie­mal czarne, ale kiedy oświe­tlało je słońce, lśniły cie­pło jak ciemny mahoń.

Jim owi­nął sobie kosmyk moich wło­sów wokół palca i zaczął mówić:

– Mama mojego taty była Irlandką, ojciec był Szko­tem i jak by to okre­ślił tata, oboje roz­pie­rała duma ze swo­jego pocho­dze­nia. Ode­szli, kiedy mia­łem cztery lata. Zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym. – Przez uła­mek sekundy spo­glą­dał mi w oczy, jakby chciał spraw­dzić reak­cję, a potem znów zaczął się bawić moimi wło­sami. – Kiedy uro­dził się tata, dzia­dek zapro­po­no­wał babci, żeby go nazwać Dono­van McA­li­ster. Dono­van to panień­skie nazwi­sko mojej babki. – Prze­rwał na chwilę. – Jecha­li­śmy z Rod­dym szosą I-70 w stronę Route 66 w Illi­nois. Chcie­li­śmy prze­mie­rzyć cały szlak. Kiedy zatrzy­ma­li­śmy się po ben­zynę, zoba­czy­łem przy­pięte na tablicy ogło­sze­nie, że szu­kają kogoś do pracy w super­mar­ke­cie. W Dono­van. – Uśmiech­nął się blado, patrząc na jezioro. – To cho­ler­nie głu­pie, wiem… Ale poczu­łem, że muszę tu przy­je­chać.

– Wcale nie było to głu­pie – zapew­ni­łam go.

Odwró­cił się i znów zmie­rzył mnie wzro­kiem.

– Nie było. Też zaczy­nam tak myśleć.

Poru­szy­łam się nie­spo­koj­nie, bo nie mogłam znieść jego prze­szy­wa­ją­cego spoj­rze­nia. Cho­ciaż był przy­stojny i miał znie­wa­la­jący akcent, nie byłam przy­go­to­wana na kogoś takiego jak Jim McA­li­ster, który patrzył na mnie, jakby pora­ził go pio­run.

– Jaki był twój tata?

– Był naj­za­baw­niej­szym face­tem, jakiego zna­łem. – W gło­sie Jima było sły­chać jed­no­cze­śnie roz­ba­wie­nie i smu­tek. – Miał czas nie­mal dla każ­dego. Jeśli ktoś potrze­bo­wał pomocy, ni­gdy nie było to dla niego pro­ble­mem. Byłem jego naj­lep­szym kum­plem.

Usta mu zadrżały, a oczy zaczęły błysz­czeć. Się­gnę­łam po jego dłoń i obję­łam swo­imi. Ten gest chyba dodał mu sił, ponie­waż oczy znów stały się suche, a uśmiech wró­cił na twarz.

– Nauczył mnie, że rodzina jest na pierw­szym miej­scu. Jest waż­niej­sza niż zarobki, sława i inne bzdury. Obu­dził prze­ko­na­nie, że nie­ko­niecz­nie trzeba być ambit­nym w pracy, ale należy mieć ambitne podej­ście do życia. Powinno się zna­leźć odpo­wied­nią dziew­czynę i zało­żyć rodzinę.

Jesz­cze ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby chło­pak mówił o takich spra­wach i przy­wią­zy­wał do nich tak wielką wagę. Zauwa­ży­łam też, że kiedy wspo­mi­nał ojca, jego szkocki akcent sta­wał się wyraź­niej­szy. Jakby zaczął się przy mnie roz­luź­niać.

– Musiał być dobrym czło­wie­kiem – powie­dzia­łam.

– Tak. – Ski­nął głową, ale dostrze­głam lekki chłód w jego oczach. – Nie był jed­nak dosko­nały, choć teraz wszy­scy zamia­tają to pod dywan.

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Zwłasz­cza mama. Nie zro­zum mnie źle. Kochał ją, ale zacho­wy­wał się jak samo­lubny drań. Ni­gdzie jej nie zabie­rał, nie spę­dzał z nią czasu. Sam czę­sto wycho­dził do pubu z kole­gami, a ją zosta­wiał w domu. Wście­kał się, kiedy wra­cał, a jej tam nie było. Jakby nie chciał, żeby miała wła­sne życie… – Rzu­cił mi spoj­rze­nie, które zro­zumiałam dopiero, gdy znów się ode­zwał. – Zdra­dzał ją i z tego, co wiem, nie cho­dziło tylko o seks. Zako­chał się w innej kobie­cie. Rodzice nie­mal się roze­szli. W końcu wybrał mamę, ale ona chyba ni­gdy mu nie prze­ba­czyła.

