Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara - Alex Marzano-Lesnevich - ebook

Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara ebook

Marzano-Lesnevich Alex

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy zaginął sześcioletni Jeremy Guillory, cała okolica zaangażowała się w poszukiwania. Dziećmi mieszkańców opiekował się w tym czasie jeden z sąsiadów, Ricky Langley. Nikt jeszcze nie wiedział, że trzy dni później policjanci znajdą w jego szafie zwłoki chłopca. Langley wyznał w czasie procesu, że sześcioletni Jeremy był jego prawdziwą miłością.

Kilka lat później Marzano-Lesnevich zaczyna staż w kancelarii prawniczej, która broniła Ricky’ego. Odnajdzie i przeczyta niemal trzydzieści tysięcy stron akt sądowych, by starannie zrekonstruować jego przeszłość oraz trzykrotny proces w sprawie zabójstwa. Próbuje zrozumieć Langleya, jego krewnych, prawników, wreszcie – matkę Jeremy’ego, która zeznawała na korzyść zabójcy syna. Wszystko po to, by uporać się z własną traumą.

Pamięć ciała to przejmująca historia rodzinna, a zarazem wciągający reportaż sądowy. Marzano-Lesnevich pisze o krzywdach, które przez lata nosimy w sobie, i o przeszłości, od której nie sposób się uwolnić. To także książka o tym, że choć historię człowieka można opowiedzieć jednoznacznie, sam człowiek zawsze się tej jednoznaczności wymyka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 499

Oceny
4,3 (46 ocen)
26
11
5
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

O wartości tej książki świadczy umiejętne splecenie przemocy wobec opisywanego dziecka z przemocą, jakiej doświadczyła w dzieciństwie autorka. Nie daje łatwych odpowiedzi.
00
Bagesio

Dobrze spędzony czas

wstrząsające
00
EdytaDubicka

Nie oderwiesz się od lektury

Kiedy się zacznie czytać nie można przestać. Niezwykła i świetnie napisana.
00

Popularność




Seria Amerykańska

Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności

David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie

amerykańskich plemion

Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem

Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka

Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą

Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej

Jon Krakauer Wszystko za życie

Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)

Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)

Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków

Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)

Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)

Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)

Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni

Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)

Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Fact of a Body. A Murder and a Memoir

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © by Bromberger Hoover Photography / Getty Images

Copyright © by Alex Marzano-Lesnevich 2017

This edition is published by arrangement with Sterling Lord Literistic, Inc and BookLab Literary Agency

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Mariusz Gądek, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Filip Fierek

Korekta Anna Bogacz / d2d.pl, Katarzyna Juszyńska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-596-0

Moim rodzicom

Nota o źródłach

Życie Ricky’ego Langleya odtworzyłam na podstawie dostępnych publicznie akt sądowych, protokołów zeznań, artykułów prasowych i relacji telewizyjnych, a także sztuki teatralnej, w której wykorzystano przeprowadzone z nim rozmowy. W przypadku tak obszernych źródeł niejednokrotnie miałam do czynienia z dwiema – a niekiedy nawet więcej niż dwiema – wykluczającymi się informacjami i aby stworzyć spójną opowieść, musiałam dokonać między nimi wyboru. Znacznie częściej jednak zachowywałam w narracji te wzajemnie sprzeczne informacje, twierdzenia, rozbieżności i elipsy, chcąc je tym samym wyeksponować. Więcej informacji na temat materiałów źródłowych można znaleźć w części zatytułowanej Wykorzystane źródła, która znajduje się na końcu książki.

Każde opisane tu zdarzenie opiera się na relacji co najmniej jednej osoby, czasami zaś do rekonstrukcji jednego wydarzenia posłużyło kilka różnych relacji, które wyszczególniłam w Wykorzystanych źródłach. Wszystkie protokoły zeznań i stenogramy przesłuchań zredagowałam tak, aby były klarowniejsze i aby nadać im żywsze tempo. Duża część opisywanych tu wydarzeń miała charakter publiczny i cieszyła się sporym zainteresowaniem mediów, ale i tak zmieniłam niektóre nazwiska. Główny trzon trzeciej części książki stanowią dwie podróże, w które udałam się, by zebrać materiały. W rzeczywistości podróży było więcej, odbywałam je w ciągu kilku lat i choć skondensowałam je do zaledwie dwóch, wszystkie wydarzenia, które się podczas nich rozegrały, przedstawiłam zgodnie z prawdą.

Wprawdzie nie wymyślałam ani nie zmieniałam żadnych faktów, ale opierając się na dokumentach jako głównych źródłach, musiałam się odwołać do własnej wyobraźni, aby ożywić zapisane w nich suche informacje z przeszłości. Wszelkie tego typu zabiegi objaśniłam na końcu książki. We wszystkich takich przypadkach chciałam zaprezentować własną interpretację faktów, własne ich wytłumaczenie, a także podjąć własną próbę zrekonstruowania tej historii.

Książka stanowi zatem opowieść o tym, co się wydarzyło, ale również o tym, co sami robimy z tymi wydarzeniami. To opowieść o morderstwie, o mojej rodzinie, a także o innych rodzinach, które zostały przez to morderstwo dotknięte. Ponad wszystko jest to jednak historia o tym, jak rozumiemy swoje życie, swoją przeszłość oraz siebie nawzajem. W tym celu wszyscy tworzymy bowiem własne opowieści.

Nota prawna

Książka ta nie jest autoryzowana ani zatwierdzona przez Louisiana Capital Assistance Center oraz klientów tejże instytucji, a poglądy przedstawione przez autorkę nie odzwierciedlają poglądów ani stanowiska nikogo poza nią samą. Opisy postępowań sądowych, w tym stanowisk stron biorących w nich udział, a także okoliczności i przebiegu przestępstw będących przedmiotem oskarżenia, opierają się wyłącznie na aktach sądowych, innych publicznie dostępnych dokumentach oraz informacjach zebranych przez samą autorkę.

PROLOG

Zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że rozwiązanie jednej zagadki doprowadzi do rozwiązania drugiej.

Truman Capote, Z zimną krwią, przeł. Filip Krzysztof Rudolf

Był po prostu naszym Rickym.

Darlene Langley, siostra Ricky’ego Langleya

W prawie istnieje zasada nazywana przyczyną bezpośrednią, którą studentom pierwszego roku objaśnia się na przykładzie sprawy Palsgraf przeciwko Long Island Railroad Co. Na jednym końcu peronu kolejowego stoi kobieta. Jest rok 1924, Helen Palsgraf zabiera właśnie swoje dwie córeczki na plażę Rockaway, gdzie mają spędzić całe popołudnie. Tego dnia panuje ogromny upał, a w ceglanej szeregówce, w której państwo Palsgrafowie mieszkają wraz z dziewczynkami oraz ich starszym bratem, jest bardzo duszno. Szkoła się skończyła i dziewczynki nie mają nic do roboty, więc po całodniowych błaganiach Helen postanawia wreszcie zabrać je nad wodę. Być może pod bawełnianą zapinaną sukienką ma kostium kąpielowy, a dla ochrony przed słońcem przywdziała słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Teraz stoi oparta o jeden ze słupów podtrzymujących dach peronu i wachluje się kapeluszem. Kilka kroków dalej dziewczynki bawią się przyniesioną przez jedną z nich lalką. Helen przygląda się im w zamyśleniu.

Dziesięć metrów dalej, na drugim końcu peronu, młody mężczyzna próbuje dogonić odjeżdżający pociąg. Celem jego podróży jest Jamaica w nowojorskim Queens. Być może zamierza spotkać się tam ze swoimi kolegami i przehulać z nimi całą noc. Będą pić piwo, słuchać muzyki i tańczyć z ładnymi dziewczętami. Może nawet uda mu się pocałować pewną ślicznotkę z Connecticut, o której opowiadał mu kuzyn. Towarzyszy mu dwóch innych młodzieńców, wszyscy biegną za pociągiem, mężczyzna, który nas interesuje, trzyma pod pachą cienką paczkę owiniętą w gazetę, długą na mniej więcej czterdzieści centymetrów.

Pociąg zaczął już odjeżdżać ze stacji, jego wielkie stalowe koła toczą się w coraz szybszym rytmie, ale biegnący mężczyzna za nic nie chce stracić dzisiejszej zabawy. Przyspiesza. Czy zdąży?

Pociąg odjeżdża ze stacji. Między jego ostatnim wagonem a krawędzią peronu powstaje luka.

Mężczyzna skacze.

Z pociągu wychyla się konduktor, żeby złapać go za ręce i wciągnąć do środka. Jednocześnie stojący na peronie bagażowy lekko go popycha. Mężczyzna wskakuje bezpiecznie do wagonu.

Spod pachy wypada mu jednak paczka – a gdy ląduje na ziemi, następuje wybuch. Znajdowały się w niej fajerwerki.

Na drugi dzień rano prasa donosi o dziesiątkach rannych osób. Pewnej nastolatce zapaliły się włosy. Matka i córka doznały obrażeń ramion i nóg. A na przeciwnym krańcu peronu zachwiała się wielka metalowa waga bagażowa. Stojąca pod nią kobieta ze słomkowym kapeluszem w rękach krzyknęła. Waga na nią spadła.

Po powrocie do zdrowia pani Palsgraf pozywa do sądu firmę kolejową za doznane obrażenia.

Co je spowodowało? Zacznijmy od spadającej wagi. W prawie nazywa się to warunkiem koniecznym: gdyby waga nie spadła, pani Palsgraf nie zostałaby ranna.

Tu pojawia się jednak problem. Wagi nie spadają na ludzi tak po prostu. Waga spadła, bo nastąpił wybuch.

Ale wybuch też nie zdarzył się bez przyczyny. Spowodowały go fajerwerki młodego mężczyzny.

Fajerwerki również nie wybuchają same z siebie. Bagażowy, popychając młodzieńca, sprawił, że ten upuścił paczkę. Obrażeniom pani Palsgraf musi być zatem winny właśnie on – i tym samym zatrudniająca go firma kolejowa.

Wszystkie te możliwe przyczyny określamy mianem warunków koniecznych. Możemy je wyliczać w nieskończoność. W takiej sytuacji rozwiązaniem jest koncepcja przyczyny bezpośredniej. Zadaniem prawa jest ustalenie źródła danego zdarzenia oraz osoby, która ponosi za nie odpowiedzialność. W świetle prawa liczy się zatem tak naprawdę przyczyna bezpośrednia.

To ona kształtuje całą opowieść.

Z mojej pamięci wyłania się ciemny pokój, którego wejście rozwiera się szeroko niczym jaskinia i w którego wnętrzu długie jarzeniówki rzucają słaby blask. Ciągnące się wzdłuż ścian rzędy książek w skórzanych oprawach sięgają aż po sufit, ich grzbiety mają zgaszone barwy błękitu starej flagi, zieleni morza, czerwieni zaschniętej krwi. Te księgi to rejestry spraw sądowych, które znajdują się w biblioteczce każdej firmy prawniczej w kraju i obejmują wyroki sądowe z wielu dekad wstecz. Każda z nich zawiera niezliczone opowieści i historie ludzi, relacjonuje różne czyny i podaje, kto poniósł za nie karę.

Wyobraźcie mnie sobie w tym miejscu. Jest czerwiec 2003 roku, mam dwadzieścia pięć lat. Miniony tydzień spędziłam zgarbiona w pachnącej starym drewnem bibliotece, przygotowując się do sześciogodzinnego egzaminu końcowego na pierwszym roku prawa na Harvardzie. Wczoraj zaś wsiadłam do samolotu do Nowego Orleanu, a gdy z niego wyszłam, w twarz uderzyło mnie gorące, wilgotne powietrze. Przyleciałam na Południe, żeby odbyć staż w firmie prawniczej reprezentującej ludzi oskarżonych o morderstwo i zagrożonych karą śmierci. Jestem dumna z pracy, której zamierzam się podjąć, ale też przerażona. Moja wiedza na temat prawa pochodzi wyłącznie z książek oraz opowieści o klientach, którymi w dzieciństwie dzielili się ze mną moi rodzice, oboje będący prawnikami. Sprawy, którymi się zajmowali, dotyczyły sporów o opiekę nad dziećmi, błędów lekarskich, odszkodowań związanych z urazami w wyniku poślizgnięcia się i upadku, w jednym przypadku chodziło o morderstwo – ale nigdy nie brali udziału w procesie, w którym mógł zapaść wyrok śmierci. Nie mieli nic wspólnego ze sprawami, z jakimi – jak sobie wyobrażałam – zetknę się w dotkniętym falą zbrodni Nowym Orleanie. We wczorajszych wieczornych wiadomościach widziałam drzwi opieczętowane żółtą taśmą policyjną. Dziś rano na Baronne Street czarne nagłówki sprzedawanych z automatów gazet donoszą o morderstwie. Na półkach, poniżej rejestrów spraw sądowych, leżą skserowane broszury, wszystkie zbindowane i w plastikowych oprawkach. Wiem, że są w nich rozpisane kolejne procedury, jakie w celu wykonania egzekucji przeprowadzają władze stanowe. W tym pokoju broni się ludzkiego życia.

Wiercę się na składanym metalowym krześle. Brązowy kostium, który włożyłam, jest zbyt gruby na Nowy Orlean; czuję już, jak pot zbiera mi się na czole. Na tym właśnie w tej chwili skupiam uwagę: na swoich ubraniach i na tym, jak źle się w nich czuję.

Do szczytu stołu konferencyjnego podchodzi kobieta i wyjmuje kasetę wideo, którą mam obejrzeć wraz z pozostałymi stażystami. Jest opanowana, pewna siebie, ubrana w prostą czarną spódnicę i białą bluzkę, która jakimś cudem, pomimo upału, wygląda na świeżo wyprasowaną.

– To nagranie pochodzi z 1992 roku i zawiera przyznanie się do winy człowieka, którego wznowiony proces właśnie się zakończył – mówi z delikatnym brytyjskim akcentem. Włosy ma zaczesane do góry niczym bohaterka powieści sióstr Brontë. – Dziewięć lat temu został skazany na karę śmierci, ale teraz ława przysięgłych zmieniła mu wyrok na dożywocie. Czy mogę prosić o zgaszenie światła? – zwraca się do jednego z prawników.

A zatem warunek konieczny: kaseta wideo. Gdybym nie zobaczyła twarzy mężczyzny na tym nagraniu – gdybym nie usłyszała, jak opisuje to, co zrobił – mógłby pozostać dla mnie tylko nazwiskiem.

Warunek konieczny: kobieta pokazująca mi to nagranie. Od tamtego dnia w kancelarii prawniczej upłynęło dwanaście lat, a ja mam ochotę cofnąć się w czasie i powiedzieć jej: „Nie, to nie jest mój klient, nigdy nie będzie moim klientem i nie muszę oglądać tej kasety. Dziecku, które zabił, w żaden sposób nie pomożemy. On sam został skazany za morderstwo. Wszystko, co związane z tą sprawą, już się wydarzyło. Nie ma więc powodu, żebym oglądała tę kasetę”.

Możemy cofnąć się jeszcze dalej. Warunek konieczny: mogłam nie przyjeżdżać na staż do tej firmy na Południu. Mogłam zdecydować, że nie będę się konfrontować z tym, w co wierzę, ani nie będę próbowała tego kwestionować. Mogłam zostawić swoją przeszłość w spokoju.

A gdybym nigdy nie poszła na studia prawnicze? Gdybym pewnego popołudnia, kiedy miałam trzynaście lat i zostałam chora w domu, nie znalazła na regale ojca książki o prawie? W tym samym miesiącu, w którym czytałam ją raz po raz i marzyłam o swojej przyszłości, mały chłopiec o blond włosach z Luizjany zapukał do drzwi sąsiedniego domu. Otworzył mu mężczyzna z kasety wideo.

Spędziłam ponad dziesięć lat z tą historią, na którą – gdyby wydarzenia potoczyły się nieco inaczej – mogłabym się nigdy nie natknąć. Tyle razy czytałam protokół przesłuchania, podczas którego ten człowiek przyznał się do winy, a także protokoły innych jego zeznań, że właściwie straciłam już rachubę. Jego słowa znam lepiej niż to, co sama napisałam. Opierając się na stenogramach jego przesłuchań, odnalazłam miejsce, w którym mieszkał i zabił tego małego chłopca, a także stację benzynową, na której pracował i na której został później aresztowany. Na podstawie akt sądowych oraz wizyt w tych miejscach w Luizjanie, gdzie ów mężczyzna wiódł swe życie, stworzyłam sobie obraz jego matki, jego sióstr, matki małego chłopca i wszystkich postaci z przeszłości. Wybrałam się w samotną, długą samochodową podróż z Nowego Orleanu do Więzienia Stanowego Luizjany, tak zwanej Angoli. Siedziałam naprzeciwko tego człowieka, mordercy, w sali widzeń i spojrzałam w te same oczy, które widziałam na nagraniu.

Owo nagranie skłoniło mnie do tego, żeby zrewidować wszystko, w co wierzyłam, nie tylko jeśli chodzi o prawo, ale także jeśli chodzi o moją rodzinę i przeszłość. Powinnam żałować, że w ogóle zobaczyłam tę kasetę. Szkoda, że moje życie już nigdy nie będzie tak proste jak dawniej.

Kobieta wsuwa kasetę do odtwarzacza i cofa się o krok. Ekran starego kineskopowego telewizora migocze. Stopniowo wyłania się na nim postać siedzącego mężczyzny. Blada cera, kwadratowa szczęka, odstające uszy. Okulary ze szkłami grubymi jak denka butelek coca-coli. Pomarańczowy kombinezon. Skute kajdankami ręce trzyma na podołku.

– Proszę podać nazwisko – instruuje go zza kadru niski głos.

– Ricky Langley – odpowiada mężczyzna.

CZĘŚĆ PIERWSZAZbrodnia

1Luizjana, 1992

Chłopiec nosi spodnie dresowe barwy luizjańskiego jeziora. W raporcie policyjnym zostaną później opisane jako niebieskie, chociaż jego matka za każdym razem będzie określać ich kolor jako morski albo cyrankowy. Na stopach ma ubłocone buty turystyczne, jakie w tej części stanu nosi każdy chłopak, idealne do włóczenia się po lasach. W małej pięści ściska wiatrówkę mierzącą połowę jego wzrostu. Wiatrówka marki Daisy ma długą, brązową, plastikową lufę, którą chłopiec czyści na błysk, jakby była wykonana z prawdziwego metalu. Jeremy Guillory, jedyne dziecko samotnej matki, jest przyzwyczajony do częstych przeprowadzek i nocowania u obcych ludzi. Wszyscy znajomi jego matki wynajmują domy przy tej samej ślepej uliczce, o której właściciel tych budynków, gdy tylko chce podnieść czynsz, mówi Watson Road, chociaż ulica tak naprawdę nie ma nazwy i nawet miejscowa policja musi pytać o drogę, żeby tam trafić. Osadnicy z Iowa nazwali miasto na cześć swojego rodzinnego stanu, ale ponieważ chcieli zacząć wszystko od nowa, wymawiali jego nazwę „Io-way”, zachowując jednak pierwotną pisownię. Miasteczko od zawsze przyciągało ludzi, którzy chcieli zacząć wszystko od nowa, lecz nigdy tak naprawdę nie zdołali się tu odciąć od przeszłości. Chłopiec i matka w jednym miesiącu pomieszkują u tego, kogo stać na opłacenie rachunku za prąd, a w kolejnym u tego, komu nie odcięli jeszcze gazu. Wszędzie tam, dokąd trafiają, chłopiec zabiera ze sobą swoją wiatrówkę. To najcenniejsza rzecz, jaką posiada.

Jest pierwszy tydzień lutego. Drzewa okrywa bujne zielone listowie, ale nocami temperatura jeszcze mocno spada. Lorilei, matka Jeremy’ego, nie ma pracy. Wynajęła dom tylko dla nich dwojga – ich pierwszy wspólny dom – ale wyłączyli im prąd. Jej brat Richard mieszka w okazałym domu na wzgórzu, mimo to jednak Lorilei się do niego nie przeniosła. Na jakiś czas razem z Jeremym zatrzymała się u swojej przyjaciółki Melissy, która mieszka ze swoim chłopakiem Michaelem oraz ich dzieckiem. Maluch ma dwa lata i jest już na tyle duży, że chce się bawić z Jeremym, i wrzeszczy, ilekroć nie może postawić na swoim.

Tego dnia malec jest w płaczliwym nastroju. Po powrocie żółtym autobusem z przedszkola sześcioletni Jeremy zjada w pośpiechu poobiednią przekąskę i marzy o tym, żeby uciec od tego wrzasku, i wyobraża sobie, jaka zabawa czeka go w lesie.

Na końcu ulicy stoi zniszczony biały dom, a za nim znajduje się niewielki las: gęsty, liściasty, podmokły, gnijące liście mieszają się w nim z ziemią, która ustępuje delikatnie pod stopami chłopca. Chociaż las jest niewielki, z przebiegającym przezeń niczym blizna pojedynczym wąwozem, jako jedyny w okolicy teren do zabawy w wojnę, oddawania się marzeniom bądź ukrywania się stanowi ulubione miejsce Jeremy’ego.

Chłopiec prosi matkę o wiatrówkę. Kobieta zdejmuje broń z półki, na której chowają ją przed dwuletnim dzieckiem Melissy, i wręcza synowi. Jeremy wybiega na zewnątrz. W białym domu pod lasem mieszka dwoje jego rówieśników – chłopiec o imieniu Joey i dziewczynka June – i chociaż Jeremy lubi samotne eskapady, o wiele przyjemniej jest, gdy dołącza do niego Joey. Podchodzi więc do ich domu i puka do drzwi.

Otwiera mu mężczyzna w grubych okularach. Ma małą głowę i duże, odstające uszy. Przy sześćdziesięciu trzech kilogramach wagi dwudziestosześcioletni Ricky Langley jest dość drobny jak na dorosłego mężczyznę – lecz i tak o wiele większy od chłopca. On też dorastał w tym miasteczku. Teraz wynajmuje pokój u rodziców Joeya i June, których poznał, gdy zaczął pracować z matką dzieciaków, Pearl, na stacji benzynowej Fuel Stop przy autostradzie. Powinien płacić Pearl pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, ale nigdy nie ma tyle gotówki. Dorabia więc, opiekując się dziećmi. Ledwie kilka dni temu opiekował się Joeyem i Jeremym. Kiedy się kąpali, przyniósł im mydło.

– Jest Joey? – pyta Jeremy.

– Nie – odpowiada Ricky. – Wybrali się na ryby.

To prawda. Przed dwudziestoma minutami ojciec Joeya spakował z synem wędki i obaj odjechali w kierunku jeziora. Nie będzie ich przez całe popołudnie.

– Niedługo wrócą – mówi mimo to Ricky. – Jeśli chcesz, możesz wejść i poczekać.

Nie ma tygodnia, żeby Jeremy nie bawił się w tym domu. Zna Ricky’ego. Ale i tak się waha.

– Może jednak wejdziesz? – proponuje ponownie Ricky.

Otwiera szerzej drzwi i się odwraca. Jeremy przechodzi przez próg, ostrożnie opiera wiatrówkę o ścianę tuż przy wejściu i wspina się po schodach do pokoju Joeya. Siada po turecku na podłodze i zaczyna się bawić.

Po chwili na górę wchodzi Ricky. Chce tylko popatrzeć, jak Jeremy się bawi – tak powie później, tak później będzie przysięgał. Ale gdy przygląda się chłopcu, zachodzi w nim jakaś zmiana i od tej chwili ma wrażenie, jakby przebywał w jakimś śnie. Podchodzi do Jeremy’ego od tyłu, oplata jego szyję przedramieniem i podrywa go do góry. Jeremy tak gwałtownie wierzga nogami, że spadają mu buty. Ricky wzmacnia uścisk.

Jeremy przestaje oddychać.

Być może teraz Ricky go dotyka; może teraz potrafi przyznać przed samym sobą, czego pragnął, odkąd zobaczył Jeremy’ego w kąpieli. A może nie. Pomimo wszystkiego, co nastąpi później – trzech procesów sądowych, trzech zeznań nagranych na taśmie wideo, a także testów DNA, badań serologicznych, analiz płynów ustrojowych, opinii psychiatrycznych oraz wszystkich składanych pod przysięgą zeznań – nikt poza Rickym nie będzie tego wiedział na pewno.

Ricky podnosi Jeremy’ego, tuli go, jakby chłopiec tylko spał, i zanosi do swojej sypialni. Kładzie go na materacu. Okrywa Jeremy’ego – nie, teraz to jest ciało – a więc okrywa ciało niebieskim kocem z wizerunkiem komiksowego detektywa Dicka Tracy’ego. Potem siada na brzegu łóżka i gładzi jasne włosy chłopca.

Na dole rozlega się pukanie do drzwi. Ricky schodzi, żeby otworzyć. Na zewnątrz stoi młoda kobieta. Jej włosy są brązowe, choć kiedy była dzieckiem, zapewne bardziej wpadały w blond.

– Widział pan mojego syna? – Kiedy Lorilei zadaje to pytanie, jest w trzecim miesiącu ciąży.

– Który to pani syn? – pyta Ricky.

– Jeremy – odpowiada kobieta, a Ricky uświadamia sobie, że przecież już to wie.

– Nie – mówi – nie widziałem go.

Kobieta wzdycha.

– Może poszedł do mojego brata.

– Może – przytakuje Ricky. – Wejdzie pani do środka? Może pani skorzystać z naszego telefonu. Może pani zadzwonić do brata.

– Dziękuję. – Lorilei wchodzi do domu.

Na prawo od niej, oparta o ścianę, stoi wiatrówka marki Daisy z długą, błyszczącą i gładką, brązową lufą.

Ale kobieta skręca w lewo. Nie zauważa broni. Ricky wskazuje jej telefon, a ona wykręca numer do brata, licząc, że znajdzie u niego swojego syna.

ZAPIS PRZESŁUCHANIARICKY’EGO JOSEPHALANGLEYA, 1992

Pytanie: Wiesz, dlaczego zabiłeś Jeremy’ego?

Odpowiedź: Nie. Nie wiem, nigdy nawet nie sądziłem, że jestem do tego zdolny. Znaczy się, to pierwszy raz.

P: A co cię do tego skłoniło?

O: Trudno mi powiedzieć. Wciąż się nad tym zastanawiam, próbuję to jakoś rozgryźć. Niby wiem, że to zrobiłem, ale mam poczucie, jakby to było coś, o czym się czyta w gazecie.

P: Jakby to był rodzaj snu, co, Ricky?

O: Tak jakby. Naprawdę nie potrafię… Nie wiem, jak powinienem się zachować.

P: Ale wiesz, że to zrobiłeś?

O: Tak.

P: W przeszłości miewałeś problemy z dziećmi.

O: Tak.

P: Chcesz mi o nich opowiedzieć?

O: Po prostu nie umiem tego wyjaśnić. Jakby taki los był mi pisany, taka jest prawda.

2New Jersey, 1983

Dziewięć lat przed zabójstwem Jeremy’ego Guillory’ego, kiedy Ricky Langley ma dopiero osiemnaście lat, a ja pięć, moi rodzice kupują szary wiktoriański dom stojący na szczycie wzgórza w miasteczku Tenafly w New Jersey. Podczas gdy w całej okolicy trawniki są starannie przycięte, wiktoriańskie domostwo otacza wysoka trzciniasta trawa, a drewno w jednej części werandy zaczyna gnić. Dom jest niezamieszkany od sześciu lat. Tego popołudnia, kiedy się wprowadzamy, chłopak z sąsiedztwa stoi w trawie obok werandy i się nam przygląda. Blond włosy ma przycięte równo jak od garnka, nosi rozdarte i wybielone dżinsy, jakich moja matka nie pozwala mi włożyć. Za jego plecami znajduje się szary kamienny dom, wszystkie okna są w nim ciemne. Czasami do chłopca zbliża się kot, przechodzi przez podjazd z jego podwórka na nasze, a dzieciak drapie go po głowie, nim zwierzę oddali się powolnym krokiem. Zdaje się, że kotów jest tu dość dużo. Chłopiec obserwuje, jak raz po raz kursujemy do naszego nowego domu, jak wspólnie z dwiema siostrami i bratem nosimy pudła z pluszakami, chyboczące się wieże wielkich kartonowych pudeł, z których będziemy potem budować forty. W tym domu, jak obiecał nam ojciec, dostaniemy własny pokój zabaw.

W pewnym momencie chłopak z sąsiedztwa mnie woła. Podchodzę do balustrady i kucam. Białe tralki przecinają jego twarz niczym więzienne kraty w kreskówkach.

– Jak ci na imię? – pyta.

Mówię mu.

– Wprowadzacie się?

Wygląda na starszego ode mnie o rok, może dwa lata. Chcę odpowiedzieć coś mądrego, ale z moich ust wydobywa się tylko:

– No.

Przygląda mi się, cały czas coś żując. Coś różowego. To guma.

– Pan, który tu mieszkał, udusił żonę. W kuchni – dodaje.

– Umarła? – Dopiero niedawno nauczyłam się tego słowa.

– Nie.

Wkłada ręce do kieszeni i przygląda mi się, nie przestając żuć gumy. Milczymy przez chwilę. Potem woła mnie mama.

– Idę – odpowiadam.

Później, kiedy wnoszę do kuchni karton z drewnianymi łopatkami i miskami, przed oczami mam tylko następującą scenę: mężczyzna przyciska swoją żonę do lady pokrytej poplamionym pomarańczowym laminatem, dłonie ma zaciśnięte na jej szyi, próbuje wycisnąć z niej życie, jakby była brudną ścierką. Kiedy idę do nowej szkoły, okazuje się, że córeczka tych ludzi jest w mojej klasie. Ma jasnobrązowe włosy obcięte na pazia i w przyszłości chce zostać dentystką, a ja nie jestem w stanie spojrzeć jej w oczy, nie zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy wszystko widziała.

Tutejsza szkoła ma dobry poziom, należy do najlepszych w stanie. Naznaczony mroczną przeszłością dom jest tani, a przy czwórce dzieci i jednej pensji mojego ojca, prawnika na posadzie rządowej, tego właśnie potrzebują rodzice. Jest tam trawnik, który rozwija się przed nami jak dywan, a na piętrze sypialnie, które spokojnie pomieszczą naszą szóstkę: rodzice wezmą największą, tę u szczytu schodów, mój brat bliźniak Andy i najmłodsza siostra Elize dostaną własne, mniejsze pokoje ulokowane bardziej w głębi domu. Moja środkowa siostra Nicola i ja będziemy dzielić sypialnię położoną najdalej od frontu. Długie korytarze – idealne do gry w piłkę – nadają domowi okazały wygląd. Niegdyś rzeczywiście była to dostojna rezydencja, podczas wojny o niepodległość znajdowały się tu kwatery oficerskie, jak mówi mi ojciec, z kolei stojący obok kamienny dom służył wówczas za stajnię. Lubię wyobrażać sobie, jak konie wystawiają łby przez małe okna kamiennego domu, jak jedzą siano, rytmicznie poruszając szczękami, niczym tamten chłopiec żujący gumę.

Nasz wielki dom jest w opłakanym stanie. Zdecydowanie najlepiej prezentują się drewniane schody, które wznoszą się stromo w holu wejściowym. Kiedy budynek opuścili żołnierze, wprowadziła się do niego pewna rodzina, opowiada nam ojciec, a potem, przed nami, mieszkały tu jeszcze dwie inne. Któryś z poprzednich gospodarzy zmontował schody z zestawu zamówionego z katalogu Sears, Roebuck. Schody wciąż dobrze się trzymają, są polakierowane, a na ich elegancko skręcających się tralkach nie ma najmniejszych rys. Za kilka lat, kiedy wreszcie będziemy mieć czarnego kundla z radośnie sterczącymi uszami, którego dostaniemy pod warunkiem, że ojciec będzie mógł go nazwać Kowboj, psiak zacznie obgryzać słupki balustrady. A ojciec za każdym razem będzie zamawiał u faceta w mieście wykonane na tokarce dokładne kopie uszkodzonych słupków. Wiele lat później, kiedy będziemy już z siostrami dorosłe, każda z nas będzie miała swojego psa, a podczas odwiedzin u naszych starzejących się rodziców każdy z tych psów, jeszcze szczeniąt, będzie gryzł drewniane tralki na schodach. Ojciec zaś za każdym razem będzie jeździł do tego samego, podstarzałego już stolarza i skrupulatnie je wszystkie wymieniał. Jak gdyby jego szczególnym obowiązkiem było dbać o odziedziczone po poprzednich właścicielach schody.

Reszta domu jest jednak dość mocno poobijana. Dach ma łyse placki, bo gonty poodpadały jak sierść z dotkniętej świerzbem skóry. W części ścian wewnątrz domu straszą dziury, przez które widać jego drewniany szkielet. Na zielonym linoleum w kuchni unoszą się wielkie wybrzuszenia. Trzeszczą, kiedy na nich staję, ale nawet gdy po nich skaczę, nie pękają.

Ojciec znajduje trzech studentów architektury z pobliskiego college’u, którzy potrzebują pieniędzy i nie boją się odrobiny brudu. Jeden z nich, Greg, sprawia ojcu radość, sprawdzając, w jaki sposób można ozdobić dom tak zwanym piernikowym wykończeniem: fantazyjnie wycięte, grube na pięć centymetrów listwy, które będzie przybijał do krawędzi dachu, przypominają mi ozdoby z lukru. Greg ma pomysł. Odbuduje dom w stylu znanym jako gotyk ciesielski, a wszystkie zdobienia będą wykonane ręcznie.

Ojcu zawsze się podobały takie ambitne plany. Greg staje się nagle szefem ekipy remontowej. Jest chudy i opalony, ma kręcone włosy, które z upływem letnich tygodni coraz bardziej jaśnieją od słońca. Mój brat bliźniak miał takie włosy we wczesnym dzieciństwie. Teraz włosy Andy’ego pociemniały, lubi strzyc się na jeża, a gdy zdejmuje koszulkę na plaży, widzę, że przez jego brzuch biegnie szrama, której pochodzenie częściowo jest dla mnie zrozumiałe, a częściowo nie. Kiedy się urodziliśmy, Andy był chory; teraz też czasem choruje. Chociaż wciąż nie jesteśmy całkiem rozpakowani, wciąż się nie urządziliśmy w domu, w szafie na górze rodzice mają spakowaną niebieską torbę turystyczną, na wypadek gdyby musieli jechać z nim do szpitala, z przyczyn, których nie znam, lecz mimo to skądś wiem, żeby ich nie dociekać. Z krótko ostrzyżonymi włosami podkreślającymi jego delikatne kości policzkowe, żebrami wystającymi nad blizną na brzuchu i w białych tenisówkach mój brat wygląda jak uchodźca przygarnięty z jakiejś zapomnianej wojny.

Studenci architektury są natomiast piękni. Greg wspina się na spadzisty dach. Jego koledzy wdrapują się po wysokich drabinach nad okna. Poruszają się zwinnie jak delfiny w wodzie, nie przeszkadzają im taśmy miernicze ani klucze zwisające z szlufek przy pasie ich obciętych dżinsów. Wszędzie za nimi ciągną się narzędzia, jakby – tak jak ja – nie potrafiły nic innego, tylko włóczyć się za chłopakami. Wieczorami, kiedy zewsząd rozlega się cykanie świerszczy, przyglądam się im z trawnika. Czasami, gdy pracują do późna, Greg wycina dla mnie otwory w pokrywce słoika i chwali mnie, kiedy przynoszę mu złapane robaczki świętojańskie.

– Ten jest ładny – mówi. – Pięknie świeci, prawda?

Tak bardzo lubię blask robaczków świętojańskich, że pewnego razu, zamiast je uwolnić, stawiam słoik z nimi na stoliku nocnym. Ale rankiem robaczki świętojańskie to po prostu zwykłe robale; nie dają już światła.

Któregoś dnia ojciec wręcza Gregowi pęk kluczy i klepie go po plecach. Przeglądają jakieś spisy przyniesione przez chłopców, po czym kiwają głowami i wymieniają uściski dłoni, stojąc na wysypanym żwirem podjeździe. Rodzice pakują nas wszystkich i ruszamy w podróż do krewnych matki we Francji. Kiedy tu wrócimy, nasz dom będzie jak nowy. Całkowicie wyczyszczony ze swojej przeszłości.

Do Tenafly prowadzi tylko jedna droga. Zaczyna się po drugiej stronie miasta i wije leniwie wokół dużego wzgórza. Na nasypie wzdłuż drogi wznoszą się rozłożyste drzewa, które zostawiają sporo miejsca, żeby swobodnie wejść w zakręt. Pod baldachimem, który tworzą korony drzew, ciągną się wymyślnie urządzone trawiaste ogródki z żelaznymi bramami i domy z białymi kolumnami. Małe kamienne mostki spinają brzegi sztucznych strumyków.

Droga się zwęża. W budynku, który dawniej służył za szkołę średnią, mieści się teraz zakład pogrzebowy – sale lekcyjne zamieniono w sale pożegnań. Zaraz obok znajduje się kościół katolicki. Tuż za kościołem biegną tory kolejowe. Pociągi przestały jednak przejeżdżać przez miasteczko wiele dekad przed tym, jak się tu sprowadziliśmy; zanim ukończę studia, będę świadkiem tego, jak stara stacja kolejowa zamieni się w kiosk z gazetami, potem w salon fryzjerski, w końcu w kawiarnię serwującą organiczne kanapki za dziesięć dolarów i kawę za cztery. Ale jako dziecko wiem jedynie, że muszę wstrzymać oddech, kiedy koła samochodu zaczepiają o tory. Potem dotykam palcem twardej szyby, żeby duchy nie znalazły szczeliny w mojej łączności ze światem fizycznym i nie próbowały się przez nią prześlizgnąć.

W końcu samochód przejeżdża przez tory i od tego momentu miasto się zmienia. Pojawia się niewielkie śródmieście. Jedyny blok mieszkalny pełen kawalerek, co wydaje się zupełnie bez sensu w mieście przeznaczonym głównie dla rodzin z dziećmi. Na trawniku przed blokiem rośnie samotna magnolia, której jasne, zwisające kwiaty wydają się tak piękne i dziwne pośród dębów i wiązów Północnego Wschodu. Potem rozmiary kolejnych posesji kurczą się, sąsiednie domy oddziela od siebie co najwyżej podjazd. Wyłania się drugie wzgórze, o połowę mniejsze od pierwszego. Na jego szczycie stoi nasz okazały wiktoriański dom. Za nim droga opada w kierunku kolejnego miasta. Miasta dotkniętego przestępczością, której w Tenafly brak; miasta ze szkołami, których wyniki nauczania przywołujemy między sobą szeptem niczym przestrogi.

3Luizjana, 1992

Linia telefoniczna w domu brata jest zajęta, w słuchawce wciąż rozlega się krótki, przerywany sygnał. Lorilei jest zmęczona. Nie ma ochoty iść do niego taki kawał drogi. Richard postawił wokół swojej posiadłości biały płot, jakby chciał się odgrodzić od wszystkich domów, które nie mają tego, co ma on. Domów takich jak ten wynajmowany przez Lorilei, pozbawionych nawet elektryczności. Ten płot naprawdę ją wkurza. Bramka, przez którą się wchodzi, znajduje się na tyłach posesji, więc żeby dotrzeć do drzwi, trzeba obejść budynek naokoło, okrążyć całe śliczne podwórko i błyszczące białe filary, minąć zabawki i rowery należące do dzieci Richarda. Ale Jeremy zaginął, więc nie pozostaje jej nic innego; dziękuje mężczyźnie z białego domu za skorzystanie z telefonu, zasuwa zamek w bluzie z kapturem i wychodzi. Obok domu Richarda biegnie chodnik, tutaj zaś drogę zarastają chwasty, a za ściek służy bruzda w ziemi. Lorilei – dwadzieścia dziewięć lat, tęga, mimo że nie widać jeszcze po niej ciąży – wpycha ręce w kieszenie dżinsów, chroniąc je przed chłodem, i pochyla nisko głowę. Grzęznące w lutowym błocie cienkie tenisówki nie nadają się na takie spacery. Miała spędzić spokojny wieczór w domu, tylko z Melissą i jej małym.

Słońce rozlewa na horyzoncie pomarańczowe i czerwone smugi światła. Jest tuż przed szóstą wieczór, a na ulicy panuje niesamowita cisza. Kolejne mijane przez Lorilei domy mają opuszczone żaluzje, które zasłaniają szczelnie okna niczym mocno zaciśnięte, pobielałe usta. Za nimi rodziny siadają właśnie do kolacji. Na jednym z podwórek plastikowy rowerek trójkołowy leży do góry kołami, zawieszone w powietrzu pedały gotowe odjechać donikąd. Lorilei uczyła Jeremy’ego jeździć na trójkołowcu, kiedy miał trzy lata, a miejscowa gazeta opublikowała zdjęcie ich dwojga: pochyla się nad Jeremym, opierając dłonie na twardych, drobnych łukach jego ramion, oboje uśmiechają się do obiektywu. Lorilei Guillory i jej syn, Jeremy Guillory. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że chłopak nosi nazwisko matki. Że w jego życiu nie ma ojca.

Lorilei przypomina sobie nagle, jak oboje z Richardem byli dziećmi i pedałowali na rowerach do zakrętu drogi, a godziny rozciągały się przed nimi niczym długi słoneczny dzień.

Wzgórze, na którym mieszka jej brat, znajduje się na zachód, w oddali Lorilei widzi jego parterowy, przypominający ranczo dom. Z dębu zwisa zawieszona na linie opona, na której huśtają się jego córka i syn. Widać szopę na narzędzia. A na podjeździe czerwony samochód, który należy do Mary, żony Richarda. Kiedy Lorilei rozmawiała z nią tego ranka, Mary powiedziała, że wieczorem wybiera się do sklepu i że kiedy zatrzyma się samochodem koło ich domu, Jeremy ma do niej wyjść, wtedy zabierze go ze sobą. Jeremy’ego ogarnęła taka ekscytacja, gdy usłyszał, jak matka rozmawia przez telefon z ciotką, że Lorilei nie potrafiła mu odmówić. Przykro jej, że to Mary ma samochód oraz pieniądze i że to ona zabiera jej syna na zakupy. Ma jednak nadzieję, że w związku z tym chłopiec jest teraz w domu brata.

Ale kiedy Mary, ze świeżo umalowanymi ustami, otwiera drzwi, Lorilei orientuje się po jej zdziwionej minie, że chłopca u nich nie ma. Mimo to o niego pyta.

– Nie widziałam go – odpowiada Mary. – Właśnie szykowałam się do wyjścia.

Wtedy Lorilei już wie, że Jeremy musiał zaginąć.

Dziesięć minut później jedzie pożyczonym od Mary autem na skraj lasu i włącza światła. Robi się ciemno. Jeremy wie, że ma wrócić do domu przed zmrokiem. Kiedy Lorilei się zatrzymuje, blask reflektorów oświetla zardzewiały wrak samochodu. Czasami Jeremy i Joey, chłopak Lawsonów, przesiadywali na nim godzinami i strzelali z wiatrówek w stronę lasu. Ale teraz nikogo tu nie ma, w lesie panuje cisza. Lorilei wysiada i opiera się o zardzewiałą karoserię.

– Jeremy! – woła. – Jeremy, tu mama! Słyszysz mnie? Jeremy!

Odpowiada jej głucha cisza. Nie słychać nawet ptaków.

– Jeremy!

Słyszy za sobą zatrzymujący się samochód.

– Wszystko w porządku, Lori? – Za kierownicą siedzi Terry Lawson, ojciec Joeya, razem z nim jest dwóch sąsiadów.

– Jeremy zaginął. – Lorilei słyszy samą siebie, jak wypowiada te słowa zachrypniętym głosem.

Mężczyźni wyjmują z bagażnika latarki i ruszają w głąb lasu.

W tym momencie jej pamięć się urywa.

Nagranie rozmowy z dyspozytorem numeru alarmowego wskazuje jednak, że pierwsze zgłoszenie odnotowano o 18.44. Osoba dzwoniąca przedstawia się jako Lorilei Guillory, chce zgłosić zaginięcie swojego syna. Dyspozytor przyjmuje zgłoszenie i obiecuje wysłać radiowóz do Iowa.

– Io-way – poprawia go Lorilei. – Proszę. Wiecie, gdzie to jest?

– Tak, proszę pani. Io-way – powtarza dyspozytor.

Drugie połączenie następuje o 18.57. Dzwoniącym jest młody mężczyzna, który mówi, że nikt się nie zjawił, i pyta, kiedy przyjedzie policja. Matka zaginionego chłopca właśnie dzwoniła od niego z domu, ale ludzie, którzy nie są stąd, często się gubią w tej okolicy.

– Mamy tu dwie ulice, jedną obok drugiej – tłumaczy. – Na tę tutaj mówią Watson Road, choć tak naprawdę nie ma nazwy. Właśnie tej szukacie. Mieszkam w białym jednopiętrowym domu.

Rozpoznają go po stojącej na podwórku pralce oraz schodach z tyłu domu, które prowadzą do lasu.

– Dam wam numer do siebie, w razie gdybyście zabłądzili – dodaje.

– Proszę podać swoje nazwisko – mówi dyspozytor.

– Ricky Langley – pada odpowiedź.

Tej nocy Lorilei siedzi na ganku przed białym domem, a o tym, co się z nią wtedy dzieje, dowiadujemy się co najmniej z jednej relacji z poszukiwań jej syna. Ulica jest pogrążona w całkowitych ciemnościach – nie ma tu już latarni ulicznych – ale gdy pojawiają się kolejne radiowozy, stopniowo się rozjaśnia. Z oddali dobiegają nawoływania ludzi z ekipy poszukiwawczej, warkot silnika ciężarówki pracującego na jałowym biegu. Lorilei zdaje sobie sprawę z obecności ludzi w pobliżu, a jednak ich odgłosy są stłumione, jakby dochodziły do niej z daleka.

Wyobraża sobie, jak mokre, butwiejące liście w wąwozie, w którym Jeremy lubi się bawić, sprawiają, że ziemia staje się gąbczasta. Zwykle przychodzi cały od nich ubrudzony, ale dzisiaj Lorilei cieszy się, że są takie miękkie. Niemal widzi, jak Jeremy tam leży, na policzku ma ślady odciśnięte od małych gałązek niczym od poduszki, a włosy spadają mu na oczy, tak jak wówczas, kiedy jest zbyt śpiący, żeby je odgarnąć. Jeremy śpi na boku jak mały szczeniak, z rękami i nogami wyciągniętymi przed siebie. Różowe usta ma otwarte, unoszą się z nich drobne obłoczki pary. Kiedy był niemowlęciem, Lorilei przyglądała się, jak oddycha podczas snu. Wszystkie młode matki tak robią, jak sądzi, ale wciąż zakrawa dla niej na cud, że chłopiec tak po prostu oddycha.

Otrząsa się z tych myśli. Nad linią drzew widać gąszcz świateł reflektorów i latarek, które układają się co rusz w inne wzory. Richard mówi, że rano wezwą śmigłowce. Dlaczego nie sprowadzą ich teraz, kiedy jej syn błąka się sam, zmarznięty, w ciemnościach?

– Może łyka?

Lorilei podnosi wzrok na stojącego z boku ganku mężczyznę, którego spotkała dziś po południu. Rozpoznaje go dopiero po krótkiej chwili, ma wrażenie, że popołudnie było tak dawno temu. Zanim to wszystko się wydarzyło.

– Ricky, zgadza się? – pyta.

– Tak, proszę pani – odpowiada mężczyzna. W ręce trzyma butelkę i wyciąga ją do Lorilei zachęcającym gestem. Ciemny las za jego plecami jest nieprzenikniony niczym mgła. Wydaje się, jakby Ricky wyłonił się z nicości.

Lorilei nie pije. Od lat nie miała w ustach alkoholu. Dawniej lubiła ostro popić, o jej aresztowaniach donosiła nawet miejscowa gazeta, a jej nazwisko, „L. Guillory”, zanotowano ścieśnionym pismem w policyjnej księdze zatrzymań. Ale kiedy urodził się Jeremy, wzięła się w garść. Chciała być przy nim w porządku. Teraz zaś musi myśleć o kolejnym dziecku, które od trzech miesięcy rośnie w jej ciele.

Bardzo się boi o Jeremy’ego, a butelka wygląda smakowicie, bursztynowy płyn mieni się w świetle. Tego dnia klasa Jeremy’ego była na wycieczce w muzeum nauki w Lake Charles. Lorilei w jego wieku była na takiej samej wycieczce i być może ciepły blask alkoholu przypomina jej kawałki bursztynów, które wtedy widziała. To dziwna noc – Jeremy zniknął, wszyscy sąsiedzi go szukają – noc poza czasem. Noc, która może trwać wiecznie, zastygła niczym owad w żywicy, Jeremy już zawsze będzie gdzieś tam w lesie, a ona w nieskończoność będzie siedzieć na tym ganku i na niego czekać. Wszystko, co musi zrobić, to jakoś przetrwać tę noc.

Bierze butelkę. Alkoholu jest na trzy palce.

– Dzięki – mówi.

Pierwszy łyk jest mocny i gładki jak szkło. Spływa jej do żołądka, rozchodzi się po brzuchu ciepłą falą.

Drugi jest słodki. Potem trzeci.

– Przykro mi, że nie znaleźli jeszcze pani syna – mówi Ricky. W mocnym świetle wiszącej na ganku lampy szkła jego okularów wydają się ciemne.

Lorilei nie odpowiada.

– Ale zdaje się, że naprawdę się starają – dodaje Ricky.

Lorilei jest zmęczona. Nie ma ochoty na rozmowę. Więc milczy. Przez dłuższy czas opiera się tylko plecami o ścianę ganku, zamyka oczy w chwilach, gdy nie może już znieść ciszy, a potem, gdy nie może znieść ciemności, znów je otwiera. Lorilei nie zauważa nawet, kiedy butelka robi się pusta. Mężczyzna stoi na skraju trawnika, ręce trzyma w kieszeniach spodni khaki, nie odzywa się słowem. To miłe z jego strony. Zupełnie jakby byli przyjaciółmi.

Lorilei nie będzie później w stanie stwierdzić, ile czasu mija, nim mężczyzna chrząka nieśmiało, jakby nie chciał jej przeszkadzać.

– No nic – mówi w końcu. – Lepiej wejdę do środka. Naprawdę mam nadzieję, że go znajdą.

