Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamięć Włoch to jedna z najpiękniejszych książek o Włoszech. Podróż od Wenecji po Sycylię. Karpiński potrafi sprawić, że odwiedziny muzeów i galerii są odruchem jak gdyby naturalnym, a nasze obcowanie ze sztuką, z krajobrazem staje się głębsze, żywe. Jak pisał Gustaw Herling-Grudziński: „Pamięć Włoch jest dziełem wielkiej wrażliwości artystycznej autora”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzejowi Rapaczyńskiemu
Co wadzi, póki lata nie zajdą leniwe,
Trudno o większy kontrast. Z pełnego gwaru nowoczesnego dworca wychodzi się ku przystani. Kiedy płyniemy vaporettem, pozostaje za nami świat samochodów, kolei, normalnych ulic i normalnego ruchu. Wenecja ukazuje się od razu w całej wspaniałości. To jest baśń, sen, fantazja – a przecież realne miasto, wynik wiekowych zmagań człowieka z naturą. Jeżeli sztuka łączy się ze sztucznością, jeżeli jest bezustanną walką z tworzywem, narzucaniem harmonii nieładowi, to żadne chyba miasto na świecie nie jest tak całkowicie, tak od podstaw dziełem sztuki jak Wenecja. Czasem na Canal Grande przez chwilę oślepi nas poblask słońca odbitego od fal i rzuci nowe światło na mijane pałace, czasem tchnienie wiatru, szmer wody skupi całą uwagę, ale gry natury są tu dlatego tak istotne, że dzieją się wśród wspaniałych budowli, a te są z kolei nierozłączną częścią mechanizmu, jakim jest – było – to miasto. Wszystkie dzieła sztuki Wenecji oddałbym za to jedno: Canal Grande z Pałacem Dożów i placem świętego Marka.
Niezwykłość miasta jest tak oczywista i frapująca, że wszelkie komunały, jakie na jego temat wypisano, okazują się prawdziwe, choć niepełne, powierzchowne. Najbanalniejsze widoki sprawdzają się przy nowym spotkaniu, najbanalniejsze formuły stają się trudne do ominięcia. „Republika bobrów”, powiedział Goethe: kiedy vaporetto wyciąga dziób znad wody i miarowo turkocząc, mija setki tysięcy drewnianych pali wbitych jako fundamenty domów w dno laguny, wówczas ta trywialna metafora narzuca się sama – choć czasem, jak mi się to zdarzyło, na drewnianym pomoście przystani zamiast bobra można spłoszyć ohydnie tłustego szczura.
„Najpiękniejszy salon świata”, powiedział o placu Świętego Marka Napoleon: należy stanąć blisko bazyliki, wówczas plac rozszerza się o piazzettę, o przystań, o połyskliwe fale, z których wyrastają rozłamane trójkąty fasady San Giorgio Maggiore. Trzeba podziwiać geniusz Palladia, śmiałość jego dzieła: doskonale zrównoważona bryła kościoła na wysepce zatrzymuje spojrzenie, wyznacza plac wodny, godne przedłużenie placu Świętego Marka. Tu bije serce Wenecji. Italobizantyjska bazylika, renesansowa biblioteka, a zwłaszcza budowla najwspanialsza i najdziwniejsza, sama dla siebie będąca wzorcem stylu, do niczego niepodobna (jakby szaleństwa gotyku poddać rytmowi i dyscyplinie mauretańskiej architektury) – Pałac Dożów – tworzą całość zróżnicowaną i harmonijną, jak zróżnicowane i harmonijne było życie tego miasta; dlatego zapewne możemy mówić o najpiękniejszym salonie świata, o fascynującym wykorzystaniu ludzkich indywidualności w jednym kierunku, aby dały z siebie najwięcej dla jednej sprawy – wielkości Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Wenecja jako doskonałe dzieło ludzkiej sztuki fascynowała cudzoziemców; jej konstytucję studiowali z uwagą i podziwem Francuzi, Niemcy, Polacy, nawet tak dumni ze swych tradycji politycznych Anglicy. Pod koniec XVIII wieku obok legendy o Wenecji jako ideale republiki coraz częściej zaczęła występować legenda o Wenecji jako doskonałej tyranii; przyczyniły się do jej powstania opowieści Casanovy, prace francuskich historyków, świadków z konieczności stronniczych. Tę legendę – opierającą się na wielu faktach prawdziwych, ale czy zdającą sprawę z istoty problemu? – wyraził jeden z najinteligentniejszych polskich podróżników po Włoszech w XIX wieku, Michał Wiszniewski, gdy w Pałacu Dożów zobaczył symbol Wenecji, miasta więzień i denuncjacji: „Tu było wspaniałe mieszkanie, a raczej złocone więzienie dożów, którzy mieli nad sobą i pod sobą dwoiste więzienia, pod strychem piombi zimne w zimie, a w lecie gorące, gdzie siedział sławny wisus Casanova, i więzienie wilgotne w piwnicach, pozzi”.
A przecież Wiszniewski nie upraszcza tak dalece, aby twierdzić, że doży odebrano całe realne znaczenie, pozostawiając tylko fikcyjne honory, władzę zaś zdobyła inna osoba, inny urząd, inne ciało zbiorowe. Nie. Naczelną troską konstytucji politycznej tego państwa był podział i kontrola ośrodków władzy, podział taki, który nie paraliżowałby możliwości działania. Oto stały dylemat myśli politycznej. W tym momencie musi dojść do głosu sprzeczność interesów, konflikt zamierzeń: podział wymaga kontroli, kontrola ogranicza swobodę decyzji, brak tej swobody utrudnia skuteczne i szybkie reagowanie na zmienną sytuację. Są to dylematy nieuniknione, należy zdać sobie sprawę z ich istnienia, a przez to dążyć do ograniczenia ich negatywnych skutków.
Kiedy przechadzamy się po najpiękniejszym salonie świata, zdarza nam się usłyszeć nie tylko rozmowę Rizza, Sansovina, Longheny, Palladia, Veronesa i Tintoretta, nie tylko dialog artystów, lecz również dyskusję mężów stanu, dożów i prokuratorów bazyliki, członków Signorii, Rady Dziesięciu, Senatu. Fantastyczna sceneria dziś jeszcze pozwala zrozumieć, że Wenecja była tworem niezwykłym nie tylko we Włoszech, ale i w całej Europie, w całym ówczesnym świecie. Kierowała się tak odmiennymi i ściśle określonymi zasadami, że budziła powszechne zainteresowanie swym mechanizmem państwowym. Kiedy przyjeżdżali tu po naukę przyszli statyści, dyplomaci, myśliciele polityczni, to nie piękno miasta i zawarte w nim dzieła sztuki pobudzały najgłębiej wyobraźnię, lecz tajemnica politycznego zaklęcia, formuła polityczna, która ożywiała całe to – w wielorakim sensie słowa – sztuczne miasto. Jak możliwe jest takie zwycięstwo nad naturą, czy też taki kompromis z naturą, narzucenie jej własnych celów?
Wenecja jest oczywistym anachronizmem, nie zwodzi fałszywym poczuciem realności, nie skłania do błędnych aktualizacji. Stawia jednak i dzisiaj elementarne pytania o życie jej mieszkańców, o życie zbiorowości w ogóle. Pałac Dożów z jego przepychem jest nie tylko wspaniałym wprowadzeniem w malarstwo weneckie okresu największego rozkwitu, lecz również skróconą lekcją o politycznych instytucjach. Sala Kolegium z portretem zwycięzcy spod Lepanto, sala senacka z ApoteoząWenecji, sala Rady Dziesięciu, tuż obok tak na wyobraźnię działająca bocca di leone, otwór w kształcie lwiej paszczy, gdzie mieszkańcy mogli wrzucać denuncjacje, dalej apartamenty dożów i sala Wielkiej Rady z kolejną Apoteozą Wenecji na plafonie – odsłania się przed nami cały misterny organizm: serce, mózg i karzące ramię.
System wenecki, choć skalkulowany aż po najdrobniejsze elementy, trudno daje się ująć w tradycyjne formuły: „arystokratyczna demokracja”, „demokratyczna oligarchia”, „rzeczpospolita patrycjatu”, mniejsza o nazwy i szczegółowe opisy funkcjonowania. Ważna jest podstawowa zasada: do politycznej działalności dostęp ma tylko określona elita – jej członkowie są jednak poddani ścisłej kontroli, samowola jednostki sprowadzona jest praktycznie do zera. Dostojnik jest sługą republiki – i nie w teorii, lecz w praktyce; niemożliwe staje się pojawienie despotycznej jednostki czy despotycznej grupy politycznej wewnątrz elity, przeszkadza temu precyzyjny system kontroli i podział kompetencji. Najbardziej pilnowanym urzędnikiem był doża. Kiedy w uroczystym promissio Jacopo Tiepolo zobowiązał się nie tylko dotrzymywać praw, lecz również nie przyjmować żadnych prezentów, zadowolić się wyznaczoną pensją, bez pozwolenia rady nie przeprowadzać żadnych nominacji ani nie otwierać oficjalnych listów, wówczas trudno nie myśleć o królach polskich podpisujących pacta conventa, o dumnych słowach jednego z magnatów: si non iurabis,non regnabis, zwróconych do Walezjusza, usiłującego się wymknąć ograniczeniom swej władzy.
A jednak jest to mylna paralela. Choć uprawnienia doży ograniczono z czasem jeszcze bardziej, nie pociągnęło to za sobą – co nastąpiło w Polsce – paraliżu władzy centralnej. Doża panuje, nie rządzi – brzmiała maksyma; nie była to jednak apologia bezrządu. Kolejni dożowie zobowiązywali się, że ani oni, ani ich dzieci nie poślubią cudzoziemskich księżniczek, że nie wolno im zrzec się swego urzędu, że ich synowie będą odsunięci od wszelkich stanowisk, że nie będą posiadali żadnych majątków poza granicami państwa, wreszcie, że adwokatom komuny wolno ich będzie postawić w stan oskarżenia tak za czyny publiczne, jak i prywatne. Logika tych zakazów jest oczywista: uczyniono wszystko, aby uniemożliwić zamach stanu, zagarnięcie czy zatrzymanie władzy przez jedną rodzinę. Doża wszakże nie istniał sam; był pierwszym urzędnikiem centralnego aparatu.
Filarem aparatu była Wielka Rada, do której początkowo miał dostęp każdy obywatel wenecki, ale i tu tworzono coraz bardziej skomplikowane bariery. Ponieważ było to ciało zbyt obszerne, wyłoniono z niego Senat działający w szerokim zakresie: polityka zagraniczna, obrona państwa, podatki. Władza wykonawcza spoczywała w rękach Kolegium (Collegio). Było jeszcze kilka innych rad zajmujących się określonymi sprawami, największą sławę uzyskała wszakże Rada Dziesięciu, której zadaniem było czuwanie nad bezpieczeństwem Wenecji. Dziesięciu wybierała Wielka Rada, kadencja trwała rok, a żadna rodzina nie mogła mieć więcej niż jednego przedstawiciela. Radzie Dziesięciu przewodniczyło trzech naczelników, którzy zmieniali się co miesiąc, w czasie pełnienia obowiązków nie wolno im było bywać w towarzystwie ani spacerować po mieście. Obradom Rady przysłuchiwał się doża, a także jeden z adwokatów komuny. Rozpatrywano tam jawne i tajne raporty oraz wrzucane do „paszczy lwa” donosy.
Oskarżenia traktowano z wielką ostrożnością; przy ich akceptacji wymagano większości 4/5 głosów. Oskarżony miał prawo do powołania świadków i wyboru adwokata. Godna podkreślenia jest instytucjonalnie zagwarantowana opieka prawna nad biednymi. Pięć wieków przed rewolucją francuską Wenecja uznawała równość wobec prawa: przestępstwa nobilów wobec ludu traktowane były z całą surowością. Rada Dziesięciu karała bezlitośnie: wygnanie, galery, więzienie w lochach Pałacu Dożów, powieszenie, ścięcie, utopienie w wodach laguny – takie padały wyroki. Oblicza się, że wykonywano średnio dziesięć egzekucji rocznie. Ta surowość różniła się wszakże od arbitralności ówczesnych tyranii, od partyjnych kondemnat, które były plagą miast nawet tak kwitnących jak Florencja.
Obawiano się Rady Dziesięciu, z czasem stała się mitycznym symbolem przemocy, biurokratycznej organizacji ludzkiego życia doprowadzonej aż do skrajności, wyjaławiającej człowieka, zabijającej w nim duszę. Może najdalej posunął się w takim widzeniu Henryk Sienkiewicz, który w doskonałości weneckiego aparatu dostrzegł milczące oskarżenie pod adresem bezrządu własnej ojczyzny. Kierowany resentymentem i animozjami wobec innych czasów i innych stosunków, egzorcyzmował w Pałacu Dożów ducha krakowskich stańczyków; pyszniąc się własną biedą i prostotą, odrzucając dziedzictwo weneckich patrycjuszów, zmagał się przecież z koncepcjami Michała Bobrzyńskiego, z okrutnymi słowami Józefa Szujskiego. Instytucje Wenecji kryły w sobie wielorakie niebezpieczeństwa, za społeczną funkcjonalność „republiki bobrów” przyszło bez wątpienia jej mieszkańcom płacić wysoką cenę, ale słowa Sienkiewicza wydają mi się w swej półprawdzie niebezpieczne i mylące; są wyrazem wiecznej iluzji zniewolonych i zdezorganizowanych:
„Historia nie zna straszliwszych władców od kupców-oligarchów. Okrucieństwa pojedynczych tyranów greckich lub średniowiecznych książąt były nadużyciem, okrucieństwa kupieckich archontów – systemem. [...] Patrząc na salę Pałacu Dożów, na szeregi kolumn, na złocenia, mozaiki i marmury, na arcydzieła Veronezów i Tintorettów, na portrety dożów poubieranych w aksamit i strusie pióra, na próżno pytasz siebie: do czego to służyło? Czym było dla ludzkości? Jaka wyższa ogólnoludzka idea wiodła tych kupców?... i nie znajdujesz odpowiedzi. [...] Z jaką otuchą myśl wówczas leci daleko, nad ciemne bory sosnowe i szare pola, z jaką ulgą rozpatruje się w tych dziejach tak innych, nierządnych wprawdzie i gwarnych, ale tak prawdziwie ludzkich! Spytajcie kogokolwiek, gdzie chciałby żyć, gdyby się urodził w wiekach średnich. Tam gdzie nie było lwich paszcz do wrzucania denuncjacji ani rady dziesięciu, ani rady trzech, ani mostów westchnień, ani czarnych nor nad kanałami! Było wprawdzie mniej kolumn, mozaik i strusich piór, ale była idea, która niosła jak archanioł, skrzydlate zastępy na Niemców w obronie Słowian, na Turków w obronie Niemców... Dziś marmurowym postaciom, śpiącym od wieków w słodkim majestacie, zarzucają i z katedry, że nie umiały być Ludwikami XI, ale ja, wędrowiec, gdym w pysznym Pałacu Dożów myślał i porównywał, mimo woli podnosiłem głowę do góry, a na pamięć nasuwał mi się wpół zapomniany wiersz Klemensa Janickiego: «Jać się nie boję, żem sarmackie dziecię...»”.
Niesprawiedliwe słowa, mylne porównania, szkodliwe w rezultacie dla „sarmackiego dziecięcia”, bo utrzymujące je w stanie politycznego dzieciństwa. Miała Wenecja na swym sumieniu zapewne wiele poważnych grzechów; nie istnieją społeczne instytucje całkowicie bezgrzeszne, a te, co się za takie podają, są bardziej od innych niebezpieczne. Istotna jest refleksja nad zakresem tej grzeszności i pragnienie jego ograniczenia. Najlepszym dowodem na to, że władcy Wenecji nie byli tak straszliwi, jak pisze Sienkiewicz, jest brak społecznego niezadowolenia wśród warstw uboższych miasta oraz przywiązanie do Wenecji jej pogranicznych prowincji. Lud zorganizowany był w „szkoły”: bractwa zrzeszające poszczególne zawody, posiadające w danej dziedzinie przywilej monopolu, zapewniały członkom godziwy zarobek. Wierność prawom miasta była pierwszym paragrafem cechowych regulaminów. Oligarchia potrafiła przywilejami i nadzorem zapewnić sobie posłuch. Dbała o pozory i umiała szanować dumę rzemieślników – tym, którzy nie należeli do klasy politycznej, starała się dostarczyć rekompensaty ekonomicznej.
Siła Wenecji polegała właśnie na zrozumieniu roli instytucji pośredniczących, klas i grup społecznych, które sprzyjają rozładowaniu konfliktów, nie zaś ich maksymalizowaniu. Najlepszym przykładem mogły być tu wybory doży: przypadek wprzęgano w ramy organizacji. Najpierw członkowie Wielkiej Rady wybierali trzydziestu, ci zmniejszali się do dziewięciu. Tych dziewięciu wybierało dwudziestu pięciu, którzy z kolei eliminowali się do dziewięciu, trwało to jeszcze dłuższy czas. Dążono do likwidacji jednostkowej czy grupowej samowoli. W oligarchiach zazwyczaj triumfuje spiskowa koncepcja polityki. W Wenecji zrobiono możliwie dużo, aby to niebezpieczeństwo odsunąć. Ktokolwiek chce zaplanować wszystko, traci panowanie nad rzeczywistością ciągle zmienną, przestaje skutecznie planować. Wenecjanie to rozumieli. Wiedzieli, że w życiu społecznym błędy są nieuniknione. Stwarzali dla tych błędów ujścia bezpieczeństwa. Socjologia zatriumfowała tu nad filozofią. Nie obyło się to bez kosztów. I może dzisiejsze zagrożenie Wenecji, fizyczne zagrożenie tych wspaniałości, jest przypomnieniem o tamtych kosztach, o cenie, jaką trzeba zapłacić za sprawne funkcjonowanie społecznego mechanizmu?