– Przy­kro mi.

– Za to teraz mama zacho­wuje się tak, jakby ojciec był co naj­mniej świę­tym. – W jego sło­wach pobrzmie­wał gniew. – A ja… po pro­stu… kocha­łem ojca i wyba­czam mu, że nie był ide­ałem, ponie­waż nikt nie jest dosko­nały, ale chciał­bym pamię­tać go praw­dzi­wego. Rozu­miesz?

Ski­nę­łam głową i ści­snę­łam jego dłoń.

– Czy to ozna­cza, że jestem złym czło­wie­kiem? – zapy­tał.

– O Boże! Nie – zaprze­czy­łam.

Jim wolno wypu­ścił powie­trze i znów zapa­trzył się w wodę. Przy­glą­da­łam się mu i zauwa­ży­łam, że napię­cie znika z jego twa­rzy i ramion. Patrzył, jak jakiś ptak pikuje nad samą taflę jeziora, potem znów się wzbija i znika mię­dzy drze­wami.

– Cie­szę się, że cię pozna­łem, Noro O’Brien – usły­sza­łam.

– Tak?

Znów na mnie spoj­rzał i deli­kat­nie wyswo­bo­dził rękę z mojego uści­sku, ale tylko po to, żeby mnie objąć ramie­niem.

– Chciał­bym tu zostać tro­chę dłu­żej, jeśli nie masz nic prze­ciwko.

– Oczy­wi­ście, że nie. Do pracy muszę wró­cić dopiero za kilka godzin.

– Nie! – Zaśmiał się cicho i potrzą­snął głową. – Mia­łem na myśli to, że nie chcę dziś wyjeż­dżać z Dono­van.

Nagle zro­zu­mia­łam, o co pyta, i cho­ciaż pożą­da­nie w jego oczach mnie prze­ra­żało, to jego cudzo­ziem­skość intry­go­wała. Tam, skąd pocho­dził, było zupeł­nie ina­czej niż w Dono­van. Zna­łam to miej­sce z kina i tele­wi­zji, ale na­dal nie mogłam sobie wyobra­zić, jak wygląda życie w mie­ście, w któ­rym dora­stał. Nie cał­kiem mnie to obcho­dziło. Inte­re­so­wało mnie głów­nie to, że Edyn­burg leży tak daleko od Indiany, tajem­ni­czy i kuszący, jak przy­goda, która może się przy­da­rzyć w rze­czy­wi­sto­ści zupeł­nie innej od mojego zwy­kłego, sza­rego świata. A Jim był czę­ścią tej przy­gody.

Ski­nę­łam głową. Rów­nież nie byłam gotowa na roz­sta­nie.

Rozdział 3

3

Odkąd skoń­czy­łam dwa­na­ście lat, nie zno­si­łam anty­sep­tycz­nej woni szpi­tali.

Wywo­ły­wała we mnie bole­sny skurcz żołądka.

Mimo to co mie­siąc wska­ki­wa­łam do auto­busu i jecha­łam pół­to­rej godziny do dzie­cię­cego szpi­tala w India­na­po­lis. Robi­łam to od pię­ciu lat, nie licząc roku, w któ­rym mama pozwa­lała mi na częst­sze wizyty.

Nie­czę­sto się zda­rzało, żeby mama pozwa­lała mi wziąć sobie wolne od codzien­nych obo­wiąz­ków, ale gdy skoń­czy­łam dwa­na­ście lat, wresz­cie się zgo­dziła.

Teraz uważa, że zwa­rio­wa­łam. Spie­ra­ły­śmy się o moje comie­sięczne wyprawy, ale byłam nie­ugięta. W końcu prze­stała nale­gać, żebym z tym skoń­czyła.

– Hej, Noro! – Pie­lę­gniarka Anne-Marie zatrzy­mała mnie, kiedy szłam do świe­tlicy na dru­gim pię­trze szpi­tala. – Pięk­nie­jesz z każ­dym dniem, skar­bie. – Objęła mnie i uści­skała.

Uśmiech­nę­łam się do niej z sym­pa­tią. Zna­łam ją od dzie­ciń­stwa.

– Ty też – zapew­ni­łam.

Prze­wró­ciła oczami, ale na­dal nie wypusz­czała mnie z objęć.

– Co dziś przy­nio­słaś?

Pod­nio­słam w górę trzy­maną w ręku książkę. Były to Wiedźmy Roalda Dahla.

– Chyba nie będzie zbyt prze­ra­ża­jąca? – zapy­ta­łam.

– Z pew­no­ścią nie – uspo­ko­iła mnie.

Ode­tchnę­łam z ulgą i się uśmiech­nę­łam. Jedyne, co pozwa­lało mi zapo­mnieć o bole­snym uci­sku w żołądku, to świa­do­mość, że przez dwie godziny dzięki mnie dzieci w świe­tlicy zapo­mną o rur­kach wycho­dzą­cych z ich ciał, o respi­ra­to­rach i butlach z tle­nem oraz o opusz­cza­ją­cych je siłach.

Sta­ra­łam się wybie­rać powie­ści i sztuki nie za trudne dla młod­szych dzie­cia­ków, ale wystar­cza­jąco zabawne, żeby się spodo­bać star­szym.

Anne-Marie otwo­rzyła drzwi do świe­tlicy.

– Patrz­cie, dzieci, kto do nas przy­szedł!

Kiedy weszłam do sali, powi­tały mnie uśmie­chy, macha­nie dłońmi i okrzyki, jedne pełne entu­zja­zmu, inne zmę­czone, ale ser­deczne. Patrzyły na mnie dzieci w róż­nym wieku, cier­piące na różne cho­roby. Nie­które sie­działy na wóz­kach, inne na krze­słach, jesz­cze inne grały w gry kom­pu­te­rowe lub plan­szowe. Widzia­łam łyse głowy, blade policzki i sińce pod oczami, ale też uszczę­śli­wiona zauwa­ży­łam, że nie­któ­rzy wyglą­dali zdro­wiej niż pod­czas mojej poprzed­niej wizyty.

– Chce­cie się tro­chę pobać? – zapy­ta­łam ze śmie­chem, a Anne-Marie puściła do mnie oko i wyszła ze świe­tlicy.

W tych dzie­ciach podo­bało mi się to, że w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści swo­ich rówie­śni­ków łatwo odry­wały się od smart­fo­nów, iPa­dów i sto­ją­cej w rogu kon­soli do gier, żeby sku­pić na mnie całą uwagę. A wszystko dla­tego, że nie przy­szłam tu, żeby je wypy­ty­wać, jak się mie­wają, czy czują się dziś lepiej i czy są zmę­czone. Na chwilę zabie­ra­łam je do innego świata.

Dzieci usa­do­wiły się wygod­nie, a ja sta­nę­łam przed nimi i zaczę­łam się przy­go­to­wy­wać do ode­gra­nia całej książki, o ile tylko wystar­czy czasu. W dro­dze do szpi­tala prze­czy­ta­łam ją kilka razy i zde­cy­do­wa­łam, jak powinny brzmieć kwe­stie poszcze­gól­nych postaci. Nie­które miały mówić gru­bym, dono­śnym gło­sem, inne cien­kim i nie­pew­nym. Przed oczami tych dzie­cia­ków zmie­nia­łam się z powścią­gli­wej, zmę­czo­nej Nory O’Brien w aktorkę cha­rak­te­ry­styczną. Nie wie­dzia­łam, czy jestem dobra, czy okropna. Wie­dzia­łam jed­nak, że dzieci kochają moją grę, i było to wyzwa­la­jące uczu­cie.

– Naj­waż­niej­sze, co musi­cie wie­dzieć o praw­dzi­wych wiedź­mach… – powie­dzia­łam z uda­wa­nym angiel­skim akcen­tem, który wywo­ły­wał uśmiech na ich twa­rzach. – Słu­chaj­cie mnie uważ­nie…

***

Zer­k­nę­łam na zegar i spo­strze­głam, że nasz czas dobiega końca. Wypo­wie­dzia­łam ostat­nie zda­nie i zamknę­łam książkę.

Zale­gła cisza, a po chwili Jayla, śliczna ośmio­latka chora na bia­łaczkę, zaczęła kla­skać. Inni dołą­czyli, cho­ciaż Mikey, czter­na­sto­la­tek z cho­robą nerek, prze­wró­cił oczami.

