Pasterze smoków. Rodzice kontra świat - Karolina Lewestam - ebook

Pasterze smoków. Rodzice kontra świat ebook

Lewestam Karolina

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bycie rodzicem w dzisiejszym świecie to sprawa niełatwa. Już sama decyzja o tym, czy mieć dzieci i dlaczego, jest polityczna i nie da się jej podjąć racjonalnie. A dalej czekają kolejne pułapki i przeszkody, których pokonanie w zgodzie z wyznawanymi wartościami i zdrowym rozsądkiem zakrawa na cud. Którą rolę wybrać – dobrej matki czy matki niedoskonałej? Jakie książki czytać swoim pociechom, żeby dać im moc i nie podcinać im skrzydeł? Jak wychować syna, gdy jest się feministką? Jak pokonać czające się w każdym kącie smoki i dlaczego zamartwiamy się o dzieci bardziej niż nasi rodzice? I czy wolno jeszcze otwarcie czerpać radość z rodzicielstwa, czy to dzisiaj już zupełnie niemodne?

Karolina Lewestam kolejne rodzicielskie rozterki bierze pod lupę i opisuje z akademicką precyzją filozofki, żeby za chwilę odrzucić rozum i dać się ponieść emocjom. To błyskotliwa, przezabawna, mądra książka, która zachęca do myślenia, wątpienia, poszukiwania, a przede wszystkim do tego, by w dążeniu do perfekcji nie przegapić tego, co najważniejsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 297

Oceny
4,1 (31 ocen)
13
10
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Risuu

Dobrze spędzony czas

Ciekawa. Eseje trochę nierowne, jak to eseje. Nie we wszystkim zgadzam się z autorką, ale zbiór dał trochę do myślenia. Momentami zabawne, momentami wręcz akademickie. Dobra lektura.
20
aglaja_n

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawne i blyskotliwe.
00
EmiliaJan

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!
00
kmbud

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam;)
00
HaniaVit85

Z braku laku…

Nie dla wszystkich. Trochę wybudziła, trochę rozbawiła. Jednak strata czasu
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Grafika na okładce: Simon Frisius, Antonio Tempesta, Hercules doodt de draak Ladon / rijksmuseum.nl

Copyright © by Karolina Lewestam, 2022

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Ewa Pawłowska

Korekta Joanna Kłos, Ewa Ostafin

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-438-3

Dla Kuby

Wyjaśnienia

Rachel Cusk, mój niedościgły pisarski ideał, pisze we wstępie do swojej książki o macierzyństwie Praca na całe życie. O początkach macierzyństwa: „Ponieważ kwestia posiadania dzieci i sprawowania opieki nad nimi nabrała, moim zdaniem, znaczenia politycznego, nie byłabym jednak w zgodzie ani z samą sobą, ani z rzeczywistością, gdybym napisała książkę o macierzyństwie i nie wytłumaczyła chociaż częściowo, jak znalazłam czas na jej napisanie”[1].

Word, sister. Sama prawda.

A więc i ja powinnam przynajmniej częściowo wyjaśnić, jak przy trójce dzieci udało mi się napisać książkę o rodzicielstwie. Bo co w tym czasie robiły moje dzieci?

Te eseje zawdzięczają istnienie przede wszystkim dwóm kobietom: mojej mamie Aldonie i mojej teściowej Łucji. W chwili gdy piszę te słowa, moja najmłodsza córka Klara jest u teściowej, w reżimie absolutnej miłości, uwagi i regularnego żywienia – tego ostatniego matka nie potrafi jej dać nawet wtedy, gdy ma czas. Moja starsza córka Matylda jest zaś u mojej mamy, gdzie regularnego żywienia ostentacyjnie brak (przypadłość nasza rodzinna), jest za to na kopy empatii, zrozumienia i nieprawdopodobnej wrażliwości.

Chciałabym, by to wybrzmiało: to nie jest trywialna pomoc. Moje wsparcie nie wpada w sobotni wieczór, by obejrzeć wnuki i ułożyć z nimi puzzle. Te kobiety często reorganizują swoje życie, by gdy zajdzie taka potrzeba, opiekować się moimi dziećmi. Łucja potrafi spędzić u nas wiele tygodni w trybie pomocowym niezależnie od tego, czy mieszkamy akurat w Stanach, w Anglii czy w Polsce; potrafi sama zabrać wnuki na wakacje. Jest elegancką kobietą, która bez skrępowania wdziewa stary dres i w imię przywracania porządku w naszym życiu gotuje obiady i pierze zasikane spodnie. Mama, moja cudowna i żałośnie niezorganizowana mama, wstaje nieraz o świcie, by odwieźć wnuki do szkół i żłobków; wbrew swojej artystycznej naturze reorganizuje nam szafki i wyrzuca zgniłą paprykę z lodówki, tępi wszy i podaje nurofen o wskazanych porach. Od wnuków odpoczywa tylko wtedy, gdy złapie ją choroba albo gdy złamie biodro.

A i tak jest mi bardzo, bardzo trudno. I komu życie poskąpiło bliskości takich kobiet, nie może mieć do siebie pretensji, że nie napisał eseju, nie zrobił kariery, nie wykarczował lasu czy nie miał czasu rano się uczesać.

Nie udałoby mi się też napisać marnego akapitu, gdyby nie mój mąż Kuba. Nie tylko opieka nad dziećmi to kwestia polityczna; inną taką sprawą jest problem materialnego utrzymywania tych dzieci. Podczas gdy ja pisałam, on zaiwaniał w korporacji, dając mi tym samym przestrzeń na oddech. Gdy nie jest się Stephenem Kingiem czy Zadie Smith albo chociaż Katarzyną Grocholą, naprawdę trudno z pisania wykarmić trzy roszczeniowe japy. Kto nie napisał książki, bo nie ma partnera, który na jakiś czas wziął na siebie większość finansowych ciężarów życia, nie może mieć do siebie pretensji. Są oczywiście i tacy, którzy i tak coś napisali – respekt, moi drodzy, jesteście niesamowici. Nie mam pojęcia, jak wam się to udało, i pozdrawiam was ze źle skrywaną zazdrością.

Są też inne przyczyny, dla których pisanie jest w ogóle możliwe, a wśród nich najważniejsza to owa słynna wioska, czyli w dzisiejszych czasach przede wszystkim nasi przyjaciele. Ania Masłoń pierwsza zmusiła mnie do nieakademickiego pisania i zawsze pozostaje moją pierwszą i ukochaną rozmówczynią na wszystkie trudne tematy. Jest po prostu cholernie inteligentną i utalentowaną bestią. Magda Radwan-Röhrenschef ma umysł jak brzytwa na skrzydłach i przedziwną duszę, w której pasje boksują się z rozumem, a ja z tych inspirujących walk bezwstydnie korzystam. Candice Delmas jest moją oazą normalności w filozofii. Diana Marian, Tatiana Bezuglova i Zsófi Barna stworzyły mi pierwszą w życiu przestrzeń, w której czułam się zupełnie sobą, i dzięki naszym spotkaniom i rozmowom wciąż mogę tam pomieszkiwać; mam wrażenie, że bez tego nic nie udałoby mi się napisać.

Być może to wyjaśnia, jak matka trójki dzieci jest w stanie wycisnąć z siebie choć jedno zdanie podrzędnie złożone. Ktoś płaci za atrament, inny szlifuje pióro, ktoś tam naprawia biurko i kładzie na nim papier, a jeszcze inny ktoś kopie w pośladki, żeby człek klapnął na krzesło i zabrał się wreszcie do roboty.

Taka to właśnie jest wspólna historia.

Zostać wampiremczyli jak zdecydować się na dziecko

Przed tobą, czytelniku i czytelniczko, książka pełna esejów o rodzicielstwie.

Zanim zdecydujesz, czy warto ją przeczytać, pozwól, że przedstawię swoje kwalifikacje: matka. Trójka dzieci. W chwili oddania tej książki do druku najstarszy, Maks, ma lat trzynaście, Matylda sześć, a Klara dwa. Niestety, to się ciągle zmienia: odmawiają pozostania w tym samym wieku od początku pisania do samego końca; stąd w jednym eseju Matylda ma trzy lata, a w innym pięć. Maks czasem jest nastolatkiem, a czasem wciąż tylko protorozumnym pingwinem. Przepraszam za to zamieszanie. W większości tekstu nie ma jeszcze Klary. Spóźniła się, ominą ją więc rachunki za terapię, jaką starsza dwójka będzie leczyć rany zadane upublicznieniem rodzicielskich przemyśleń ich matki. Na szczęście świat hojnie dostarcza nam ciągle nowych powodów do traum i kompleksów, dlatego i Klary pewnie nie ominie terapia, ten jedyny, nieco pokraczny duchowy rytuał przejścia, jaki nam pozostał w późnym, zsekularyzowanym kapitalizmie.

Jednak zanim porozmawiamy o wychowaniu w płci, o strachu rodzica, dobrym macierzyństwie, literaturze dla dzieci i innych arcyważnych rodzicielskich sprawach, musimy zacząć od początku.

A mianowicie od pytania: jak w ogóle zdecydować się na dziecko?

Jak zrobić to racjonalnie, z zachowaniem wszelkich reguł sztuki decyzyjnej?

W końcu jesteśmy homo sapiens, a nie homo robiens co wypadniens, czyż nie?

Możliwe, że komuś pomoże opowieść o tym, jak z tą decyzją mierzyłam się ja. To jest historia tego, jak to się stało, że młodsza Karolina, Karolina 1, zdecydowała się na to, by na świat przyszedł Maks – przepleciona refleksją tej starszej, przygniecionej trójką dzieci Karoliny 2.

Zaczynamy.

Wczesna młodość charakteryzuje się męczącą obsesją na punkcie własnej tożsamości. Nie można po prostu sobie być: trzeba być kimś. Jedna moja przyjaciółka była fajną dziewczyną, której zwierzali się wszyscy chłopcy. Druga była malarką. Trzecia piła. Ja byłam początkującą filozofką.

A ponieważ te tożsamości są zwykle obronne, to i moja miała mnie chronić. Dzięki sile umysłu, szlifowanego na Carnapie i na Kancie, miałam podróżować przez życie, odpowiedzialnie kształtując swój los. Świat po zaaplikowaniu doń rozumu miał się poddać kontroli. Przegrać to ja mogłam w bierki, choć i to niechętnie – z życiem musiałam wygrywać, ściągając mu cugle za pomocą właściwych, przemyślanych i racjonalnych wyborów.

Dlatego musiałam się zdecydować: czy zostanę matką? Decyzja w żadnym wypadku nie była mi potrzebna na już – po prostu chciałam mieć w tej kwestii sensownie wykształcone przekonanie, by w przyszłości móc postąpić racjonalnie, skoro mogą pozwolić mi na to lateks, farmakologia i względny dobrobyt. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jest to decyzja o doniosłym znaczeniu, tak przynajmniej wieszczyli rodzice moi i rodzice istniejących już dzieci. Gdyby więc świat wywołał mnie w tej sprawie do tablicy, nie mogłam zgłosić nieprzygotowania. Nieprzygotowanie świadczyłoby o braniu życia nie na serio i przerażającym mnie głęboko zdaniu się na ślepy los.

A jak zabrać się do podjęcia racjonalnej decyzji? Oczywiście przez dokładne zbadanie swoich głębokich preferencji – bo nie można wybrać A zamiast B, jeśli nie wiemy, które z nich ma dla nas większą wartość. Preferencje zaś często są ukryte przed świadomym wzrokiem. Czasem przecież chcemy czegoś, z czego tylko marginalnie zdajemy sobie sprawę; często nie wiemy, co byśmy zjedli, dopóki ktoś nie pokaże nam banana albo pomidorowej. Zbierałam więc namiętnie obrazy okołodziecięcej rzeczywistości czy to ze świata wokół mnie, czy z popkultury i stawiałam się naprzeciw nich w roli przedmiotu psychologicznego eksperymentu. Co czuję, gdy na to patrzę? Czy mnie to odrzuca, czy przyciąga? Czy widzę się w takiej roli? Badałam swoje reakcje niczym adept neuronauki zachowania szczura skonfrontowanego z różnymi rodzajami pożywienia. Gdy szczur jest zainteresowany, ma łapką wcisnąć niebieską dźwignię, żeby taki posiłek otrzymać; jeżeli nie tknąłby oferowanego żarcia nawet kijem, niechaj wciśnie czerwoną. Na koniec reakcje podliczymy i raz na zawsze okaże się, czy szczur woli sałatkę, ścierwo czy wołowinę.

Co się okazywało? Prawie za każdym razem werdykt był jednoznacznie negatywny. Gdy w tym metaforycznym eksperymencie pokazywano mi nawet najsłodsze dziecko, łapałam natychmiast za dźwignię czerwoną – choć, co dziwne, dzieci innych gatunków (kotki, pingwiny) zawsze wywoływały entuzjastyczną reakcję na „tak” (ach, jakżebym ja takiego pingwina ściskała, ależbym go karmiła rybami!). Dzieci zaś, okazywało się raz za razem, nie miały dla mnie żadnej wartości estetyczno-emocjonalnej, bobas był pokrytym sadłem dziwolągiem, seplenienie i jąkanie dwulatków nie wydawało mi się słodkie, bo czemu jeden berbeć z drugim po prostu nie przejdzie do rzeczy i nie powie jak człowiek, którym podobno jest, o co mu biega?

Co więcej, spotkane przygodnie dzieci patrzyły na mnie bezwstydnie i traktowały mnie jak narzędzie do podawania, czytania i rysowania – moje poczucie autonomii, którego zawsze broniłam jak smoczyca przed zakusami rodziców, nauczycieli, społeczeństwa i świata, w ich obecności bezceremonialnie obrywało pałką teleskopową po kolanach. Jeszcze jako nastolatka zostałam zaangażowana do dwugodzinnej opieki nad dalekim kuzynem w wieku przedwerbalnym. Dzieciak uznał za stosowne rozdarcie jadaczki w momencie, gdy za jego mamą zamknęły się drzwi, i niewzruszenie trwał w decybelowej fali uderzeniowej przez następne sto dwadzieścia minut – i jedynym, co przyszło mi do głowy, było uporczywe pytanie go: „Ale o co ci chodzi?”. Nie zdradził, więc był to jeszcze jeden znak, że posiadanie egzemplarza tego gatunku we własnym domu raczej nie było dla mnie.

A to dopiero obrazy stosunkowo nieodstręczające. Wiadomo przecież, że jeśli odwinie się malca z uroczych śpioszków z króliczkiem czy kaczuszką (choć i ta estetyka była mi duchowo obca) i zajrzy się mu w przyrząd okalający lędźwie zwany pieluchą, tam pewnie czai się główny pogromca demografii: kupa. Och, kupa! Na myśl o kupie leciałam do czerwonej dźwigni tak szybko jak wampir w pogoni za dobrze ukrwioną dziewicą.

Nie potrzebowałam więc opinii specjalnie doświadczonego naukowca, żeby stwierdzić, że od macierzyństwa powinnam uciekać gdzie pieprz rośnie. Tyle że wtedy zawsze włączali się w mój odpowiedzialnie prowadzony proces decyzyjny jacyś doświadczeni rodzice w postaci ciotek, wujów czy starszych znajomych.

– Kupa! – mówili na przykład z podniosłym uśmiechem, który powinien być prawnie zarezerwowany dla Święta Pracy i pierwszych pąków żonkili. – Kupa teraz wydaje ci się zła, ale zobaczysz, że radykalnie zmienisz zdanie! Kupa stanie się twoim towarzyszem i twoją przyjaciółką; będzie twoją wyrocznią, szklaną kulą, w której szukać będziesz odpowiedzi na palące pytania dotyczące przyszłości, zdrowia i alergii; kupa będzie pojawiać się w najmniej stosownych momentach, w restauracjach i na piknikach, a także o piątej rano, ale i wtedy będziesz ją witać, bo przyjmiesz kupę do rodziny, zbratasz się z kupą, zaakceptujesz jej obecność, będziesz gościem honorowym na jej chrzcie!

– Nie chcę być honorowym gościem u jakiejś kupy – łkałam cichutko. – Wolę pojechać w podróż życia, zrobić doktorat, rozwijać się!

– E tam – odpowiadali pobłażliwie rodzice z miną mędrców, którzy posiedli Tajemnicę. – Inaczej będziesz śpiewać, jak tę kupę zrobi twoje własne dziecko.

Jeśli chodzi o kupę, podróże czy wrzaski, kwestia możliwej zmiany upodobań wydawała mi się jednak jakoś do pojęcia; w końcu wszyscy mamy zaliczone doświadczenie polubienia wcześniej ohydnych oliwek czy nagłego rozsmakowania się w horrorach klasy C. Kto wie, może faktycznie zbratam się z kupą. Ale przecież otaczający mnie rodzice twierdzili, że owa rewolucja wartości, jaką rzekomo inicjuje bobas, miała zatoczyć kręgi szersze; objąć więcej niż tylko zwykłe preferencje. Awersja do stolców czy kulenie się w obliczu wrzasków to jedno – lecz miały się też zmienić moje cele o bardziej globalnym zasięgu, przeobrazić się miała głęboka struktura mojego, jak by to ujął Max Scheler, „porządku miłości”. To, co – mówiąc najogólniej – wydawało mi się dobrym życiem przed posiadaniem dziecka, miało po sprawieniu sobie potomka się skurczyć, zwinąć i ulec atrofii, zostać odłożone na półkę z niedojrzałymi mrzonkami lat dziecięcych. Mogłam sobie myśleć, że kariera naukowa, przyjaźń, pomoc ludziom potrzebującym czy pełny miłości wspaniały związek stanowią sedno duchowej i moralnej doskonałości, że wystarczą do pozytywnego zdania egzaminu z lat przeżytych na tym najlepszym ze światów – jednak po pojawieniu się dziecka (wieszczyła starszyzna) miały do mnie dotrzeć pustota tych projektów, ich nieusuwalne braki, ich niepełność i niedojrzałość. Najmniej zrozumienia wywoływało przy tym moje hamletyzowanie związane z ciałem – rozdęcie brzucha, kaczkowaty chód w ciąży, podarta na strzępy pochwa i rozstępy, których bałam się, jak tylko bać się tego może dziewczyna w kulturze apoteozy młodości i atrakcyjności seksualnej. Symptomy te były według matek nie tyle wyrokiem społecznej śmierci, ile uroczą pamiątką z podróży w stronę sensu.

Innymi słowy, wszystko, na czym rozpinała się cała moja tożsamość, dzięki czemu mogłam w ogóle myśleć o dokonywaniu wyborów, miało zostać zmiażdżone. Gdy próg mej pochwy przestąpi noworodek lub gdy podpiszę papiery adopcyjne, obudzę się jak pewnego dnia Georg Samsa – w zupełnie nowej formie. Czy chcę zostać wielkim insektem? Uważaj z decyzją, młoda filozofko, bo jak wyrosną ci dodatkowe odnóża, nie będzie już odwrotu.

Nie podobało mi się to. Nie sądziłam, że człowiek może się aż tak zmienić i przestać być tym, kim dotąd zawsze był. Ale może nie musiałam zanalizować życia insekta, by dokonać właściwego wyboru? Może nie musiałam kiwać ze zrozumieniem głową, gdy kolejna matka lub tato twierdzili, że przecież nigdy nie zrozumiem szczęścia, jakie daje dziecko? W ustach znajomych rodziców język zwijał się jak szturchnięta kijem rozwielitka, kiedy kazano mu prawić o istocie życia z dziecięciem; nie znajdowali słów, które mogłyby mnie prowadzić, ale ja przecież miałam do dyspozycji decyzyjnego asa w rękawie, a mianowicie tak zwane twarde dane. To one mi powiedzą, myślałam, w którą stronę mam iść. Gdzie podmiot nie może, tam naukę pośle – tak zawsze brzmiała dewiza podmiotu piszącego te słowa.

Jednak szybko się okazało, że dane najczęściej mówią coś, co zasadniczo nie mogło mi pomóc. Większość badań, na które natykałam się w bibliotekach, dotyczyła nie tyle tego, czy warto decydować się na potomstwo, ile raczej w jakich warunkach najlepiej tę decyzję ziścić. Próżno było szukać odpowiedzi na pytanie: czy mieć dzieci? Można było za to wywnioskować, że jeśli już się ich chce, trzeba poczekać na dobrą pracę i partnera. Inni ludzie brali w tej decyzji pod uwagę status materialny, trwałość swojego związku, poziom opiekuńczości państwa, którego są obywatelami, czy długość urlopu macierzyńskiego. Od tych czynników jakoś tam – bo nie jednoznacznie – zależy w państwach rozwiniętych demografia.

To mnie trochę zawstydzało. Zastanawianie się nad decyzją o posiadaniu dziecka na szeroko pojętym Zachodzie odsłaniało się bowiem w analizie takich badań jako przywilej, dostępny tym, którzy spełnili warunek przynajmniej fartu i sukcesu życiowego, oraz przypominało, że w krajach rozwijających się, gdzie dostęp do ginekologa czy środków antykoncepcyjnych jest żałośnie ograniczony, sama idea dziecka jako efektu przemyślanej decyzji może wydawać się głupią fanaberią. A moje palące pytanie, czy w sytuacji względnego bezpieczeństwa materialnego i socjalnego powinnam rzucać się w pieluchy, pozostawało wobec tych informacji otwarte – nawet jeśli był to tylko problem pierwszego świata.

Ale inne dane być może mogły owej decyzji pomóc: na przykład porównanie poziomu poczucia szczęścia u rodziców i bezdzietnych. Jeśli rodzicielstwo było choć w części tak cudowne, jak twierdziły rzesze znajomych rodziców, to czy rodzice nie powinni deklarować kosmicznych poziomów szczęścia? Otóż nie; w tamtym czasie większość dostępnych badań pokazywała, że rodzice są wręcz znacznie mniej szczęśliwi niż ludzie bezdzietni – są za to bardziej podatni na depresje i stany lękowe, mają wyższy poziom stresu i gniewu; ich związki przechodzą kryzysy, ich domy popadają w ruinę, podobnie jak ich psychika.

Gdybym jako Karolina 1 miała, jak Karolina 2, do dyspozycji prace socjolożki Jennifer Glass, która w 2017 roku wraz ze swoją ekipą doszukała się błędu w tych badaniach, sprawa może wyglądałaby nieco inaczej. Glass odkryła bowiem, że owszem, rodzicom żyje się gorzej niż bezdzietnym, ale głównie w USA – a stamtąd po prostu pochodziła większość wcześniejszych studiów na ten temat. Analizowanie wyłącznie Amerykanów, którzy żyją w świecie drapieżnej gospodarki, gdzie ubezpieczenie zdrowotne to luksus, a trzymiesięczny urlop macierzyński jest szczytem dobroci pracodawcy, pokazywało więc nie tyle inherentną tragedię rodzicielstwa, ile klęskę neoliberalnego państwa w polityce prorodzinnej. W opisie badań przeprowadzonych pod kierunkiem Glass (można się z nimi zapoznać w artykule Parenthood and Happiness. Effects of Work-Family Reconciliation Policies in 22 OECD Countries [Rodzicielstwo i szczęście. Efekty polityki godzenia pracy z życiem rodzinnym w 22 krajach OECD]) czytamy, że w większości innych krajów rozwiniętych szczęście rodzica jest wyższe niż zadowolenie dzieciatych w USA, a w wielu – na przykład na Węgrzech lub w Norwegii – rodzice nawet trochę wyprzedzają bezdzietnych w życiowym wyścigu do szczęśliwości. Jednak nawet bogatsza o wiedzę z późniejszych badań miałabym, jako Karolina 1, wciąż twardy orzech do zgryzienia – bo dziś wiemy, że może szczęście rodzica nie różni się tak bardzo od szczęścia bezdzietnego, jeśli skontrolujemy inne zmienne, w rodzaju dobrobytu czy związku, ale specyficzne rodzaje zadowolenia, takie jak zadowolenie z małżeństwa, na obecności dzieci raczej ucierpią. Socjolog Nicholas Wolfinger pokazuje na przykład, że kobiety z biegającymi wokół maluchami są o wiele mniej pozytywnie nastawione do partnerów i mniej szczęśliwe w małżeństwie niż te, które oparły się reprodukcji.

Potem robi się jeszcze trudniej, kiedy chcemy zrobić w tym wszystkim porządek. Zadowolenie dzieciatych jest skorelowane z płcią: mężczyźni, jak wskazują niektóre badania, raczej bywają nieporuszeni dziecięciem i fluktuacje ich zadowolenia post baby w większości badań pozostają w granicach błędu statystycznego. Kobiety zaś są bardziej wrażliwe na ten życiowy kamień milowy, jakim jest zostanie matką, i częściej raportują obniżony nastrój i smutek. Faza rodzicielska też miała tu znaczenie: badania Instytutu Maxa Plancka (dział demograficzny) autorstwa Mikko Myrskyli i Rachel Margolis na Niemcach i Brytyjczykach dowodzą, że u tych nacji dziecko (ale tylko pierwsze i drugie) na kilka lat podnosi poziom szczęścia u obojga protoplastów, który potem opada z hukiem do przedrodzicielskich poziomów; nasze naturalne poziomy zadowolenia mogą zaś wcale nie być mocno zdeterminowane kontekstem życiowym, ale genetycznie nam przypisane (o, podwójna heliso, zwróć mi kasę za prozac!). Innymi słowy: w danych jest bałagan, który nie wynika z niedbalstwa naukowców czy kryzysu replikowalności badań społecznych – po prostu sprawa dzieci okazała się makabrycznie skomplikowana. Co kraj, to obyczaj (i różny poziom zadowolenia z potomków), zmiennych w rodzaju poziomu życia, kultury wychowania, liczby berbeci, genetycznego wyposażenia badanych, charakterów potomstwa czy trwałości małżeństw jest multum. Kto wie, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi?! Jednak gdy czytamy te dane, przynajmniej zdajemy sobie sprawę, że wbrew temu, co mówią niektórzy rodzice, na dziecku wcale niekoniecznie da się pocwałować do absolutnej nirwany – lecz dość trudno też na nim wskoczyć w dymiącą otchłań rozpaczy, o ile ta otchłań już zawczasu nas do siebie nie przyzywała.

Możliwe też oczywiście – i tak twierdzili niektórzy znajomi rodzice – że kwestionariusze mierzące poziom szczęścia po prostu są zawsze nazbyt łopatologiczne, by uchwycić tę specyficzną wartość dodaną posiadania dziecka. Zadają bowiem pytania w rodzaju: „Czy jest pani zadowolona?” lub „Czy często pan płacze?”. Rodzic być może chce odpowiedzieć: „Owszem, płaczę często, ale płacz mój przetkany jest złotą nicią wszechogarniającego poczucia sensu związanego z pierwszymi krokami, jakie robi mój mały Jan / Tosieńka” – ale z braku takiej opcji po prostu zaznacza odpowiedź: „Tak”. Innymi słowy, gdy chodzi o ważne życiowe decyzje, należy pewnie unikać zbytniego przywiązywania się do tego typu danych – zwłaszcza gdy nie są rozstrzygające. Gdzie jest więc kandydat na rodzica pragnący podjąć racjonalną decyzję? Znów w punkcie wyjścia, moi drodzy; w punkcie wyjścia. Tam właśnie byłam ja. Karolina 1, rzekoma filozofka, ubierająca się jak egzystencjalistka i kopcąca papierochy jak lokomotywa.

Trzeba było zmienić paradygmat decyzyjny, to nie ulegało wątpliwości. Być może istota takich decyzji polegała na tym, by odrzucić raz na zawsze sztywność indywidualnej racjonalności i przestać namiętnie ważyć osobiste zyski i straty. Czyż to właśnie nie zwyczaj patrzenia na jednostki jako na maksymalizujące własne szczęście maszyny doprowadził tradycyjną ekonomię na skraj przepaści, w której czają się nierówności, społeczny niepokój i melancholia późnego kapitalizmu? Tak było. Spójrzmy na szerszy obraz – myślałam sobie w coraz większym napięciu; popatrzmy nie na to, co dziecko może dać mnie, ale co moje macierzyństwo może dać całemu światu!

Otóż, jak się okazywało, niewiele. Oczywiście jeśli nie liczyć zwiększonego śladu węglowego. Jak możemy przeczytać w szeroko cytowanych badaniach Setha Wynesa i Kimberly A. Nicholas opublikowanych w „Environmental Research Letters” w 2017 roku, rezygnacja z jedzenia mięsa redukuje moje prywatne emisje dwutlenku węgla do atmosfery o 820 kilogramów rocznie, pozbycie się auta aż o 2400 kilo, ale pozbycie się – ups, niepowołanie do życia pewnie zabrzmi tu lepiej – dziecka to oszczędność węglowa rzędu 58,6 tony. Jeśli ktoś chce zbawić klimat, powinien zacząć od podwiązania jajowodów albo publicznego odcięcia sobie przyrodzenia, najlepiej niskoemisyjnym urządzeniem w rodzaju noża do mięsa. Nie mówiąc już o tym, że energia załadowana w mojego osobistego berbecia mogłaby zostać lepiej spożytkowana na pracę u podstaw na rzecz społeczeństwa. Nie miałam wówczas dostępu do tych dokładnych figur, ale wiadomo, że sterty nierozkładających się pieluch i inne okoliczności dziecięce matce ziemi raczej nie pomogą.

A pieniądze? Pieniądze, które zostałyby wydane na moje hipotetyczne dziecko? O tych pieniądzach miał mi coś do powiedzenia Peter Singer, naczelny współczesny filozof w służbie utylitaryzmu, czyli etyki tyleż prostej w teorii, co trudnej w praktyce. Według utylitarysty nasze czyny powinny być tak kalibrowane, żeby przynosiły jak najwięcej szczęścia – ale nie nam samym, tylko całej populacji. My bowiem liczymy się nie bardziej niż każda inna jednostka, która może na naszym działaniu skorzystać. W słynnym artykule opublikowanym w 1999 roku w „New York Timesie” Singer zadaje takie mniej więcej pytanie: „Czy jeśli pociąg ma przejechać dziecko, powinniśmy przestawić zwrotnicę, nawet jeśli, powiedzmy, będzie to oznaczać zniszczenie naszego stojącego na bocznym torze pięknego samochodu, w który załadowaliśmy wszystkie swoje oszczędności?”. „Oczywiście, że tak!” – odpowiadają chórem czytelnicy, chcąc pokazać, że są świadomi nikłej wartości dóbr materialnych w obliczu ludzkiego życia. „A wstydźcie się, moi drodzy – mówi Singer (choć nie w tych dokładnie słowach) – bo gdy kupiliście sobie trampki za trzy stówki, to pozwoliliście metaforycznemu pociągowi przejechać dziecko z pogrążonego w biedzie kraju; te trzy stówki, za które można by kupić siatkę przeciwmalaryczną, szczepienie, leki czy słomkę do oczyszczania wody, uratowałyby mu życie”. No i teraz powstaje pytanie: ile żyć ludzkich uratowałaby skumulowana suma wydatków na moje potencjalne dziecko? Kogo uratowałaby równowartość śpioszków, wózka, butelek, misiów, zabawek edukacyjnych i zajęć z rytmiki dla płodów? W takich chwilach można zacząć się bać matematyki i przylepić sobie majtki do tyłka „kropelką”.

Jeśli chodzi więc o dobro, jakie mogłam ziścić dla świata, przechodząc na rodzicielską stronę mocy, to sprawa była zaskakująco jasna: szklanka wody zamiast. No, może adopcja, ale tylko ta trudna, z wystarczająco biednego kraju. Co prawda zawsze mogłam zdecydować się na zawężenie perspektywy do lokalno-patriotycznej i uznać dziecię za mój wkład w rozwój krajowej demografii. Na całym świecie ludzkości mamy aż nadto, w Polsce natomiast jest nas, jak biadolą patrioci, zbyt mało – albo liczymy na dzietność uchodźczą i ukraińską, albo godzimy się z nieuchronną zapaścią systemu emerytalnego. Jednak patriotyczne argumenty zawsze słabo mnie przekonywały; wydawały się niefilozoficzne i zaściankowe. Nie miałam absolutnie nic przeciwko emigracji. I szlus, decyzja powzięta: kierując się altruistycznym nastawieniem moralnym, małym mlekopijom mówimy stanowcze „nie”.

Tylko że i w takim rozumowaniu czaił się błąd, a może nie tyle błąd, ile wyraźna i rażąca niekonsekwencja samej rozumującej. Utylitaryzm, czyli próba zwiększania szczęścia netto w ludzkiej populacji bez względu na to, ile z tego szczęścia przypadnie konkretnie mnie, jest etyczną dyrektywą, która jest szalenie wymagająca. W radykalnej wersji, reprezentowanej przez słynny eksperyment myślowy z tramwajem (kogo przejechać, kiedy tramwaj się rozpędził? – na jednym torze leży przywiązana jedna osoba, na drugim pięć), wymaga od nas wjechania w jedną osobę, nawet jeśli to akurat jest nasza własna matka. Krótko mówiąc, przykładny utylitarysta to ktoś, kto nie dba o siebie bardziej niż o przygodnego pana Zdziśka, a o Zdziśka dba tak samo jak o każdego Ahmeda, Antonia, Zhang Wei, Carmen, Helmuta czy Joego. Umówmy się więc od razu, że nasze ustępstwa na rzecz utylitaryzmu mogą być jedynie mocno ograniczone, jeśli jesteśmy choćby w części przywiązani do swoich neandertalskich instynktów samozachowawczych – a że jesteśmy, to widać choćby po tym, jak niewielu z nas paraduje po Kalkucie w biało-niebieskich prześcieradłach czy poświęca się, hurtem oferując wszystkie swoje zdrowe organy oczekującym na nerki, serca i wątroby.

Dlaczego więc akurat w tej jednej jedynej, tak istotnej dla mnie kwestii życiowej miałabym się nagle nawrócić na całkowitą bezinteresowność? Czy nie lepiej już pozbyć się auta, przestać latać i na zawsze skończyć z jedzeniem mięsa? Punktowe zastosowanie utylitarystycznego rachunku wyłącznie do tej jednej kwestii śmierdziało, to trzeba powiedzieć, racjonalistyczną desperacją kogoś, kto nie ma pojęcia, jak postąpić w jednej z podobno najważniejszych w życiu spraw. Zresztą – myślałam sobie – nieobecność na Ziemi mojego dziecka owej Ziemi nie zbawi; co więcej, miałam nieodparte wrażenie, że ci, którzy wciskają nam przekonanie, iż nasze indywidualne działania są dla zbawienia kluczowe, ulegają po prostu neoliberalnej propagandzie. Coś było nie tak w twierdzeniu, że zbawienie planety leży w gestii małych żuczków jak ja, podczas gdy w istocie dewastują ją globalne procesy, na które nie mam wpływu. Co na przykład może uczynić dla klimatu moja wstrzymana prokreacja w obliczu monstrualnych emisji całego przemysłu transportowego? I czy nie mają jednak racji ci etycy, którzy biorą pod uwagę nasze naturalne skłonności, a taką może być przecież chęć posiadania potomka, i postulują istnienie choćby minimalnych obowiązków jednostek wobec samych siebie?

W dalszym ciągu więc moja sytuacja jako młodej osoby, która chce wyrobić sobie pogląd na temat sensowności powoływania do życia dziecka, przypominała wypaczony zakład Pascala. Blaise Pascal dowodził, że warto zdecydować się na wiarę w Boga, bo jeśli wierzymy, nasze ziemskie życie będzie, owszem, trudniejsze, ale za to czeka na nas życie wieczne – a kto nie wierzy, będzie miał może fajniej docześnie, ale za to będzie się przez wieczność smażył w diabelskim kotle. A co, jeśli Boga nie ma? No cóż, trochę straciłeś, ale mogłeś naprawdę dużo zyskać; twoja wiara była najbardziej racjonalnym managementem „grubego ogona” ryzyka. Zostań rodzicem – a być może zyskasz coś wspaniałego. A jeśli to nie jest wcale takie wspaniałe? No cóż, dziecko zniszczy ci życie i karierę, rozwali twój związek, podpali ci dom, wykończy finansowo i powiesi psa, a ty będziesz płakać w brudną pieluchę do końca swoich dni.

Bo przecież i takie świadectwa można było wykopać najpierw z głębin ludzkiej duszy, a potem i z internetu. Na przykład na forum r/Parenting pewna młoda kobieta, mama czteroletniego dziecka i dwuletnich bliźniąt, zapewniała, że nie ma depresji poporodowej, i pisała: „[…] Zrobiłabym wszystko, żeby cofnąć się o osiem lat, spotkać innego męża i nie mieć dzieci. Nie zrozumcie mnie źle, kocham go bardzo, jest cudowną osobą. Ale to jego pragnienie posiadania dzieci sprawiło, że i ja zechciałam je mieć […]. Myślę, że zrujnowałam sobie życie”. A potem wylicza swoje żale: „Za każdym razem, kiedy widzę bezdzietną osobę, czuję, że żyje tak, jak miało wyglądać moje życie, i chcę je odzyskać z powrotem. Nie byłam gotowa przestać podróżować. […] Nie cierpię wakacji z moimi dziećmi – to wcale nie są wakacje […]. Chcę wrócić na uniwersytet i zmienić karierę, ale nie mogę sobie na to pozwolić, bo muszę zajmować się dziećmi. […] Wciąż mam dobrą relację z mężem, ale tęsknię za związkiem, który mieliśmy kiedyś, z lepszym życiem intymnym, fajnymi wakacjami, wychodzeniem z domu, rozmowami o rzeczach, które nie dotyczą zajęć dzieci i pieluch. […] Mam wrażenie, że zagubiłam tak wiele z siebie – straciłam moich przyjaciół sprzed dzieci i wszyscy mówią mi, żebym zaprzyjaźniła się z innymi mamami. […] Nie znoszę tych moich znajomych mam”.

Cóż, ja znałam przynajmniej jedną osobę, która mogłaby się pod tym podpisać. Owszem – mówiła – rodzicielstwo cię zmienia i zmienia twoje życie, ale na gorsze („Nie mów nikomu, że to powiedziałam” – rzekła mi potem rzeczona osoba, ale ponieważ od naszej rozmowy minęło piętnaście lat, uważam zakaz za oficjalnie przedawniony). Po kobiecych spotkaniach krążyły też opowieści o nieszczęśliwych matkach, które walczyły z pragnieniem ucieczki, o przedłużającej się na wiele lat depresji poporodowej, o ojcach, którzy uciekli z domu, ponieważ nie mogli już znieść dziecięcego krzyku, i już nigdy nie wrócili. Nie wszyscy ludzie stawali się automatycznie orędownikami produkowania potomstwa, gdy tylko niemowlę chwyciło ich za palec; byli tacy, którzy chcieli dostać jeszcze jedną szansę na życie, tym razem bez dzieci.

Ponadto w tym głupio niedystopijnym świecie nie było żadnych szans na wybranie sobie konkretnego potomka, który lepiej pasowałby do mojej naiwnej wizji dobrego życia. Nie mogłam powiedzieć: „Poproszę dziewczynkę, niech ma zdolności artystyczne i loczki” – musiałam wziąć, co los da, nawet jeśli da coś bez (o największa zgrozo!) poczucia humoru. Moje dziecko mogło być psychopatą albo przyszłym pedofilem; mogło nie lubić bananów i wcale nie zachwycać się, jak te boskie owoce są sprytnie zapakowane przez naturę. Mogło czytać Paula Coelha i słuchać technopopu, mogło oglądać z zachwytem Stowarzyszenie umarłych poetów. Mogło lubić kolor czerwony zamiast żółtego (to byłby okropny afront). I mogło być chore lub urodzić się z niepełnosprawnością ruchową; mogłam nie dać rady mu pomóc, mogło być niesłyszące i na zawsze odejść ode mnie w sekretne przestrzenie kultury Głuchych. Mogło mieć ciężką depresję – już widziałam się w poczekalni szpitalnej, obracającą w rękach puste opakowanie po lekach w oczekiwaniu, aż wyjdzie lekarz i powie, czy zdołali je odratować.

Czyli z rodzicielstwem mogło być tak jak w Trzech stygmatach Palmera Eldritcha Philipa K. Dicka, gdzie bohaterowie za grube pieniądze poddają się skomplikowanemu medycznemu procesowi, który ma ich udoskonalić ewolucyjnie – ale to albo działa, „przyjmuje się”, albo cię niszczy i cofa w rozwoju. Nikt nie wie, co się stanie, ale kasa wydana i medykamenty krążą już w żyłach.

Może nie trzeba było pytać dzieciatych, czy dobrze jest mieć dziecko. Może trzeba było ich pytać, jak się na to zdecydowali.

Pytam ich dzisiaj, spóźniona, jako Karolina 2; ale to nic; odpowiedzi i tak srodze rozczarowałyby młodą, bezdzietną mnie i w większości na nic by mi się wtedy nie przydały. Moja przyjaciółka Tatiana pisze na przykład: „Decyzja dotyczyła tego, kiedy, nie tego, czy – i dodaje: – It’s just what you do. Dzieci po prostu się ma i tyle”. Tatiana ustawiła się więc na życiowym kursie, płynąc tam, gdzie się płynie, gdzie prowadzi nurt. Ta wybiórcza pasywność (Tatiana jest maniaczką wyboru; w restauracji godzinę zastanawia się, czy lepiej usiąść przy oknie, czy w kącie) okazuje się niemal powszechna wśród moich licznych, choć niereprezentatywnych, respondentów. „Zawsze wiedziałam, że będę mieć rodzinę” – mówi koleżanka z dawnych lat, kobieta w okolicach czterdziestki, matka jednego dziecka, którą pamiętam jako spokojną i poważną dziewczynę. „Wyglądało na to, że już czas; jest praca, jest żona” – słyszę od kolegi, który potwierdza, że dzieci nadchodzą nie, gdy się je wybierze, ale kiedy usunie się finansowe, materialne – a także prawne, w przypadku par jednopłciowych – przeszkody do ich zaistnienia. Gdy przeszkód nie ma, wyrokiem człowieczego losu trzeba je powitać.

Jeżeli w tym morzu bezwolnych podróży przez przepisane etapy życia pojawia się zalążek wyboru, to często okazuje się napędzany nie rozumem, ale strachem. Znajoma matka bliźniąt na pytanie, czemu zdecydowała się na dzieci, odpisuje: „Żeby nie umrzeć w samotności?”, i dodaje zabawną emotikonkę, żeby nie było, że ona tak na serio, ale kiedy pytam się: „Serio?”, ona odpowiada: „No chyba tak…”. Inna dziewczyna zwierza się: „Wydawało mi się, że najgorzej na świecie być bezdzietną kobietą, mnie się udało, nie jestem, uff”. Jest jeszcze strach „ostatniej szansy” – pojawia się wiele razy, na przykład u znajomej profesorki, która w wieku lat czterdziestu poddała się zabiegowi in vitro i szczęśliwie oczekuje wraz z partnerką trans na potomkinię. Wygląda na to, że zegar biologiczny ma wciąż wielką moc; możemy nie chcieć wsiąść na statek, ale i tak wskoczymy na pokład, kiedy zaczną zwijać trap. „To przypadek grubej wersji FOMO” – pisze do mnie w podobnym duchu kumpel, odwołując się do pojęcia fear of missing out, czyli „strachu przed przegapieniem”.

Część potomków, o których rozmawiam z rodzicami, zawdzięcza istnienie uczuciu, jakie żywili do siebie dorośli; dziecko nie tyle jest efektem racjonalnej deliberacji, ile w tajemniczy sposób dopełnia związek rodziców. „Po prostu brakowało nam dziecka, żeby poczuć, że nasza rodzina jest pełna” – mówi znajoma wrocławianka, która swojego przystojnego partnera życiowego poznała już w czasach licealnych. „Moje pragnienie posiadania dzieci było nierozerwalnie związane z moją miłością do męża” – mówi koleżanka z Bostonu, gdzie mieszkałam przez siedem długich lat, robiąc doktorat z filozofii. „Bardzo chciałam mieć dziecko z nim; to było jak dopełnienie naszej miłości”. „Chciałam, żeby wokół nas biegały małe Adasie / Anie / Krzysie” – mówią niektórzy, za każdym razem zdrabniając imię partnera bądź partnerki. W tej kategorii wygrywa znajomy redaktor, który mówi mi ciepłym głosem: „Po prostu stwierdziliśmy z żoną, że życie, także nasze życie razem, jest tak cudowne, że warto się nim podzielić”.

Inni zaś biegną w rodzicielstwo w ucieczce przed niezdefiniowaną pustką, czując, że bezdzietność odbierze sens ich egzystencji. Pojawiają się słowa o możliwym znużeniu istnieniem dla siebie samego, o potrzebie wejścia w projekt, który ma zasięg większy niż nasze partykularne życia. „Chciałam mieć dzieci, bo trzeba mieć coś poza sobą, żeby być bardziej sobą. Inaczej człowieka atakuje metafizyczna bojaźń i nuda” – mówi mi moja cudowna towarzyszka życia Diana i wzdycha: „To nie tak, że skryłam się przed tymi atakami w macierzyństwie, one nadal są, ale chyba jest ich mniej”.

Niektóre odpowiedzi sugerują, że w bycie rodzicem najłatwiej zostać wmanewrowanym przez innych dzieciatych. Kiedy wysyłam SMS-a z tym pytaniem do Łukasza, przyjaciela ze studiów w Warszawie, on odpowiada: „Bo ty mi powiedziałaś, że to fajne” (moja odpowiedź jest krótka i brzmi: „Ups”). Moja przyjaciółka Ania, matka dwóch chłopców, pół żartem, pół serio narzeka na wszechobecną natalistyczną propagandę, której musiała się w końcu poddać, żeby nie zwariować, i oskarża mnie, matkę wcześniejszą, o współudział w tym zmasowanym ataku propagandowym. „Ty też jesteś winna, tak, ty!” Trzydziestokilkuletnia Kasia, znajoma kosmetyczka, wykrzykuje: „Jak to, czemu zaszłam w ciążę? Ileż można słuchać w czasie każdych świąt: »Zrobilibyście sobie w końcu to dziecko, latka lecą, nie stajesz się młodsza!«”.

No i jest jeszcze inna siła pchająca nas w objęcia rodzicielstwa – jest tajemnicza, działa w ukryciu i znienacka, przyzywa głównie kobiety, a nazywa się „hormony”. Nie bardzo rozumiem, co konkretnie moje rozmówczynie mają na myśli, przywołując tę siłę, ale wszyscy są zgodni co do jej istnienia. „Myślę, że gdyby nie moje hormony, taka wewnętrzna potrzeba posiadania potomka, zaczekalibyśmy jeszcze kilka lat. Decyzję podjęłam już wcześniej i wynikała właśnie z hormonów” – pisze mi Natalia, posągowo piękna przedsiębiorczyni. Hormony, znane niekiedy pod nazwą „instynkt macierzyński”, pojawiają się w tych historiach jak deus ex machina, zmieniając bez żadnych wyjaśnień fabułę ludzkich żyć. Mężczyźni też, jak się dowiaduję, mają swój odpowiednik tej siły, a mianowicie „biologię”, która podobno każe im zaprząc do pracy dotąd bezsensowny wytrysk i skutecznie rozsiewać po macicach swoje geny. Czemu zdecydowałeś się na dziecko? „No wiesz, biologia”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Rachel Cusk, Praca na całe życie. O początkach macierzyństwa, tłum. Agnieszka Pokojska, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2014.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I