4New Jersey, 1983

Po urządzeniu się w nowym domu ojciec odchodzi z rządowej posady i otwiera prywatną praktykę prawniczą w pobliskim miasteczku Teaneck, gdzie znajduje kolejny szary wiktoriański budynek i wynajmuje w nim parter na swoje biuro. Kupuje czarną lakierowaną tabliczkę, długą na czterdzieści centymetrów i szeroką na dwadzieścia, każe na niej wygrawerować swoje nazwisko: „ANDREW ROBERTLESNEVICH”, a poniżej tytuł, którym będzie się posługiwał: „ESQUIRE”[1]. Będzie to pierwsza z wielu podobnych tabliczek. Ojciec wiesza ją na drzwiach i czeka, aż pojawią się pierwsi klienci.

W końcu przychodzą, parada pechowców oraz niezbyt rozgarniętych osobników, którzy dają zajęcie każdemu małomiasteczkowemu adwokatowi. Jest wśród nich gospodyni domowa ze skrywaną słabością do picia, która wsiada za kółko i nie chce przyznać, że jej głowa kiwa się nie tylko ze zmęczenia. Jest staruszek, który poślizgnął się na oblodzonym chodniku przed sklepem w centrum miasta, i nastoletnia złodziejka sklepowa, którą po raz pierwszy zawodzą tak szybkie zwykle ręce. Mój ojciec nie należy do plotkarzy; można mu zaufać, woli nie interesować się zbytnio życiem innych. Ludzie go potrzebują, ale lepiej trzymać się wobec niego na dystans. Co jednak najlepsze, budzi ich podziw. Po latach służby w siłach powietrznych ma wyprostowaną wojskową posturę, która pozwala mu zajmować się sprawami innych ludzi ze swobodą i autorytetem.

Prawo nie było jego pierwszym wyborem. W dzieciństwie marzył o pilotowaniu myśliwców. Jego ojciec zginął na morzu podczas II wojny światowej. Babcia już nigdy nie umówiła się z żadnym innym mężczyzną, a w związku ze służbą dziadka w marynarce wojennej wydawało się, że kariera wojskowa jest ojcu po prostu pisana. Miał jednak płaskostopie, był daltonistą i mierzył metr dziewięćdziesiąt trzy – nigdy nie mógłby zostać pilotem myśliwca. Mógł za to grać w tenisa. Zaciągnął się do sił powietrznych i całą wojnę w Wietnamie przesiedział w tropikach za drewnianym biurkiem, obijając pieczątkami rozmaite dokumenty i podpisując je w trzech egzemplarzach, a potem dając swojemu nadgarstkowi niezły trening i ogrywając na korcie przeciwników z sił lądowych i marynarki wojennej. Kiedy zakończył czynną służbę, zawisło nad nim pytanie o przyszłość. Wcześniej studiował geologię, szykował się też do magisterium z psychologii. Mógł podjąć przerwaną naukę. Zostać naukowcem albo nauczycielem.

Ale nie miał najmniejszej ochoty siedzieć za stołem laboratoryjnym, podobnie zresztą jak za biurkiem. Skoro nie mógł być pilotem, zapragnął wejść na scenę polityczną. Chciał stanąć przed tłumem i pokazać wszystkim, że mały, pozbawiony ojca Andrew Lesnevich z Cliffside Park w New Jersey wyszedł jednak na ludzi.

Kiedy ojciec dociera do tego fragmentu swojej historii, której jako dziecko przysłuchuję się dość często, jego głęboki głos nabiera intensywności, a rytm opowieści staje się bardziej rwany. Ojciec to urodzony gawędziarz. Zarabia na życie snuciem opowieści przed sędziami przysięgłymi i to samo robi teraz, gdy siedzimy wokół masywnego białego stołu z laminatu, który jest tak duży, że kupiliśmy go po obniżonej cenie; nikt inny, jak tłumaczy ojciec, go nie chciał. Nasza rodzina pasuje do niego doskonale. Ojciec siedzi przy jednym końcu stołu, z boku ma naszą dwójkę, matka zaś naprzeciwko niego, z boku znów dwójka dzieci. Stół ma zaokrąglone rogi, żeby najmłodsza Elize, która dopiero uczy się chodzić, nie zrobiła sobie krzywdy, kiedy na niego wpadnie. Wszyscy siedzący wokół stołu jesteśmy publicznością, a życie ojca to tekst opowieści. Kiedy słucham go jako dziecko, zawsze dosłownie wyobrażam sobie rozwidlenie dróg, które opisuje: jednopasmowa autostrada gdzieś we wschodnim Missouri, oprócz jego wozu nie ma na niej żadnych innych samochodów, przez ciemności prowadzi go tylko żółty snop reflektorów. Jest noc, czas marzeń i podejmowania ważnych decyzji, aksamitne niebo rozświetlają drobne punkciki gwiazd. Zza kierownicy ojciec widzi, że droga przed nim się rozgałęzia. Z lewej strony jest Zachód. Skręt w lewo uwolni go z kurczowego uścisku matki. Uratuje go przed depresją, która zacznie go dręczyć tak usilnie, jak dręczy jego matkę, wyzwoli go od uwiązania do matki, na które skazała go śmierć ojca, od tego, że jego życie zostało przesądzone, kiedy był jeszcze małym dzieckiem. Na Zachodzie znajduje się Kalifornia, gdzie będzie wiódł życie tak stabilne i trwałe jak skały, o których niegdyś się uczył. Zostanie nauczycielem, a może nawet politykiem. Będzie się czuł kochany. Będzie szczęśliwy.

– Wiedziałem jednak – ojciec zawsze dociera w końcu do tego momentu w swojej opowieści – że wasza babcia mnie potrzebuje. Skręciłem w prawo. Z powrotem do New Jersey. I wtedy poznałem waszą matkę.

Wszystko to za sprawą jednego skrętu: jego matka, nasza matka, czworo dzieci, biuro w tym szarym budynku, gdzie pracuje w świetle wysokiej metalowej lampki biurkowej, która należała kiedyś do jego wuja. Z biura na werandę wychodzi duże okno wykuszowe. W te wieczory, kiedy ojciec nie zasłania żaluzji, możemy stanąć na werandzie i dostrzec w świetle metalowej lampki zarys jego nisko pochylonej głowy. Któregoś wieczoru matka dzwoni do biura raz po raz, a gdy nikt nie odbiera, pakuje nas wszystkich do samochodu i jedzie tam z nami – widomy znak, że jest zdenerwowana, ponieważ jako rodowita nowojorczanka, urodzona i wychowana w dzielnicy Astoria w Queens, zgodziła się nauczyć kierowania samochodem dopiero w wieku trzydziestu ośmiu lat i nigdy nie pozbyła się pewnej sztywności w trzymaniu kierownicy – ręce ma zawsze ułożone w pozycji na za dziesięć druga, tak jak ją szkolono. W przyszłości, gdy rodzice będą mieć więcej pieniędzy, matka zacznie korzystać z taksówek, wożących ją wszędzie, dokąd tylko zechce. Tymczasem jednak jazda w nocy jest dla niej jeszcze gorszym doświadczeniem niż jazda w dzień, pochyla się nisko nad kierownicą, chcąc ją przycisnąć do piersi, jakby to było koło ratunkowe.

Kiedy podjeżdżamy pod biuro, wszystkie okna są ciemne, a ojca nigdzie nie widać.

– Zostańcie tutaj – mówi matka, zwracając się do mnie, Andy’ego i naszych dwóch sióstr. – Nie ruszajcie się stąd.

To niecodzienna sytuacja. Rodzice w zasadzie nigdy nie zostawiają nas samych w samochodzie. Zresztą prawie nigdy nie zostawiają nas nigdzie samych, chyba że dziadkowie mogą przyjechać i się nami zaopiekować. Towarzyszymy im niemal wszędzie: na zapleczu sal sądowych i w eleganckich restauracjach. Oboje z Andym mamy zdjęcie, jak w wieku trzech lat, trzymając się za ręce, stoimy na wyłożonych czerwonym aksamitnym dywanem schodach Metropolitan Opera, ja w białej sukience z falbankami, Andy z rozświetlonymi od tyłu lokami i w jasnobłękitnym garniturku. Ale dzisiaj zostajemy w samochodzie. Jest ciepła wczesnojesienna noc i szyby w wozie są opuszczone. Powietrze jest nieco parne, wszędzie pełno miękkich liści. W blasku stojącej niedaleko latarni ulicznej widzimy, jak matka wspina się po schodach i naciska dzwonek do drzwi. Czeka. Nikt nie otwiera. Ponownie naciska dzwonek. Nic się nie dzieje. Stuka w okno i woła: „Drew! Drew!”, za każdym razem powtarzając imię ojca coraz głośniejszym, bardziej piskliwym tonem.

Kiedy jestem bliższa wieku, w którym matka stoi pod biurem ojca, aniżeli wieku, w którym siedzę w samochodzie i na nią patrzę, wracam w myślach do tamtego wieczoru. Rozumiem teraz, jaki lęk musiał jej towarzyszyć. Być może ojciec w końcu odszedł, tak jak odgrażał się w pewne szczególnie ponure noce, w te noce, kiedy ogarniał go gniew z powodu decyzji, którą podjął na pustej drodze w Missouri, decyzji, która sprawiła, że ugrzązł w całej tej historii z nami wszystkimi. W takie noce siedział sam przy białym stole w kuchni i dopijał resztki wina z butelki, którą razem z matką otworzyli do kolacji, a potem otwierał nową butelkę już tylko dla siebie. W takie noce zaklinał się, że bez niego byłoby nam lepiej. W takie noce zaklinał się, że byłoby nam lepiej, gdyby nie żył.

Ale tego wieczoru, kiedy obserwuję matkę stojącą na werandzie i słyszę, jak woła go po imieniu, a potem odpowiadającą jej ciszę, obawiam się tylko, że ojciec nie zginął z własnej ręki, lecz w wyniku jakiegoś wypadku. Jako małe dziecko sam stracił ojca. Potem wujek, który pomagał go wychowywać, zmarł w młodym wieku na zawał. Kiedy co roku w marcu całujemy go, już lekko podchmielonego, bo wypił trochę wina, w policzek i składamy mu życzenia urodzinowe, kręci głową i mówi, że dziwi się, iż wciąż jeszcze żyje. Powtarza to rok po roku, aż w końcu sama zaczynam się trochę temu dziwić.

Tej nocy ojciec w końcu pojawia się w drzwiach w świetle latarni, a matka wyraźnie się rozluźnia, na jej twarzy widać radość i ulgę, jest szczęśliwa, że wciąż tkwią w tym razem. Wracają do samochodu, trzymając się za ręce. Mama uśmiecha się promiennie.

– Hej, dzieciaki – mówi ojciec. – Zasnąłem przy biurku.

Krawat na szyi ma poluzowany. Pociera oczy palcami i też się uśmiecha. Matka całuje go i wciska mu w dłoń kluczyki. Ojciec odwiezie nas do domu. Rano zastanowią się, co zrobić z jego samochodem, który został pod biurem.

Rozpacz zapuszcza w ludziach korzenie. Z początku nie dostrzegam u rodziców jej oznak, aż do pewnego oślepiająco jasnego letniego dnia, który następuje dziewięć miesięcy później. Przedzieram się właśnie przez należące do mamy stare książki o Nancy Drew w twardych oprawach, dumna z tego, że wyrosłam już z książeczek z obrazkami, które mama wciąż czyta moim młodszym siostrom. Dzisiaj biorę The Secret in the Old Attic[Tajemnica starego strychu]. Wspięłam się na stojącą na dole podwórka konstrukcję z huśtawkami i leżę teraz na poziomej drabince na jej szczycie, z książką opartą na piersi, jedną ręką osłaniając tekst przed blaskiem słońca. To dość eksperymentalna pozycja. Wciąż jeszcze oswajam się z naszym nowym domem, wszystkimi kącikami, w których zaszywam się z książką. Ale szczeble drabinki wbijają mi się w plecy, czuję przez koszulkę ostre drzazgi i nie mogę wygodnie się ułożyć. Powinniśmy pomalować całą konstrukcję emalią poliuretanową, ale jeszcze tego nie zrobiliśmy. Za to w każde niedzielne popołudnie, kiedy ojciec decyduje, że naszym dzisiejszym zadaniem będzie zająć się huśtawkami, matka ubiera nas w stare kombinezony marki OshKosh i daje mnie, Andy’emu i naszej siostrze Nicoli małe wiaderka oraz pędzle, my zaś, zamiast drewnianą konstrukcję, malujemy przezroczystą emalią własne ręce. Kiedy emalia zaczyna tężeć, zaciskamy dłonie. Sklejone! Potem ojciec prowadzi nas do ciasnej łazienki przy kuchni, gdzie wkładam ręce do umywalki i czekam, aż zacznie polewać je rozpuszczalnikiem do farb.

– Rozcieraj – mówi, a tarcie, ciepło i wilgoć sprawiają, że czuję z wolna, jak moje ręce zaczynają się odklejać i jak odzyskuję z powrotem swoją skórę.

Ta chwila to czysta przyjemność. Maluję sobie dłonie i sklejam je dla przyjemności, jaką sprawia mi to, że ojciec stoi za mną i trzyma ręce na moich ramionach. Nawet wiele lat później wciąż będę uwielbiała metaliczny zapach rozpuszczalnika. Ojciec też musi lubić te chwile tak samo jak ja, bo chociaż nie robimy żadnych postępów w malowaniu huśtawek, wcale na nas nie krzyczy. To będzie jego najszczęśliwsze lato, cała rodzina budująca wspólnie dom.

Najniższe szczeble drabinki są już polakierowane i gdy leżę na górze, dociera do mnie ich ostry niczym ocet zapach. Słońce parzy mnie w nogi poniżej szortów. Drapię się po udzie w miejscu, gdzie ugryzł mnie komar, i przewracam stronę. Podwórko pode mną najpierw się unosi, a potem opada. Z góry wygląda niemal, jakby było płaskie, ale na wzgórzu w oddali wyrasta szary dom, świeżo pomalowany i lśniący. Mamy najdłuższe podwórko w całej okolicy. Za konstrukcją do zabawy znajduje się niezagospodarowany kawałek ziemi z dzikimi jabłoniami i stertą skoszonej, gnijącej trawy, która wydziela słodką woń. Czasami rzucam się na nią i czuję, jak moja twarz zanurza się w martwą zieleń, która ugina się pode mną, jakbym wylądowała na chmurze. Nazywamy ten spłachetek lasem i przez całe dzieciństwo będziemy snuć plany budowania w nim fortów i kryjówek, choć nigdy ich nie zrealizujemy. Kiedy u rodziców będzie krucho z forsą, będą siadać przy kuchennym stole i kombinować, jak mogliby sprzedać „las”, ale żaden kupiec nigdy się nie zjawi.

Podczas gdy ja czytam, usiłując skupić wzrok na tekście – potrzebuję okularów, o czym jednak nikt jeszcze nie wie – ojciec kosi trawnik czerwoną kosiarką, którą nazywamy jego traktorkiem. Kocha to podwórko niemal tak mocno jak dom i odkąd się tu sprowadziliśmy, nosi wranglery z rozszerzanymi u dołu nogawkami, a do tego wysokie buty i zamszowy kowbojski kapelusz z szerokim rondem, który chroni go przed słońcem, kiedy kosi trawę w równych rzędach. Kowboj z New Jersey, przynajmniej na pewien czas. Przez całe moje dzieciństwo będzie wymyślał siebie na nowo, co kilka lat znajdując sobie nową tożsamość: najpierw fascynacja operą, potem okres gry w golfa i ubrań w szkocką kratę, w końcu lata, w których po domu niesie się głos Cole’a Portera, a w garderobie ojca pojawiają się białe smokingi. Teraz ze stojącego na trawniku boomboxa rozlega się brzdąkanie gitar. Mój brat Andy wdrapuje się na oponę zawieszoną na linie na dużym dębie. Chociaż jesteśmy bliźniętami, Andy jest ode mnie o głowę niższy, dziewięć kilo lżejszy i tak chudy, że nieznajomi w supermarkecie wpatrują się w niego z niedowierzaniem. Teraz rzuca się przez środek opony, jakby chciał skoczyć do wody „na deskę”.

Matka wybiega z domu z przeraźliwym wrzaskiem.

Musiała wyglądać przez okno w sypialni i zobaczyć, jak Andy uderzył w oponę, a jego kończyny opadły bezwładnie. Matka gna przez trawnik bosa i rozhisteryzowana, z powiewającymi z tyłu paskami różowego szlafroka. Biegnie do mojego brata, który już zaczął się podnosić i choć nie wie jeszcze, co się stało, rozumie, że musi się ruszyć, wcześniej jednak do matki dopada ojciec. Chwyta ją, powstrzymuje dygotanie jej ciała, przyciska jej ramiona do boków. Porusza ustami i ociera jej łzy, ale jestem za daleko, by usłyszeć, co mówi.

Przyglądam się im tylko.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1]Esquire – w Stanach Zjednoczonych grzecznościowe określenie prawnika, adwokata (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I