– I to miało być straszne?

– Było straszne! – zapro­te­sto­wała Jayla i zgro­miła go wzro­kiem.

– Taaa… dla takich dzie­cia­ków jak ty. – Mikey posłał mi zadziorny uśmiech. – Zbyt fajna z pani laska, żeby odgry­wać wiedźmę.

– Ta wiedźma była ładna – odrze­kła Annie, trzy­na­sto­latka z Greer, mia­sta leżą­cego kil­ka­na­ście kilo­me­trów od Dono­van.

– Dopóki się nie oka­zało, że naprawdę wygląda jak masz­kara. Kiedy ona to odgrywa, bra­kuje reali­zmu. – Wska­zał na mnie gestem.

– Mikey, nie mów o mnie „fajna laska”. To brzmi dzi­wacz­nie.

Roze­śmiał się z satys­fak­cją.

– To niech pani prze­sta­nie być taką fajną laską.

– Ale z cie­bie głu­pek. Nie można prze­stać być fajną laską – prych­nęła Jayla i prze­wró­ciła oczami, jakby chciała powie­dzieć: „Ech, chło­paki”.

Roze­śmia­łam się i poca­ło­wa­łam ją w czoło.

– Cie­szę się, że ci się podo­bało, skar­bie.

Obda­rzyła mnie pro­mien­nym uśmie­chem, a potem rzu­ciła chłopcu trium­falne spoj­rze­nie, co roz­śmie­szyło mnie jesz­cze bar­dziej.

Zigno­ro­wał ją i patrzył na mnie, w swoim mnie­ma­niu, uwo­dzi­ciel­sko.

– To Jayla dostała całusa, a ja nie?

– Mikey, prze­stań się wygłu­piać.

– Nie wzru­sza pani to, że cze­kam na prze­szczep? Nie dostanę nawet buziaka z lito­ści?

– Nie ode mnie – prych­nę­łam.

– Zra­niła mnie pani. – Chwilę myślał, a potem spoj­rzał na sie­dzącą obok Annie. – To może ty mnie poca­łu­jesz?

Dziew­czynka się skrzy­wiła.

– Nie zamie­rzam być niczyim dru­gim wybo­rem.

Dzie­ciaki były bar­dzo zabawne i chcia­łam spę­dzić z nimi cały dzień, ale nie mogłam.

– Muszę już biec na auto­bus. Dzię­kuję, że przy­szli­ście na mój występ.

– Zoba­czymy się w przy­szłym mie­siącu? – zapy­tała Jayla i spoj­rzała na mnie z ufno­ścią w wiel­kich nie­bie­skich oczach.

– Jeśli wtedy nie będziesz już w domu, na co mam wielką nadzieję, to tak. Przy­jadę do was za mie­siąc.

Kiedy tylko się poże­gna­łam i zamknę­łam za sobą drzwi świe­tlicy, natych­miast wró­cił bole­sny ucisk w żołądku.

– Czy jest jesz­cze Anne-Marie? – zapy­ta­łam, gdy mija­łam dyżurkę pie­lę­gnia­rek.

Nie­znana mi pie­lę­gniarka potrzą­snęła głową.

– Pro­szę jej prze­ka­zać, że Nora prze­syła pozdro­wie­nia i że przy­jadę za mie­siąc o tej samej porze.

– Oczy­wi­ście, prze­każę.

Wyszłam na ulicę, wcią­gnę­łam w płuca gorące, zanie­czysz­czone miej­skie powie­trze, które stłu­miło szpi­talną woń, i jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki skurcz żołądka znik­nął.

Zła­pa­łam auto­bus do Dono­van i spę­dzi­łam cudowne pół­to­rej godziny na lek­tu­rze. Czu­łam się jak w nie­bie, cho­ciaż kli­ma­ty­za­cja nie dzia­łała, więc pot spły­wał mi po ple­cach i wsią­kał w sta­nik.

Zna­jome przy­gnę­bie­nie, które zwy­kle czu­łam, gdy wra­ca­łam do Dono­van, tym razem się nie poja­wiło, ponie­waż moje życie nie było już takie samo jak w zeszłym mie­siącu. Gotowy sce­na­riusz przy­szło­ści leżał na zaku­rzo­nym, znisz­czo­nym sto­liku, ale Jim McA­li­ster wpadł do pokoju i roz­rzu­cił wszyst­kie papiery.

I chyba to mi się w tym chło­paku naj­bar­dziej podo­bało.

Kiedy wysia­da­łam z auto­busu, myśla­łam o nim i o minio­nym tygo­dniu ukrad­ko­wych spo­tkań. W pew­nej chwili wydało mi się, że sły­szę swoje imię wypo­wie­dziane jego gło­sem.

Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam go, sto­ją­cego przed kawiar­nią May, z kub­kiem kawy w ręku. Zer­k­nę­łam w stronę par­kingu i spo­strze­głam Roddy’ego, który sie­dział na masce mustanga.

Pode­szłam do Jima i dostrze­głam, że ma zatro­skaną minę.

Zalało mnie poczu­cie winy, a na policz­kach poja­wił się rumie­niec.

– Sądzi­łem, że pra­cu­jesz – powie­dział i ruchem głowy wska­zał na auto­bus, z któ­rego wła­śnie wysia­dłam.

Nie wie­dzia­łam, co odpo­wie­dzieć. Nie zamie­rza­łam mu mówić o wolon­ta­ria­cie w szpi­talu, ponie­waż wydało mi się to… zbyt oso­bi­ste. Pew­nie musia­ła­bym tłu­ma­czyć, dla­czego to robię.

A tego nie chcia­łam. Nie byłam gotowa na tę roz­mowę.

Pozna­łam jed­nak po jego roz­gnie­wa­nych oczach, że muszę choć czę­ściowo się wytłu­ma­czyć, ina­czej nasza przy­jaźń ucierpi.

– Bo pra­co­wa­łam. Tylko… nie w restau­ra­cji, ale jako wolon­ta­riuszka. W szpi­talu dzie­cię­cym w India­na­po­lis.

– Dla­czego mi o tym nie powie­dzia­łaś?

Kop­nę­łam kamyk i spu­ści­łam wzrok, żeby w ten spo­sób ukryć przed nim prawdę.

– Bo to takie… har­cer­skie – mruk­nę­łam.

Roze­śmiał się i deli­kat­nie uniósł mój pod­bró­dek, więc nie mia­łam innego wyj­ścia, jak na niego spoj­rzeć.

– To jest uro­cze. Ty jesteś uro­cza.

– Prze­stań o mnie tak mówić. – Chwy­ci­łam go za rękę. – A tak w ogóle co tu robi­cie z Rod­dym?

– Mam zamiar gdzieś go zgu­bić, żeby spę­dzić z tobą tro­chę czasu.

Zachi­cho­ta­łam.

– Wspa­niały z cie­bie kolega.

– Okropny. Ale teraz mam to gdzieś, ponie­waż jestem tu już od tygo­dnia i nawet cię nie poca­ło­wa­łem. Muszę coś z tym zro­bić.

Zatkało mnie.

– Aha.

Uśmiech­nął się do mnie łobu­zer­sko.

– Rozu­miem, że to zna­czy: „Tak, Jim, pozbądźmy się Roddy’ego”.

Wzru­szy­łam ramio­nami z uda­waną non­sza­lan­cją.

– Dla­czego nie?

Jim ze śmie­chem oto­czył mnie ramie­niem i popro­wa­dził w stronę kolegi.

– Pod­rzu­cimy cię do hotelu, stary.

Roddy skrzy­wił się z nie­sma­kiem i oparł o maskę mustanga.

– Cho­lera jasna!

***

– Jeśli ta dziew­czyna nie prze­sta­nie się tak krzy­wić, gdy na cie­bie patrzy, roz­gniotę jej tego loda na twa­rzy – fukała Molly, gdy pode­szła do mnie, żeby napeł­nić kubek klienta colą light.

Wes­tchnę­łam. Dziew­czyną, o któ­rej mówiła, była Sta­cey. Przy­cho­dziła do restau­ra­cji ze swoim towa­rzy­stwem nie­mal zawsze, kiedy wypa­dała moja zmiana.

– Nie rób tego.

– A tak w ogóle, o co jej cho­dzi?

– To Sta­cey Dewitte – wyja­śni­łam tak cicho, że sama się zdzi­wi­łam, iż Molly mnie usły­szała.

– Cho­lera. Młod­sza sio­stra Mela­nie? Nawet jej nie pozna­łam. – Zer­k­nęła przez ramię, zapewne na Sta­cey. – Dla­czego tak cię nie­na­wi­dzi? O ile wiem, ty i Mela­nie były­ście przy­ja­ciół­kami.

– Nie czuje do mnie nie­na­wi­ści. Wydaje mi się, że po pro­stu jest roz­cza­ro­wana.

– Czym? Nie musisz zno­sić jej aro­gan­cji. – Molly przy­kryła kubek wiecz­kiem. – Nie musisz… O, twój chło­pak przy­szedł.

Podą­ży­łam za jej spoj­rze­niem. Jim i Roddy wła­śnie weszli do restau­ra­cji. Uśmiech­nę­łam się do nich, skoń­czy­łam pako­wać zamó­wie­nie na wynos i poda­łam je klientce cze­ka­ją­cej przy kasie.

– Życzę miłego dnia – powie­dzia­łam.

Ode­szła, a po dru­giej stro­nie kon­tu­aru wyrósł Jim. Spoj­rzał na mnie ponuro, co mnie natych­miast zanie­po­ko­iło. Wraz z Rod­dym od dwóch tygo­dni tkwili w Dono­van i choć czę­sto robili krót­kie wycieczki, kiedy pra­co­wa­łam albo byłam zajęta, zawsze wra­cali do mia­sta.

Dla mnie.

Roddy cią­gle narze­kał, że na­dal tu są, ale Jim bar­dzo chciał spę­dzać ze mną czas, a ja cie­szy­łam się jego towa­rzy­stwem. Było przy­jem­nym uroz­ma­ice­niem mojego mono­ton­nego życia.

– Co jest? – zapy­ta­łam.

Zanim Jim zdą­żył odpo­wie­dzieć, moją uwagę przy­kuła Sta­cey, zmie­rza­jąca do wyj­ścia wraz z grupką zna­jo­mych. Minę miała posępną, ale w jej spoj­rze­niu dostrze­głam rów­nież smu­tek.

Było mi wstyd, że ją zawio­dłam.

– Kto to jest? – Tym pyta­niem Jim znów przy­cią­gnął moją uwagę.

– To Sta­cey Dewitte – wtrą­ciła się Molly, opie­ra­jąc dłoń na bio­drze. Zauwa­żyła, że Roddy gapi się na jej impo­nu­jący biust, i zgro­miła go wzro­kiem. – Nie wyobra­żaj sobie za dużo, Szko­cie.

Skrzy­żo­wał ręce na piersi i uśmiech­nął się do niej wyzy­wa­jąco.

– Skar­bie, gdy­bym tylko zechciał, majtki spa­dłyby ci o tak szybko – rzekł z sil­nym szkoc­kim akcen­tem i strze­lił pal­cami.

Molly skrzy­wiła się lek­ce­wa­żąco.

– Co on powie­dział? – zwró­ciła się do Jima.

– Nie chcesz wie­dzieć. – Jim z tru­dem powstrzy­mał uśmiech. – Czyli kim jest ta dziew­czyna?

Otwo­rzy­łam usta, żeby udzie­lić jakiejś wymi­ja­ją­cej odpo­wie­dzi, ale naj­wy­raź­niej Molly posta­no­wiła nie dopu­ścić mnie dziś do głosu.

– To młod­sza sio­stra Mela­nie Dewitte. Mela­nie i Nora były kie­dyś przy­ja­ciół­kami. – Poło­żyła mi rękę na ramie­niu. – Mel zmarła na raka, kiedy miały po dwa­na­ście lat.

Mia­łam ochotę ode­pchnąć dłoń Molly i powie­dzieć jej coś do słu­chu. Gdy­bym chciała, żeby Jim dowie­dział się o Mel, sama bym mu o niej opo­wie­działa.

– Cho­lera. – Się­gnął po moją dłoń. – Bar­dzo mi przy­kro, Noro.

Uśmiech­nę­łam się lekko.

– Dzięki. To było dawno temu.

– Sta­cey zacho­wuje się jak roz­pusz­czony bachor. Nie musisz się na to godzić.

– Nie robi nic szcze­gól­nego. – Uci­szy­łam ją spoj­rze­niem, a ona prze­wró­ciła oczami i wró­ciła za ladę.

– A więc co tu spro­wa­dza przy­stoj­niaka i jego mniej przy­stoj­nego towa­rzy­sza? – zmie­niła temat. – Oczy­wi­ście piękna Nora.

– Oczy­wi­ście. – Jim popa­trzył na mnie, a ja znów zoba­czy­łam w jego oczach ponury błysk.

– Co się dzieje? Coś się przy­da­rzyło komuś z two­jej rodziny?

– Z rodziną wszystko w porządku, ale… – Zer­k­nął na Roddy’ego.

Jego przy­ja­ciel wes­tchnął ciężko.

– Jeśli tu dłu­żej zosta­niemy, ni­gdy nie dokoń­czymy naszej trasy po Sta­nach – powie­dział. – Zabrak­nie nam pie­nię­dzy. Musimy jechać dalej.

Poczu­łam, że przy­śpie­sza mi tętno. Szybko spoj­rza­łam na Jima.

– Co takiego? Teraz?

– Z samego rana. Kiedy koń­czysz pracę? – Ten sce­na­riusz przy­szedł mi do głowy, kiedy zoba­czy­łam jego ponurą minę. Wpa­dłam w panikę. – Przed wyjaz­dem chciał­bym spę­dzić z tobą tro­chę czasu.

Przed wyjaz­dem. Cho­lera. To koniec.

Po wyjeź­dzie Jima i Roddy’ego wszystko wróci do normy, znów będę się czuła jak schwy­tana w pułapkę, nie­chciana, w depre­sji. Ten chło­pak wydał mi się ostat­nią deską ratunku.

– Po pracy powin­nam wró­cić do domu… – Mama by mnie zabiła, gdy­bym nie zja­wiła się na czas i musia­łaby zwol­nić się z pracy pod pre­tek­stem cho­roby. Nie potra­fi­łam jed­nak się tym prze­jąć. Był to z mojej strony ego­izm, ale chcia­łam nacie­szyć się ostat­nimi chwi­lami z chło­pa­kiem, który wdarł się w moje życie i spra­wił, że pierw­szy raz od dłu­giego czasu oddy­cha­łam swo­bod­niej. – Ale to nie­ważne. Spę­dzimy razem wie­czór. Koń­czę o pią­tej.

Jim z ulgą wypu­ścił powie­trze z płuc. Przy­glą­dał mi się wni­kli­wie, a ja zauwa­ży­łam, że pod opa­le­ni­zną jest blady i zmę­czony.

– Wró­cimy za parę godzin – oznaj­mił.

– Sytu­acja do dupy – stwier­dziła Molly, kiedy za chło­pa­kami zamknęły się drzwi.

Ski­nę­łam głową, uda­jąc, że porząd­kuję przy­prawy usta­wione na tacy obok kasy. Molly pode­szła bli­żej.

– Czy wy już…?

Nie­mal się roze­śmia­łam, gdy zoba­czy­łam wyraz jej twa­rzy i wysoko unie­sione brwi.

– No wiesz…

– Co takiego?

Uło­żyła kciuk i palec wska­zu­jący lewej dłoni w kształt kółka, a potem wsu­nęła w nie palec wska­zu­jący pra­wej.

– Fuj, Molly! – Chwy­ci­łam jej dło­nie i pocią­gnę­łam w dół, żeby klienci nie zauwa­żyli tych gestów.

– Czyli? – dopy­ty­wała się roz­ba­wiona.

Prawda wyglą­dała tak, że jesz­cze ze sobą nie spa­li­śmy. Poca­ło­wa­li­śmy się kilka razy, doty­kał moich piersi, ale to wszystko. I powie­dział otwar­cie, że nie będzie nale­gał na seks, ponie­waż naprawdę dużo dla niego zna­czę.

Czę­ściowo spra­wiło mi to ulgę, ponie­waż nie byłam pewna, czy jestem gotowa stra­cić dzie­wic­two z Jimem i czy w ogóle chcę je stra­cić. Ale jed­no­cze­śnie jego wyzna­nie mnie wystra­szyło. Jim spra­wiał, że nie wie­dzia­łam, co myśleć. Pra­gnę­łam, żeby był bli­sko mnie, stał się dla mnie ucieczką od nie­szczę­śli­wego życia i dzięki niemu czu­łam się wyjąt­kowa. Nie chcia­łam jed­nak, żeby ktoś inny niż ja miał tak wielką wła­dzę nad moimi uczu­ciami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki