Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa - Kamil Janicki - ebook + książka

Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa ebook

Kamil Janicki

4,5

Opis

Czy polscy chłopi byli niewolnikami? Odpowiedź jest więcej niż oczywista. O niewolnictwie wspominali nie tylko obrońcy ludności wiejskiej, ale i obcokrajowcy oburzeni polskimi stosunkami. Tak zresztą określał kmieci każdy, kto mówił o nich: chłopi pańszczyźniani, a w domyśle: niewolnicy pańszczyźniani. Dlatego pojawia się też inne pytanie. Czy w oczach polskiej elity chłopi byli w ogóle ludźmi? O tej najliczniejszej i najważniejszej części społeczeństwa pisano: bydło, psy, chodzące rzeczy.

Dziś nadal mówi się o rzekomym przywiązaniu chłopów do ziemi, ich poddaństwie i  dalece wyolbrzymionej krzywdzie. Kamil Janicki sprawnie rozprawia się z wizją sielankowej, dawnej polskiej wsi. Według niego radości prowincjonalnego życia były zarezerwowane tylko dla dziedzica i zarządcy jego majątku. Dla chłopów zostawała marna egzystencja bez perspektyw na przyszłość, a jedyną rzeczą, jaką mogli uczynić w takiej sytuacji, to po prostu zbiec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (310 ocen)
183
91
30
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Całkiem niezła

ma zdecydowanie niższy próg wejścia niż 'Ludowa historia Polski', ale brak jej bardziej naukowego podejścia, wskazywania źródeł, obiektywizmu. momentami autor rzuca mocnymi określeniami, które mają na celu wzbudzić emocje, ale nie wydają się uzasadnione. jako jedna z kilku pozycji na ten temat - okej, można przeczytać, ale absolutnie na niej nie poprzestawać.
60
makalonka2000

Nie oderwiesz się od lektury

Masakra. Nasza przeszłości to brud, ucięmiężenie i znój.
calculadora

Całkiem niezła

Nurt chłopski, ludowy stał się ostatnio bardzo popularny i niezmiernie się z tego cieszę, bo jednak przodkami ok. 70% Polaków byli chłopi panszczyzniani: zniewoleni, uciemiezeni, poniżani, od których odziedziczylismy wiele zalet, ale i przywar. O ile "Chlopki" Joanny Kuciel Frydryszak czytałam z wypiekami na twarzy, do dziś mówię o tej książce każdemu, z kim tylko rozmawiam o literaturze, tak z tym reportażem mam problem. Przede wszystkim bardzo nierówne są poszczególne rozdziały: jedne bardzo interesujące, drugie bardzo nudne, przez które ledwo przebrnęłam. Początek: sytuacja chłopów, jak powoli tracili swoje prawa, zależności na polskiej wsi, wyzysk - bardzo rozbudowane, ostatnie zaś: powierzchowne, pisane chyba na kolanie, a szkoda, bo wątek odziedziczonych wad, które przez tyle lat ciągną się za nami, szczególnie interesujący, potraktowany w kilku zdaniach. Druga uwaga to chaos, skoki między wiekami, co powoduje u czytelnika dezorientację i poczucie zamętu. Miałam równi...
40
Alka83

Nie oderwiesz się od lektury

Ja nie mogłem się oderwać. Szczegółowo opisanych wiele aspektów życia chłopów pańszczyźnianych. "Pozdrawiam" co poniektórych rodaków dumnych ze swojego (rzekomego) szlacheckiego pochodzenia. potomek chłopów pańszczyźnianych
Rebuz82

Nie oderwiesz się od lektury

Książka która wreszcie rozjaśnia wiele spraw, nad którymi głowiłem się jeszcze w technikum 25 lat temu. Napisana nad wyraz lekko i zrozumiale. Przynosi radość z poznania i jednocześnie smutek w kwestii podobno pięknej i chwalebnej historii...
75



Copyright © Kamil Janicki, 2021 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski
Marketing i promocja: Katarzyna Kończal
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Paulina Jeske-Choińska, Anna Gądek
Łamanie: Grzegorz Kalisiak
Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska
Zdjęcie na okładce: Ann Ronan Pictures/Print Collector/Getty Images
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-66839-49-6
Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 853-99-10redakcja@wydawnictwopoznanskie.plwww.wydawnictwopoznanskie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Moim chłopskim przodkom

PROLOG.MÓZGI W KSZTAŁCIE PŁUGÓW

Czy polscy chłopi pańszczyźniani byli niewolnikami? Historycy, dziennikarze, komentatorzy udzielają skrajnie różnych odpowiedzi. Wielu zastanawia się, czy tak mocny termin jest „uzasadniony moralnie”. Wielu też szuka oparcia w prawnych definicjach. I niekoniecznie je znajduje. Dużym uznaniem cieszą się głosy przeciwne, wprost rewizjonistyczne. Modnie jest mówić o rzekomym przywiązaniu do ziemi, rzekomym poddaństwie, rzekomej – a przynajmniej dalece wyolbrzymionej – krzywdzie chłopów[1]. Ludzie XVI, XVII, a zwłaszcza XVIII stulecia, którzy na własne oczy oglądali nędzę polskich wsi, nie mieli podobnych wątpliwości.

Nie mieli ich na pewno przybysze z zagranicy. Już w 1557 roku pochodzący z Wenecji Luigi Lippomano – nuncjusz apostolski, człowiek światowy, wcześniej wysyłany przez kurię rzymską do Portugalii i Niemiec – pisał: „Szlachta polska ma nieograniczoną władzę nad wieśniakami, przywiedzionymi prawie do stanu niewoli”. Ton kolejnych relacji z Polski był podobny, ale stopień zdecydowania już znacznie większy. W XVII wieku zniknęło słowo „prawie”. W XVIII: byłoby ono wprost nie do pomyślenia. Gaspard de Tende, Francuz zatrudniony na dworze Jana Kazimierza Wazy, oddawał królowi liczne przysługi, zachował lojalność do samego końca, ale o polskim ustroju wypowiadał się z niemałym krytycyzmem. Najbardziej bulwersowała go sytuacja ludności wiejskiej. Stwierdził stanowczo: „Chłopi są niewolnikami”. I na rozliczne sposoby udowadniał taką tezę. Z jego opinią niewątpliwie zgadzał się pan Payen – też Francuz, urzędnik wysokiej rangi, mający koneksje na dworze Króla Słońce Ludwika XIV. Odwiedził on Rzeczpospolitą około roku 1660. O miejscowym pospólstwie pisał: „Chłopi to nieszczęśni biedacy. Panowie tyranizują ich bardziej, niż to się zwykło czynić z galernikami”. A galernik był przecież, już od epoki antycznej, synonimem człowieka najbardziej upodlonego, zniewolonego, zmuszanego do pracy ponad siły. U schyłku XVIII stulecia Johann Joseph Kausch – lekarz i podróżnik ze Śląska, wykształcony we Wrocławiu – stwierdził prościej, bez ogródek: „Polski chłop jest w całym tego słowa znaczeniu poddanym, jest niewolnikiem”. I jest nim „nadal”, bo to stan trwający już od stuleci[2].

Wątpliwości nie mieli też Polacy. Ignacy Krasicki – biskup, przewodniczący Trybunału Koronnego, płodny poeta i prozaik – stwierdził w roku 1778, ustami bohatera powieści Pan Podstoli, że wprawdzie poddaństwo brzmi „na pozór” bardziej „słodko”, ale jednak „mało się różni od rzeczywistego niewolnictwa”. Faktyczne opinie szlachty o statusie chłopów zdemaskował w połowie XVII wieku anonimowy autor dziełka Robak sumienia złego. Zarzucił panom herbowym, że uważają, iż „im wolno wszystko czynić”, a w swoich poddanych widzą „takich niewolników, jak byli w Rzymie”[3]. Inni pisarze celowali w porównania bliższe – czasowo i geograficznie. Krzysztof Opaliński – wojewoda poznański, autor głośnych Satyr z 1650 roku – stwierdził, że aż „serce się lęka” i „skóra drży” na myśl o „tej niewoli cięższej niż pogańska”, na jaką skazani są w Rzeczpospolitej chłopi. Pod nazwą pogan kryli się w tym wypadku Turcy, a zwłaszcza Tatarzy: nękający polskie pogranicza ciągłymi najazdami, palący wsie, biorący ludność w jasyr i pędzący nieszczęśników w mordercze marsze ku odległym o setki kilometrów, nadczarnomorskim targom niewolników. Słabych i chorych po drodze mordowano; ci, którzy przetrwali, byli sprzedawani za cenę niższą od ceny konia, by pracować w kamieniołomach, na galerach, na roli. Handel nimi odbywał się – wedle relacji tureckiego podróżnika – „pośród lamentu, wołania o ratunek, jęków i płaczu”. Opaliński sądził jednak, że nawet gorzej mieli ci chłopi, którzy pozostali w Polsce, pod pańskim batogiem[4].

Kaznodzieja Krzysztof Kraiński, tworzący kilka dekad wcześniej, jasno stwierdził, że szlachcice obchodzą się z poddanymi „gorzej niż Tatarzy”. Opinię tę podzielał i Piotr Skarga, choć odwrócił ją do góry nogami. Jezuicki teolog, znany zwłaszcza za sprawą Kazań sejmowych z 1597 roku, pytał przedstawicieli elit, dlaczego chłopi polscy „w tej niewoli stękają”, mimo że nie są... „pojmańcami, Turkami czy Tatarami”. Czemu Polacy używają Polaków „jako niewolników”? – precyzował pytanie. Odpowiedzi i uzasadnień nie brakowało. Ale żadne zmiany na lepsze nie następowały. Na początku XVIII stulecia Stanisław Leszczyński (a raczej wynajęty przez niego „ghostwriter”) stwierdził na kartach Głosu wolnego wolność ubezpieczającego, że los chłopów polskich to „oczywista niewola”. W postępowym piśmie „Monitor Warszawski”, wychodzącym od lat 60. tego wieku, też podkreślano, że zepchnięty w nędzę chłop pańszczyźniany to „nie poddany, nie gospodarz, ale prawdziwy niewolnik”[5].

Głosy ginęły w próżni, ale nie dlatego, że się z nimi nie zgadzano. Odpowiedzi krytyczne były częste, nie dotyczyły jednak meritum. Łukasz Gołębiowski, już po upadku Rzeczpospolitej, w początkach wieku XIX, podkreślał, że „myli się, kto stan kmiotków naszych zowie niewolniczym”. Ubodło go nie tyle przeinaczenie stanu faktycznego, co raczej – rozpowszechnienie ataków na sadyzm szlachty w prasie zagranicznej. Był wściekły, bo obcy ośmielali się „szkalować” polską elitę. Co do samego statusu chłopów, Gołębiowski uznawał go nie za „barbarzyństwo”, lecz za konieczność. Podobne słowa w wieku XVII zapisał jezuita Walenty Pęski. Stwierdził ostro, że los polskich wieśniaków wydaje się obcokrajowcom piekłem dlatego, że ci „na Polskę diabelskim okiem patrzą”. I pogrążeni w swych uprzedzeniach nie potrafią zrozumieć, że dopiero przyznanie chłopom praw stanowiłoby prawdziwie szatański wynalazek. Także inni ziemianie wyłuszczali, że upodlenie poddanych jest jednocześnie słuszne i nieuniknione[6].

O tym, że posiadaczy ziemskich nie raziło mówienie o niewolnictwie, ale tylko wymierzona w nich krytyka w tej sprawie, nic nie świadczy lepiej od samego słowa „chłop”. Dziś to wyraz, jak każdy inny – nienacechowany emocjami, w pełni zrozumiały, uniwersalny. Ale dawniej to była obelga. Czy też raczej: do granic szczere określenie stanu rzeczy. Pierwotnie „chłop” („chołop”) oznaczał w językach słowiańskich niewolnika. Mówiono tak o brańcach, ubezwłasnowolnionej ludności służebnej; o tych, którzy zajmowali najniższy szczebel na drabinie społecznej ze wszystkich możliwych. Ale na pewno nie o całej ludności rolniczej. W dokumentach ze schyłku średniowiecza występują „kmiecie”, a więc gospodarze. Czasem źródła mówią też o wieśniakach. Powiedzenie o rolniku, że jest chłopem, było jednak równoznaczne z napluciem mu w twarz. I właśnie to szlachta robiła przynajmniej od przełomu XV i XVI wieku. Nazwy dotąd odnoszonej tylko do niewolników panowie zaczęli używać na określenie wszystkich swoich wiejskich poddanych. Jeszcze w połowie XVI stulecia pogardliwe słowo grzęzło co poniektórym w gardłach. Renesansowy kronikarz Marcin Bielski – sam szlachcic – krytykował innych ziemian za to, że żyją z pracy „kmiecego ludu”, a i tak „chłopami go przezywają”. Wyzwisko stopniowo weszło jednak do powszechnego użycia. W 1520 roku trafiło nawet do królewskiego dokumentu regulującego prawa ludu. Regulującego rzecz jasna na jego niekorzyść, jeśli wieśniacy wprost zostali nazwani niewolnikami.

Żniwa w Wielkim Księstwie Litewskim. Rycina z drugiej połowy XVIII wieku. (Biblioteka Narodowa/Polona, domena publiczna)

Przez całe XVII i XVIII stulecie kmieci „przezywano chłopami”. Termin ten tak skutecznie wrósł w polszczyznę, że żadne z późniejszych prób jego wyplenienia (na przykład na rzecz „włościan”) nie przyniosły skutku. W efekcie Polska stanowi do dzisiaj osobliwy wyjątek. Jak dosadnie stwierdził jeden z badaczy tematu, chyba tylko u nas nazwa niewolników wciąż określa całą warstwę społeczeństwa żyjącą z rolnictwa. W języku rosyjskim „chołop” to niezmiennie „niewolnik” albo „zniewolony rolnik”. W czeskim słowo funkcjonuje, ale głównie w pobocznym znaczeniu – „chlap” czyli mężczyzna, chłopisko, nie zaś mieszkaniec wsi. U nas tradycja trzyma się jednak mocno.

Czy chłopi pańszczyźniani byli niewolnikami? Czy za niewolników uważano ich w czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów? Odpowiedź jest więcej niż oczywista. O niewolnictwie wspominali przecież nie tylko obrońcy ludności wiejskiej i oburzeni polskimi stosunkami obcokrajowcy. Tak określał kmieci każdy, kto mówił o nich: „chłopi pańszczyźniani”. A więc: „niewolnicy pańszczyźniani”[7]. Bardziej zasadne wydaje się inne pytanie. Czy w oczach polskiej elity chłopi byli w ogóle ludźmi?

„W mniejszym jesteśmy u państwa poważaniu niż bydło” – żalił się pewien kmieć u schyłku XVI stulecia. – „Psią krwią nas nazywają, a jeszcze bardziej swoje psy niż nas poważają”. Odniesienie do psów i zwierząt pociągowych nie powinno dziwić. Podobnych porównań używano nagminnie. Andrzej Frycz Modrzewski – sekretarz króla Zygmunta Starego, autor wywrotowego traktatu O poprawie Rzeczypospolitej – też pisał, już w połowie XVI wieku, że „szlachta ma kmieci za psy”. Tworzący w XVII wieku Szymon Starowolski wypominał panom, że jest dla nich rzeczą zwyczajną traktować chłopów „jak bestie, nie zaś jak równych sobie ludzi”. W tym samym wieku powstał też anonimowy wiersz Szlachcic do szlachcica z wersami: „Względu nie ma szlachcic na chłopka biednego, zwie go niewolnikiem, ma za psa lichego”. Jeszcze stulecie później Hugo Kołłątaj podkreślił, że w swojej kondycji chłop „niczym się od bydląt nie różni”[8]. Inni reformatorzy doby oświecenia dopowiadali, że ludność wiejska nie tylko została sprowadzona do statusu zwierząt, ale też zrównała się z nimi w poziomie życia, wyglądzie, zachowaniach. Stanisław Staszic stanowczo występował w obronie chłopów. Pisał o nich jednak tak, jakby nie byli ludźmi, lecz istotami człekokształtnymi, bliższymi małpom niż szlachcie:

Widzę miliony stworzeń, z których jedne wpółnago chodzą, drugie są okryte skórą (...), wszystkie wyschłe, znędzniałe, obrosłe, zakopciałe. Oczy głęboko w głowie zapadłe. (...) Posępne, zadurzałe i głupie, mało czują i mało myślą: to jest ich największą szczęśliwością.

Ledwie w nich dostrzec można duszę rozumną. Ich zewnętrzny wygląd z pierwszego wejrzenia więcej podobieństwa okazuje do zwierza niż do człowieka[9].

Publicysta przedstawił ten posępny obraz, by wstrząsnąć odbiorcami, zmusić ich do zadumy. Dla wielu ziemian podobne opisy były jednak tylko kolejnym dowodem na dzikość, podrzędność, nieludzkość chłopa. W pierwszej połowie XVII wieku anonimowy autor Lamentu chłopskiego na pany (prawdopodobnie jezuita, ale wypowiadający się w imieniu i głosem kmieci) dopytywał, dlaczego szlachcice ciemiężą i niewolą poddanych, jeśli ci – jak „na oko widzicie” – są takimi samymi ludźmi. Upowszechniało się więc twierdzenie, że nie są. A przez to: nie mogą być traktowani jak inni przedstawiciele rodzaju ludzkiego[10].

Różnice nie miały czysto powierzchownego charakteru. Nie chodziło tylko o brud, zagłodzenie, nędzne ubiory i zaczadziałą trwającym od pokoleń uciskiem psychikę. Rzecz sięgała ponoć znacznie głębiej. W XVIII stuleciu znalazł się w Rzeczpospolitej lekarz, który wprost twierdził, że u chłopów nawet mózgi są inne. Ich „kości w głowie” miały przyjmować „kształt pługów i narzędzi rolniczych”. Polski doktor doszedł do tego wniosku jeszcze przed tym, jak zachodnioeuropejscy pseudonaukowcy obwieścili, iż kształty i wielkości czaszek pozwalają wykazywać podrzędność wybranych narodów lub ras ludzkich. Kierował się jednak łudząco podobnym zamysłem[11].

„Pozbawiamy praw człowieka chłopów polskich, sądząc, że w niewoli trzymać ich koniecznie trzeba” – dopowiadał u schyłku XVIII wieku Józef Wybicki. Nie można było przecież bez kontroli wypuścić na wolność nieprzewidywalnych bestii. Rzecz najbardziej wprost i najdosadniej ujął jednak Franciszek Salezy Jezierski. Wydał on w 1790 roku Katechizm o tajemnicach rządu polskiego. Podszywał się w tej osobliwej satyrze pod nieistniejącego angielskiego autora, rzekomo próbującego zrozumieć nadwiślańską rzeczywistość. Tekst ułożył w formie pytań i odpowiedzi. Swoistego „FAQ”, ściągawki z zakresu zwyrodniałego feudalizmu. W jednym z punktów dociekał:

[Pytanie] Czy chłop rolnik w Polsce nie jest człowiekiem?

[Odpowiedź] Zapewne nie jest.

Dalej dopowiadał jeszcze: „Chłop w Polsce ma tylko przymioty duszy i ciała, ale osoba jego nie jest człowiekiem”. Poddany był zgodnie z opisem Jezierskiego jak bydło albo też jak „rzecz własna szlachcica”[12].

Już starożytni Rzymianie twierdzili, że każdy niewolnik to mówiące narzędzie, instrumentum vocale. Rozmiłowani w łacinie Polacy nie silili się na równie subtelne terminy. O chłopach woleli pisać: mancipia. Słowo oznaczało wprost niewolników, ale przede wszystkim niewolników jako obiekty sprzedaży – a więc raczej rzeczy niż ludzi[13].

Nad Wisłą poczucie, że wieśniak to część inwentarza, było powszechne. Nawet nieliczni autorzy podręczników rolnictwa, opowiadający się za nie w pełni tyrańskim obchodzeniem się z chłopami, podkreślali ich tylko pozornie ludzki charakter. Historyczka literatury Joanna Partyka, komentująca dzieła popularnego agronoma Jakuba Kazimierza Haura, stwierdziła, że czytając jego wynurzenia: „trudno oprzeć się wrażeniu, że [w opinii autora] poddanych traktować należało po prostu jak narzędzia, które, zaniedbane, psują się, obniżając efektywność pracy”[14].

Niewolnicy. Bydło. Psy. Chodzące rzeczy. Tak myślano, mówiono i pisano w Rzeczpospolitej nie o jakimś drobnym wycinku ludności, o pogardzanym marginesie, ale o najliczniejszej i najważniejszej części społeczeństwa.

Polacy nadal uważają się za naród szlachecki. Przodkowie zdecydowanej większości z nas byli jednak niewolnikami. (Biblioteka Narodowa/Polona, domena publiczna)

W powszechnej świadomości wciąż panuje błędny pogląd na to, kto i w jakich proporcjach zamieszkiwał dawną Polskę. Przyjęło się sądzić, że nad Wisłą szlachta była liczniejsza niż w jakimkolwiek innym kraju Europy. W drugiej połowie XVI wieku szlachciców miało żyć w samej Koronie (bez Wielkiego Księstwa Litewskiego, bez województw ruskich) więcej niż 300 tysięcy – nawet od 9 do 10 procent całej, przeszło trzyipółmilionowej populacji[15]. Z najnowszych badań wyłania się jednak inny obraz. Szlachta była niemal dwa razy mniej liczna. W tym czasie stanowiła może 5,5 procent populacji kraju. W najważniejszych gospodarczo regionach – Wielkopolsce i Małopolsce – jeszcze mniej: 3–3,5 procent.

Ta wąska grupa (węższa niż na Węgrzech i w różnych państwach włoskich, o wiele węższa niż w Hiszpanii) zagarnęła całą władzę w państwie i stłamsiła resztę społeczeństwa. Pod względem populacji chłopi mieli nad szlachtą wprost przytłaczającą przewagę. W XVI wieku w Koronie stanowili ponad 70 procent ludności. Na jednego szlachcica przypadało więc 13, a w głównych prowincjach przeszło 20 chłopów. Z czasem udział tej warstwy jeszcze wzrósł. W ostatnich latach niepodległości w całym państwie polsko-litewskim chłopów było około 75 procent – niemal 6,5 miliona ludzi. Chłopskie korzenie były nawet częstsze, bo ludność miast, regularnie dziesiątkowana przez epidemie, utrzymywała się na stałym poziomie bądź rosła tylko za sprawą nieprzerwanego napływu zbiegów ze wsi[16]. Polacy nawet w XXI wieku uważają się za naród szlachecki; niezmiennie popularne jest szukanie wielkich przodków, rekonstruowanie herbowych rodowodów. W rzeczywistości jednak miażdżąca większość z nas pochodzi od chłopów[17].

Oczywiście nie każdy rolnik w Rzeczpospolitej Obojga Narodów był chłopem pańszczyźnianym. Nad Wisłą istniały pewne kategorie ludności wiejskiej o szerszych prawach. Miał jednak słuszność Johann Joseph Kausch, który pod koniec XVIII wieku pisał, że „wsie zamieszkane przez kolonistów cieszących się nieco większą swobodą, jak też pewne ludzkie próby [reform w posiadłościach] kilku polskich osobistości, stanowią drobny wyjątek od zasady”. Osadnictwo ludzi niezależnych, czynszowników, skupiało się zwłaszcza na peryferiach kraju, a z uprzywilejowania często korzystali przybysze z zewnątrz, jak choćby tak zwani Olędrzy w dolinie Wisły, nie zaś miejscowi. Jeden z nestorów badań nad polskim chłopstwem, Jan Rutkowski, już przed przeszło stuleciem stwierdził, że osady czynszowe nie stanowiły więcej niż kilku procent wszystkich wsi w Koronie u schyłku epoki nowożytnej. Zapewne nie był daleki od prawdy[18].

Zdecydowana większość ludności wiejskiej nie mogła liczyć na specjalne traktowanie. Nie każdego zniewolenie dotykało w tym samym stopniu, nie każdy był narażony na najdalej posunięty sadyzm i wyzysk ziemian. Wreszcie: nie każdy bezpośrednio rozliczał się przed panem bądź jego urzędnikami. Obowiązki związane z nieludzkim systemem w pełnym zakresie spadały na gospodarzy i gospodynie. W okowach systemu pańszczyźnianego tkwiły też jednak ich rodziny oraz zatrudniani do pomocy czeladnicy. Poddaństwo i świadczenia na rzecz dworu nie omijały nawet pozbawionych własnego domu, mieszkających kątem u obcych ludzi „komorników”.

Nikt nie obliczył dotąd w miarodajny sposób, ilu łącznie było w Polsce chłopów pańszczyźnianych. Dokumenty z epoki są nieprecyzyjne, nie w pełni wiarygodne. Nie jest nawet pewne, czy wartościowe szacunki w ogóle dałoby się przeprowadzić. Stanisław Staszic niewątpliwie przesadzał, gdy pisał w 1790 roku, że 5/6 ludności Rzeczpospolitej – przeszło 80 procent – to upodlone istoty bardziej podobne „do zwierza niż do człowieka”[19]. W okowach systemu pańszczyźnianego tkwiła jednak przeważająca część mieszkańców kraju w XVII i XVIII stuleciu. Także wyraźna większość dzisiejszych Polaków to potomkowie chłopów pańszczyźnianych. Potomkowie niewolników.

I.UPODLENIE.JAK POLSCY CHŁOPI STRACILI SWOJE PRAWA?

Polscy chłopi nie od zawsze byli „psią krwią” i „bydlętami”. Myli się jednak ten, kto sądzi, że zanim narzucono im kierat, cieszyli się pełną, nieskrępowaną swobodą. Złoty wiek włościańskiej wolności, który miał przypaść na okres pełnego i późnego średniowiecza, to fikcja kreowana już w epoce szlacheckiej, a następnie ochoczo przejęta przez XIX-wiecznych historyków. Fikcja, co ważne, niezwykle trwała.

Do dzisiaj utrzymuje się przekonanie, że w czasach ostatnich Piastów kmiecie nad Wisłą byli zamożni i niezależni. Dopiero później, przez ustępstwa Jagiellonów, a zwłaszcza na skutek rozzuchwalenia szlachty w dobie rządów elekcyjnych, wąsaci sobiepanowie w kontuszach mieli założyć poddanym kajdany. Rzeczywistość nie była równie czytelna, a bieg zdarzeń – prosty. W średniowieczu, tak samo jak w kolejnej epoce, chłopi zawsze mieli nad sobą panów. Podległość była wprost wpisana w ich status: być kmieciem znaczyło być poddanym właściciela ziemi – najczęściej rycerza, szlachcica, rzadziej dostojnika kościelnego albo urzędnika, dzierżącego pieczę nad dobrami monarchy. Chłopi za użytkowanie przyznanego im gruntu mieli obowiązek uiszczać opłaty. Panu należał się czynsz w pieniądzach, a także daniny naturalne, zwłaszcza w postaci zboża, jaj, części zwierząt z kmiecej hodowli. Co więcej, chłopom narzucano tak zwaną rentę odrobkową – a więc po prostu pańszczyznę. Istniała ona już w czasach piastowskich, choć nie była chyba powszechna ani bardzo uciążliwa. Szacuje się, że chłop miał obowiązek pracować na gospodarstwie pana przez kilka, najwyżej kilkanaście dni w roku.

Średniowieczni chłopi mieli niewątpliwie pewne swobody, choć ich zakres jest tematem niekończących się dyskusji. Do naszych czasów przetrwały dokumenty wydawane przy okazji zakładania nowych wsi lub reorganizacji już istniejących. To jednak akty prawne głównie z dużych majątków, nie zaś typowych, drobnych wiosek. To też teksty prezentujące plany, zobowiązania, ale nie ich realizację. Zwykle nie da się stwierdzić, czy panowie wywiązywali się ze swych obietnic. A o faktycznej kondycji chłopów XIII czy XIV wieku, ich codziennych zmaganiach i bolączkach wiadomo bardzo niewiele. Na pewno bariery między stanami nie były jeszcze ścisłe. Zdarzało się, że chłopi robili kariery naukowe, kościelne, że mniej lub bardziej legalnymi drogami wkradali się w szeregi nobilów. Trafiały się przypadki, gdy rycerz brał sobie za żonę chłopkę, a nawet – gdy zamożny chłop wiązał się z kobietą z herbem. Co ważniejsze, rycerstwo nie próbowało ingerować w każdy aspekt życia swoich poddanych. Kmiecie mieli prawo przekazywać używaną ziemię w spadku, a nawet kupować jej skrawki od innych gospodarzy. Mieli też pewną autonomię sądową i swoisty samorząd, choć ich zakres nie jest pewny i raczej nie był tak szeroki, jak sądzą piewcy średniowiecznej chłopskiej wolności[20]. To wszystko nie oznacza jednak, że życie wieśniaków było proste, a nakładane na nich obciążenia – nieznaczne.

Mit króla chłopów, Kazimierza Wielkiego, przetrwał stulecia. Niewiele jest w nim prawdy. (Biblioteka Narodowa/Polona, domena publiczna)

Panowie ograniczali presję nie z racji humanitaryzmu, z odruchu serca, ale z tej prostej przyczyny, że nie sądzili, iż z chłopów można więcej wycisnąć. W średniowieczu ziemia dawała niewielkie plony. Z jednego wysianego ziarna uzyskiwano trzy, tylko z rzadka cztery. Jedno znów szło na zasiew, resztę w większości przejadano. Nadwyżka była skromna, a ceny za płody rolne, jakie dało się uzyskać na targach, bardzo niskie. Niewielkim przychodem gospodarz dzielił się z właścicielem gruntu, z Kościołem, z państwem ściągającym podatki. Bilans nie był zachęcający.

Dla początków XV wieku – a więc czasów Władysława Jagiełły – oszacowano, że rodzina kmieca z Małopolski posiadająca duże, „pełnołanowe”, gospodarstwo mogła w okresie urodzaju liczyć na zarobek rzędu ponad 100 groszy rocznie. W przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze to 4000 złotych – choć szacunek jest oczywiście bardzo przybliżony. Na taką kwotę pracowało przeciętnie czterech dorosłych w rodzinie mającej jeszcze dwójkę małych dzieci, też angażowanych do pomocy w miarę możliwości. Zarobki na osobę wynosiły niespełna półtora grosza na miesiąc (czyli około 50 dzisiejszych złotych). Nawet proste trzewiki kosztowały kilka razy więcej. Kożuch wymagał pracy jednego członka rodziny przez 14 miesięcy. Za zarobki miesięczne można było natomiast kupić worek gwoździ.

Bez porównania gorsza była sytuacja małych gospodarstw, połówkowych. Zajmujące je rodziny mogły liczyć na średnio 5 groszy rocznego dochodu. To jakieś 200 dzisiejszych złotych, albo niespełna 3 złote na osobę miesięcznie. A mowa o dochodach w dobrych latach. Nagły grad, dotkliwe ulewy, inwazja szkodników albo klęska suszy szybko wpędzały w tarapaty nawet duże chłopskie gospodarstwa. Dla kmieci pracujących na skąpej roli każdy nieurodzaj oznaczał widmo głodu[21].

Ci, którzy wierzą w wizję szczęśliwych średniowiecznych chłopów, twierdzą, że wieśniacy mieli przynajmniej wolność osobistą: w obliczu nędzy mogli opuścić gospodarstwo albo wysłać jednego z synów do pracy w mieście, by w izbie ubyło gęb wymagających wykarmienia. Ale to również bardziej mit niż prawda. Chłopom zawsze utrudniano porzucanie roli. Zwykle pan godził się na wychodźstwo najwyżej kilku osób rocznie ze wsi. Emigranci musieli mu się opłacić, niekiedy też znaleźć zastępcę na swoje miejsce. „Nie było to więc odejście łatwe i wolność szeroko rozumiana” – podkreślał znawca tematu, profesor Andrzej Wyczański. Z czasem pętlę tylko zaciskano[22].

Znamienna rzecz, że to za panowania i na polecenie Kazimierza Wielkiego po raz pierwszy wprowadzono odgórne, „ustawowe” ograniczenie wolności kmieci. Ostatni Piast na polskim tronie, od stuleci chwalony jako „król chłopów” oraz wielki obrońca włościańskiej wolności, zawarł w swoich sławnych statutach przepisy, w myśl których w małopolskich wsiach najwyżej dwóch kmieci rocznie mogło opuścić miejscowość bez zgody pana. W Wielkopolsce z kolei nakazywano pozostawiać domy w dobrym stanie, a prawo do emigracji obowiązywało tylko przez jeden jedyny dzień w roku: chłop mógł opuścić wieś w Boże Narodzenie. Reguły skodyfikowano w połowie XIV wieku, ale niewątpliwie obowiązywały już wcześniej, jako prawa zwyczajowe. Teraz zostały potwierdzone i umocnione. A za nimi szły kolejne restrykcje. Można przytoczyć chociażby dokument z 1359 roku stanowiący, że chłop, który przekroczy granicę między ziemią chełmską a lubelską, zostanie automatycznie uznany za niewolnego. Taka sama kara czekała jego żonę oraz dzieci[23].

Już w średniowieczu pojawiały się głosy, że wszyscy wieśniacy nad Wisłą są traktowani niczym niewolnicy. Wyjątkowo ostro wypowiadał się o tym Jan z Ludziska – wykładowca Akademii Krakowskiej, humanista, astronom i retor, z pochodzenia chłop z Kujaw. W 1447 roku, w mowie wygłoszonej w związku z wyborem Kazimierza IV Jagiellończyka na polskiego króla, pytał: „Dlaczegóż w tym kraju tak bogatym kmiecie żyją w niewoli i cierpią taki ucisk, jak niegdyś synowie Izraela w Egipcie?”. Elekta wzywał do dokonania „reform”, do „zniesienia niewoli”. Argument miał jeden: przecież „jasną jest rzeczą, że natura wszystkich ludzi zrodziła równymi”. Że chłop to też człowiek, taki jak szlachcic[24]. Już w XV wieku ta zasadnicza teza napotykała opór. Dekadę przed tym, jak Jan z Ludziska wygłosił swą orację, charakterystyczna historia wydarzyła się na Mazowszu. Pewien gospodarz pozwał swojego pana, Sebastiana z Tymanki. Na procesie stawił się jednak tylko sam szlachcic. Zapytany o nieobecność chłopa odparł krótko: „Ściąłem go”[25]. Dla niego najwidoczniej poddany człowiekiem już nie był.

Polscy chłopi w XV stuleciu byli ubezwłasnowolnieni, w znacznym stopniu przywiązani do gleby, którą uprawiali. Nie mieli siły politycznej, nie traktowano ich jak osobnego stanu posiadającego przyrodzone prawa. Grunt pod radykalne przemiany został położony. Pełne poddaństwo było warunkiem koniecznym dla wprowadzenia pańszczyzny[26]. Już nie w rozumieniu przymusowej pracy przez kilkanaście dni w roku, ale wszechogarniającego obciążenia, decydującego o całej egzystencji chłopów.

Prekursorzy pańszczyzny

Nie wiadomo, w czyjej głowie najwcześniej zrodził się pomysł nowej formy pańszczyzny. Nie da się też stwierdzić, gdzie w pierwszej kolejności wprowadzono go w życie. Wiadomo jednak, jaka potęga polityczna i gospodarcza faktycznie przekuła ideę w rzeczywistość, doprowadziła do jej upowszechnienia, a następnie zainspirowała polską szlachtę i królów.

Spośród wszystkich panów, pod których władzą znajdowali się chłopi w późnośredniowiecznej Polsce, dostojnicy Kościoła przywiązywali najmniejszą wagę do wyciskania z nich pieniędzy. Wieśniacy żyjący w dobrach biskupów oraz na ziemiach klasztornych płacili oczywiście czynsze, ale nie tak uciążliwe, jak kmiecie podlegli rycerzom. W XV-wiecznej Małopolsce ściągano z nich opłaty średnio o niemal 50 procent niższe niż we wsiach szlacheckich. Stratę Kościół rekompensował sobie w myśl starej benedyktyńskiej reguły: Ora et labora. Oczekiwał – rzecz oczywista – że kmiecie będą się sumiennie modlić. Przede wszystkim jednak wymagał od nich, by pracowali bezpośrednio na rzecz władzy duchownej.

Już dokumenty z początku stulecia dowodzą, że „renta odrobkowa” była we wsiach kościelnych zwykle dużo wyższa niż we wszelkich innych. Najciekawsze szczegóły przynosi jednak tekst z czasów Kazimierza Jagiellończyka, sporządzony przez najsłynniejszego dziejopisa w polskiej historii. Jan Długosz – kanonik krakowski i nauczyciel monarszych synów, zapamiętany za sprawą monumentalnych Roczników czyli kronik – ostatnią dekadę życia spędził nad innym projektem. Na polecenie biskupa stworzył szczegółową ewidencję majątków podległych krakowskiemu hierarsze. Dzięki jego Liber beneficiorum, księdze uposażeń, wiadomo, że w latach 1470–1480 już w 83 procentach wsi kościelnych na południu kraju odrabiano pańszczyznę tygodniową[27].

Obowiązkiem kmieci nie była praca przez pojedyncze dni w roku, ale przynajmniej przez jeden dzień w każdym tygodniu. Łącznie dawało to przeszło 50 dni rocznie poświęconych nie na własną gospodarkę, ale na potrzeby kościelnych zarządców. Różnica w stosunku do dawnych rozwiązań była ogromna: kilku-, często wręcz kilkunastokrotna. Hierarchia duchowna doszła jednak do przekonania, że roboczodniówki przydadzą jej się bardziej niż dodatkowe kwoty z czynszów. Stopniowo taką opinię zaczęli podzielać także inni panowie.

Na Mazowszu już w 1421 roku przyjęto odgórnie, że wszyscy chłopi powinni odrabiać przynajmniej jeden dzień pańszczyzny w tygodniu. Sejmik szlachecki w ziemi chełmskiej wydał podobne rozstrzygnięcie w roku 1477. Wreszcie w roku 1520 w sprawie wypowiedział się polski monarcha. Król Zygmunt Stary, w ramach tak zwanego przywileju toruńsko-bydgoskiego, ogłosił, że przynajmniej jeden dzień pańszczyzny tygodniowo ma stanowić obowiązek każdego chłopa w kraju, tak w dobrach monarszych, kościelnych, jak i szlacheckich. Żadna z wymienionych ustaw nie przyniosła bezpośrednich skutków. W początkach XVI wieku były w Polsce obszary, gdzie pańszczyzny tygodniowej niemal nie znano, ale też takie, gdzie stanowiła ona obciążenie powszechne. Decyzji książąt, królów i sejmików nie próbowano w żaden sposób narzucać. Stanowiły one wyraźny symbol kierunku, w jakim zmierzały przemiany. Decyzja o wprowadzeniu pańszczyzny, o jej formie i wymiarze, zależała jednak każdorazowo od zwierzchnika danych włości. Od tego, czy był on w stanie wykorzystać pracę chłopów dla własnej korzyści. W praktyce zaś od tego, czy miał folwark, na którym mógł przymusić poddanych do bezpłatnych, nieustannych robót[28].

Mały spichlerz Europy

Folwarki istniały w Polsce niemal od zawsze. W źródłach określano je na kilka sposobów. Funkcjonował zapis „folwark”, ale też „folwarek” lub „wolnarek”; choć miejsca te z wolnością nie miały, rzecz jasna, nic wspólnego. Chyba że z wolnością rycerzy. Folwarki były konieczne, bo przecież niemal każdy członek warstwy uprzywilejowanej miał rodzinę i służbę, wymagające wyżywienia. Prawdę tę można odnieść tak do wieku XV, jak i XI, gdy Piastowie dopiero zaczynali obdarowywać wiernych wojów ziemią. W średniowieczu folwarki były zwykle niewielkimi gospodarstwami, bezpośrednio przylegającymi do siedzib panów. Miały zapewniać dworom i zameczkom względną samowystarczalność. Na tym ich rola właściwie się kończyła. Rycerze przejadali to, co zebrano i wyhodowano. Nie angażowali się natomiast w handel, nie próbowali zarabiać na płodach rolnych. W efekcie nie potrzebowali ani rozległych pól, ani dużej siły roboczej. Sytuacja zaczęła się zmieniać w wieku XV. A szlachcice w coraz większym stopniu zaczęli wchodzić w rolę biznesmenów[29].

Wśród znawców tematu wciąż nie ma zgody co do tego, jakie przyczyny doprowadziły do przewrotu: do wzrostu folwarków i do rozbudzenia zainteresowania panów intensywną, zorganizowaną uprawą z przeznaczeniem na handel. Dawniej sądzono, że decydujące znaczenie miał eksport zboża na zachód. Zapotrzebowanie na żywność w Holandii i we Francji windowało ceny, a żądna zysku polska szlachta zaczęła na masową skalę spławiać żyto i pszenicę Wisłą do Gdańska. Taka interpretacja sprawiła, że zbrojny triumf Polski i Litwy nad zakonem krzyżackim – opiewany przez współczesnych i potomnych – zaczął być postrzegany jako źródło niedoli polskich chłopów. Bo przecież bez odbicia Gdańska i ujścia Wisły w latach 60. XV wieku eksport na masową skalę nie byłby możliwy. Dzisiaj wiadomo już jednak, że historykom skutek pomylił się z przyczyną. Folwarki zaczęto rozbudowywać i przekształcać w swoiste przedsiębiorstwa, jeszcze zanim Pomorze powróciło do Polski. Także wzrost wyzysku chłopów w wielu regionach wyprzedził rozstrzygającą wojnę z Krzyżakami[30].

Przez polskie porty, z Gdańskiem na czele, przechodziło 100 tysięcy ton zboża rocznie. (Biblioteka Narodowa/Polona, domena publiczna)

Nie brakuje alternatywnych teorii. Część badaczy sądzi, że szlachta zainteresowała się handlem, bo straciła dotychczasowe zajęcie w postaci wojaczki. W efekcie, jak stwierdził już Jan Kochanowski, nawiązując do Biblii, panowie przekuli „ojcowskie granaty” (a więc miecze) na pługi[31]. Rzeczywiście, w połowie XV wieku w Polsce zaczęto dostrzegać wartość profesjonalnej, najemnej armii. To właśnie dzięki zaciężnym żołnierzom udało się złamać krzyżacką potęgę. Pospolite ruszenie wciąż było jednak zwoływane. W wieku XV zdarzało się to nawet częściej i na większą skalę niż w drugiej połowie stulecia XIV. Trudno więc mówić o bezczynności panów herbowych[32].

Według innej propozycji szlachta zainteresowała się sprzedażą zboża nie w reakcji na dobrą koniunkturę, ale wprost przeciwnie – w odpowiedzi na kryzys gospodarczy, jaki miał ogarnąć Polskę u schyłku epoki średniowiecznej. Problem w tym, że nikt nie zdołał udowodnić, iż za czasów Władysława Jagiełły i jego synów kraj nad Wisłą rzeczywiście zmagał się z recesją. Wyzwaniem dla warstwy uprzywilejowanej było natomiast niewątpliwie psucie monety. Dobre (zawierające dużo srebra) grosze czeskie, będące w powszechnym użyciu w XIV stuleciu, zostały wyparte przez o wiele mniej wartościowe pieniądze wybijane w rodzimej mennicy. Formalnie nominały nie uległy zmianie, ale faktycznie grosz polski był wart znacznie mniej niż czeski. W efekcie szlachta mniej zarabiała na czynszach. Panowie mieli powód, by zwiększać obciążenie chłopów, ale też – by szukać nowych źródeł zarobku[33].

Okazja do pomnożenia dochodów pojawiła się nie za sprawą eksportu, ale... przez to, że Polskę oszczędziła epidemia czarnej śmierci. Wbrew często powtarzanej wersji dżuma dotarła nad Wisłę. Jej pierwsze uderzenie, które na całym kontynencie przyniosło śmierć nawet 60 procent populacji, w państwie Piastów okazało się jednak dużo mniej niszczycielskie[34]. W połowie XIV wieku nie doszło do katastrofy demograficznej, potem zaś liczba ludności rosła w imponującym tempie. Od czasów Kazimierza Wielkiego do roku 1500 populacja Korony przynajmniej się podwoiła. W samym wieku XV w kraju założono też niemal 300 miast. Te już istniejące rozwijały się, potrzebując coraz więcej żywności. Rynek wewnętrzny rósł, a w efekcie rosły też ceny. Jednocześnie z dekady na dekadę poprawiały się plony. Podniesienie jakości narzędzi, lepsze nawożenie, zajmowanie pod uprawę wcześniej pustych, a przez to niewyjałowionych pól – wszystko to sprawiało, że od 1400 do 1500 roku zbiory zwiększyły się średnio nawet o 30 procent[35].

Szlachta zawsze musiała się parać rolnictwem, dla własnego, biologicznego przetrwania. W wieku XV, po raz pierwszy w dziejach Polski, zajęcie to zaczęło się także opłacać. A w stuleciu XVI mogło już przynosić pokaźne zyski. To wtedy na znaczącą skalę podjęto wywóz za granicę. Ze zbożowym biznesem epoki renesansu wiąże się wiele nieporozumień. Wbrew dawnym twierdzeniom zwyczajni szlachcice tylko z rzadka zajmowali się spławem. Transport zboża był drogi, jego jednoczesne przygotowanie do sprzedaży problematyczne, a cały proceder intratny, tylko gdy obracano dużą ilością towaru. Do Gdańska swoje zbiory wysyłali zwłaszcza właściciele majątków położonych blisko Wisły oraz jej dorzeczy; głównie też ci z północy kraju, a nie z odległej Małopolski. Niemal połowę całego zboża kierowanego ku Bałtykowi sprzedawali wielcy magnaci oraz przedstawiciele wysokiego kleru. Resztę głównie mieszczanie. Łącznie 5 procent całych polskich zbiorów żyta i pszenicy trafiało na eksport. Było to około 100 tysięcy ton zboża. Ilość pozwalająca wyżywić do 750 tysięcy osób. I na pewno zbyt mała, by nazywać Polskę „spichlerzem Europy”. Trzy razy więcej zboża sprzedawano na rynku wewnętrznym – w miastach, na targach i jarmarkach. Reszta była spożywana na wsi lub zużywana na ponowny zasiew. Wspomniane 5 procent wystarczało jednak, by jeszcze bardziej podbić ceny zboża w całym kraju, a zwłaszcza w prowincjach zaangażowanych w handel dalekosiężny[36].

Opłacalność rolnictwa rosła wreszcie i ze względów globalnych. Polska szlachta bogaciła się, bo hiszpańscy i portugalscy konkwistadorzy dokonali brutalnego podboju Ameryki Południowej. „Odkrycie” Nowego Świata przyniosło jego rdzennej ludności zniewolenie i śmierć od niszczycielskich chorób przywleczonych z Europy. W samej Europie doprowadziło natomiast do bezprecedensowego nadmiaru kruszców. Od 1500 do 1600 roku z Ameryk sprowadzono 150 ton złota i 7,5 tysiąca ton srebra. W każdym tygodniu na Stary Ląd trafiało średnio niemal 1,5 tony tego drugiego kruszcu. Efektem była inflacja na skalę, jakiej nie notowano nigdy wcześniej. W górę wystrzeliły niemal wszystkie ceny. Żywność drożała jednak o wiele szybciej niż wszelkie wytwory rzemiosła. Zjawisko notowano tak samo w Hiszpanii, Italii, we Francji, jak i w Polsce. U nas dysproporcja była zresztą nawet większa niż na zachodzie Europy. Dobrze znane są ceny, jakie za różne towary płacono w Krakowie. Żyto w ciągu XVI stulecia zdrożało nawet o 400 procent. Dla porównania sukno krajowe było po 100 latach jedynie o 50 procent droższe, a buty zdrożały o 100 procent[37].

Z roku na rok koniunktura tylko się poprawiała. Dla właścicieli ziemskich nie ulegało już wątpliwości, że warto, a nawet trzeba z niej korzystać. Pytanie brzmiało: jak to robić najwydajniej?

Kapitalizm bez ryzyka

Założenie stojące za tak zwaną gospodarką folwarczno-pańszczyźnianą da się zamknąć w trzech zdaniach. Folwark nowożytny, w przeciwieństwie do średniowiecznego, produkował na zbyt, dla zysku. W efekcie produkował więcej. Wymagał nadzorców, organizacji pracy, a przede wszystkim ludzi, którzy tę pracę będą wykonywać[38].

Tych ostatnich można było zatrudnić jako płatnych najemników, czeladź. Niekiedy rzeczywiście tak robiono, zwłaszcza na obszarach o wysokiej kulturze rolnej i wyjątkowo dobrych glebach. Wtedy jednak całe ryzyko spadało na właściciela folwarku. Musiał płacić pracującym niezależnie od wysokości zbiorów i od tego, za jaką cenę udawało mu się je sprzedać. Nieurodzaje i kryzysy bezpośrednio uderzały go po kieszeni – zupełnie jak chłopów tyrających na własnych poletkach. Folwarki oparte na pracy najemnej działały na Żuławach Malborskich, gdzie warunki do rolnictwa były wprost idealne. Policzono, że właściciele tych gospodarstw wydawali przeszło 1/3 swoich przychodów na wynagrodzenia dla czeladzi. Na innych obszarach folwarki były mniej dochodowe; koszty pracownicze musiałyby więc pochłaniać większość kwot uzyskiwanych ze sprzedaży plonów[39]. W gorszych latach gospodarstwa balansowałyby na granicy rentowności. W wyjątkowo słabych – przynosiłyby straty. Z perspektywy XXI wieku te wnioski wcale nie dziwią. W naszych czasach w niemal każdym przedsiębiorstwie – choćby najlepiej prosperującym – koszty działalności pożerają przytłaczającą część przychodów. Nawet u giganta takiego jak Facebook roczne wpływy przekraczają wydatki tylko o 25–35 procent. W Amazonie rentowność jest zaledwie kilkuprocentowa[40]. Ryzyko biznesowe jest wprost wpisane w ideę wolnego rynku. Polskich szlachciców interesowała jednak tylko taka forma kapitalizmu, w której żadnego ryzyka nie było.

Rozwiązaniem okazała się pańszczyzna. Zamiast zatrudniać stałą służbę, płacić za każdą wykonaną pracę i kontrolować koszty działań, panowie postanowili przerzucić całą odpowiedzialność na chłopów. To oni, w ramach obowiązkowej renty odrobkowej, mieli uprawiać ziemię folwarczną, zbierać plony, a nawet transportować je do miejsca sprzedaży. Szlachcic (i tak samo urzędnik królewski, dzierżawca bądź zarządca najęty przez Kościół) wymagał i nic nie dawał w zamian. Chłop musiał pracować własnymi narzędziami, a nawet przy wykorzystaniu swoich zwierząt pociągowych. Nie zapewniano mu wyżywienia, a tym bardziej paszy dla koni i wołów. Jedyną nagrodą było prawo do dalszego używania własnego gospodarstwa, formalnie należącego do pana.

Druga połowa XVI wieku była już okresem szczytowego rozwoju nowego systemu. Folwarki produkujące na zbyt pokryły większość kraju. Ich prowadzenie stało się zaś powszechnym, wręcz obowiązkowym zajęciem właścicieli ziemskich. W tym czasie około 10 procent wsi w Królestwie Polskim należało bezpośrednio do króla czy też do państwa. 10 procent dóbr było w posiadaniu Kościoła. Z dekady na dekadę rosła potęga magnaterii, a pewne grunty wciąż znajdowały się też w rękach mieszczan. Aż 60 procent wsi w kraju należało jednak do szlachty średniej[41]. To ci szlachcice – mający przeciętne majątki i przeciętne wpływy – mieli pod sobą większość polskich chłopów. I oni właśnie prowadzili najbardziej typowe folwarki epoki renesansu.

Wciąż nie były to gospodarstwa duże. Folwark odruchowo kojarzy się z wielką własnością albo z PGR-ami z czasów Polski Ludowej. Słowo przywodzi na myśl swoistą fabrykę zboża, zakład iście przemysłowy. W wieku XVI taka skala w ogóle nie wchodziła jednak w rachubę. Wśród średniej szlachty byli ludzie posiadający po kilka wiosek. Byli też tacy, którzy mieli tylko pół osady. Najbardziej typowy szlachcic był jednak posiadaczem jednej wioski. I w tej wiosce stał jeden folwark[42].

Także wyobrażenia o wielkości dawnych osad wypada zweryfikować. Nie były to ulicówki ciągnące się kilometrami i zamieszkane przez setki osób. Mowa przecież o czasach, gdy populacja całej Polski była przeszło dziesięć razy mniejsza niż dzisiaj. Anzelm Gostomski – nowożytny autorytet w dziedzinie zarządzania folwarkami, zaufany dworzanin Zygmunta Augusta – twierdził na kartach swojej Ekonomii albo gospodarstwa ziemiańskiego z 1588 roku, że idealna wieś to ta, w której zamieszkuje 100 kmieci. W rzeczywistości rzadko osiągano tak wysoką liczbę. A już na pewno nie spotykało się wsi, gdzie było 100 samych tylko gospodarzy, 100 głów rodzin.

W przeciętnej miejscowości stało od kilku do kilkunastu zagród. Wieś z 15 domami już uchodziła za całkiem sporą. W wielu żyło zaledwie 50 osób. Częstsze były te z 70 czy 80 mieszkańcami. Z tego bardzo dużą część stanowiły jednak dzieci. Wszystkie domy stały zwykle blisko siebie. Wspólnota była zwarta, każdy doskonale znał każdego. Sąsiadów spotykało się na co dzień[43].

Prowadzenie folwarków stało się ogromnie opłacalne. Ale tylko pod warunkiem, że chłopi pracowali za darmo na swojego pana. Grafika Jeana-Pierre’a Norblina. (Biblioteka Narodowa/Polona, domena publiczna)

Grunty uprawiane przez chłopów liczono w łanach bądź włókach. Jak wszystkie miary tej epoki, nie miały one ściśle ustalonej, powszechnie przyjętej wielkości. W różnych wsiach różnie mierzono ziemię, odmienne były zwyczaje i praktyki. Gospodarka naturalna nie znała też tej obsesji na punkcie precyzji i powtarzalności, tak charakterystycznej dla naszych czasów. Często sąsiedzi uprawiający ziemię obok siebie mogli mieć łany nieco innej wielkości. Niekiedy łan czy też włóka liczyły 15 hektarów. W innych wypadkach – nawet powyżej 20. Średnio około 16, może 17 hektarów.

Formalnie cała ziemia we wsi należała do pana. Na większości gruntów gospodarzyli jednak chłopi. W przeciętnej osadzie z drugiej połowy XVI wieku uprawiano 8 łanów ziemi. Z tego 56 procent stanowiły grunty kmieci, a 44 procent – ziemie folwarczne. Jedne nie były od drugich ściśle oddzielone. Spotykało się istne szachownice pól. Każdy chłop miał po kilka albo nawet kilkanaście spłachetków. Różne fragmenty gruntów folwarcznych przylegały zaś do ról różnych chłopów. Także sam folwark nie leżał gdzieś w oddali. Stał we wsi bądź zaraz obok niej[44]. Warto mieć ten szczegół na uwadze. Nie tylko po to, by lepiej zrozumieć, jak wyglądały miejscowości sprzed niemal pięciu stuleci, ale by pojąć, jak wyglądało codzienne życie naszych dalekich przodków. Chłop stale znajdował się pod okiem pana. Niezależnie, czy w danej chwili orał własne pole czy folwarczne, niezależnie, czy odrabiał akurat pańszczyznę, czy odpoczywał po pracy w swoim obejściu, był niemal nieustannie w zasięgu wzroku i głosu człowieka, który w coraz większym stopniu uważał się nie tylko za jego zwierzchnika, ale też – właściciela. Bliskość dworu i niewielki rozmiar wsi pozbawiały go prywatności i niezależności. W typowej osadzie żyło przecież mniej dorosłych mężczyzn i kobiet, niż dzisiaj pracuje w średniej wielkości firmie. Natomiast szef bądź jego zastępcy stale, przez całą dobę, byli tuż za płotem.

Szlachcic co do zasady osobiście zarządzał folwarkiem. W przypadkach, gdy do pana należała tylko jedna wioska, folwark był jednocześnie dworem i na odwrót. Dom właściciela osady stanowił siedzibę jego „przedsiębiorstwa”. W XVI wieku był to budynek drewniany, zwykle parterowy, ze stromym dwuspadowym dachem krytym gontem. Do środka wchodziło się przez sień, a główne pomieszczenie – jednocześnie sypialnię państwa i pokój dzienny – stanowiła tak zwana biała izba. To tam stał piec kaflowy, zapewniający ciepło zimą. Lepiej sytuowani szlachcice mieli poza tym osobną „komnatę” czy też „kownatę” z kominkiem, gdzie przyjmowano gości. We dworze była jeszcze kuchnia, a do tego komory – służące za dodatkowe sypialnie (tyle że pozbawione własnego ogrzewania), schowki, pomieszczenia gospodarcze, służbówki. Mały dwór mógł mieć łącznie trzy czy cztery pomieszczenia. Duży – nawet 10.

Zależnie od skali gospodarstwa różne prace związane z działalnością folwarku wykonywano w sieni i komorach bądź stawiano na ich potrzeby osobne budynki obok dworu. Wokół podwórza mogły znajdować się piekarnia (co dawało większe szanse na uniknięcie pożaru niż przy wypieku chleba w samym domu), łaźnia, mały browar. „Komórki potrzebne”, czyli ubikacje, częściej chyba umieszczano w głównym domu niż w odrębnych budyneczkach. Folwark miał poza tym swoją oborę, ewentualnie osobną stajnię, kurnik, magazyn na narzędzia gospodarskie, spichrz na ziarno i inne suche produkty do codziennego użytku. Łatwo psującą się żywność przechowywano natomiast w podziemnych loszkach, wypełnianych lodem w zimowych miesiącach[45].

Najważniejszą z perspektywy gospodarczej część zabudowań stanowiło jednak tak zwane gumno. W jego skład wchodziły stodoła bądź stodoły, a poza tym brogi, a więc proste daszki na słupach, służące do zabezpieczenia zebranego zboża. Właśnie do gumna chłopi zwozili wszelkie płody rolne zebrane na gruntach folwarcznych. Stamtąd kierowano je następnie do obróbki bądź na sprzedaż. Gumno, zwykle stojące w pewnym oddaleniu od dworu, budziło u mieszkańców wsi najgorsze skojarzenia. Tam, nie zaś w samym domu pana, koncentrował się ich wyzysk. „Chłopkiem zasiać, zaorać, chłopkiem do gumna zebrać, chłopkiem wymłócić, na pieniążki obrócić” – wyliczał wiejskie trudy autor anonimowego Lamentu chłopskiego z przełomu XVI i XVII wieku[46].

Obok dworu niekiedy stawiano jeszcze osobny budynek bądź budynki dla służby. Zwykle nie zachodziła jednak taka potrzeba. Kadra typowego folwarku opartego na pracy przymusowej była bardzo nieliczna. Wszelkie obowiązki starano się przecież zrzucać na chłopów. Profesor Andrzej Wyczański szacował, że szlachcic zatrudniał na stałe przeciętnie tylko siedem osób. Jeśli pan miał inne zajęcia – i jeśli mógł sobie na to pozwolić – przyjmował zarządcę majątku: „urzędnika”, „dwornika”, w kolejnych wiekach nazywanego w dużych majątkach także „ekonomem”. W drobnej własności raczej się to jednak nie zdarzało. W praktyce angażowano tak zwaną dwórkę, by asystowała pani i zastępowała ją w razie potrzeby, oraz „włodarza” – jednego z chłopów, który zarządzał pracą pańszczyźnianą, gdy nie robił tego osobiście dziedzic. Co ważne, włodarz nie dostawał pensji. Przysługiwało mu tylko zwolnienie z pańszczyzny i innych powinności.

Poza tym w folwarku zatrudniano jednego lub dwóch parobków, czasem rataja, czyli oracza, czasem też woźnicę. W domu pracował jeszcze jeden służący, do codziennych zajęć, w gospodarstwie natomiast pastuch. Pani miała na usługach jedną albo dwie dziewczyny folwarczne, kucharki. W razie potrzeby najmowano młodocianych pomocników. Z tym że ci raczej nie mogli liczyć na wypłatę w gotówce. Dzieci pracowały w zamian za wyżywienie, miejsce do spania, przyodziewek.

Dwórka mogła zarobić 50–60 groszy rocznie, parobek w XVI wieku podobnie. Choć z kolejnego stulecia znane są już liczne przykłady, gdy parobkowie inkasowali sporo więcej niż nawet najwyżej postawiona kobieta wśród służby. Termin wypłaty uposażenia przypadał zwykle w Boże Narodzenie, a umowy ze służbą zawierano na okres jednego roku. Miały one, jak się sądzi, tylko formę ustną; pan mógł w dowolnym momencie pozbyć się niechcianego wyrobnika. Przykłady z kolejnych dekad pozwalają też przypuszczać, że członek czeladzi dostawał drobną zapłatę w chwili rozpoczęcia pracy, a potem ewentualnie cząstkowe zaliczki co kilka tygodni bądź miesięcy. Przy wciąż postępującej inflacji wartość zarobków szybko spadała, a same kwoty ulegały częstym zmianom. Kwota 60 groszy z 1560 roku odpowiadała niemal tysiącowi dzisiejszych złotych. Ale w 1580 roku taka sama wypłata była warta już tylko niecałe 700 złotych w naszych pieniądzach. Poza tym członek czeladzi często otrzymywał materiał na ubranie oraz buty. Co zaś najważniejsze: miał zapewnione miejsce w komorze i wikt. W warunkach życia wiejskiego pensje (wtedy nazywane „mytem”) czeladzi mogły uchodzić za atrakcyjne, a nawet budzić zawiść niektórych sąsiadów. Przepaść między tym, co zarabiała służba, a tym, ile ze swego folwarku wyciągał sam szlachcic, była jednak monstrualna[47].

Przeciętny folwark miał około 60 hektarów ziemi uprawnej (3,6 łanu). W praktyce jednak – tylko połowę z tego. Aby uniknąć wyjałowienia gleb, na gruntach uprawiano na przemian rośliny jare (wysiewane wiosną) i ozime (wysiewane jesienią). W każdym roku 1/3 pól leżała odłogiem, by mogły się zregenerować. Co więcej, stosowana technika orki pozostawiała średnio co 2 metry głębokie bruzdy, przy których nic nie rosło. Tracono na nie nawet 20 procent ziemi. To marnotrawstwo było polską specyfiką, niezrozumiałą dla przybyszów z Zachodu. Pewien podróżnik z Fryzji pisał z zaskoczeniem w XVII wieku o „bardzo dziwacznie wąskich zagonach, nie więcej jak na dwa kroki szerokich”, które widział na Mazowszu.

Głównymi uprawami były żyto (ok. 40 procent areału) i owies (35 procent). Pierwsze z tych zbóż stanowiło podstawę wyżywienia i najważniejszy towar na sprzedaż. Drugim karmiono zwierzęta, a handel nim miał ograniczoną skalę. Pszenica była wprawdzie najdroższa ze wszystkich zbóż, ale wymagała żyznych gleb i dokładniejszej orki. Wysiewano ją rzadziej, średnio tylko na 15 procentach gruntów. W typowym folwarku, który był zarazem siedzibą pana, 60 procent plonów dało się sprzedać. Reszta była przejadana bądź używano jej na ponowny zasiew. Dodatkowy przychód przynosiła hodowla, zwłaszcza bydła[48].

Zarobki szlachty były na tyle wysokie, że nie ma sensu wyrażać ich w groszach, jak w wypadku myta służby. 30 groszy składało się na 1 złotego polskiego, nazywanego też florenem. Policzono, że przychody typowego folwarku sięgały w latach 1560–1570 około 203 złotych polskich rocznie. 14 procent tej kwoty pan wydawał na pensje dla czeladzi i na najem dodatkowych, „dniówkowych” pracowników w okresach najintensywniejszych robót. Na czysto zostawały mu przeciętnie 174 złote. To zaś oznacza, że szlachcic zarabiał przynajmniej 70 razy więcej od swojego parobka. W przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze było to około 70–80 tysięcy złotych na rok[49].

Kwota nie do pogardzenia, choć też nie tak zawrotna, jak wielu oczekiwałoby po ludziach posiadających całą wieś na własność. Sumę tę należy jednak właściwie rozumieć. Tylko z pozoru polski szlachcic z XVI wieku zarabiał tyle samo, co statystyczny warszawiak według GUS-u w roku 2018 (ponad 6,4 tysiąca złotych brutto[50]). Pan herbowy w kraju szczycącym się złotą wolnością szlachecką nie uiszczał żadnych podatków. Nie ponosił też innych kosztów, które drenują nasze XXI-wieczne kieszenie. Nie płacił nic za swoje mieszkanie, nie miał żadnych rachunków za media. Nie wykosztowywał się nawet na żywność, bo tę brał z folwarku. Podobnie było z opałem – drewno szlachcic zwoził z własnego lasu. Albo raczej kazał je zwozić parobkom bądź chłopom w ramach pańszczyzny. Czekały go pewne koszty związane z wymianą narzędzi, poszerzaniem inwentarza albo z budową nowych stodół czy komórek. Ogółem jednak zdecydowana większość ze wspomnianych 174 złotych polskich była czystym zyskiem. Za taką kwotę szlachcic mógł kupić jakieś 650 litrów doskonałego zagranicznego wina, małmazji, 350 par dobrych butów, 10 koni albo przeszło 30 wołów. Obiektywnie naprawdę dużo[51]. Ale w opinii samych dziedziców – stale zbyt mało.

Największa intrata

Przeszkodą w pomnażaniu przychodów nie był brak ziemi. Wprawdzie populacja kraju stale i szybko rosła, ale gęstość zaludnienia nad Wisłą wciąż była niewielka. Nawet w najlepiej rozwiniętych, centralnych prowincjach nie przekraczała 20–30 osób na kilometr kwadratowy. To nawet sześć razy mniej, niż wynosi dzisiejsza średnia dla całej Polski[52]. We wsiach wiele pól leżało odłogiem, istniały duże rezerwy do dalszego rozwoju. W miarę możliwości korzystano z nich, a folwarki z dekady na dekadę zwiększały powierzchnię upraw. Nie był to proces szybki ani łatwy z uwagi na niedobór innego rodzaju. Panowie stale zmagali się z brakiem siły roboczej. Zwłaszcza zaś z brakiem tej siły, która nic ich nie kosztowała[53].

W czasach zmechanizowanego, opartego na płodozmianie, wykorzystującego nowoczesne nawozy rolnictwa łatwo zapomnieć o tym, jak ogromnego nakładu pracy wymagała uprawa roli w minionych wiekach. Dzisiaj rodzina gospodarująca na typowej małopolskiej własności o powierzchni kilku hektarów jest w stanie wykonać wszystkie prace polowe w ciągu 15–20 dni w roku. Na renesansowym folwarku było natomiast potrzeba nawet nie setek, ale tysięcy roboczodniówek.

Sama orka, konieczna, by przygotować ziemię pod uprawę, trwała przez wiele miesięcy. Wykonywano ją prymitywnymi pługami, które nie były w stanie przewrócić wierzchniej warstwy ziemi, lecz tylko ją odkładały. W efekcie orkę powtarzano, zwykle aż trzykrotnie. Pierwsza orka ugoru, „pokładanie roli”, przypadała na wiosnę. Drugą starano się skończyć do lipca, przed żniwami, choć nie zawsze się to udawało. Trzecia trwała nawet do końca września. Pługi były zbyt ciężkie, by zaprzęgać do nich konie. Zwykle ciągnęły je dwa lub cztery woły. Zwierzęta bardzo powolne, wymagające do prowadzenia nie jednej, lecz dwóch osób. „Nie przypadkiem dawne nazwy »oracz« czy »rataj« były ogólnym określeniem rolnika” – słusznie skomentował jeden z badaczy tematu.

Żniwa z użyciem sierpów, w nierównym (z uwagi na bruzdy), często podmokłym terenie wiązały się z jeszcze większym nakładem pracy. Trwały sześć albo nawet siedem tygodni i nie można ich było już bardziej przeciągnąć. W tym newralgicznym okresie – od którego w decydującym stopniu zależały przychody majątku – typowy folwark potrzebował ogromnej liczby prawie 650 roboczodniówek[54].

Zboże po wysuszeniu zwożono do stodół i brogów. Mogło jednak zostać wykorzystane bądź sprzedane dopiero po omłóceniu: a więc po oddzieleniu kłosów od ziarna. Jeszcze w Encyklopedii rolniczej z końca XIX wieku podkreślano, że „młocka stanowi jedną z najuciążliwszych robót gospodarskich”. Podobna opinia panowała w Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Zboże wysypywano na przeznaczone do tego celu klepisko w stodole. Następnie chłopi uderzali w kłosy cepami. Cep składał się z mierzącego około 120–150 centymetrów kija, trzonka nazywanego „dzierżakiem” oraz z przynajmniej dwa razy krótszego, przymocowanego rzemieniem „bijaka”. Zadaniem chłopa było zamachiwać się i uderzać bijakiem w kłosy, tak by wytłuc z nich ziarna, ale przy tym ich nie rozgnieść. Proces był męczący i powolny. W typowym folwarku młocka mogła zająć sporo ponad 300 dni pracy. I to pracy przy ciągłym poganianiu przez szlachcica, który dopiero po wymłóceniu danej partii zboża mógł wysłać ją na targ i uzyskać zapłatę. Zdarzało się, że żyto zwiezione z pól w sierpniu wciąż nie było w pełni wymłócone latem kolejnego roku. Praca cepem stanowiła zaś tak stały element życia rolników, że do języka polskiego na stałe weszło związane z nią przysłowie. Nawet Polacy, którzy nigdy nie widzieli cepa na oczy – i którzy niekoniecznie wiedzą, jak cep wygląda i jest skonstruowany – odruchowo stwierdzają, że rzecz nieskomplikowana i oczywista jest „prosta jak budowa cepa”[55].

Żniwa i młocka cepami. Ryciny z XVI-wiecznej edycji podręcznika rolniczego O pomnażaniu i rozkrzewieniu wszelakich pożytków. (Crescenzi Pietro de, O pomnożeniu y rozkrzewieniu wszelakich pożytkow ksiąg dwoienaście, Kraków 1571, domena publiczna)

Po młocce następowało żmudne czyszczenie ziarna (rzucanego w tym celu szuflą pod wiatr). Dużego wysiłku wymagały też sianokosy. Podobnie nawożenie (tym bardziej uciążliwe, że nawozu zawsze brakowało, a na pola wyrzucano zamiast niego chociażby muł ze stawów; poza tym dopiero w XVIII wieku „wynaleziono” w Polsce osobne miejsca do składowania gnojówki). Nawet zajęcie z pozoru tak oczywiste, jak wysiewanie, w czasach gospodarki naturalnej nastręczało trudności. „Czynność [ręcznego wysiewu] wymagała dużego doświadczenia, nie każdy mógł ją dobrze wykonywać” – podkreślał profesor Witold Kula. W traktatach z epoki zaznaczano też, że wysiewowi powinny towarzyszyć tradycyjne praktyki magiczne, pomagające w uzyskaniu dobrych plonów[56].

Marzeniem szlachcica było takie zorganizowanie folwarku, by nie zatrudniać czeladzi, nie utrzymywać własnego inwentarza, nie marnować owsa na karmienie bydła i koni. Pan chciał, by cała praca spadała na chłopów. A wszelkie przychody zostawały w jego szkatule. Ten cel do pewnego stopnia udawało się realizować w majątkach wielkiej własności. Przykładowo folwarki królewskie wydawały na pracowników trzy razy mniej niż szlacheckie – najwyżej 5 procent całych przychodów. To były jednak gospodarstwa dysponujące siłą roboczą z kilku wsi. Typowy szlachcic, mający tylko jedną osadę, ciągle potrzebował dodatkowych kadr. W okresie żniw nawet przy pełnym wykorzystaniu pańszczyźnianych chłopów i pracowników folwarku zwykle brakowało mu kilkuset dniówek, by zakończyć prace w terminie. Musiał brać dodatkowych najemników tylko na ten okres, „ludzi luźnych”, snujących się latem po kraju. Kiedy indziej też zmagał się z niedoborem. W efekcie wciąż miał średnio siedem własnych wołów w oborze, pięć koni roboczych w stajni. I aż 1/3 prac wykonywał przy wykorzystaniu folwarcznego, nie zaś chłopskiego, inwentarza[57].

Niedobór siły roboczej był niemal powszechny, trudno więc było myśleć o ściąganiu na większą skalę nowych chłopów do wsi. Zresztą aby chłop za darmo pracował dla pana, należało mu przydzielić zagrodę i ziemię. To zaś wiązało się z kosztem, jakiego szlachcic nie chciał ponosić.

Właściciele ziemscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że kmiecie są nieodzowni; że to od poddanych zależy nie tylko ich własny dobrobyt, ale nawet istnienie świata w przyjętych ramach. O rolnikach nie raz i nie dwa pisano jako o najważniejszej, nieodzownej warstwie społeczeństwa. „Wszystko, co żyje, dzięki nim żyje” – podkreślał kronikarz Marcin Bielski. Ksiądz Fabian Birkowski, autor Kazań na niedziele i święta z 1628 roku, szerzej wyjaśniał, że wprawdzie natura „wszelkimi sposobami człowieka dźwiga” i sama stara się mu dopomóc, ale jednak „bez kmieci żadną miarą” nie może się obejść i nie może bez ich pracy dostarczyć ludzkości „wystarczającego ratunku”. „Cały świat stanie, gdy oracz przestanie robić na roli” – podsumowywał duszpasterz. Andrzej Frycz Modrzewski też pisał, że Rzeczpospolita może „kwitnąć” tylko za sprawą kmieci „dających żywności nam i bydłu”. Zarazem przypominał braciom herbowym, że ci są panami tylko dlatego, że mają nad kim panować. „Któż na ostatek będzie szlachcicem, jeśli żadnego chłopa nie będzie?” – dopytywał. Szlachecką zależność od poddanych najszerzej i najdobitniej wyraził jednak poeta w kontuszu, Piotr Zbylitowski. Przed czytelnikami roztoczył iście apokaliptyczną wizję wsi, w której zabrakło wyrobników pańszczyźnianych. I której wydelikacony, nienawykły do pracy właściciel jest w stanie tylko załamać ręce, głodować i zapłakać w kącie dworu.

Orać zapewne [my szlachcice] sami nie będziemy, ani ciężką kosą siec siana nie możemy. Jak to tak, by w cienkim atłasie iść za pługiem, dziś w jednym orać, jutro zaś z cepami w drugim. A jeśli ani chłopek, ani ja sam robić nie będę, to niedługo o głodzie w swoim kącie siędę[58].