Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywa porucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W oknie jednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się, że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpienia do środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcej o tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunku płaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga, ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwane zwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanym historycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegóły opisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Deotyma
Panienka z okienka
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3175-9
Szedł sobie najspokojniej, powłócząc oczami po tych cudnych i cudacznych rzeczach, których może póki życia nie miał już oglądać, gdy znienacka ozwały się1 za nim wesołe przygrywania i szmery posuwiste, jakoby od nadciągającej ciżby2. Obejrzał się, przystanął — a tu z bocznej przecznicy płynie orszak strojny z kapelą na czele. Przodem i dokoła — jak to zwykle w podobnych razach — wali tłum ciekawej gawiedzi. Wnet się też zrobiło tak ciasno, że pan Kazimierz musiał co prędzej ustąpić pod ścianę. Wprawdzie ulica nie należała bynajmniej do wąskich, ale, jak wszystkie główniejsze ulice Gdańska, była z obu stron zastawiona dwoma szeregami dużych ganków, czyli raczej tarasów, które głęboko wrzynając się w jej koryto, szczupły tylko przepływ zostawiały dla jezdnych i pieszych.
Oparł się więc o podmurowanie jednego z onych3 tarasów, a że był słuszny4, mógł ponad głowami dobrze widzieć przeciąganie wesela, bo zaraz poznał, że to weselny orszak.
Naprzód, po trzech rzędem, szli grajkowie dmący w trąby, piszczałki, fletnie5 i różne inne fujary takie pokręcone, takie pozawijane, jakby jakie świeciste węże.
Potem szła gromada młodych ludzi dość suto6 wyglądających. Buty miękkie, lejkowato rozwarte. Ubiory obcisłe, o bufiastych rękawach, niby pozszywane z pasów dwubarwnych w podłuż7 popękanych i nasianych sterczącymi wypuszczkami8. U jednych krezy9 okrągłe, u drugich już nowomodne, obwisłe kołnierze, spadające na piersi we dwa trójkątne, koronkowe końce. U ramion krótkie płaszczyki, tak zwane wówczas „półmancia”. Nad tym wszystkim kapelusze ogromne, o wywiniętym skrzydle i kiściastych piórach.
Jeden tylko pan młody nie miał pióra; miał za to inną ozdobę, która naszemu widzowi mile wpadła w oczy; były to dwa malutkie, zieloniuchne wianeczki, wzajemnie w siebie zadzierzgnięte10, jakby dwa ogniwa łańcucha, i przytwierdzone do główki kapelusza, gdzie tworzyły rodzaj kokardy mirtowej11, a dla bystrych oczu — hieroglif miłości.
Za kawalerami szły panny także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnymi barwami, ale krój miały jeden nieodmienny. Suknia sztywna w ciągnione floresowe12 wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku pasamonami13 z ciemnych taśm kamelorowych14 albo z czarnego aksamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wąski fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy, powiewny, jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy, podobne do męskich, wydęte, rozporkami15 zatrzęsione, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krezy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów; czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza. Z jej środka, niby pisklę z gniazda, wystawała główka gładka16 i mydłkowata17, bo przy krezie wszelkie bogatsze ufryzowanie stawało się niemożebnym18; głowa musiała być maleńką i okrągluchną, ażeby mogła poruszać się swobodnie w tej ciasnej, ostro prążkowanej konsze19. Toteż wszystkie włosy podczesywano w górę i zaplatano w jeden warkocz, którego kręgi ukrywały się z tyłu pod czarną aksamitną bramką20 lub pod czółkiem21 z różnobarwnych wstążek.
Białogłowa22, idąca do kościoła, zarzucała jeszcze na suknię płaszczyk osobliwszy a prześliczny; kładł on się pod krezę, z którą stanowił niby jedną całość; uszyty po prostu w kwadrat z muślinu23 lub lekkiej wełny, nie miał rękawów ani żadnych ozdób, tylko pod szyją był lekko zmarszczony i cały w podłuż karbowany, tak że kobieta szła spowinięta od stóp do głowy w jeden wielki a miękki wachlarz.
Czasem, gdy płaszczyk się odchylił, można było dojrzeć jeszcze inny szczegół cechujący ubranie ówczesnej gdańszczanki; na przykład cięgaturę, czyli ów sznur nieodstępny, jakim się okręcała w pasie, a którego jeden koniec opadał na fartuszek, podczas kiedy drugi, opatrzony całym pękiem kluczyków, igielników, nożyczek i szydełek, wpuszczony był zazwyczaj do bocznej kieszeni. Na tym sznurze przewieszano też i facolet, czyli chustkę od nosa, gdy rączka strudziła się jej trzymaniem; a i chustka była wzorzysta, chwaścikami24 u czterech rogów zakończona i rączka schludnie zawinięta w rękawicę o misternych wyszywaniach.
Panowie i panny widocznie byli zadowoleni ze swojej strojności, bo szli z piersią wydętą jak u pawia, zerkając na przyglądające im się tłumy. Ale pan Kazimierz patrzył obojętnie; podobnych strojów, mniej lub więcej wykwintnych, mógł co dzień widywać krocie; podobny orszak weselny to w ludnym Gdańsku nie nowina. Dopiero za szeregami panien dostrzegł coś takiego, co go naprawdę zadziwiło, coś tak nadzwyczajnego, że oparł obie ręce o czekanik25, aby wspiąć się na palce i lepiej zobaczyć.
Szła panna młoda między dwiema druhnami. Wszystkie trzy miały suknie z najprzedniejszej26 białopłowej „pawłoki” (która, jak wiadomo, była uprzywilejowaną tkanką27 szat koronacyjnych), a na sukniach płaszcze okrągłe, purpurowe, z gronostajowymi wyłogami u przodu, z bogatą klamrą u spięcia. I, o dziwo! Płaszcze te w górze nie wywijały się żadnym kołnierzem, ale były wszyte w obramowanie złote i wycięte kołem tak szerokim, że nie tylko szyja, ale i skrawek popiersia wykwitały z nich bez osłony.
Włosy też wolne od pęt codziennych, jakby drugi płaszcz rozpuszczono, wiły się po ramionach i spływały po barkach.
Na włosach każda z nich miała koronę złotą, cudnie wyrobioną w różne liściowe przezrocza i strzeliste pąki.
Korona panny młodej była najwyższa. Wzrostem także oblubienica górowała nad parą swoich towarzyszek i postawę miała okazałą, i w obliczu taką powagę, że ludzie przed nią się rozstępowali jakby przed urodzoną królową.
W czasach kiedy rosnąca ciągle srogość praw przeciwzbytkowych28 wykluczała z ubiorów mieszczańskich wszelkie cenniejsze tkaniny i futra, a zwłaszcza wszelkie drogie kruszce i kamienie, w czasach kiedy protestantyzm, coraz bardziej zacinający się i posępniejący, zaczynał narzucać już nie tylko duszom, ale i sukniom purytańską29 surowość — w takich czasach te łabędzie szyje, te szkarłaty i złota mogły słusznie zadziwiać na ulicach Gdańska i pan Kazimierz teraz dopiero zrozumiał, dlaczego tak wielka ciżba leciała za tym orszakiem.
Po drodze też ciągle przybywało śledzących oczu; na wszystkich piętrach zapalały się one poza wypukłymi szybkami; niejedno okno zabrzękło roztwierane30 co żywo31 dla przepuszczenia kilku głów natłoczonych.
Ale widowisko krótko trwało. Trzy koronne32 postacie przepłynęły jakby widziadła. Za nimi pokazali się rodzice państwa młodych otoczeni starszyzną. Tu, między mężatkami, znowu karbowane kołnierze i płaszcze, znowu suknie sztywne, tylko już bez fartuszków, na głowach czarne bramki, ale już obszyte koronką tworzącą z nich diademowe półkornecie33. Między starszymi mężczyznami więcej biretów34 niżeli kapeluszy, więcej futrzanych armmantelów35 niżeli obcisłych kabatów36.
Na koniec wysypała się ostatnia kupka ciekawych, orszak skręcił w inny poprzeczny zaułek, fletnie i stąpania powoli przycichły i pan Kazimierz znów się znalazł na pustej ulicy.
„A to mi panna młoda! — pomyślał. — Ustrojona jakoby druga Ester37. Taką prowadzić do ołtarza to splendor. Ona wszystkim królowa, a pan mąż jej król. Niech no ja tylko stanę kiedy na ślubnym kobiercu, to moja panna musi bez pardonu38 mieć takowy płaszcz i koronę. Będą ci tam, co prawda, panowie bracia u nas wydziwiali nad oną39 komedią, ależ morskiemu człeku40 wolno przecie ustroić żonę per modum Gedanensem41. Będzie tedy42 tak obleczona43, jeno44 buzię musi mieć inakszą45, bo ta nijak nie przypadła mi do serca; okrutnie46 pyszna i na dobitkę włosy jak u kruka. Żona kruk to i mruk. Wedle47 mego widzimisię żonka powinna być nie za duża, ustrugana jako48 ta łątka49, ze złotymi kędziorkami, z turkusikowymi50 oczkami, a wiecznie śmiejąca się jako ten mały ptaszek, co to zawdy51 podskakiwa, podśpiewywa52, a jak chcesz, to z ręki je, a jak chcesz, to dzióbka daje. Rzecze kto, że o taką łatwo, a nieprawda. Jam już niemało świata objachał53, no i jeszczem54 nie nalazł55 owej, co mi się śni”.
Tu pan Kazimierz trochę sobie westchnął i — jak zwykle czynią ci, którzy wzdychają — podniósł w górę oczy.
Ledwie podniósł, a tu cały się wzdrygnął, złożył ręce i szepnął:
— Jezu najsłodszy! A wszak56 ci to akurat ona!
Mówiąc te słowa, patrzył w najwyższe okno domu, który stał naprzeciw niego po drugiej stronie ulicy. Okno to, wycięte w samym szczycie budynku, było zupełnie okrągłe, obrębione sznurową rzeźbą. W tym kamiennym pierścieniu rozkwitało coś podobnego do wielkiej stokrotki; kreza biała, przejrzysta, drobno prążkowana, wypełniała prawie całe okienko, a jak w środku białej stokrotki połyska złota kulka, tak w tym okrągłym kołnierzyku świeciła główka złotowłosa, bramką z niebieskich wstążek przepasana, bijąca słonecznym blaskiem świeżej cery, wdzięku i figlarności, z ustami jak maliny, z oczami jak turkusiki.
Oczy te były ciekawie wpatrzone w pana Kazimierza. I miały na co patrzeć. Już i podczas pochodu weselnego niejedna głowa zwracała się ku niemu, niejedno spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem.
Bo też imci57 pan Kazimierz Korycki, porucznik od Marynarki Jego Królewskiej Mości Władysława IV, był wyraźnie stworzony do dwóch rzeczy: do bicia nieprzyjaciół i podbijania serduszek. Wysoki a smukły, mocny a zwinny, wdzięczący się a zuchowaty, lubił każdemu i każdej blisko zaglądać w oczy. Twarz miał ogorzałą porządnie od morskich nawałności58 a jędrną jak spiż i przy każdym wzruszeniu buchającą rumieńcami, które przelatywały szybko niby błyśnięcie lontu. I piwne jego źrenice były tak pełne iskier, że gdy się w kogo bystro wpatrzył, to go tymi oczyma siekł jakby rózgami płomiennymi. Siarczysty kawaler.
Ubrany był dość osobliwie: na wpół po naszemu, a na wpół z cudzoziemska, bo też tak mniej więcej wyglądała cała flota pucka, w której urządzeniu wzorowano się z początku na marynarkach obcych, a zwłaszcza na szwedzkiej, najbliższej nam wedle sąsiedztwa i najlepiej znanej z powodu częstych zbrojnych sporów.
Miał więc pan Kazimierz obcisły kaftan, czyli tak zwany kolet z łosiej skóry, na ukos przepasany czarnym rzemiennym bandoletem59, u którego wisiał obosieczny, nieco zakrzywiony kordelas60. Rajtuzy, uszyte z granatowej rasy61, pod kolanem były przewiązane i wpuszczone w obuwie składające się nie ze zwykłych butów, ale ze zgrabnych półbucików bez cholew, żeglarz bowiem jak góral potrzebował nóg lekkich dla uwijania się po stromych piąterkach62 i oślizgłych wklęsłościach ówczesnych okrętow.
Na kolecie nosił półkopieniak63 z kroju dość podobny do burki64, ciemny i włochaty po wierzchu, więc dobry na słotę lub wichury, ale dobry i na pogodę, bo podbity czerwonymi nicami65, które w dzień jasny odrzucały się na ramiona i rozweselały ubranie.
Głowa pana Kazimierza nie była podgoloną66; mało kto jeszcze wtedy u nas oszpecał się owym dzikim, tatarskim wymysłem. Włosy jego, drobno skędzierzawione. przypominały ten sposób uczesania, jaki później został nazwany à la Titus67, a który na ówczesnych wizerunkach już często daje się spostrzegać.
Włosy te pan Kazimierz przykrywał nie spiczastym, szwedzkim ani okrągłym, niemieckim kapeluszem, ale kosmatą, szczeropolską czapką, jedną z owych prześlicznych, fantastycznych czapek, jakie u nas kwitły za Wazów. Brzegi jej były w górę wywinięte i przeróżnie ponacinane, a u przodu stała kitka czarna, przytwierdzona zanklem68 srebrnym z emalią, gdzie drobniutko wymalowany kraśniał69 herb marynarki puckiej, ten sam, co był wyszyty na banderze królewskiej, mianowicie: ręka po ramię obnażona, trzymająca dobyty miecz; wszystko w polu czerwonym.
Jednak ta czapka, choć tak piękna, stała się teraz dla pana Kazimierza narzędziem niepomyślnej próby. Ledwie bowiem spostrzegł, że panienka z okienka na niego spogląda, zerwał ową czapkę z głowy i bardzo układnie się ukłonił. Tymczasem skutek zawiódł oczekiwanie. Panienka nie tylko nie oddała ukłonu, ale przestraszona zaczepką nieznajomego zapłoniła się70 gwałtownie (przez co — wedle uwagi pana Kazimierza — obrazek uległ takiej zmianie, jakby kto w złote serduszko stokrotki wetknął czerwony pączek róży), wycofała głowę z okienka i znikła w jego ciemnej głębi.
— Szkoda! — mruknął pan Kazimierz. — Spłoszyłem oną śliczną aparycję71. Trzeba rzecz naprawić. Czasem dobra wiolencja72, a czasem pacjencja73. Zażyjmy teraz tej wtórej74. Powiedają75, że kiedy diabeł nie może białogłowy na żaden lep ułowić, to zawsze w końcu weźmie ją na ciekawość. Poczekajmyż. Może i ta panienusia z ciekawości raz jeszcze wyściubi swój aniołkowaty pyszczek.
Dalej więc stał i wpatrywał się w kamienny pierścień. Czasem wodził oczami po niższych trzech piętrach kamienicy dla sprawdzenia, czy panienka nie wygląda jakim innym oknem. A tak patrząc, dziwił się i piękności domu.
— Dalibóg, nie dom, jeno templum76. Że też to ta cackana struktura77 nie wpadła mi jeszcze nigdy w oczy?!... Rzecz łatwo się tłumaczyła. Zajęty swoją wodną służbą, pan porucznik rzadko bywał w Gdańsku, a jeżeli się tam pokazał, to tylko na kilka godzin dla przelotnej uciechy; wtedy chodził najczęściej po ulicy Długiej, która jest najludniejszą i najweselszą w Gdańsku, a choć czasem przeszedł się po innej, to wolał patrzeć na buziaki niżeli na domy.
Dzisiaj wszakże, nie mając nic innego przed oczami, dobrze się przypatrzył „cackanej” kamienicy.
Należała ona do węższych, dwuokiennych, ale do najspójniejszych. Oko nie mogło się tam doszukać ani skrawka nagiego muru; od góry do dołu była to jedna kaskada złoceń, rzeźb, szkiełek i malowań.
A najprzód78 część dolna wysuwała się do widza tarasem (tak zwanym przez miejscowych mieszkańców beischlagiem), na który prowadziło pięć schodków kamiennych. Taras był ubrany w kwitnące donice i obwiedziony kratką wykutą, a raczej wydzierganą z żelaza; sploty jej, pogięte w zakrętne gałązki, miały nawet wiele części suto pozłacanych, zwłaszcza tam, gdzie kowacz79 powypuszczał z nich liście, szyszki i jabłuszka. Pozłocił on i poręcze od schodków oparte na dwóch kamiennych kulach, owych sławnych kulach przedgankowych, które zawsze stanowiły jedną ze znamiennych cech budownictwa gdańskiego.
Na taras wychodziło dolne okno zaplecione także wyzłacaną kratą i drzwi o jednym skrzydle, dębowe, przepięte świecącymi antabami80, wprawione w odrzwia kamienne, których łuk okrągły wywijał się w górę lekką igłą.
Każde z wyższych piąter81 przedstawiało dla oka trzy filary przedzielone dwoma wysokimi oknami. W tych oknach już nie było zakratowań, tylko siatka z ołowianych oczek, w których szyby, drobne a wypukłe na kształt kukiełek, błyszczały pod słońcem z iście brylantową rzęsistością.
Na pierwszym piętrze do filarów grubych i bogatych przyparte były posągi trzech mężów. Patrzący mógł dobrze się z nimi poznajomić, bo na podstawach wyrżnięto ich imiona. W środku, między oknami, przyobleczony po cesarsku, z globusem i krzyżem w ręku, stał Carolus Magnus82. Po dwóch bokach, zbrojni w rzymskie hełmy i rynsztunki, wspierali się na włóczniach Grakchus83 i Machabeus84 Jaka myśl kierowała rzeźbiarzem, gdy zaślubiał te trzy postacie, to pozostanie jedną z tysiącznych tajemnic, które fantazja dawnych mistrzów zaklęła w stare kamienie.
Na drugim piętrze, przy filarach już dużo lżejszych i smuklejszych, bielały także trzy posągi, tu już same kobiece. Wszystkie trzy były prześliczne, chociaż — prawdę mówiąc — nie bardzo budujące, bo tylko rozpuszczonymi włosami odziane. Pan Kazimierz pomyślał sobie, że to jest zapewne Matka Ewa, trudno jednak przypuścić, aby artysta powtarzał aż trzy razy jeden pomysł; musiały to być raczej gracje85, tym bardziej że wszystkie trzy unosiły w rękach jedną wielką plecionkę z kwiatów, która, spuszczając się pod okna, całą tę część budowli ubierała w świąteczne wieńce.
Na trzecim piętrze już nie było posągów, tylko medaliony o tłach złotych, a na nich namalowane kosze pełne róż, winogron i dzióbiących je ptaszków.
Na koniec, nad owymi ptaszkami, wystrzelał szczyt domu, nie prosty trójkąt, jak u gockich86 dachów, ale rodzaj liry wygiętej we dwa esy, pochylone ku sobie i związane w górze. Ze związania tego, niby klucz sklepieniowy87, kręto wywijał się smok złoty o zielonych połyskach spiżu, wysuwający na powietrze swoje skrzelaste skrzydła i łuszczkowaną88 głowę, którą podejrzliwie zwracał ku domowi, jakby strzegł skarbów tam zaklętych.
Pod tymi to właśnie skrzydłami, w środku rzekomej liry, otwierało się owo tajemnicze okienko, do którego ciągle wracały oczy imci pana Kazimierza.
Oczy jego wracały, ale „aparycja” nie wracała. Po kryjomu też zaglądać nie mogła, bo w pierścieniu okiennym nie było ani szybek, ani żadnych zasłon. Raz, co prawda, wydało się patrzącemu, jakby jakiś obłoczek przepłynął po czarnym denku; ale czy to było złudzenie strudzonego wzroku, czy panienka na widok szpiega cofnęła się po raz drugi, dość że okienko pozostało pustym89, a pan Kazimierz wielce markotnym.
Na koniec złości go wzięły.
— Cóż u licha? Czy ja taki nieciekawy do widzenia? Czy ona znowu taka święta? Oj, będziesz ty jeszcze mi się przypatrowała90, moja ty święta z fimfami91! No i to czy nie istny ferał92, abym ją dopiero dzisia93 zdybał94, dzisia, w ostatni dzień! A, żeby tak dostać się do tej kamienicznej fortecy? Dobra inspiracja, dalibóg95, jeno jaki tu asumpt96 wziąć? Abo97 ja wiem, kto tam siedzi? Czy jakowe miłosierne dusze, czy srogie Menelausy98?
Gdy tak sobie rzeczy rozbierał99, tymczasem w głębi ulicy ozwały się kroki nadchodzącego człowieka. Był to pachołek miejski w ubiorze pasiastym o pręgach granatowych i brunatnych; w ręku miał berdysz100 oparty na ramieniu. Szedł dosyć ospale, nie śpiesząc się, może tylko dla pilnowania spokoju na ulicach, a może miał wypuszczać jakiego więźnia z wieży albo miejskie zegary ponakręcać, bo w drugim ręku niósł kilka dużych kluczy.
Pan Kazimierz go zaczepił.
— Chodź tu sam101, drabik102!
— Na usługi pana łeficerza103!
— Do kogo to przynależy ta kamienica?
— Jeśli łaska waszej wielmożności, która?
— No ta, z figurami.
— A, ta? Oho! Zara widać, jako104 wasza dostojność wysiada zza morza, kiej105 się pyta o takową106 rzecz, co każdy dzieciak u nas wie. Toć to Bursztynowy Dom.
— Nie kpij, chłopie. Nie widzę tu ni szczypty bursztynu. Cegła i kamień jako u jenszych107.
— Proszę ja waszej wielmożności, kto by to z onego108 kadzidła miał domy ulepiać? I sam król Dawid, kiedy budował swoją świętą wieżę, to urobił ją z kości109, a nie z bursztynu, bo to rzecz za droga i za mało jej Pan Bóg dał na świecie, tyla110 jeno, co u nas rośnie wedle111 morza, więcej nie ma nigdzie ani krzty.
— Za cóż tedy112 ten dom tak zową?
— Za to, co w nim żywie113 największy kupiec na bursztyny. Drugiego takiego nie ma w całkim114 Gdańsku, he! Pono115 i w całkiej Hanzie116.
— A co to za jeden zacz?
— Johann Schultz.
— Pfu! Niemiec!
— Nie ze wszystkim117. Ociec jego jeszcze nie gadał, ale on już gada, i nieźle, i pono dosyć się kocha w naszych królech118. Sam też sprawuje urząd miejski. To jeden ze stu panów rajców.
— Taki znaczny człek119?
— Oj, haniebnie znaczny! U niego całkie komory120 pełne bursztynowych jasełek. Wszystkie wójty i ławniki, ba! i burmistrze do niego chodzom. A temu sześć czy siedem roków121 to sam król nieboszczyk, pan nasz Zygmunt Trzeci122, przysyłał do niego pisanie.
— Proszę! Czego to król mógł chcieć?
— Ludzie gadali, co chce mieć tron całki z bursztynu. Aleć123 ja tego nie wiem. To jeno wiem, że posłaniec z Warszawy był, bom ja sam drogę jemu pokazował124, właśnie aż tu, do tych drzwiów125.
— A ludzki też to człek?
— Tak sobie, dosyć. Jeno zawdy szkoda, co pół-Niemiec i pies luter126.
— Aha, to on z tamtych! No, ale ty przynajmniej nie luter?
— A niechże Pan Bóg uchowa! Ja Kaszuba, Jakub Grubasek, z dobrych Kaszubów, z tłustych Żuław.
— Jam też zara127 to poznał po twojej tłustej gębie.
— Dziękuję waszej dostojności. U nas, chwała Bogu, chleba w bród. Żeby jeno lutry nie bijały się z naszymi po ulicech128, toby my mieli święte życie. Tera129 już kęs czasu130 nie było bijatyki, to i cicho, i człek się wypasa131. Co jeszcze pan łeficerz każe?
Kazimierz byłby jeszcze chętnie zapytał, czy pan Schultz ma córkę lub młodziuchną żonę, ale sobie pomyślał:
„E! Wstyd mi wdawać się ze stróżem w takowe kordialne132 konfidencje133”.
Rzekł więc tylko:
— Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.
— Sługa pokorny — odpowiedział tamten, przy czym, zdjąwszy swój szafirowy beret, nisko się pokłonił i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.
Pan Kazimierz klasnął w dłonie.
— Wiwat! Jest asumpt! Pójdziem134 po bursztyny. Co prawda, mieszek135 już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą136. A więc do lin! I brać karawelę137.
Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras i, ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego Domu.
Długo musiał czekać pode drzwiami. Przynajmniej naszemu gorączce138 wszelkie czekanie zawsze wydawało się długim.
Na koniec z wewnętrza139 zaszemrały kroki dosyć lekkie. „Oho! Jużem ściągnął140 mego ptaszka z poddaszka. A może to i nie ptaszek. Jakoś trocha141 ślamazarnie nóżki za sobą ciąga... ”
Warknął gruby rygiel i w szparze drzwi odchylonych ukazała się głowa, co prawda kobieca, dosyć nawet przyjemna, ale nic a nic niepodobna do tamtej. Musiała to być niewiasta służebna i dobrze już wysłużona; dobiegała co najmniej pięćdziesiątki. Ubrana była chędogo142 w kołnierz z muślinu, prawda że grubego, ale suto nakarbowanego (bo wtedy czy sługa, czy przekupka — żadna nie ruszyła się bez krezy), i w inderak, czyli spódnicę staroświecką, pękato wywatowaną koło bioder.
— Co to? — zapytała.
— Czy tutaj kram na bursztyny?
— Ja143 — odrzekła i rozwarła tak szeroko drzwi, że uderzenie ich o ścianę odbiło się przeciągłym echem po sieni nadzwyczaj długiej, wyłożonej piękną, polewaną cegłą. Pod sklepieniami wisiały rogi jelenie i różne obrazy, którym jednak trudno było się przypatrzeć, bo choć owo złoto-kraciaste okno wpuszczało tam sporo światła, jednak sień była taka głęboka, że już od połowy tonęła w półcieniu.
Na samej głębi, przez inne drzwi wpółotwarte, oczy mogły rozróżnić równie długą i głęboką kuchnię, zakończoną dwoma oknami wychodzącymi na mroczny dziedzińczyk. Że pora była poobiednia, więc wszystko tam stało we wzorowym porządku; z półokrągłych wnęk powyżłabianych w murze jakieś brzuchate kociołki mrugały miedzianymi połyskami, a skośnie oparte na półkach misy i talerze cynowe świeciły rzędem jakby tarcze.
Drzwi te zajmowały jeden z kątów sieni. W drugim kącie, wokoło grubego słupa, kręciły się ślimakiem schody obwite przejrzystą, z orzechowego drzewa toczoną poręczą, której tralki144 były powyginane w najśliczniejsze palmy i chimery145.
Tam niewiasta wskazała, mówiąc:
— Na pierwszym trepie146.
I znikła w głębiach kuchni.
Wszedłszy na kilka stopni, Kazimierz wydał przytłumiony wykrzyk147; o dwa zakręty wyżej, przechylona przez poręcz, zwieszała się ku niemu koronkowa stokrotka i wyglądająca z niej ciekawie złota główka. Puścił się szybko, ażeby ją dogonić, ale ona jeszcze szybciej mknęła i tylko jej błękitna suknia przerabiana w białe floresy migała za orzechowymi floresami kraty, wydając takie sztywne chrzęsty, jak gdyby drzewo tam szumiało.
Kiedy na koniec wybiegł na korytarz przecinający pierwsze piętro, już ona śmignęła poza majaczące przezrocza innych schodów, co nowym ślimakiem wywijały się w górę. Wielką miał ochotę i tam za nią popędzić, ale w tej chwili odemknęły się jedne ze drzwi korytarzowych i ukazała się w nich posępna głowa młodego człowieka, który spytał:
— Kto tutaj chodzi?
— To ja. Wedle148 bursztynów.
— A! To tam, wasza dostojność, naprzeciwko.
Więc Kazimierz skierował się do drzwi z naprzeciwka, i do jakich drzwi! Gdyby nie półciemność panująca w korytarzu, gdyby zwłaszcza nie gwałtowność, z jaką wszystko zwykł czynić, byłby mógł zgubić oczy w tej wikłaninie wstęg, powojów i skrzydlatych geniuszków149, co się tam roiły na tle z jasnego dębu. Ale za otworzeniem150 piękność drzwi gasła jeszcze przy piękności komnaty, zatrzęsionej także dębową snycerszczyzną151. Z misternych, czworobocznych przegródek sufitu wyglądały rzeźbione głowy (ozdoba ulubiona polskim budowniczym152). Przy ścianach ciągnęły się sławne gdańskie szafy o kulistych nogach, o wrotach bajecznie dłutowanych, o szeroko przysiadłych dachach, istne pałacyki dla driad153 i domowych larów154. Zastawiona takimi gmachami komnata wydawała się mocno ciemną, tym bardziej, że była wąska w stosunku do swojej wielkiej głębokości. Na samym jej końcu dopiero świeciły dwa okna, te właśnie, między którymi na zewnątrz stał Carolus Magnus, a pod którymi tutaj ciągnął się stół ogromny, zarzucony mnóstwem świderków, pilników, baniek i miseczek. Przy stole w dużym, poręczowym krześle siedział mistrz Johann Schultz. Miał na sobie kurtę z kasztanowatego falendyszu155 o małym, karbowanym kołnierzu i bufiastych rękawach, szare pludry156, zielone pończochy i trzewiki z pęczkami wstążek. Na długawych, szpakowatych włosach nosił mały, czarny birecik, bo wtedy i w domu nakrywano głowę.
Siedział pochylony do światła i pulchnymi rękami urabiał maleńkiego amorka z bursztynu. A nie tylko ręce, ale i twarz miał pulchną, i cała jego osoba jaśniała okazałą tuszą, tak że Kazimierz pomyślał sobie:
„Jeśli ci tamten Grubasek, to ten cały grubas”.
Ale ta grubość była przejrzystsza, wykwintniejsza. Rysy nawet musiały być niegdyś bardzo ładne, dopóki długie lata siedzącego życia i długa zażyłość z kuflem nie zaokrągliły ich zbytecznie.
Podczas gdy Kazimierz czynił w duchu takie uwagi, mistrz Johann oddawał pięknym za nadobne. Spostrzegłszy świetny wygląd wojskowego, pomyślał sobie:
„Oho! Może jakowy157 utracjusz? Będzie zeń dojny kundman158”.
Przy czym wstawszy powolutku, skłonił się z powagą i patrzył na gościa w postawie wyczekującej, bo wielcy kupcy owych czasów byli tacy, jakimi są jeszcze dziś na Wschodzie: uprzejmi, ale małomówni i nienarzucający się z towarem. Wszelką sztukę „reklamy”, wszelkie przechwałki z bębnami pozostawiali krzykaczom jarmarcznym, a sami twierdzili, że czego kto naprawdę potrzebuje, to sobie zawsze znajdzie. Nie wiedzieli, prostoduszni, że można ludzi kusić i na to, czego im nie trzeba!
Toteż i w ich składach nic nie stało na pokaz, nic się nie uśmiechało spoza szyb kryształowych. I tutaj oto któż byłby mógł odgadnąć, co ta surowa komnata ukrywa w swoich szczelnie pozamykanych tajnikach!
Kazimierz pierwszy zaczął:
— Jutro wyjeżdżam, chcę zawieźć doma159 gościniec160, z tej racji161 przyszedłem do waści162, panie kupiec.
— Toś wasza miłość richtig163 trafił. U nas grasuje przysłowie:
— A! Paradnieś166 to waść przycytował167 — rzekł gość, któremu bardzo się podobała krotochwilność168 gospodarza. — Obaczmyż169, co ja mam nasypować do onej rękawicy, chociażby do jednego palca w gantelecie170.
Kupiec tedy zaczął jedną po drugiej otwierać owe zaczarowane szafy. Tam, na głębokich policach171, stały rzędami bursztynowe posążki, czarki, kropielniczki, solniczki, ampułki. Były i przedmioty niby innego porządku, jako to: srebrne puchary i talerze, kryształowe szklenice172 i nalewki173, ale wszystko nasadzane maskaronami174 albo figurkami z bursztynu; były i krucyfiksy hebanowe ze słonecznym Panem Jezusem, i świątyńki z kości słoniowej, gdzie bawiły się różne żółciuchne osóbki.
Potem kupiec wyciągnął płaskie szuflady, gdzie leżały rzeczy drobniejsze, ale niemniej kosztowne, bo z najbielszego bursztynu wycinane i złotymi oprawami niewidzialnie podszyte. Spoczywały tam na czarnych aksamitach naszyjniki, krzyżyki, zausznice175, alszbanty176 i wszelkie inne figle177 białogłowskie, wyrobione tak cieniuchno, jakby z wosku. Gdzie indziej znów guzy do żupanów178, spinki do kitek i kołnierzy, kule i różne wisiory do rzędów końskich, kameryzowane179 gdzieniegdzie upstrzeniami z pereł i drogich kamyczków. Tu już pan Kazimierz zaczął tracić głowę. Mieszek jego — co prawda — piszczał srodze180 na haniebne ceny, jakie mistrz Johann obojętnie wymieniał, ale Kazimierz nie okazywał żadnego zmieszania ani się owym cenom dziwował; a czynił tak dla dwóch powodów: najprzód chciał koniecznie przedłużyć rozmowę, w nadziei, że panienka z okienka zajrzy na koniec do komnaty; po wtóre, chciał się nasycić, jeżeli nie posiadaniem, to przynajmniej oglądaniem tylu przecudności, bo nasza młodzież wojenna zawsze kochała się w splendorze. Więc wszystko po kolei brał do ręki, najdroższe rzeczy targował, a jeśli nie sypał zlotem, to sypał hojnie i szczerze pochwałami, czym niezmiernie sobie ujął gospodarza, bo majster Johann był jeszcze więcej kunsztmistrzem niż kupcem.
Widząc, że młodzieniec najpilniej ogląda figurki niewieście, odezwał się z uśmiechem:
— He, he! Mam ja tu coś echt181 dla pana oficyjera, jeno tam jeszcze grubszy koszt, bo to mój Meisterstück182.
Tu wysunął na środek pokoju swoje wielkie krzesło (z dębu rzeźbione jak wszystkie inne sprzęty, a wybite skórą z Korduby183, o tle dereniowym184 i złotych wyciskach). Potem z kieszeni wyjął kluczyk, a wtedy Kazimierz spostrzegł nie bez podziwu, że pod siedzeniem jest ukryta szuflada z misternym zameczkiem.
— Przebóg185! Czego też te Niemcy nie wymyślą?! — zawołał. — A to, bez urazy, można by o waści powiedzieć, co się zawdy o sknerze powiada, że „siedzi na swoich skarbiech186”.
— Ja, ja. Siedzi. Czego nie ma siedzieć, kiedy skarby są? — odparł bez urazy gospodarz i, wyciągnąwszy szufladę, zaczął przeglądać jej różne przegrody. W jednych, na kształt kiełbasek, wiły się długie sakiewki, przez których dziergankę przeglądały rulony holenderskich dukatów. Gdzie indziej były drobne łańcuszki i paciorki.
— To — mówił — różne andenkieny187 po mojej nieboszczce.
— Waść wdowiec?
— A wdowiec. Już dwie lecie188 z górą minęło, jak my ją pogrzebli.
Na koniec, z najgłębszej skrytki wyjął długie puzderko, gdzie na szafirowym atłasie ukazał się bursztynowy sztuciec189. Trzonki u wszystkich trzech narzędzi były wyrobione w kształcie mitologicznych posążków, a przy tym obmyślone z podwójnym dowcipem: i tak, po jednej stronie bożek Mars190, gorejącej barwy, trzymał nad ramieniem wzniesiony mieczyk złoty, który zarazem tworzył i klingę noża. Po drugiej stronie Neptun191, trochę szarawy, trzymał trójzęb, którego złote szpikulczyki tworzyły widelec. Najwięcej panu Kazimierzowi podobała się łyżka; była to stubarwna, okrągło-wklęsła muszla, z której wychodziła bogini Wenus192; a bursztyn, użyty na tę postać, przeświecał taką mleczną białawością, że wydawała się naprawdę istotą z morskiej piany.
Pan Kazimierz przyglądał się tej niebiance z iście pogańskim nabożeństwem. Niemniej pilnie jej się przyglądał i własny jej twórca, a nawet w tym jego patrzeniu była jakaś lubość, taka daleka od czystego artyzmu, że młodzieniec, spostrzegłszy jego usta lekko rozchylone jak u ryby, pomyślał sobie:
„Ej, ty niemiecki Sylenusie193! Mimoć194 latek ona bogini, jak widzę, dobrze cię jeszcze za łeb dzierży”.
Jednak uwagę tę schował dla siebie, a na głos powtarzał:
— Mirabilia195! Godne królewskiego stołu!
— A ja zawdy powiedam, że to stworzone dla was, panie oficyjerze, bo jako się widzi z moderunku196, wasza miłość służysz i Marsowi, i Neptunowi, a jako się patrzy z oczu, to takoż197...
— ...i Wenerze198 — dokończył pan Kazimierz. — Co prawda, to prawda. Służęć199 ja tej bogini z ferworem200 i zabrałbym waszecin201 sztuciec jeszcze dzisia, cóż, kiedy w sepecik202 nie wlezie.
Mówiąc to, wziął jedną ze swoich rękawic i chciał niby wsunąć w nią puzdro, które oczywiście nie mogło się tam zmieścić.
Obaj się roześmieli, a podczas kiedy kupiec zamykał na powrót szufladę, Kazimierz mówił z niekłamanym zachwyceniem:
— Wielki z waści magister203 w tym rzemieśle204. Wie to cała Hanza i cała Korona205. Mnie nawet gadano, co król jegomość206 nieboszczyk do waści pisywał. Czy to może być?
— A może być, kiedy było. Ho! Nasz pan miłościwy to nie tylko był mądry König207, ale i mądry Kunstmeister208. Inne królowie, kiedy się sfatygują, to wyprawiają sobie turniery209, szlichtady210 i różne lusztyki211. A król Zygmunt nie — jeno siadał wonczas212 do warsztatu i dłubał sobie we złocie albo srybrze213 to kubeczki, to łańcuchy, to monstrancyje, i to nie dla żartu, ale rzeczy fein214, coby się ich i prawy215Meister216 nie powstydał. Owóż217 jednego dnia przyszła mu takowa chęć, aby sobie zrobić Trinkbecher218 z czystego bernsztejnu, jeno nie wiedział, skąd wziąć tej substancji ani jak to się robi? Kazał tedy pisać do mnie, abym ja mu przysłał kawały, jakie mam najlepsze, i takoż w piśmie zapytował o nasze niektóre majsterskie sekreta. Jam tedy posłał i z sekretów onych się spuścił219, jako wierny sługa i poddany.
— I cóż król, zrobił ten kielich?
— Gadali mi panowie, co płynęli ode Warszawy, że zrobił i że tam wygrawował swój osobisty konterfekt220. Mówili przy tym, że i moim sekretom był rad221.
— Fiu! Fiu! To wasze222, panie konsul, w korespondencjach z królami! Felicytuję223!
I pan Kazimierz spojrzał na niego innymi oczyma, i odtąd zaczął go tytułować już nie „panem kupcem” ani „majstrem”, ale „panem konsulem” (bo tak u nas niekiedy z rzymska chrzczono rajców, którzy byli niezmiernie radzi owej nazwie).
— Co też to tych precjozów224 tutaj! — mówił, oglądając się dokoła. — Jakem żyw225, jeszczem nigdy tego cudownego electrum226 tyle na raz nie widział. Czy i w tej szafie takoż?
— Oho! Abo to tylko w tej szafie? I abo to tylko w tej komorze? Ja na każdym sztoku227 mam izbę pełną tego i cały strych takoż pełen.
— Nie może być! Nie uwierzę, chyba że obaczę. Pokaż mi waszeć wszystko bez ekscepcyji228. Ja już może nigdy tu w Gdańsku nie będę, to niechże per omnia tempora229napasę nos i oczy tą pachnącą ambrą230.
— Ano, czemu nie? Jeśli Herr231 oficyjer ciekaw, to pójdziem232 na górę. Będzie w czym wybierać.
Tu gospodarz zdjął ze ściany klucze i, otworzywszy drzwi komnaty, wypuścił naprzód Kazimierza, który wyszedł, tryumfując w duszy.
„Aha! Postawił ja ci na swoim. Jak poczniem233 cały dom lustrować, toć przecie nam się ta biała myszka nie wyśliźnie”.
Zaraz w korytarzu widząc owe drzwi, z których posępny młodzieniec wskazywał mu drogę, pan Kazimierz zapytał:
— A tu co? Takoż skarbczyk?
— Nie, to warsztat.
I kupiec otworzył drzwi do izby wąskiej a głębokiej: rozciągała się ona ponad kuchnią i dwa jej okna również wychodziły na mroczny dziedzińczyk. Ściany były nagie, pod ścianami ciągnęły się stoły z prostych desek. Przy stołach pracowały zamorusane chłopaki.
— Oni — mówił kupiec — obrabiają z grubego; ja dopiero potem biorę do forszneidunku234.
— A oto — rzekł, wskazując na młodego człowieka o posępnej twarzy, który stał pod oknem — oto mój Altgeselle235, człek tęgi236, Kornelius Storm. Z Ollendrów237 on, z narodu pracowitego. Będzie to kiedyś także Meister, jeno musi jeszcze dobrze fałdów przysiedzieć.
Kornelius pokłonił się, a potem powiedział:
— Herr Meister, była tu frajlein238 Hedwiga i pytała o pana majstra.
— Nic pilnego. Ta fryga239 musi co godzina cały dom obieżeć240. Niech sobie czeka. Teraz mam gościa, i to rarytnego241, takiego, co nie tylko na rzemieśle wojennym, ale i na wszelakim242 innym się zna.
Tak to nasz kawaler prędko potrafił zawojować pana rajcę.
Gdy wrócili do korytarza i zaczęli wchodzić na schody, Kazimierzowi błysnął znowu nad poręczą jakiś krążek biały, jakby kreza. Jednakże u wierzchu nie znalazł nikogo.
Rozkład wszystkich piąter był jednakowy: wszędzie tylko dwa, niezmiernie długie, przeciwległe sobie pokoje rozdzielone korytarzem, przez który przebijała się śruba schodowa. Korytarz taki, biegnąc w poprzek domu, nie mógł posiadać właściwych okien; czasem jednak na wspanialszych piętrach — jak tu na przykład — był nieco rozświecony przez otwory wycięte w wewnętrznych ścianach, a które od strony pokoju zasuwano wedle woli ruchomą deszczułką.
Na drugim piętrze, w komnacie od ulicy, stały znowu szafy ogromne, ale już skromniejsze, a w nich znowu krocie przedmiotów bursztynowych, ale już mniej kosztownych. I te jednak były prześliczne i Kazimierz zaczął już na dobre targować pewien kubeczek z godłami rycerskimi, co wedle słów jego: „przydałby się dla pana oćca243 jak ulał”. Przed końcem targu wszakże oświadczył, że „musi jeszcze wziąć na medytację244 i że tu grzech coś rezolwować245, dopóki się nie zlustrowało wszystkiego”.
Wrócili więc na korytarz, gdzie kupiec sam wskazał drzwi przeciwne, mówiąc:
— To mój Schlafzimmer246.
I wprowadził gościa do komnaty cudniejszej niżeli wszystkie inne. Wprawdzie okna jej wychodziły na dziedzińczyk, ale tu już przy większym wyniesieniu światło było mocniejsze i skrawek lazurowego nieba rysował się za szybkami. Zresztą, kto by tu miał ochotę patrzeć na resztę świata? Każdy wolał patrzeć wkoło siebie. Było na co. Nogi grzęzły w pstrokatym smyrneńskim247 dywanie. U drzwi i okien wisiały chodzące na kółkach mięsiste zapony, tak zwane huisverts, gdzie były wyszyte w tkaninie rozmaite obrazy, przeważnie zielone, bo wzięte najczęściej z życia myśliwskiego. Na murach, w ogromnych dębowych obramowaniach, rozpinały się sztywne, flamandzkie248 kobierce, a na nich też ogromne wytkane obrazy z figurami rycerzy, pięknych dam i bogów. Poniżej stały nie tylko szafy gdańskie, ale i śliczne szafeczki toruńskie wykładane mozaiką z drzewa, którego słoje tworzyły najuczeńsze rysunki. Były i stoły, i krzesła, i półeczki o wyrzynanych brzegach, o skręcanych nogach. A na tych stołach i półkach różne rzeczy ciekawe: tu srebrny półmisek z dzbanem, ówdzie Biblia w cudownej oprawie z emaliami, a wszędzie pełno tych pękatych fajansów delftyjskich249, których tło białe jest nażyłkowane błękitnymi albo czerwonymi wzorkami. Było też dużo i fraszek250 niewieścich. Z boku, nad wszystkim królujący, piętrzył się pod ścianą wspaniały pawilon251, po trzech stronach zasunięty złoto-zieloną makatą z Arrasu252.
Pan Kazimierz rozglądał się, kręcił głową i mówił:
— Proszę! Proszę! Waszecina kamieniczka druga królowa Bona. A toż ona sumy neapolitańskie253 połknęła.
Kupiec zaś powzdychiwał i powtarzał:
— Cóż, kiedy pustki. Tu przez dwadzieścia lat gospodarowała moja biedna Dorotea254.
Kazimierz, spostrzegłszy w tej chwili klęcznik z bursztynową figurą Matki Boskiej, zdziwił się i zapytał:
— A toć to chyba nie była dysydentka 255, kiedy widzę tu takie świętości?
— A nie — odparł z przekąsem gospodarz. — Katoliczka była, i zażarta. Dobrze mi dojadła swoim wiecznym śledziem i litaniami.
— Rememoruję256 waści, że i ja katolik, i praw257.
Gospodarz odpowiedział półszyderczo:
— Pokornie waszą miłość przepraszam. Ale my tu we Gdańsku nie owijamy tej rzeczy w bawełnę, jako kto wierzy, tak i gada. U nas tak.
Potem, znów nastroiwszy smutny wyraz twarzy, utyskiwał:
— Otóż ja tutaj od roków dwóch i więcej mizerny pustelnik. Ale — dodał z tajemniczym uśmiechem — niedługo już tego będzie... Nie ma Lei, to się znajdzie Rachelka258.
Po czym wyprowadził gościa, który tymczasem klął w duchu:
„A ty paskudny heretyku! Nie dość, że nie respektujesz postnego śledzia, jeszcze tej panniusi chcesz napędzić macochę? Boć ta frajlein Hedwiga musi być jego dziewka259, tak mi się precz260 widzi”.
Trzecie schody były już dużo węższe i mniej ozdobne, a w korytarzu, pozbawionym ściennych wyględów261, panowały takie ciemności, że Kazimierz nie mógł dopatrzyć żadnej krezy. Zdawało mu się wprawdzie, że słyszy jakieś szmery, ale musiało się to tylko zdawać, bo na trzecim piętrze nie znalazł nikogo.
Tu kupiec pokazał mu od ulicy komorę o ścianach nagich, gdzie stały szafy ogromne, ale proste, a w nich nic, tylko tysiące i miliony bursztynowych paciorków; jedne już nanizane w rzędy i różańce, inne luźno zsypane do szufladek; tu grubsze, jakby przezroczyste orzeszki, tam drobne, jakby złote krupy262.
Białogłowa byłaby godzinami całymi przebierała w tych perłach; dla oficera niewielka była tu zabawa. Prędko się też stąd wyniósł, a widząc, jak otwarcie gospodarz mu wszystko pokazuje, sam przystąpił do drzwi przeciwnych i już ujął za klamkę, aliści263 tu właśnie śmiałość jego nie w porę wypadła; mistrz Johann przyskoczył zaperzony, przytrzymał jego rękę i zawołał:
— O, tu nie można! Tu Frauzimmer264.
Kazimierz cofnął się, z pańską uprzejmością przepraszając:
— Ekskuzuj265 waszeć ignorancję. Anim wiedział266, co tu za sanktuarium267. Tu pewnie żywie panna Hedwiga, waszecina dziewka?
Mówił tak, chcąc nareszcie się dowiedzieć, kim jest naprawdę owa „frajlein”. Ale jego dyplomacja na nic się nie zdała; kupiec nachmurzony wcale nie odpowiedział. Natomiast wskazał na nowe schody i rzekł niechętnie:
— Teraz już tylko strych. Czy wasza miłość jeszcze ciekaw? Tam już nic nie trzymam, jeno bernsztejn surowy, a wysoko iść.
— Co, wysoko? A toć właśnie w to mi graj! — zawołał Kazimierz. — Jać-em jeszcze niedawno latał268 jak opętaniec po linach i masztach. Bywało, nieraz pół dnia siedzę w bocianim gnieździe. Im wyżej, tym człeku weselej.
Mówiąc to, puścił się co żywo na schody istotnie drabiniaste. Musiał się tam w ciemnościach ktoś ukrywać, bo tuż przed nim zatupotały jakieś nóżki, a przy tym dały się słyszeć tak mocne szelesty, że nawet zasapany pan majster zaczął głowę zadzierać i pytać niespokojnie:
— Co tutaj tak fiuka? Czy Hedwich znowu sobie kota chowa? Ta dziewczyna zawdy coś musi wymyślić.
A Kazimierz śmiał się w duchu i szeptał sobie:
„Głupiś asan269. To nie kot umyka, jeno mysz, a jeśli kto tutaj kota personifikuje270, to chyba ja, co się za nią upędzam po całej twojej chałupie”.
Strych był także na dwie części rozgrodzony, ale tylko lekkim przepierzeniem. Tu i tam stały ogromne skrzynie zamknięte na kłódki.
Nie wszystkie jednak znalazły się w porządku. Gospodarz, zajrzawszy do tylnej przegrody, chwycił się za głowę i jął271 krzyczeć:
— Herr Jesu!272 Paka roztworzona! Już tu znowu któryś chłopak mi plądrował.
I klnąc półgłosem (ale na ten raz już w czystej niemiecczyźnie), zaczął najprzód zamykać wieko, potem szukać zarzuconej273 kłódki.
Tymczasem pan Kazimierz zajrzał do drugiej przegrody, gdzie świeciło niewielkie, okrągłe okienko, i tam, o radości! dostrzegł na koniec swoją „aparycję”.
Stała ona w najciemniejszym kąciku; szczuplutka, niebieska i cała wystraszona, jakby chochlik domowy, którego czarnoksiężnik uwięził w zaklętym kółku.
Pan Kazimierz grzecznie się zbliżył, zdjął czapkę i z pięknym ukłonem rzekł:
— Po raz wtóry składam wacpannie274 moją rewerencję275.
Zarumieniła się i dygnęła.
On zaś ciągnął dalej:
— A czemuś to wacpanna nie chciała mi się kłaniać, kiedym był na dole?
Panienka, której szybko wracała przytomność, wyskoczyła z ciemnego narożnika i odparła, figlarnie przechylając główkę:
— A czemuś to wacpan kłaniał się takowej, której nie znasz?
— Boś wacpanna patrzyła na mnie.
— Albo to prawda? Jam patrzyła za tym weselem, co ciągnęło mimo276 naszego domu.
— Teraz ja znowu powiem: abo to prawda? Nie mogłaś wacpanna patrzeć za tym weselem, kiedy już było na trzeciej ulicy.
— Tam z dołu już go nikt nie widział, ale jam jeszcze widziała. Stąd widać dziesięcioro ulic. Przyjrzyj no się jeno wacpan, a dasz wiarę.
Kazimierz wetknął głowę w okienko.
— A prawda. Co tu tego widać! Ulic, domostw, kieby277 cacek na stole. Ale co mi tam po tym, wolę z wacpanną gadać. Ładne było wesele? Co?
— Ach! Jam jeno sobie myślała, daj mi, Boże, nosić taką suknię na moim weselu.
— A to dziw, jak Pan Bóg te same akurat chęci nam zsyła! Bom i ja sobie myślał: „Niech no się tylko żenię, a moja panna musi mieć punkt w punkt podobniusieńkie obleczenie278”.
— To winszuję onej279 pannie.
— Czego? Takowego męża?
— Nie, takowego płaszcza i ukoronowania.
Zaczęli się śmiać i było im bardzo wesoło, kiedy nagle na tę wesołość spadła chmura: mistrz Johann zajrzał do przegrody i mocno brwi naciągnął.
— Co ty tu robisz, Hedwich?
— Ja? Ja tu przyszłam, aby się popatrzeć na ono280 przecudne wesele. A dobrodziej widział?
— A widziałem ci! — odrzekł z pogardliwym wzruszeniem ramion. — Jakoż281 nie miałem wstać i pojrzeć, kiedy szli z takimi piszczkami, coby i umarłych pobudzili? Widno282 jakieś uparte katoliki po staremu święciły swój sakrament.
— Aha! — rzekł Kazimierz. — Więc to były gody283 wedle starego obyczaju?
— A tak. U nas w Gdańsku dawniej wszelka panna młoda musiała się tak wycudaczyć. Ale jak przyszła nasza wiara, tak i zdmuchnęła te błazeństwa. Bo i do czego to podobne przebrać jakąś Mädchen284 za królowę285, kiedy ona właśnie ma wiedzieć, że nie będzie w domu królową, jeno pierwszą sługą swego męża?
— A wszelako286 — rzekła, przymilając się panna Hedwiga — jak będzie mój szlub287, to ja się tak przebiorę. Dobrodziej pozwoli? Ej, pozwoli!
— Nie pozwolę — odparł twardo. Ale widząc, jak panienka zmartwione oczy spuszcza i już do nich fartuszek przytyka, zmiękł nagle.
— No, no, nie lamentuj, Hedwich! Obaczym jeszcze. A teraz lepiej zejdź do kuchni, pomyśl, co już niedługo czas na mój podwieczorek. Zastaw mi go na beischlagu288.
Panienka potoczyła wkoło wzrokiem zasmuconym; widocznie żal jej było stąd odchodzić. Jednakże krótko się wahała; jeden dyg, drugi dyg i zaczęła zlatywać po schodkach z takim chrzęstem sukni, jakby wicher się tam zakręcił.
— A to się Panu Bogu stworzenie udało! — zawołał pan Kazimierz. — Nie dziewka, jeno marcypan289. Musi w domu pana konsula być konkurentów huk?
Pan konsul najeżył się jak puchacz i, z ukosa patrząc na młodzieńca, odpowiedział:
— U mnie w domu niepotrzebne konkurenty, bo dla Hedwigi mąż już obmyślony.
Panu Kazimierzowi nie podobała się ta wiadomość.
— Czy tak? — rzekł z przekąsem. — I cóż to za jeden ów obmyślony feniks290? Czy także gatunku kupieckiego?
— Tak, mości kawalerze, i to najlepszego, bo to ja sam.
— W imię Ojca i Syna... Jakoż to może być? A mnie się przywidziało, że to waścina córka?
— No, niby tak... Ona respektuje mnie jak oćca, ale ja nie żaden dla niej ociec ani ona mi żadna córka. To dziecko wzięte z litości na wychówek291.
Pan Kazimierz krzywo się spojrzał i przez zęby wycedził:
— Hm! Piękny to chrześcijański uczynek, jeno go sobie waść sowicie własnymi rękoma płacisz.
— Co chcesz, mości oficyjerze? Odbierać swoje długi nie żaden kryminał. Wychowała się ta dziewka moim sumptem292 i fatygą, niechże mi za to wszystko jako żona odsłuży. No i co jej za krzywda? Będzie panią, jakich niewiele w Gdańsku.
— Prawda i to... in articulo293 fortuny jest racja, ale zresztą... Ha, może jej właśnie te luksusy do gustu? Pewnie to jaka mizerna sierotka?
Tu kupiec odparł dość wyniośle:
— Nie wiem ja, czy mizerna, i nie wiem, czy sierota. Może jaka wojewodzianka? Może jest u was jakowyś wielki pan, co by oddał całe swoje senatorstwo za odzyskanie tej dziewki? Jeno nie wie, że ona u mnie, a ja nie wiem, gdzie jego szukać.
— Co waść gadasz? Jak Boga kocham, nic a nic nie rozumiem.
— A bo to cała historia... To jest dziewczynina odbita z jasyru294. Naszli295 my ją na rynku lwowskim.
— Jezus Maria! Józefie święty! I kiedyż to było? Temu lat piętnaście? Po wiktorii296 pana Koniecpolskiego297 pod Martynowem298?
— A tak! Właśnie wonczas. Ale jakżeś to waszmość utrafił tak richtig w datę?
— Abo i ja wtedy byłem, jako małe chłopię, zabrany w ten jasyr! I to jeszcze z siostrą niedużą. I mnie ojciec i matka naleźli na rynku lwowskim, ale onej siostrzyczki już nie odnaleźli. Przepadła jak kamień w wodę! A może ta panna Hedwiga to akurat ona? Co my jej się naszukali po świecie! Co my przetrzęśli miast i wsiów! I nic!... A teraz oto... Ach, może to sam Pan Bóg mnie tu nagnał? A toż by się pan ociec radował! Oj, czemu też to pani matka nie doczekała tej godziny!
I chwycił się za skronie. A tymczasem kupiec zdumiały podnosił ręce i powtarzał:
— Herr Gott!299Herr Gott! A to naprawdę byłby cudowny casus300.
Obaj od wzruszenia zamilkli.
Nagle Kazimierz zaczął go trząść za ramię.
— Ależ gadaj waść wszystko, co wiesz o tej dziewce! Niechże ja wysonduję, czy to Krysia, czy nie Krysia? Gadaj, bo mnie już emocja zadławia.
— Za pozwoleniem... — stęknął kupiec, wysuwając się spod żelaznej ręki wojskowego. — Zaraz... opowiem wszystko dokumentnie, jeno tu na strychu jakoś nam nieglaźno301. Może zejdziemy do komory? Albo jeszcze lepiej na beischlag? Już dzień roboczy skończony, ja zawdy sobie wieczorem na chłodku siaduję, tam będzie nam najlepiej poszprechować302.
— Gdzie chcesz, panie radny, chociaby303 i w lochu, jeno mi zdejm ten kamień z serca.
I zaczęli co prędzej schodzić.
Kupiec jednak, mimo „emocji”, zajrzał jeszcze do każdej komnaty, aby się przekonać, czy wszystkie szafy dobrze pozamykane, a potem wpadł i do warsztatu dla sprawdzenia roboty dziennej.
Tymczasem pan Kazimierz zbiegał.
Już ledwie kilka stopni miał do zejścia, gdy spostrzegł w sieni brzeg niebieskiej sukni wystający z otwartych drzwi kuchennych i usłyszał głos panny Hedwigi, która mówiła z uniesieniem:
— Ach, Mina! Mina! Co to za kawaler! Jeszczem jak żyję takiego nie widziała! A toć to anioł z nieba!
— E! Co mi za anioł z wąsami? — sarknęła304 w głębi kuchni Wilhelmina. — I taki na gębie osmalony, jakby z diabłami w piekle przy smole kucharował.
— Ach, nie gadaj tak, Mina... Powiadam ci, anioł. A jaki galant305 w dyskursie306! Bo przyszło i do dyskursu. Ja chciałam jeno mu się przypatrzeć, więc wyleciałam na schody. A tu on z dobrodziejem zaczyna iść na górę. Więc ja, hyc, uciekam. A oni precz coraz wyżej, aż pod dach. Jak mnie tam przyparli do ściany, tak już i nie było gdzie uciekać. Ale się fortunnie307 stało. Gadał mi takie śliczne rzeczy... na ten przykład, że jak ja co pomyślę, to zaraz i on musi to samo pomyślić308.
Tu Wilhelmina zaśmiała się i rzekła:
— Ej, żeby to tak był Freibitter309, a porwał na swoją freigatkę310, toby panienka z nim pojachała na morze, co?
— Ojoj! Na koniec świata! Do Indyjanów, do Ameryków, gdzie by jeno chciał.
Tu okręciła się na wysokim trzewiczku i nagle, spostrzegłszy Kazimierza schodzącego z ostatnich stopni, cała stanęła w ogniu.
On wpatrywał się w nią dość długo, ale tym razem poważnie i ująwszy jej rękę, zapytał:
— Powiedz mi, wacpanna, ile tobie latek?
— Na siedemnasty311.
Uderzył się w czoło, szepnął:
— Owóż tedy, nie!
Po czym rękę jej przycisnął do piersi i znowuż owinął ją spojrzeniem, ale na ten raz już ognistym.
W tej chwili załopotało po schodach ciężkie zstępowanie pana majstra. Panienka furknęła do kuchni. Kazimierz zaś raz jeszcze przeciągnął ręką po czole i szepnął:
— Nie, to nie Krysia. Krysia miała cztery lata, jak nas wzięli, toby już teraz miała kole312 dwudziestki. A może ta dziewka kłamie? Ej, chyba nie. Młodziusie to. Ja bym na oko i piętnastki jej nie dał. A przy tym i włos jenszy, i buzia. Tamta była kieby Cyganeczka. Ach nie, to nie Krysia. Już ona nigdy się nie najdzie313!
I westchnął.
Jednak smętność nie przylegała na długo do jego zuchowatej duszy. Więc zaraz się uśmiechnął i dokończył:
— Że nie siostra, to nie. Ale staremu się nie przyznam. Niech sobie myśli, że siostra. Łacniej314 mnie będzie w domu cierpiał. I ona łacniej przyjdzie do konfidencji.
Właśnie majster Johann go zachodził i, drzwi otworzywszy, z pięknym ukłonem przeprowadzał.
— Proszę waszą miłość na beischlag. Hej! Słyszysz tam, Hedwich? Przynaszaj315 nam tu kufle!
Na tarasie, wzdłuż kraty, pomiędzy zielenią biegły dębowe ławy o rzezanych316 oparciach. W pośrodku wznosił się stół okrągły, raz na zawsze już wmurowany i wyrżnięty z tegoż samego szarego granitu, co i olbrzymie przedgankowe kule.
Gdy siedli, majster Johann obejrzał się po ziółkach, które dokoła pachniały z doniczek, urwał listek i, ssąc go w miękkich wargach, zaczął powoli mówić:
— Niewieleć ja wiem, ale i to jest coś. Owóż trzeba zacząć od tej biednej Dorotei. Moja żona była spod Przemyśla...
— A! To z moich stron — podchwycił pan Kazimierz. — Ale, cóż u Boga, na jakiż manier317 nasza przemyślanka tutaj się waszeci napatoczyła?
— Nie tu, jeno tam. Trza318 wiedzieć waszmości, że my, wielkie kupce gdańskie, mamy dużo konszachtów z Leopolem319, bo tamtędy droga na handel z Lewantem320. Ja teraz to tam tylko wyprawuję321 agenty322, ale za młodych lat nieraz, bywało, jadę sam. Tam właśnie wlazła mi Dorotea w oczy.
— A gładka była?
— A juści323, to już keine324 gadanie. A po co by ja ją wziął? Jam tu mógł dostać bogatej, ho, ho! I jak jeszcze! Ale dla mnie zawdy co schöne325, to kunsztem pachniało. Gładka była. To jedno też tylko miała. Ha no, była i dosyć dobra, acz — jak to zawdy wasze niewiasty — trocha za harda. Przy tym nie dała mi nijakiej konsolacji326. Ale była uczona; czytać, pisać ani się zająknęła, powiedam waszmości, moje standbuchy327 to tak trzymała jakoby rathauzowy328secretarius329. Cóż, kiedy w domu Deserta Arabia330! Mnie to było ciężko, a już ona to dzień i noc lamentowała za kinderkiem331. Tak zeszło z jakie pięć lat. A właśnie umarł jej Vater332. Dużo to narobiło nam gomonu333. Dorotea nie wychodziła ze łzów, a jam był zły, bo miała dwie sióstr za mężami334, a te miłe szwagry chciały nas okpić. Fortunka po tym oćcu i tak mała na śmiech, a oni jeszcze chcą i to rozdrapać. Żona precz gadała: „Oj, żebym ja tam była, tobym nie dała ciebie skrzywdzić”. A jam widział, że jej się chce w swoje strony i że jej się chce jeszcze starą matkę obaczyć i w tym frasunku335 ją zrekonfortować336. A sam wonczas nie mogłem jachać. Ale właśnie tam jachał mój brat Michael. Możeś wasza miłość słyszał o Michaelu Schultzu337?
— Tak, coś... To był morski człek?
— Ale gdzież tam! Nigdy. To był sławny majster od zegarów; taki sławny, co nie tylko w całej Hanzie miał reputację, ale i cesarz Rudolf338 bierał od niego horologia339, i z Paryża o nie pisano.
— Więc ten brat miał jachać do Lwowa?
— Ja. Teraz ja mówię: „Dorotea, pojedź ty z Michaelem, obaczysz jeszcze starą matkę i siostrom się nie dasz odrwić”. A ona całuje mię340 po rękach. Tandem341 pojachali. A tu w jaki miesiąc potem straszne rzeczy gadają ludzie: jako tam wpadli Tatarowie i pod Leopolem już plądrują. Tedy ja drżę o brata i także też o moją Doroteą. A tu po jakich dwóch miesiącach są! Wracają zdrowi, żona przywozi trochę geldu342 po oćcu i w dodatku co jeszcze? Małego kinderka.
— O! Proszę!
— Cóż, kiedy nie swoje to było dziecko, jeno znajdek. A w takich okrutnych imprezach343 nalezione, co i trudno uwierzyć, i ja też babskiemu gadaniu mało bym dał wiary, ale Michael tam był okulatem344, a ten zawdy prawdę mawiał. Owóż tedy prawili tak we dwoje, co Tatarowie, rozlatawszy się po kraju, nie łapali prawie nijakiego niewolnika, jeno samych dzieciów345.
— A tak, prawdę wam brat powiedział, oni na to najbardziej łase, bo to ze starego już niełacno346 uczynić poganina, a z dzieci to zaraz narobią sobie Turków i Tatarów i jeszcze potem to biedactwo347 bije się za wiarę Mahometa, i to z takim zawziątkiem348, jak żaden rodzony Turczyn. Zwyczajnie, zaprzaniec349. Niechże będzie pochwalony Majestat Boski, że mnie na podobną infamię350 nie przyszło, a już mi było bliziusio, boć ja już piszczałem w ich ręku i nigdy pono jeszcze tyle tego maleństwa nie trzymali w garści.
— Otóż to właśnie i mnie tak prawił Michael, co jeszcze, póka świat światem, nie nabrano tyle dzieciarni w jasyr; to — prawił — nie na sta351 ni na tysiączki, ale na dziesiątki tysiąców; jak fury z onymi jeńczykami zaczęły ciągnąć za ordą, to ciągnęły całkie trzy mile352 niemieckie. — To — prawił — była czysta wojna antykinderna. Owóż kiedy ten wielki generalissimus353 Koniecpolski rozbił ich na trzaski354, tak tedy po wiktorii patrzy, a tu owe trzy mile pełne fur z dzieciaszkami. Co tu z tym robić? Jedne zaraz na miejscu pobrały to oćce, to bracia, co kto swego znalazł. A resztę zawieźli do Leopola i tam na rynku tak wystawili jakoby w jarmarcznej budzie. Tam tedy zjeżdżały się matki różne, każda swego maleństwa szukała, a co nie nalazło ni matki, ni oćca, to poczciwe mieszczki leopolskie rozebrały pomiędzy siebie. A co to tam były za lamenty i jubilacje355, ci się po znają, owi swego nie znajdują — tu się ściskają, tam płaczą — to jakoby Sądny Dzień.
— Komu to waszeć mówisz? Wszak ci ja tam był — i sprawiedliwie gadacie, co Sądny Dzień, bo iście wszyscy my zmartwychwstawali i jedni szli do raju, do rodziców, a drudzy niekoniecznie do raju, boć to tam niejedno pańskie dziecko poszło na nędzę do chałupy abo i z ran zmarniało, nim je swoi odszukali.
— A tak, właśnie; i wiele było i takich, co się nikt o nich nie spytał, nie wiem, z jakowej tam racji, czy że im Tatarowie ubili familię356, czy że na czas nie zdążyła z szukaniem. Owóż tedy moja Dorotea, słysząc wielkie cuda o tej niesłychanej tragedii, wybrała się takoż z Michaelem na rynek. Poszli jeno tak, byle się napatrzeć, aleć jak obaczyła tyle tego maleństwa, ona, co się kochała w dzieciach, tak zara serce jej spłynęło dezolacją357 i afektem358, a kiedy jeszcze widziała, jak mieszczki leopolskie rozbierają między siebie sierotki, tak sobie — powieda — zara pomyślała: „A toć mię Pan Bóg na to właśnie tu przysłał, abym i ja tu sobie wybrała pociechę”. A było w czym wybierać, jeno kłopot, co brać? Bo i to ładne, i to gładkie, a wszystko nieszczęśliwe. Wszelako najbardziej wpadło jej w oko to, co było najmniejsze, niemowlę malusie, co piszczało tam na słomie — tak powieda — jakby ten vogelek359, co go złe chłopcy z gniazda precz wytrzęsły. Niewiasty po kolei to lulały, przynosiły temu trochę mleka, ale wziąć nikt nie śmiał; każdy wolał brać starsze, bo to już łatwiejszy odchówek, a to było takie subtelne, że i dotknąć strach, i szatki były na tym bardzo pańskie. Dorotea tedy czekała jeden dzień i drugi dzień, i trzeci, aż obaczy, że ani żadna matka do tej odrobiny się nie przypytuje, ani żadna inna nie przygarnia, tak czwartego dnia zabrała jakby swoje i mnie tu przywiezła360.
— I cóż waszeć, ucieszyłeś się?
— Bogać361 ja się tam ucieszył! Żeby jeszcze chłopiec, to nie powiem, ale żona mi gadała tak: „Jakbym ja wzięła chłopca, tobyś ty go wychowywał na lutra, a jak dziewczynę, to będzie moja dziewka i zrobię z niej dobrą katoliczkę”. I prawda, zrobiła z niej taką zelantkę362, jak i sama była. A kiedym jej mówił: „A kto wie, czy i ona nie luterka? Małoż to w Polsce dysydentów? A może nawet z aryjanów363”. To ona mi pokazała szkaplerz364, co znalazła na szyi dziecka, i to już keine gadanie była racja, bo żaden z naszych nie zawiesi dziecku na szyi takiego bałwochwalskiego amuletu. Nie marszcz się, wasza miłość, każdy gada wedle swojej perswazji365. Owóż chciała bardzo, abym i ja miłował tę dziewkę, i nazwała ją Hedwich, że to niby ta święta była Niemka, a swoją drogą jest patronką polskiego narodu366. Alem ja długo nie mógł cierpieć owej dziewczyny: bo jak się Dorotea w niej rozpasjonowała, tak już i handbuchy367 w kąt, i gospodarstwo w kąt, i pan mąż w kąt, nic, tylko Hedwich i Hedwich. A jak dziewka podrosła, tak jeszcze gorzej, bo com ja miał jedną katoliczkę w domu, to teraz dwie, a nie wiadomo, która większa zelantka. A jak mi zaczęły sprowadzać a to dominikanów, a to takich, a to siakich mnichów, tak i minister368 już nie chciał do mnie przychodzić na kunsztyczek369bieru370. Fukałem, krzyczałem, aleć one zawsze postawiły na swoim, bo to były obie takie łasiwe, że i diabeł dałby się zawojować. Zwyczajnie, polnische Frau371.
— I kiedyż to waszeć postrzegłeś372, że jednak ta panna Hedwiga warta miłowania?
— Póki Dorotea żyła, tom ja ją zawdy miał za małe i liche dziecko; dopiero jak żony zabrakło, jak ta zaczęła mi usługować a nadskakować jak rodzonemu oćcu, tak na koniec i postrzegłem, że to bestyjka cudna, bo i buzia gładka, i włos jakby z bernsztejnu, i pańska maniera, i serce pełne rekognoscencji373, zgoła gdyby nie ta żarliwość wedle wiary, toby na świecie nie było lepszej dla mnie żony.
— I nie boisz się wasze owej żarliwości?
— Ba! Poradziłem z jedną, poradzę i z drugą. A to tym łacniej, że tu mam niby i ojcowską władzę. Kto to wie jeszcze, jak to tam dalej będzie? Abom to ja raz widział największe fanatyczki, co jak poszły za lutrów, tak się i nawróciły?
— O! Tego bym nie radził waszeci, bo nużby się znalazła jej familia, toby z waści duszę wywlekła.