Pamiętniki z pobytu na Syberii, część I - Rufin Piotrowski - ebook

Pamiętniki z pobytu na Syberii, część I ebook

Rufin Piotrowski

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cześć I

Rufin Piotrowski, przebywający na emigracji w Paryżu powstaniec listopadowy, wciąż nie porzucił myśli o wolnej Polsce. Z angielskim paszportem wraca potajemnie do kraju, żeby po raz kolejny podjąć próbę uwolnienia Ojczyzny z niewoli.

Z niewielką gotówką, ale za to z ogromnym zapałem wyrusza w pełną trudów i niebezpieczeństw wędrówkę z Paryża – między innymi przez Wiedeń, Peszt i Kołomyję - do Kamieńca Podolskiego. Tu organizuje antycarską konspirację, za co zostaje skazany i osadzony w więzieniu w Kijowie, a następnie zesłany na dożywotnią katorgę pod syberyjski Omsk.

Pamiętniki… są  przejmującym świadectwem niezwykłego poświęcenia, oddania życia walce o Polskę i ogromnej tęsknoty za wolną Ojczyzną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 730

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malpeczka123

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00

Popularność




Rufin Piotrowski Pamiętniki z pobytu na Syberii, część I ISBN Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017All rights reserved Redakcja Joanna Cyterska Projekt okładki Paulina Radomska-Skierkowska Skład, łamanie i korekta Witold Kowalczyk Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wstęp

Przystępuję do opisania niektórych przygód mojego życia mających odległą styczność ze sprawą narodową. Gdyby chodziło tylko o zaspokojenie miłości własnej, o próżną chlubę, wówczas nauczony doświadczeniem, by nie przywiązywać wagi ani do nagany, ani do pochwał, które częstokroć żadnej rzeczywistej nie mają podstawy, najważniejszą część tych przygód, czyli ucieczkę z Syberii, pominąłbym zupełnym milczeniem albo ograniczyłbym się jedynie do opowiadania o tym swym przyjaciołom i dobrym znajomym, a i to tylko wtedy, gdyby byli tego ciekawi.

Niewielu zapewne mogłoby pojąć podobne przedsięwzięcie, a może i nikt nie zdoła tego zrobić. Ja mogę jednak zapewnić, że zupełne przemilczenie też byłoby błędem. Tylko poczucie obowiązku, przed którym wszystko ustępować powinno, odwiodło mnie od powziętego zamiaru: albowiem każdy czyn, każde działanie, choćby najmniejsze, nawet niewłaściwe i niestosownie wobec środków, czasu i miejscowości przedsięwzięte, ale mające na celu wyswobodzenie ojczyzny spod obcej przemocy, staje się już przez to samo własnością narodu! Bo świadczy dzisiejszemu pokoleniu i świadczyć będzie przyszłym pokoleniom, jak droga być musi dla serca Polaka wolność i niepodległość ziemi przez Boga i jego praojców w spuściźnie przekazanej. Jak gorąca, namiętna nawet do niej i współrodaków jest miłość, że dla ich wyjaśnienia, dla ich szczęścia rozmaitych nadzwyczajnych chwyta się sposobów, żadnych nie szczędzi ofiar, dobytku, krwi, życia i najdroższych związków.

Podobne przy tym przykłady (a ileż ich, niestety, w naszej historii się znajdzie) uświadomią, ile olbrzymich — ogólnych i pojedynczych — wysiłków potrzeba dla odzyskania raz utraconych swobód i niepodległości, a ile odzyskaną wolność cenić i z umiarkowaniem takiej używać należy. My, tułacze, wiemy o tym najlepiej. Jednak pragnęlibyśmy, ażeby klęski kraju i cierpienia, na jakie jesteśmy wystawieni, nie były bezowocne i dla tych, co po nas nastąpią. Oby nasi najpóźniejsi potomkowie wiedzieli i wierzyli słowom w bolesnym doświadczeniu wyrzeczonym, że kto nie ma ojczyzny, ledwo jest człowiekiem. Więzienia i kajdany, wygnanie i tułactwo, pogarda lub poniżająca litość, głód i nagość, śmierć na poddaszu lub na szpitalnym barłogu i daleko sroższe od nich ciągłe i nieugaszone łaknienie duszy i serca są jego udziałem. Jest on rzeczywiście tym Prometeuszem do skały przykutym, któremu co noc jelita odrastają, ażeby co dzień wraz ze wschodzącą jutrzenką sęp udręczenia chciwe szpony w nie zapuszczał.

Zdarzenia podobne tym, jakie w niniejszych pamiętnikach zamierzam opisać, zajmują jedynie swą prawdziwością. Czytający mogą wierzyć lub nie w wypadki w nich opisane. Ja tylko powiem, że cel mojego z Francji do Polski wyjścia był dla mnie wzniosły, a powrót z Syberii odbył się dzięki samej Opatrzności. Gdybym się ośmielił do rzeczy i tak już nadzwyczajnych cośkolwiek jeszcze dodawać, byłoby to świętokradztwo.

Wszystko zatem, co tu opowiem, jest prawdą. Ale wszystkiego, co jest najbardziej zajmujące, czyli pośrednich lub bezpośrednich działań, sposobów i osób w nich uczestniczących lub w nie wmieszanych, tak w kraju, jak i na Syberii, tego dziś ujawnić nie mogę, nie powinienem. Czujność naszych wrogów zmusza mnie do ostrożności. Miałbym sobie do zarzucenia, gdyby próżność lub ciekawość nasza kosztem bezpieczeństwa i spokoju innych była zaspokojona. Muszę więc poprzestać na tym, co dziś jest możliwe. Chciałbym tylko, ażeby czytający mnie rodacy nabyli tej pewności, iż sam Bóg dopomaga usiłowaniom pod wezwaniem jego błogosławieństwa rozpoczętym i że nie powinniśmy bynajmniej rozpaczać o losach Polski, jeżeli do dzieła jej odrodzenia przystąpimy pod opieką Wszechmocnego z całym sercem i z silną wolą niezachwianą żadnymi przeszkodami.

Rufin Piotrowski

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

ROZDZIAŁ I 

Ogólny rzut oka na Emigrację1. Skąd powstały partie demokratyczna i arystokratyczna

Wiadome wszystkim są przyczyny i następstwa upadku powstania listopadowego. Tyle już piór zajmowało się określeniem powodów smutnego położenia, w jakim się dziś Polska znajduje. Tylu zarzutami słusznymi lub niesłusznymi obarczono sprawców rozmyślnych lub tylko nieszczęśliwych naszej niedoli. Tak szerokimi strugami łzy i krew nasze lały się przez minione lat osiemnaście, iż traktując o przedmiocie podrzędnym i bardzo odległą styczność z głównym mającym, uważam się za zwolnionego z ich przypomnienia. Nie zmniejszyłbym goryczy i obfitości, ani bym zdołał swym tchnieniem obudzić serca, z których już życie uciekło. Chylę więc tylko czoło przed wyrokami Opatrzności, a do grobu ojczyzny przynoszę należną jej od każdego syna czystą daninę uczuć i ślubu — kochać ją, żyć i umierać dla niej.

Ale jeżeli przez uszanowanie i boleść nie śmiem dotknąć kiru, który uśpione tylko oblicze wspólnej naszej matki okrywa, jeżeli pominę całą ludność krajową na pastwę wściekłości okrutnych ciemięzców po rewolucji wystawioną, to niepodobna zupełnie milczeć o Emigracji. Trzeba przynajmniej kilkoma ogólnymi i krótkimi słowami zwrócić na nią uwagę czytelnika jako na jedyne polityczne ciało reprezentujące Polskę porozbiorową i uciśnionioną wobec Europy. Choćby dlatego, że Emigracja istotny wpływ wywarła na losy i przyszłe przeznaczenie Polski. Już znowu dlatego, że te myśli i te przekonania były jedynym bodźcem i powodem wszystkich usiłowań Emigracji, ogólnych, cząstkowych i pojedynczych, nie zawsze wprawdzie szczęśliwych, a jednak zawsze znajdujących wierne odbicie w samym tętnie Polski — bo w ludzie.

Mniejsza o to, kto pierwszy i dlaczego doradził emigrowanie, może to tylko było naśladowanie, a może taka była wola Opatrzności. Jednak to pewne, że bardzo mała liczba Polaków udawała się do Francji jedynie z zamiarem ocalenia głowy i spokojnego używania życia w bezpiecznym schronieniu. Całość zaś wychodźców, pospieszywszy tam, miała na celu zaprotestowanie przed Europą przeciw krzywdom i rozbojom na Polsce dokonanym, a ponadto upomnienie się za pogwałceniem najświętszych praw ludzkości i pomszczenie się za nie z bronią w ręku i z pomocą Francuzów, na których współczucie na tylu polach bitew wspólną krwią przelaną przywykliśmy od dawna liczyć. Prawdziwe złudzenia młodości, bo wkrótce po naszym do Francji przybyciu łatwo można było dostrzec, nie będąc politycznym widzem, że polityka Filipa, króla Francuzów, już wówczas przyjęła za podstawę swego systematu — z taką zaciętością w ciągu jego panowania bronionego — „pokój jakim bądź kosztem, la paix a tout prix”. Wszystkie zatem nadzieje wyjednania dla Polski zbrojnej pomocy zniknęły w samym prawie zarodku. Liczono jednak na nieprzewidziane wypadki, na spiski i zamachy, jakie w skrytości knuła przeciw rządowi ta część narodu, która czuła się zawiedziona obietnicami Filipa.

Nie chcę tu podawać własnej opinii, co w takim stanie rzeczy Emigracja powinna była przedsięwziąć, jaką drogę postępowania wobec Europy i Polski obrać. Oddaliłoby to mnie od tematu, a przy tym daleko łatwiej wyrokować o dokonanych już czynach i słabą w nich dojrzeć stronę, niż przed ich rozpoczęciem pewny i trafny nadać im kierunek, powiem więc tylko, co Emigracja zrobiła, a raczej co się w niej zrobiło i stało.

Chcąc mówić o Emigracji, to jest wydać o niej sąd bezstronny i trafny, trzeba ją postrzegać dwojako. Po pierwsze, jako jedyne ciało niepodległe mogła swobodnie, choć na obcej ziemi, przemawiać za Polską do Europy. Po drugie, była wyborową częścią narodu w swoim czasie. W pierwszym przypadku mało co Emigracja pozostawiła do życzenia. Wyrwana z łona rodzinnej ziemi, z powodu swego położenia skazana przez samolubów na pewne poniżenie, była wystawiona na nędzę i cierpienia różnego rodzaju, rozćwiartowana na polityczne stronnictwa. Jeżeli chodziło tylko o Polskę, o prawa i sprawiedliwość dla niej, tam Emigracja występowała z powagą dawną wielkiego narodu, nie opuszczała żadnej okazji, by przemówić za ojczyzną — aż do natręctwa. Szukała wszędzie dla niej współczucia, współdziałania stosownie do różnicy wyznawanych opinii — już to drogą dyplomatyczną w gabinetach, już to odzywając się wprost do ludów. Nie dawała spokoju głuchej na krzywdy Polski Europie. Poruszyła wszystkie warstwy społeczeństwa — od króla aż do ostatniego wyrobnika. Ona była cieniem Polski wołającym do panujących i poddanych głosem zgryzoty i wyrzutów sumienia: „Czemuście mnie zamordowali? Czemuście mnie pozwolili zamordować?”.

Stąd Emigracja wzbudzała u jednych silne współczucie, u drugich — obawę i nienawiść. Stąd często rządy nie wiedziały, co z nią począć i jak z nią postąpić. Zbyt wiele powagi i godności miała sama w sobie, aby ją można było okryć szyderstwem i pogardą, a z powodu wielkości sprawy polskiej nie śmiano jej lekceważyć. Emigracja też miała istotne znaczenie w Europie i nieraz poruszała jej samolubną politykę, bo też jedyny przedstawiała fenomen w historii narodów. Bez rządu i władzy, sama dla siebie i rząd, i władzę tworzyła, którym się dobrowolnie poddawała z całą karnością wojskową. Rozproszona po Europie, Afryce i Ameryce, a jednak skupiająca się wokoło jednego ogniska, jednej myśli, która ją ożywiała. Uboga, niedostatkiem i nędzą żyjąca, ostatnim kęsem chleba dzieliła się z biedniejszym od siebie bratem, a ostatni grosz chętnie składała na wsparcie ojczystej sprawy. A kiedy ją wszystko zachęcało, zmuszało nawet do myślenia o sobie, do zajęcia się polepszeniem bytu materialnego, ona to wszystko ze wstrętem od siebie odpychała jako przeszkodę w uczuciach, działaniach i cierpieniach dla Polski. Ona potwierdziła opinię jednego cudzoziemca o Polakach: „iż każdy Polak nosi w swej piersi całą swą ojczyznę”.

Bez wątpienia Emigracja miałaby jeszcze większe znaczenie, większy by ją urok na zewnątrz otaczał i więcej rzeczywistych korzyści przyniosłaby dla sprawy narodowej, gdyby była ściśle ze sobą jednymi połączona zasadami. A kiedy tak być nie mogło, z godnością wytrzymała osiemnastoletnią próbę nieustannych prac i zabiegów wokoło ojczystej sprawy. Potomność, lubiąca się chlubić czynami swych przodków, odda zapewne Emigracji bezstronną sprawiedliwość.

Czemuż z taką swobodą myśli i serca nie mogę mówić o Emigracji? Dlaczego mimowolnie do tego wspomnienia mieszają się jakaś gorycz, jakiś wstręt, jakby walka uczuć z powinnością? Będę się starał i tu pozostać bezstronny, wątpię jednak, abym mógł wszystkim dogodzić, bo prawda w oczy kole. Ponieważ ta kwestia potrzebuje nieco obszerniejszego i bardziej szczegółowego wyjaśnienia, muszę się cofnąć do samych początków Emigracji.

Przybywającym do Francji Polakom wyznaczono na zakłady miasta Avignon, Besançon, Bourges, Châteauroux i Paryż. Wspominam o nich jedynie dlatego, że Polacy w wielkiej liczbie w nich skupieni ocierają się ciągle o siebie i w codziennych ze sobą pozostając stosunkach, pierwsi zaczęli roztrząsać powody zniszczenia najgorętszych i prawie pewnych naszych nadziei. Podejrzenia pojedynczych osób, wnioski i opinie z rozmaitych pobudek pochodzące stawały się przedmiotem rozmów, badań i wniosków dla wszystkich. Od ogólników przyszło do szczegółów, od wojska do oficerów i generałów, od rządu i reprezentacji narodowej do osobistości. Każda niemal osoba mająca wpływ na bieg i los powstania listopadowego miała swoich zwolenników i przeciwników. Podzielili się więc emigranci na dobrych i na złych Polaków, na obrońców i zdrajców ojczyzny, chociaż bezstronnie sądzącemu trudno było dostrzec w obopólnych oskarżeniach istotną prawdę. I tak często można było słyszeć i widzieć prawego, zasłużonego ojczyźnie obywatela miotającego obelgi i podejrzenia na równie nieposzlakowanego i bliznami okrytego swego współtowarzysza w boju albo też zapalonych i bez doświadczenia, chociaż pełnych chęci młodzieńców zuchwale krytykujących zaszczytne zasługi starca.

Śmiało jednak twierdzić można, iż głównym i jedynym powodem tej wzajemnej nieufności, tego podejrzenia i oszczerstwa było ogólne rozżalenie, prawie rozpacz, do której biedni emigranci byli doprowadzeni, patrząc na los, jaki ich ojczyznę i ich samych spotkał. I nie przewidując już skutecznego wsparcia ze strony Francji i Anglii dla Polski. Cóż dziwnego, że w podobnym położeniu serca krwawią, umysły się jątrzą, a słabość charakteru i prostą nieudolność rządzących lub dowodzących wojskiem bierze się za rozmyślną zdradę, jeżeli następstwa są jedne i te same? Bądźmyż zatem wyrozumiali dla tak wielkiego nieszczęścia.

Zaczęły się więc tworzyć po raz pierwszy partie wśród Emigracji — partie osób, nie zaś tych lub owych opinii politycznych. O zasadach jeszcze w niej dotąd nie było mowy, bośmy przybyli do Francji z jedną tylko odwieczną Polaków ideą: wypędzić wrogów z ojczyzny. Nieco później dopiero, kiedy Emigracja, poduczywszy się cokolwiek języka francuskiego, zaczęła czytywać dzienniki, kwestię upadku naszego powstania zaczęto rozważać z innego stanowiska. I tu jest prawdziwy początek myśli, czyli zasad demokratycznych.

Wina za zmarnowanie powstania listopadowego, wina za wszystkie klęski i niepowodzenia, jakie spadły na Polskę, zaczęła ciążyć nie tylko na pojedynczych osobach, ale na całym praw politycznych używającym narodzie. Chcę mówić: na szlachcie, na złych i niesprawiedliwych stosunkach społecznych, które jednym bogactwo, znaczenie i wszelkie sposoby wszechstronnego kształcenia się, a zatem pomnożenie indywidualnego szczęścia zapewniają, innych zaś na ubóstwo, nędzę, socjalną i polityczną nicość, słowem na wszechstronne upodlenie skazują.

Och! Wielka to prawda, ale wolałbym, aby lekarstwo na tę narodową chorobę z pierwszej lepszej karty Ewangelii zostało wyjęte aniżeli z praw człowieka i obywatela albo z krwawych aktów rewolucji francuskiej. Wiele oszczędzilibyśmy sobie trudów, krwi i ofiar i bylibyśmy dziś daleko bardziej przygotowani do podołania przeszkodom.

Nowe to dla Emigracji, choć jak świat stare odkrycie oderwało nieco jej uwagę od przeszłości, a zwróciło ją do wyszukiwania środków, którymi zagrożoną narodowość Polski można byłoby nie tylko od zupełnej zagłady ochronić, ba, nawet do dawnej świetności przywrócić. Tu się podzieliły zdania — jedni mimo tylu zawodów, mimo prawie pewności, że nikt z obcych sprawie polskiej szczerze nie sprzyja i kropli krwi za nią nie przeleje, nie pojmując lub nie chcąc pojąć wymogów czasu i Polski, chcieli dawnym sposobem sprawie narodowej dopomóc, pokładając wszystkie swe na przyszłość nadzieje w dyplomacji gabinetów, a szczególnie francuskiego i angielskiego, i nie biorąc pod uwagę żadnych reform społecznych w Polsce lub tylko takich, jakie Konstytucja 3 maja chciała wprowadzić. Zwolennicy tego systemu nazwani byli monarchistami. Inni, nie polegając znowu bynajmniej na stosunkach i działaniach dyplomatycznych gabinetów, które zawsze były zgubne dla Polski, tylko złożywszy wszystkie swe nadzieje w sympatii ludów — jakby ludy, podobnie jak ich rządy, nie miały swej własnej polityki — uczynili zupełny z przeszłością rozbrat. Chcieli ją zburzyć ze szczętem, aby z jej gruzów, jak mniemali, wspaniały gmach przyszłości Polski wystawić. Chcieli gwałtownie przetworzyć skład i naturę jej społeczeństwa, a choremu, którego sam czas zwyczajnymi lekami i przy pomocy doświadczonego lekarza mógł uzdrowić, podawali truciznę, która prędzej mogła go zabić, niż do stanu zdrowia przyprowadzić. Stronnicy tej idei nazwani byli demokratami — ja do nich należałem.

Widzimy, że jedni i drudzy błądzili: pierwsi, bo nie dobiegli do mety pojęć epoki, a drudzy, bo ją przeskoczyli. Ta prawda będzie bardziej widoczna, jeżeli zwrócimy uwagę na skład społeczny Polski i jej polityczne położenie, to jest na niewolę, jaka ją przygniata z zewnątrz, na różnice stanu, stopień wykształcenia, zwyczaje i wady jej mieszkańców. Wyznać jednak należy, iż Towarzystwo Demokratyczne, a raczej jego myśl przewodnia, miało nie tylko wszelkie pozory słuszności. Chciało znieść wiekowe nadużycia, mogące w swym czasie mieć swą dobrą stronę. Dać wolność wszystkim mieszkańcom Polski pełniącym od dawna już obowiązki obywateli, czyli uwłaszczyć całą rolniczą ludność. Czemuż drogi, czemuż środki do osiągnięcia tego celu obrane były krzywe, nieszczere, oparte na materializmie i nienawiści, nie zaś na moralności i miłości? Któż mniema, iż burząc, niszcząc wszystko i bezwzględnie to, co stare i dawne, tym samym zbuduje coś lepszego i trwalszego? Któż sądzi, iż sycąc zawiścią serca braci ku braciom, utworzy społeczeństwo zgodne, kochające się, a następnie szczęśliwe? Jest przysłowie, iż cel uświęca środki.

Prawda, że Towarzystwo Demokratyczne popchnięte było do ostateczności nierozważnym uporem przeciwnego mu stronnictwa lub pojedynczych, ale mających wpływ i znaczenie osób. Ono musiało zdobywać krok po kroku wszystkie ustępstwa, jakie później, niestety zbyt późno, dla ludu uczyniono. Zdawało mu się, iż koniecznie tych samych musiało używać do obrony sposobów, jakimi było atakowane. Ale czyż dlatego, że ktoś, ujmując się za wątpliwą sprawą, podstępnych używa środków i zdradliwej broni, godzi się używać tychże samych środków i tej samej broni podstępnej w obronie sprawy wzniosłej i świętej? Godziłoż się, mszcząc się na cząstce narodu obstawającej za dawnymi, dziś już śmiesznymi przesądami, strącać cały naród w przepaść nieładu i chaosu, z którego Bóg sam wie tylko, jak wybrnąć zdołamy?

Z takich więc przyczyn powstały w Emigracji dwa przeciwne sobie polityczne stronnictwa — Towarzystwo Monarchiczne, arystokratów, później Towarzystwo Monarchiczne Trzeci Maja oraz Towarzystwo Demokratyczne. Jakim sposobem one się rozwijały, zmieniały stosownie do potrzeb i okoliczności? Jakie nawzajem czyniły sobie ustępstwa lub jak się ze sobą ścierały? Jaki szczególnie Towarzystwo Demokratyczne wpływ na losy Polski wywarło i dotąd jeszcze wywiera? Jakie się w końcu z tych stronnictw pośrednie partie utworzyły? Wiedzą o tym dziś wszyscy, a periodyczne pisma, pamiętniki i poważnej treści obszerniejsze dzieła pozwolą te stronnictwa z ich niuansami poznać potomności. Ja zaś, skreśliwszy, o ile to było tu potrzebne, ogólny zarys stanowiska, jakie Emigracja wobec świata i Polski zajmowała, poprzestaję na tym i na skromniejszą wracam niwę, zbierać uronione kłosy z wybujałego siewu naszych pięknych nadziei.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Zapis zgodny z oryginałem [przyp. red.; wszystkie przypisy, jeśli nie oznaczono inaczej, pochodzą od redakcji].

ROZDZIAŁ II

Powody i zamiar powrotu do Polski. Przeszkody. Zajęcia emigracyjne. Wahanie się. Pierwsze próby bez skutku

Należałem więc do Towarzystwa Demokratycznego, brałem udział w jego działaniach, patrzyłem z radością na jego wzrost, porządek i prawie wojskową karność, a jak dalece byłem przywiązany do jego zasad i pragnąłem ich rozkrzewienia, poświadcza to między innymi ów sławny wyrok przeciw dyplomatycznym działaniom księcia Adama Czartoryskiego przez Towarzystwo ferowany, na którym z całą powagą i przekonaniem o jego wadze mój podpis własnoręcznie położyłem.

Należąc do Towarzystwa Demokratycznego, przyjąłem wszystkie następstwa jego zasad. Jedną z głównych było poleganie na własnych siłach narodu. Te siły były i są wystarczające do zrzucenia obcego jarzma. Trzeba tylko chcieć i umieć je wydobyć. Człowiek zwykle jest logiczny w swoich rozumowaniach, choćby nawet z fałszywego wyszedł założenia. Z powyższej zatem zasady wypływa druga, będąca prostym tylko wnioskiem z pierwszej. A zatem dla Polski tylko w Polsce można ze skutkiem podejmować działania. Pierwszym objawem zewnętrznym tej myśli, tego przekonania była wyprawa z Francji do Polski pułkownika Józefa Zaliwskiego w 1833 roku. Z tego punktu widzenia stanowi ona epokę w naszej historii. Ona pierwsza wskazała drogę, którą Polacy odtąd powinni kroczyć, by walczyć o wydartą im wolność i niepodległość. A męczeńska śmierć Zawiszy, Wołłowicza i ich współtowarzyszy ją uświęciła.

Stąd też późniejsze próby mnóstwa pojedynczych emigrantów wyruszających do kraju, na przykład Leona Zaleskiego, Szymona Konarskiego, Roberta Chmielewskiego i innych. Nie chcę się tu zastanawiać nad sensem ich wypraw, nad trafnością lub niewłaściwością środków przez nich obranych. Przytaczam tylko dowody, a okrutna śmierć jednych i srogie więzienie drugich nakazują mi dla nich głębokie poszanowanie. Bo kto poświęca własne życie, kto gwałt sobie zadając, poświęca uczucia rodziny dla dobra współbraci, i to w takich okolicznościach, w jakich się dziś Polska znajduje, tego można nazwać szlachetnym zapaleńcem, fanatykiem miłości ojczyzny. Jednak nie godzi się nigdy posądzać go o samolubstwo, o jakieś osobiste widoki, gdyż na dnie ich duszy było coś Chrystusowego, coś boskiego. Należałoby życzyć każdemu, kto ma podobne zamiary, by był samolubem.

Podzielałem i do dziś jeszcze podzielam główne zasady Towarzystwa Demokratycznego, nie należy jednak stąd wnosić, abym bezwzględnie akceptował wszystkie środki do ich urzeczywistnienia przedsięwzięte, o czym czytający zapewne już jest przekonany, i to właśnie było powodem, że nieco ostygłem dla Towarzystwa, do którego się później znowu przybliżyłem. Dlaczego? Bo chciałem pracować dla Polski, a pracę dla Polski pojmowałem tylko w Polsce i Towarzystwo tak ją pojmowało. Inne stronnictwa myślały tylko coś robić, ale nigdy nie robiły szczerze. Pragnąłem więc albo w pewnej liczbie współtowarzyszy, albo sam jeden być wysłany przez Towarzystwo do kraju, zostawiając sobie wolność w wyborze środków. Jednak — ze względu na zmiany w ówczesnym moim położeniu i z powyżej przytoczonych powodów — zaniechałem dawnych z Towarzystwem Demokratycznym stosunków. Nie mogłem się spodziewać najmniejszej pomocy i dlatego postanowiłem obejść się bez współdziałania, poszukać gdzie indziej wsparcia, jeśliby można było je znaleźć, a gdyby mnie wszystko zawiodło i opuściło, udać się samemu do Polski i tam szukać współpracowników.

Uczyniwszy więc mocne postanowienie, od którego przyrzekłem sobie nigdy nie odstąpić, szukałem środków ułatwiających jego wykonanie. Odtąd marzyłem tylko o Polsce, do której jak najrychlej chciałem się dostać. Prześladowania wynikłe z wyprawy Leona Zaleskiego, Szymona Konarskiego, Roberta Chmielewskiego i innych wysłańców wcale mnie nie zrażały, bo byłem przekonany, że wielkie zamiary wielkimi okupić trzeba ofiarami, a odkupienie Polski niejednego wymagało męczeństwa, niejednej ofiary. Byłem więc spokojny i niezachwiany w mym przedsięwzięciu.

Nic łatwiejszego jak najświetniejsze, choć zbyt trudne układać plany i teoretycznie takie osiągać. Potrzeba tylko chwilowego zapału i nieco pracy rozpalonej wyobraźni. Ale jeżeli cel, który chcemy osiągnąć, jest zbyt odległy, a droga doń wiodąca najeżona tysiącem trudów i niebezpieczeństw, wtedy całe złudzenie znika, a naga rzeczywistość przedstawia się nam w całej swej okropności. I to, co przed chwilą zdawało się nam tak łatwe do osiągnięcia, wnet staje się prawie zupełnie nierealne. W takiej sytuacji człowiek zwykle bada samego siebie, miarkuje i ocenia swe zdolności i moc swojego ducha. I ja tak postąpiłem, miłość ojczyzny zdawała mi się wystarczać za siłę, nawet potęgę mojego ducha, i w czasie chwilowego jego upadku mogła go zasilić, pokrzepić. Jednak co do zdolności i wiadomości niezbędnych do moich planów, na tych ostatecznie polegać nie śmiałem. Czując całą odpowiedzialność, jaką brałem na siebie, rozpoczynając tak ważne dzieło, chciałem przynajmniej częściowo się przygotować, żebym był w stanie podołać temu ciężarowi. Oddałem się więc nauce wojskowości, otoczyłem się książkami tego rodzaju, o ile tylko pieniądze mogły mi pozwolić. Samotność, którą zawsze lubiłem, a której zamiłowanie w dwójnasób się jeszcze zwiększyło tęsknotą, jaka tułaczowi zwykle towarzyszy, znacznie się przyczyniła do postępu, jaki w tej nauce teoretycznie uczyniłem. Życzyłem sobie, by jak najrychlej zamienić ją w praktykę i z tułactwa przenieść się do ojczyzny.

Ach, życie tułacza! To nieustanny żal, to ciągła w duszy tęsknota za ojczyzną. O, Ojczyzno! Ty, na której wspomnienie każde poczciwe serce żywiej i gwałtowniej bić zaczyna! Ty, której być synem jest największą godnością i zaszczytem na ziemi, ileż ty masz wdzięków i powabów, ile ty masz więzów, którymi nas do siebie nęcisz, przyciągasz i wiążesz. Jako niemowlęta już się tulimy do łona matek, co nam życie dały, a z mlekiem z ich piersi wyssanym wciągamy zarazem w siebie i miłość ku tobie. Pierwszy ich do nas uśmiech, pierwsza ich dla nas pieszczota stają się jakby rękojmią szczęścia i rozkoszy, które nas na twym łonie oczekują, ale zarazem i zadatkiem mąk serca, mąk duszy okrutnych, kiedy nielitościwa ręka przemocy z twoich macierzyńskich nas objęć wyrywa! Ile cię kochać, „Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto cię stracił”.

Dzieląc zatem czas mojego tułactwa między politykę emigracyjną, rozmyślanie w samotności i czytanie książek, przybliżyłem się do roku 1838.

Mieszkałem wówczas w mieście Tours, w departamencie Indre et Loire. Czując się, w swoim mniemaniu, dostatecznie przygotowany do wykonania powziętego zamiaru, pragnąłem jak najrychlej wyjechać do Polski, a właściwie pojechać na ziemie ruskie, na Ukrainę, skąd pochodzę. Nie zbywało mi wprawdzie funduszy — choć dosyć szczupłych w stosunku do odległości i ewentualnych nadzwyczajnych wydatków — oszczędzonych kosztem wygód, a nawet istotnych potrzeb życia. Wielka zachodziła trudność, by wyrobić paszport pod obcym nazwiskiem zgodny z moim rysopisem, lecz tę trudność dałoby się jeszcze pokonać. Tym, co najwięcej mnie niepokoiło, co mnie trwożyło, była niepewność, wątpliwość skutku moich usiłowań w kraju. Nie miałem żadnych od 1830 roku z nikim stosunków. Moje znajomości, choć nieliczne, z powodu politycznych wydarzeń w tym czasie mogły zniknąć lub się zmienić. Przy nieustannym i okrutnym prześladowaniu i wzajemnym niedowierzaniu któż mi zaufa, jeśli mu się przedstawię i odkryję, kim jestem? Nie będzie sądzić, że to podstęp czyhający na spokój i szczęście jego samego i jego rodziny? Nie będzież miał prawa posądzać mnie o nikczemną zdradę? Jakąż mu złożę rękojmię mej prawości, moich szczerych zamiarów? Z drugiej strony komuż ja mogę zaufać, dobrze go nie znając? Czyliż mu się zwierzając z moich uczuć i widoków, nie trafię właśnie na tego, który z powodu słabości charakteru, bojaźni lub prostej nikczemności pierwszy mnie wyda w ręce okrutnej władzy i wszystkie moje zamiary w samym zarodku zniweczy? Tak rozważając i biedząc się, potrzebowałem rady i współdziałania jakiegoś towarzystwa, któremu już w kraju ufają, albo pomocy pojedynczych osób mających z krajem stosunki, a których zasługi ojczyźnie oddane, stanowisko, znaczenie i prawość charakteru były dostateczną rękojmią mojego niepodejrzanego patriotyzmu i wszelkich cnót obywatelskich.

W takiej pozostając niepewności, ujawniłem swoje zamiary podpułkownikowi saperów Andrzejowi Gawrońskiemu, znanemu powszechnie z prawości i przywiązania do sprawy narodowej, z którym łączyła mnie dość ścisła, choć niedawna, zażyłość. Ten wziął do pomocy dwóch braci Horodyńskich — Ksawerego, oficera saperów, i Wacława, niedawno z kraju przybyłego, z którymi także w koleżeńskich żyłem stosunkach. Uradziliśmy wszyscy razem, abym się niezwłocznie udał do Paryża, do Michała Chodźki, mieszkającego wówczas przy ulicy Seine-Saint-Germain, z którym się Gawroński znał dobrze, a który przez swoje znajomości i stosunki mógłby mi z łatwością wyrobić pożądany paszport. Mając paszport w ręku, powinienem udać się do pułkownika Karola Różyckiego, owego sławnego dowódcy Wołyńców, z którym zaznajomiłem się już nieco dawniej. Ten miał mi zapewnić nie tylko możliwość dostania się do kraju, ale zarazem i wskazać osoby, których zaufanie od razu mógłbym pozyskać. Tego tylko pragnąłem, bo od tego najbardziej zależała realizacja mojego zamiaru.

Kiedy więc wszystko do podróży było przygotowane, nie pamiętam dobrze, jakiego miesiąca, jakiego dnia, ale pamiętam, że na początku wiosny 1838 roku wsiadłem do dyliżansu i w dwadzieścia cztery godziny przybyłem do Paryża, który po raz pierwszy widziałem. Natychmiast udałem się do Michała Chodźki, opowiedziałem mu wszystko i poprosiłem o paszport. Przyrzekł mi go natychmiast i nie zdawał się przewidywać trudności, ale po kilku dniach oświadczył, iż żadnym sposobem dostać go nie może, tak wielka jest czujność miejscowej policji i tak trudno znaleźć człowieka chcącego wziąć na swoje imię dla kogoś paszport. Powiedział mi także, na dowód czujności policji innych mocarstw, a szczególnie Rosji, że młody książę wołoski Grzegorz Ghica w tych dniach został schwytany na granicy rosyjskiej. Czy Michał Chodźko nie mógł, czy też po prostu z niewiadomych mi przyczyn nie chciał wystarać się o paszport, nad tym się nie zastanawiam. Chcę mniemać, że nie mógł albo że los Ghiki nieco go zatrwożył.

Zawiedziony poszedłem z Ferdynandem Rogińskim do pułkownika Karola Różyckiego, mieszkającego wówczas na wyspie i ulicy Świętego Ludwika (St. Louis). Po oddaleniu się Rogińskiego oświadczyłem Różyckiemu, z jakim zamiarem przybywam i czego od niego oczekuję. Pułkownik znał mnie z dobrej strony, nie wątpił zatem w moje zamiary. A gdy mu opowiedziałem, jak zamierzałem postępować i działać w kraju, zaakceptował wszystko, dodał kilka swoich spostrzeżeń i przyrzekł pomoc, to jest znajomość osób, na których uczciwość i współdziałanie można było liczyć. Rozmawialiśmy ze sobą dość długo i spostrzegłem, iż Różycki wpadał często w głębokie zamyślenie. Nareszcie łzy mu się w oczach pokazały i ciężko westchnąwszy, rzekł do mnie: „Doszła mnie właśnie przed twoim przybyciem smutna wiadomość, choć wprawdzie jeszcze niepewna, że Szymon Konarski został koło Wilna schwytany. Nie chcę w to jeszcze wierzyć, bo byłoby to okropne. Wkrótce jednak będę wiedział z pewnością. Jeżeli go pojmano, to nie masz po co jechać, bo czujność policji się obudzi. Poszukiwania i prześladowania będą wielkie, nigdzie nie mógłbyś się ukryć, bo nikt by cię mimo najszczerszej chęci przyjąć nie śmiał. Naraziłbyś siebie i innych bez żadnej dla sprawy korzyści, a nawet mógłbyś jej mimowolnie zaszkodzić. W przeciwnym zaś razie, to jest, jeżeli Konarskiego nie schwytano, wkrótce pojedziesz, muszę jednak o wszystkim dowiedzieć się najpierw z pewnością, a ty jedź na powrót do Tours i czekaj ode mnie listu, w którym ci doniosę, co masz robić”.

Miły to i kochany człowiek ten Karol Różycki. Słuszny, barczysty, suchy, ale muskularny, znać, że obdarzony niepospolitą siłą fizyczną. Na pozór zimny, posępny, ponury, a jednak pełen gwałtownych uczuć. Skromny, a że śmiały i odważny w boju, wie o tym cała Polska. Zwykle małomówny i niedowierzający osobom, których dobrze nie zna, ale otwarty i szczery z tymi, o których szczerości i otwartości jest przekonany. Każde jego słowo idzie do duszy i wzbudza zaufanie, bo z serca płynie. W wynurzaniu się jest czuły, aż do rzewności. Opowiadając o tym, co go zajmuje, łatwo się unosi. Wówczas małe, lecz przenikliwe oczy nowym blaskiem jaśnieją, a pociągła, ciemna i mocno ospowata twarz nabiera szczególnej piękności. Słowem, jest to czyste, nieskażone i pełne poezji serce. Prosty, a wielki duch do wielkich czynów zdolny. Można się poddać pod jego rozkazy przez samą miłość ku niemu.

Ach! Atamanie nasz sławny! Cóż się dziś z tobą stało? Gdzie ciebie szukać mamy? Czy jeszcze wrócisz kiedy do nas i przy odgłosie pieśni: „Hej, Kozacze, w imię Boha” czyż jeszcze pomścisz wraz z nami i na naszym czele krzywdy nieprzebaczone naszej Matce, Polsce, wyrządzone?

Wróciłem więc na miejsce dawnego pobytu, a w parę tygodni odebrałem od Różyckiego list pisany sympatycznym atramentem, w którym mi doniósł o schwytaniu Konarskiego i skompromitowaniu się mnóstwa obywateli. Zamiar spełzł więc na niczym. Mimo to powiedziałem sobie, że teraz mi się nie udało, ale później się uda. Wyznam jednak, iż ta przeciwność nieco mną zachwiała, lecz wkrótce się pokrzepiłem i do pierwotnej, a ulubionej mi myśli znowu powróciłem z uporem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki