Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Wojciecha Karpińskiego tworzy uniwersalny portret człowieka XX wieku, skupionego na poszukiwaniu wolności politycznej i duchowej swobody. Składa się z trzech części: Szkice sekretne – to teksty antytotalitarne pisane w czasach PRL-u, ogłaszane pod pseudonimem w paryskiej „Kulturze”, analizujące kondycję człowieka osaczonego przez system; Skrzydła Nietzschego – to opowieść o sile umysłu, jego świetności i upadku; Czwarta Polszczyzna – zawiera teksty o wolności, którą niesie wielka literatura XX wieku.
Od najmłodszych lat miałem wewnętrzne przekonanie, że żyję w świecie dwoistego zniewolenia, przez wrogie imperium i narzuconą ideologię. W Warszawie jesienią 1969 roku na największym budynku stolicy mojego kraju, wybudowanym przez Wschodnie Imperium jako widomy znak panowania nad miastem i krajem, zawisł olbrzymi, na wiele pięter, portret Lenina. Poczułem się obrażony i osaczony. I do gruntu poniżony. Atakowała mnie ta twarz, gdy szedłem przez wymiatany wiatrem pusty plac na ostatnie zajęcia ze studentami.
Każdy rozdział tej książki opisuje sekretne doświadczenia, z którymi musiałem się zmierzyć. To były przeżycia specjalne, inicjacyjne, gdy zdarzało mi się wykryć skierowane do mnie znaki. Starałem się je odcyfrować, utrwalić, włączyć w duchową przestrzeń. Wsłuchiwałem się w głos pisarzy, którzy mówili do mnie rzeczy istotne o otaczającym świecie, uczyli myśleć, czuć, patrzeć.
Gdy pisałem pierwszą część «Szkiców sekretnych», Polska należała do sowieckiego imperium, a ja mieszkałem w Warszawie. Gdy pisałem część drugą, na imperium widoczne były rysy, w Polsce odradzało się społeczeństwo obywatelskie, ja zaś mieszkałem w Paryżu. Część trzecia powstawała, gdy istniała już wolna Polska i mogłem swobodnie wybierać miejsce zamieszkania i publikacji.
Wojciech Karpiński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na okładce:
Krzysztof Jung, Droga, 1989
© by Wojciech Karpiński
© Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2017
WOJCIECH KAPRIŃSKI
Spis rzeczy
W moich oczach
I. Szkice sekretne
W polskich oczach
Słowo niepodległe
O duchu bezprawia
II. Skrzydła Nietzschego
Narodziny Dionizosa
Przeistoczenie w Turynie
III. Czwarta polszczyzna
Czwarta polszczyzna
Głosy z Beinecke
Spotkania z poezją Miłosza
„Piesek przydrożny”
Odkrycie „Kosmosu”
Świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego
Nota o tekstach
Przypisy
W moich oczach
Gdy pisałem pierwszą część Szkiców sekretnych, Polska należała do sowieckiego imperium, a ja mieszkałem w Warszawie. Gdy pisałem część drugą, na imperium widoczne już były rysy, w Polsce odradzało się społeczeństwo obywatelskie, ja zaś mieszkałem w Paryżu. Część trzecia powstawała, gdy istniała już wolna Polska i mogłem swobodnie wybierać miejsce zamieszkania i publikacji. Dlatego jedynie początkowe rozdziały tej książki, sekretne także w znaczeniu policyjno-bibliograficznym, pisane pod pseudonimem, przez ukrywającego się autora, który nie mógł i nie chciał jawnie wskazywać na ważne dla niego konteksty i znaczenia, wymagają dzisiaj szerszych wyjaśnień. Pozostałe części powinny tłumaczyć się same, postaram się jednak naszkicować ich tło.
Każdy rozdział tej książki opisuje sekretne doświadczenia, z którymi musiałem się zmierzyć na mojej drodze. To były przeżycia specjalne, inicjacyjne, gdy zdarzało mi się wykryć skierowane do mnie znaki. Starałem się je odcyfrować, utrwalić, włączyć w moją duchową przestrzeń. Wsłuchiwałem się w głos pisarzy, którzy mówili do mnie rzeczy istotne o otaczającym świecie, uczyli myśleć, czuć, patrzeć. Znajdowałem taką lekcję w książkach Orwella, Kucharzewskiego, Zdziechowskiego. Znajdowałem ten szyfr w zdaniach Nietzschego, pisanych nad przepaścią, na moment przed katastrofą, przejrzystych i tajemniczych, w których dawał dowód niezwykłej jasności widzenia i bezprzykładnego zaślepienia. Przede wszystkim docierał do mnie zarys bliskiego mi świata w tekstach pisarzy zbójeckich, u Miłosza i Gombrowicza, u Czapskiego i Jeleńskiego, u Wata i Herlinga, u Stempowskiego i Wierzyńskiego, i Herberta. Tak było w latach młodzieńczych, dziecinnych prawie, gdy, uczeń szkoły podstawowej, czytałem starszemu bratu przez ramię Zniewolony umysł; tak było, gdy w szkole średniej dostałem do ręki Inny świat Herlinga-Grudzińskiego; tak było, gdy w klasie maturalnej chodziłem po lekcjach do Biblioteki Narodowej, aby pochylić się nad wierszami Miłosza i Dziennikiem Gombrowicza; tak było, gdy, dwudziestoletni student, czytałem na tarasie paryskiej kawiarni pamiętną uwerturę Dziennika trans-atlantyckiego Gombrowicza: „Piszę te słowa w Berlinie”; tak było przy odkrywaniu wyrwanych stron z dziennika Czapskiego. Tak jest nadal. Ich czar nade mną trwa... Szukam na kartach ich książek swobodnego polskiego Głosu, szukam sekretnych wejść do tego niezwykłego Domu, który został nam ofiarowany przez kilku wielkich polskich twórców.
Napisałem pierwszy z tych szkiców, W polskich oczach, w Warszawie jesienią 1969 roku, a wydrukowany został w maju 1970 roku w paryskiej „Kulturze”. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat. Skończyłem wydział romanistyki trzy lata wcześniej. Byłem na studiach doktoranckich na Uniwersytecie Warszawskim. Praktyka i teoria sowieckiego komunizmu były mi zawsze obce. Jeżeli przez moment mogłem się łudzić, że schroniłem się przed opresyjnym systemem we francuskim XVII wieku, to wkrótce zrozumiałem, że jest to schronienie iluzoryczne. Marzec 1968 był tego brutalnym dowodem. Mój brat Jakub znalazł się w więzieniu, niektórzy przyjaciele wyjechali na emigrację. Wiedziałem, że nie będzie dla mnie miejsca na uniwersytecie. Pracę doktorską postanowiłem mimo wszystko skończyć w najkrótszym przewidzianym terminie. Jak jednak w tych warunkach w ogóle pisać, rozmawiać, jak uzyskać prawo głosu?
Od najmłodszych lat miałem wewnętrzne przekonanie, że żyję w świecie dwoistego zniewolenia, przez wrogie imperium i narzuconą ideologię. W Warszawie jesienią 1969 roku to poczucie dominacji było przemożne. W ramach jakichś tam partyjnych szamaństw, w związku ze zbliżającą się rocznicą bolszewickiego wodza, na największym budynku stolicy mojego kraju, wybudowanym przez wschodnie imperium jako widomy znak panowania nad miastem i krajem, zawisł olbrzymi, na wiele pięter, portret Lenina. Poczułem się obrażony i osaczony. I do gruntu poniżony. Atakowała mnie ta twarz, gdy szedłem przez wymiatany wiatrem pusty plac na ostatnie zajęcia ze studentami. W odruchu obrony postanowiłem spisać — w oparciu o lektury Miłosza i Orwella, Wata i Herlinga-Grudzińskiego, Zdziechowskiego i Kucharzewskiego, Mochnackiego i Żeromskiego — moje przemyślenia nad mechanizmami wschodnich czarów, nad istotą rosyjskiego maksymalizmu.
Przy pisaniu towarzyszyła mi, jako kontrapunkt, inna twarz, starszego brata Jakuba, który od miesięcy był nieobecny w domu, znajdował się niedaleko od pokoju przy ulicy Narbutta, w którym wystukiwałem moje wywody, siedział w areszcie śledczym przy ulicy Rakowieckiej.
Wiele jeszcze cieni towarzyszyło mi w tym wyzwalającym zapisie: pisarze zbójeccy, ci, których nie tak dawno dane mi było poznać w Paryżu i Londynie, ci spotkani na kartach książek czytanych z wypiekami. To kontakt z ich słowem miał znaczenie decydujące. Nie zawsze sam wychwytywałem te powinowactwa z wyboru, a i pisząc, celowo starałem się je ukryć, aby utrudnić identyfikację autora. W samym zakończeniu szkicu pojawił się cień Kazimierza Wierzyńskiego. Napisałem: „«Kiedy świat wyjdzie z kataklizmu zwanego Sowietami...» — tak zaczął niegdyś Kazimierz Wierzyński szkic o Borysie Pasternaku”. Pamiętam prawie zmysłowe zachłyśnięcie się oczywistością, gdy jakieś siedem lat przed napisaniem W polskich oczach natrafiłem w numerze „Kultury” z marca 1961 roku na te słowa poety. „Gdy świat wyjdzie z kataklizmu zwanego Sowietami, gdy załamie się ich terror, a na ziemiach rosyjskich zacznie się inne życie, ludzkość stanie przed niezliczonymi zagadkami i w zdumieniu badać będzie ciemną przepaść minionej epoki”. Te słowa na zawsze trafiły mi do głowy i do serca. Nie miałem jeszcze wtedy dwudziestu lat.
Wierzyński nie był wówczas pisarzem szczególnie mi bliskim. Choć obdarowywałem pisarzy emigracyjnych raczej kredytem sympatii, to poetów sądziłem pragmatycznie: czy ich wiersze działały na mnie. Byłem — i jestem — stworzeniem poezjożernym, potrzebuję wierszy jako codziennego pokarmu. Na Wierzyńskiego pozostawałem wtedy głuchy. A jednak przytoczone zdania uderzyły mnie oczywistością: ależ tak, tak trzeba myśleć o tym nieszczęściu, które zwaliło się na Rosję i na cały świat wraz z triumfem rewolucji bolszewickiej. Nie porywać się na dawanie dat, kiedy wyjście z kataklizmu nastąpi, tylko starać się nazwać ów kataklizm, bo tak zdobędziemy władzę mówienia o naszym świecie.
Kilka lat po przeczytaniu tych słów (kilka lat w tym wieku może stanowić całą epokę) dane mi było latem 1965 roku poznać w Londynie Kazimierza Wierzyńskiego. Dowiedział się od Juliusza Mieroszewskiego, że przyjechał młody człowiek z kraju interesujący się literaturą. Wierzyński odezwał się do mnie i zaproponował spotkanie. Nie potrafiłem chyba w pełni wyrazić mu wtedy wdzięczności za owe słowa o kataklizmie, z którego świat kiedyś wyjdzie. Po naszym pierwszym spotkaniu Wierzyński odezwał się raz jeszcze i zaprosił na kolację do Włocha, wyciągnął na nią także Juliusza Mieroszewskiego — dzięki temu należę do nielicznych osób, które miały okazję oglądać Mieroszewskiego duszę towarzystwa. Rozluźniony, opowiadał zabawne historyjki z II Korpusu, o tyle sympatyczniejszy niż w politycznych spekulacjach, które roztaczał w swojej pustelni na Chiswicku, gdzie panem domu wydawał się złośliwy jamnik szczekający pod wyleniałym kraciastym kocem.
Głos Wierzyńskiego dotarł do mnie w przejmujący sposób w Warszawie na początku 1969 roku. Byłem przez wszystkie te lata, od listopada 1956 roku, od stłumienia powstania węgierskiego, do końca, do lat dziewięćdziesiątych wiernym codziennym słuchaczem Radia Wolna Europa. I pamiętam, jak w czasie audycji zaraz po pogrzebie w Pradze Jana Palacha, który spalił się na znak protestu przeciw interwencji w Czechosłowacji państw Układu Warszawskiego, przejęty spiker oświadczył, że w londyńskim studio rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa zjawił się Kazimierz Wierzyński i przeczyta właśnie napisany wiersz Na śmierć Jana Palacha. Dwa tygodnie potem poeta już nie żył, zmarł nagle na atak serca.
Latem 1969 roku udało mi się dostać paszport i mogłem w Maisons-Laffitte przeczytać ostatni tom Wierzyńskiego Sen mara, przygotowany dosłownie w przeddzień śmierci, a w nim ten wiersz, jeden z piękniejszych po polsku — Zaklęty:
Wciąż musiałem się śpieszyć przez noc i wertepy
W górę i w dół, i szeptem powtarzać zaklęcia,
Nie mówcie, że zbłąkany, mówcie o mnie ślepy
Od miłości, goryczy, od klęsk i od szczęścia.
Tyle tutaj doznałem, ile doznać można,
I nie wiem, czy w mym sercu coś jeszcze się zmieści,
Dlatego droga moja tak była bezdrożna
I tak skłócone o niej pisałem powieści.
Ale wiodło mnie jedno i z tym tu powrócę,
Jeśli kto kiedy moje odmierzy obszary:
Nawet wątpiąc o sobie, wiedziałem o sztuce,
Że nad wszystko, nad zgubę, dotrzymam jej wiary.
Ten wiersz przepisałem sobie i przywiozłem do Warszawy. Towarzyszył mi w tamte jesienne dni 1969 roku, gdy pracowałem nad szkicem W polskich oczach.
Wystukiwałem go na maszynie do pisania, którą dostałem od Andrzeja Rapaczyńskiego. Musiał ją zostawić, gdy wyjeżdżał z Polski jesienią 1968 roku. Nie miałem wprawy, był to pierwszy tak długi tekst, jaki zdarzyło mi się napisać. Maszyna była przedpotopowa, zamykana w drewnianym pudle, mocno zdezelowana, ale wtedy każda maszyna stanowiła bezcenne dobro. Kilka miesięcy później wystukałem na niej jeszcze doktorat. Czcionka „o” coraz bardziej się obluzowywała, w końcu wyskakiwała i trzeba było ją ręcznie dopisywać. Następnie przyjaciel przekazał mi starego biurowego underwooda, a wreszcie, w 1975, gdy dostałem Nagrodę Kościelskich, mogłem za nią kupić w Rzymie przenośną olivetti z polskimi czcionkami. Wiernie służyła mi do wyjazdu na kilkumiesięczny pobyt za granicę we wrześniu 1981 roku. Przeciągnął się na wiele lat.
Szkic W polskich oczach, istniejący w jednym egzemplarzu, pokazałem jednej tylko osobie, Henrykowi Krzeczkowskiemu. Poznałem go dwa lata wcześniej. Należał do najciekawszych ludzi, jakich zdarzyło mi się w życiu spotkać. Nie wiedziałem wówczas o nim zbyt wiele, ale darzyłem go zaufaniem. Przyglądałem się mu z życzliwą uwagą. Rozumiałem, że przeszedł daleką i trudną drogę. Czułem, że jest człowiekiem mądrym, dobrym i wobec spraw zasadniczych gruntownie uczciwym. Dzisiaj, pół wieku od naszego poznania, trzydzieści lat od jego śmierci, po paru dziesięcioleciach spędzonych na studiowaniu jego biografii, na przygotowywaniu książki o nim — mogę powiedzieć, że mój sąd tylko się potwierdził: był człowiekiem mądrym, dobrym i wewnętrznie uczciwym. Jego przyjaźń stanowiła piękny dar, który rozświetlał moją drogę. Starałem się na ten dar zasłużyć. Wymagało to wyobraźni, przenikliwości umysłu i szczodrobliwości serca — z obu stron. Jego twarz jest też wpisana jak znak wodny w teksty, które wtedy pisałem. Rozmowa z nim — a raczej dialog, który rozgrywał się w mojej głowie, gdy słuchałem jego barwnych opowieści — była sztuką niełatwą i nie wszystkim dostępną. Trzeba się było jej nauczyć, rozróżniać to, co było lotem fantazji, a co materiałem do refleksji. Jeśli potrafiło się zdobyć na ten zabieg, rozmowy przynosiły ważną lekcję patrzenia na siebie, na świat.
Nie mówiłem Henrykowi, kto jest autorem przyniesionego szkicu, po co mu go daję, to się rozumiało z kontekstu naszych dotychczasowych rozmów. On sam zaproponował, abym mu tekst zostawił, znów: nie formułując wyraźnie, w jakim celu. Wiedziałem, że Henryk kilka miesięcy wcześniej napisał do paryskiej „Kultury” wspomnienie o Annie Kowalskiej pod pseudonimem Mikołaj Sawulak. Była to jego pierwsza publikacja w tym piśmie (ale przecież w „Tygodniku Powszechnym” zaczął drukować też niedawno). Wyobrażałem sobie, że Henryk przesłał swój tekst dzięki kontaktom z zachodnimi dyplomatami i dziennikarzami i to samo zrobi z moim szkicem. Tu się pomyliłem — a dzisiaj, znając jego sekretne dzienniki i dokumenty związane ze służbą w wywiadzie w latach 1946–51, lepiej rozumiem, że warunkiem śmiałej i uczciwej budowy nowej twarzy, nowej osobowości, było odrzucenie podwójnej gry.
Domyśliłem się, że Henryk wybrał inną drogę działania, gdy usłyszałem od niego rzucone mimochodem słowa, że Kisiel wyraził się z uznaniem o rozważaniach na temat rosyjskiego maksymalizmu. Nie byłem tą informacją zachwycony. Stefan Kisielewski, którego odwagę podziwiałem, znany był z gadatliwości i zamiłowania do drażnienia władzy i kolegów nieprawomyślnymi historyjkami. Nie komentowałem jednak tej informacji, jakby mnie nie dotyczyła.
I oto w drugiej połowie maja 1970 roku usłyszałem od Henryka, że w najnowszym numerze „Kultury” został opublikowany szkic W polskich oczach autorstwa... Tomasza Stalińskiego. Trzeba pamiętać, że wówczas pod tym pseudonimem ukazała się tylko powieść z najwyższych sfer partyjnych Widziane z góry, a władze starały się wytropić jej autora. Podobno odbyła się nawet rewizja w domu Jerzego Putramenta na Mazurach, niegdyś głównego politruka w literaturze, w poszukiwaniu śladów Stalińskiego. Henryk był zaniepokojony tą informacją, ja także, bo niedawno przecież odbył się proces mojego brata Jakuba, który został skazany właśnie za imputowane mu kontakty z „Kulturą”. Najbardziej jednak był przejęty powstałą sytuacją Stefan Kisielewski, z jego Dziennika można wyczytać niepokój. To było chyba pomyślnym elementem całego tego qui pro quo. Nie pozwalał sobie na żadne dowcipy czy aluzje na ten temat.
Może były też inne pozytywne strony owego autorstwa. Tekst ten otwierał w 1970 roku majowy numer „Kultury”. Redakcja skomentowała, że „szkic Tomasza Stalińskiego porusza jeden z najważniejszych problemów, stojących przed nami”, zaznaczała odmienność poglądów i zapowiadała dyskusję w kolejnych numerach. W tym czasie znałem wprawdzie Giedroycia i spędziłem w gościnnym domu „Kultury” parę tygodni, rozmawiając z redaktorem, ale można mieć wątpliwości, czy wypowiedź młodziutkiego terminatora pióra i właściwie debiutującego publicysty zostałaby w podobny sposób uhonorowana. W następnych numerach ukazały się dyskutujące z tekstem głosy Jerzego Pomianowskiego i Józefa Lewandowskiego. To wówczas, w numerze lipcowo-sierpniowym z 1970 roku, redakcja wyjaśniła: „Otrzymaliśmy ostatnio dużą ilość rękopisów z kraju, co — przy skomplikowanych warunkach — spowodowało, że przez omyłkę szkic W polskich oczach (majowy zeszyt «Kultury») przypisany został Tomaszowi Stalińskiemu. Jego autorem jest ZENON MIELNICKI. Przepraszamy obu naszych współpracowników krajowych za tę omyłkę”. Gdy w 1972 roku, już po upadku Gomułki, znów odwiedziłem Maisons-Laffitte, przyznał mi się kochany Zygmunt Hertz, że to on wymyślił tego Zenona na cześć ówczesnego kacyka numer dwa, Kliszki. Nikt mi nie udzielał wówczas wyjaśnień na temat pomyłki z autorstwem i na temat dróg, jakimi tekst dotarł do redakcji, sam nie chciałem się zbytnio wypytywać. Niedyskrecje mogły nadal mieć nieprzyjemne skutki.
Po upadku komunizmu próbowałem dowiedzieć się więcej o krążeniu tekstów i informacji w tamtych latach. To istotny temat. Wiedziałem, że nikt za mnie nie zajmie się wyjaśnieniem tych sekretów. Wreszcie w roku 2011 pojechałem do archiwum Instytutu Literackiego, aby w korespondencji Giedroycia z tamtego okresu odnaleźć ślady mojego szkicu i przemiany autorstwa. Zrozumiałem już wcześniej, że teksty Stalińskiego otrzymywał Giedroyc z Monachium. Uważałem, że to Władysław Bartoszewski je przekazywał, co on sam potwierdzał. Nie potrafił mi jednak powiedzieć, czy mój artykuł też powędrował tą drogą. Bartoszewski zaczął prowadzić bezpośrednią korespondencję z Giedroyciem znacznie później, niż został wydrukowany mój tekst. Znalazłem na temat owego szkicu wzmianki w teczkach z listami Miłosza („Przyszła «Kultura» z artykułem Stalińskiego. To poważny i rozumny człowiek, tylko zbyt polski”, na co Giedroyc odpowiedział: „Artykuł Stalińskiego szalenie mnie zdenerwował. Drukowałem go jedynie dlatego, że jest niesłychanie typowy dla myślenia Polaków i zdecydowałem się, by ten problem gruntownie przedyskutować w «Kulturze». [...] Bardzo liczę, że zechcesz się włączyć do dyskusji nad tym artykułem”) i Herlinga-Grudzińskiego (jak zorganizować dyskusję i wciągnąć do niej także Czapskiego, Miłosza, Pomianowskiego). Nie zdołałem jednak się dowiedzieć, kiedy i w jaki sposób doszła do Giedroycia informacja, że tekst ten został mylnie przypisany Tomaszowi Stalińskiemu.
Rozwiązanie zagadki przyniósł list znaleziony w teczce Andrzeja Micewskiego: