44,99 zł
„W dzieciństwie spotkałem się z dużą ilością g*wna”.
Wychował się w Les Ulis, jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic na przedmieściach Paryża. Kradł i handlował marihuaną, czyli robił to, co większość jego kolegów. Przeżył – w przeciwieństwie do swojego brata Alberta, który przedawkował crack, i brata jego przyjaciela, który został zastrzelony podczas kłótni. Futbol stał się dla niego szansą nie tyle na lepsze życie, ile na życie w ogóle.
Autobiografia Evry jest inna niż dotychczasowe wspomnienia piłkarzy. Szokuje, przeraża, zadziwia, ale też wywołuje uśmiech i daje nadzieję. Patrice musiał stoczyć wiele walk, by dostać się na piłkarski szczyt. Ale gdy tam dotarł, wiedział już, że nic go nie złamie. Tak jak w dzieciństwie nie złamało go to, że był molestowany przez dyrektora szkoły.
Oto Patrice Evra, jakiego nie znacie. Ta książka to szczera historia jego życia i kariery. Który z piłkarzy Manchesteru United powiedział do sir Alexa Fergusona „pier*ol się!”? W czym Rooney był lepszy od Cristiano Ronaldo? Dlaczego Chiellini nie wierzył w siebie, a Marchisio nazywał Evrę Martinem Lutherem Kingiem?
Nie należał do grona najwybitniejszych piłkarzy na świecie, ale okazał się znakomitym obserwatorem. Teraz opowie Wam o rzeczach, o których prawie nigdy nie mówi się w piłkarskich biografiach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 382
Rok wydania: 2025
Zgasiłem światło w sypialni i zamknąłem drzwi. Co noc przed pójściem do łóżka powtarzałem ten sam rytuał. Majtki przewiązywałem wokół talii połączonymi ze sobą sznurowadłami z moich korków. Potem zakładałem spodnie od piżamy, naciągając gumkę najmocniej, jak mogłem. Dopiero wtedy kładłem się na łóżku.
Wiedziałem, co się stanie. Po jakimś czasie słychać było trzask zamka, którego nie mogłem zaryglować, i struga światła pojawiała się na futrynie. Patrzyłem, jak sylwetka dyrektora szkoły pojawia się w drzwiach i powoli zbliża do mojego łóżka. Miałem 13 lat i mieszkałem u niego, bo mój dom był zbyt daleko od nowej szkoły, do której poszedłem ze względu na możliwości, jakie dawała młodym piłkarzom.
Przekonany, że już śpię, dyrektor wkładał ręce pod kołdrę, by mnie dotknąć. Wiedziałem, że to, co robi, jest złe, więc próbowałem go odepchnąć i uderzyć. Chociaż się go bałem, nie mogłem okazać strachu, musiałem być twardy. Ta szarpanina zwykle trwała 10–15 minut. Nie żartował, naprawdę usilnie próbował ściągnąć mi spodnie. Kiedy to robił, milczał, ale też dotykał się, podniecony tą szarpaniną, moim oporem.
Nikomu się nie zwierzałem, za bardzo wstydziłem się powiedzieć o tym matce, a nie wiedziałem, czy ktokolwiek inny by mi uwierzył. Jeszcze nigdy nikomu nie opowiedziałem tej historii w całości. Któregoś dnia moja żona zobaczyła, jak płaczę podczas oglądania programu o molestowaniu seksualnym dzieci, i zapytała, co się stało. Opowiedziałem jej trochę o swojej przeszłości, ale nadal wstydziłem się powiedzieć wszystko.
Codzienne podróże z Les Ulis do nowej szkoły były wyczerpujące. W Les Ulis nie ma dworca kolejowego, więc musiałem jechać najpierw autobusem, a potem pociągiem. Czasem zasypiałem w pociągu, budziłem się na ostatniej stacji i spóźniałem się do szkoły. Męczyłem się też psychicznie, czekałem, aż wreszcie lekcje się skończą i będę mógł grać w piłkę.
Dyrektor zaproponował: „Możesz spać u mnie trzy noce w tygodniu. Nie będziesz musiał dojeżdżać z tak daleka i odpoczniesz”. Mieszkał samotnie na terenie szkoły. To było dobre rozwiązanie, dopóki nie zaczął zakradać się do mojej sypialni.
Teraz wiem, że mnie urabiał. Pozwalał mi grać na Nintendo, pomagał z pracą domową, a nawet mi gotował. Jedzenie nie było tak dobre jak afrykańska kuchnia mojej matki – jej ryż z kurczakiem – ale i tak smaczne. A potem próbował mnie wykorzystać.
Było mi niedobrze na samą myśl o tym, że kiedy skończą się lekcje, będę u niego spać. Nie wytrzymałem, po kilku miesiącach powiedziałem matce, że nie będę tam więcej nocować. Nie podałem powodu. Do tego czasu mój prześladowca zmęczył się tą sytuacją. Nie miałem zamiaru ulec, byłem waleczny i uparty. Nie pytał, czemu się wyniosłem – doskonale znał powód.
Ostatniej nocy, kiedy wiedział, że nazajutrz wracam do rodziny, w końcu mu się udało. Włożył mojego penisado ust.
Kilka lat później, kiedy już grałem w Monaco, zadzwoniła do mnie policja. Jakieś dzieciaki oskarżyły tego człowieka o molestowanie i policjanci pytali, czy mnie też to spotkało. Byłem już znany i bałem się reakcji innych, więc skłamałem, że nie. Zapytali, czy jestem pewien, i znów skłamałem, potwierdzając, że nic mi nie robił. Żyłem z tym kłamstwem wiele lat. Nawet nie wiecie, jak bardzo tego żałuję.
Jeśli jesteś dzieckiem, które było lub jest molestowane, musisz o tym komuś powiedzieć. Nie noś w sobie wstydu, bo to nic wstydliwego. Tylko dzięki mówieniu o tym wyrwiesz się z koszmaru. Patrzę na swojego syna i myślę: „Mam nadzieję, że powie mi, jeśli coś takiego go spotka”.
W dzieciństwie spotkałem się z dużą ilością gówna. Nie chcę, żeby ludzie, których znam i kocham, poczuli się zranieni tym, co przeczytają, ale chcę opowiedzieć moją historię szczerze. Mam 40 lat i to moja prawda. Czemu teraz? Ponieważ spotkałem kogoś wyjątkowego, Margaux, która pomogła mi pokonać moje demony. Już nie boję się płakać, jestem wolny. Nie jestem tchórzem. Nie czuję winy i wstydu, dzieląc się ciemną stroną mojego życia, ponieważ cierpiałem, naprawdę cierpiałem. Margaux chciała, żebym poszukał pomocy profesjonalisty, ale odmówiłem. Niełatwo jest mi się otworzyć, szczególnie przed obcymi. Moi terapeuci to ja sam i Margaux. Cóż więcej mogę powiedzieć? To ja i wydarzenia, dzięki którym stałem się tym, kim jestem. Być może będziecie podczas czytania płakać, ale obiecuję, że nieraz się też zaśmiejecie. W moim życiu było dużo miłości i światła. W Senegalu, gdzie przyszedłem na świat, ludzie są cudowni. Nie chcą wojny, są hojni, uśmiechnięci i szczęśliwi. Odziedziczyłem te cechy po nich, nawet jeśli historie o dorastaniu we Francji, które wam opowiem, będą wskazywać na coś innego. Kiedy tańczę na internetowych filmikach, naprawdę czuję radość. Kocham życie, mimo że mnie nie rozpieszczało. Szczególnie w czasach, kiedy zostałem piłkarzem.
Mój ojciec, Cyprien Evra, nie lubił oglądać telewizji. Zamiast tego robił dzieci. Moi rodzice mieli nas łącznie 24. Mam dużą i skomplikowaną rodzinę. Moja mama, Juliette, miała 11 dzieci, z czego osiem z moim ojcem: Marie „Duchesse” Dalouze, Dominique, Charlotte, Marthe, Christiane, Florentine, Mado i najmłodszego z nich Patrice’a, czyli mnie. Przed poznaniem mojego ojca miała jeszcze trójkę dzieci: Claude’a, Alberta i Youssoufę. Mój ojciec miał oprócz tego jeszcze 13 dzieci. Byli to: Pierre „Pierrot” François, Marie Louise, Joachin „Ouzin”, David „Dave Colver”, Annette, Max, Fatima, Anne Marie, Elizabeth, Betty, Benji, Casper i Etienne. To dwie drużyny piłkarskie i dwójka rezerwowych.
Urodziłem się w stolicy Senegalu, Dakarze, 18 maja 1981 roku, ale kiedy miałem rok, moja rodzina przeprowadziła się do Belgii. Mojego ojca można opisać jako dyplomatę. Kiedy ludzie słyszą słowo „dyplomata”, wyobrażają sobie wygodne życie klasy średniej, ale to nieprawda. Tata pracował w ambasadzie Senegalu i dostał trzyletni kontrakt na promocję senegalskiej kultury w Belgii, więc przenieśliśmy się do Brukseli. Nie pamiętam z tego czasu prawie nic, za to słyszałem od innych, że ciągle padało.
W 1985 roku, kiedy jego kontrakt dobiegł końca, przeprowadziliśmy się do krewnych mieszkających w Les Bergères, niedaleko Paryża, a następnie osiedliliśmy się w Les Ulis, 23 kilometry na południowy zachód od stolicy Francji. W tamtym czasie była to kolonia sześciu 14-piętrowych betonowych bloków przy porcie lotniczym Paryż-Orly. Wielu ludzi traktowało ją jako czarne getto, pełne przemocy i narkotyków, ale właśnie tam dorastałem i kochałem to miejsce. Do dziś mówię, że jestem z Les Ulis, nie z Paryża. Przerwy między blokami były moimi boiskami, drzewa i ławki moimi bramkami.
Senegalczycy osiedlają się we Francji od wieków, w końcu do 1960 roku i momentu uzyskania niepodległości Senegal był francuską kolonią. Podczas pierwszej wojny światowej 200 tysięcy senegalskich tyralierów, piechurów i żołnierzy z innych afrykańskich kolonii walczyło za Francję na zachodnim froncie i wielu zostało w kraju po ustaniu walk.
Pochodzę z Senegalu, ale ponad narodowość stawiam swoją przynależność do gatunku ludzkiego. Jestem przede wszystkim człowiekiem. Dorastałem we Francji i grałem dla jej reprezentacji, za co krytykowali mnie niektórzy Senegalczycy. Czasem też myślę, że jestem z Manchesteru, w końcu spędziłem tyle lat w tym mieście. Jestem kameleonem, który przystosowuje się do otoczenia.
Na początku moi rodzice zatrzymali się w mieszkaniu młodszego brata mojej matki w Les Bergères, razem z moimi sześcioma siostrami i bratem przyrodnim – Albert jest najstarszy z nas, urodził się w 1964 roku. To był piękny gest ze strony naszych krewnych. Razem z ich dziećmi było nas 15, a musieliśmy pomieścić się trzypokojowym mieszkaniu. Na trójkę dzieci przypadał jeden materac. Dwójka z nas zasypiała po jego bokach, a osoba na środku leżała do góry nogami, dlatego gdziekolwiek się kładłeś, miałeś czyjeś stopy przy twarzy. Przez rok mieszkaliśmy w tych kiepskich warunkach, dopóki nie znaleźliśmy własnego, czteropokojowego mieszkania w Les Ulis.
Chociaż moje dzieciństwo nie było różowe, nigdy nie byliśmy biedni. Ojciec zawsze dbał o to, żebyśmy mieli co jeść. Kiedy rozgościliśmy się w nowym mieszkaniu, zaprzyjaźniłem się z naszym sąsiadem, Césarem. Tak jak ja był dumny z tego, że mieszka w Les Ulis, chociaż była to niebezpieczna dzielnica. Kilku z moich znajomych postrzelono, niektórych jeszcze za młodu zabrały przemoc lub narkotyki. Tak było z bratem mojego przyjaciela Issaki.
Byliśmy na imprezie w Le Radazik, klubie, w którym odbywały się koncerty i lokalne imprezy, kiedy nagle usłyszałem strzał. Pobiegliśmy w kierunku wystrzału, żeby zobaczyć, co się dzieje, a wtedy zobaczyłem kałużę krwi rozlewającą się w moją stronę i nieruchomą twarz brata Issaki, leżącą na zimnych płytkach. Doszło do kłótni i ktoś go zastrzelił.
Dookoła nas byli źli ludzie, ale nie stanowili większości mieszkańców mojej części Les Ulis, Les Hautes Plaines. Czułem się częścią wielkiej rodziny, byliśmy nietykalni i dbaliśmy o siebie nawzajem. Moja paczka nazywała się Maaf, od ulicy, przy której mieszkaliśmy. Należeli do niej: Tshimen (mój najlepszy przyjaciel, który potem został ojcem trójki dzieci jednej z moich sióstr), Issaka, Mahamadou, Guillaume, Gaye, Patrick, Billey, Oliver, Romaric, Yedi, Yassine i Hakim. W grupie czułem się bezpieczny. Obcy nie mieli wstępu na nasze osiedle. Kiedy pojawiała się policja, rozrzucaliśmy kosze na śmieci na ulicy, żeby ich auta nie mogły przejechać. Broniliśmy naszej twierdzy.
Większość moich kumpli pochodziła z Afryki: Kongo, Kamerunu, Gabonu, Senegalu i Mali. Tylko jeden chłopak z naszej paczki był biały. Nazywał się Dani. Był bogaty, ale udawał biednego. Odkryliśmy jego sekret, kiedy odwiedziliśmy jego dom. Jeden z chłopaków porównał go z Wersalem, ale nigdy tam nie byłem. Nie miałem po co.
Dani chciał się z nami trzymać i kiedy wytknęliśmy mu jego status, przyznał, że kłamał, bo wstydził się tego, że jego rodzina jest bogata. Kiedyś na moich oczach mocno oberwał. Chciał udowodnić, że jest częścią bandy, i zaczepił na parkingu dwóch chłopaków, z którymi już wcześniej się nie dogadywał. Miał wielki drewniany kij i gaz pieprzowy. Gaz dostał mu się do oczu, a tamci wyrwali mu kij i mocno go sprali. Skakali mu po głowie. Chociaż chcieliśmy mu pomóc, tylko patrzyliśmy. Mieliśmy zasady. Jedna z nich głosiła: jeśli zaczynasz bójkę, musisz użyć pięści i walczyć sam. Wołaliśmy do Daniego, żeby wstał, że może być jak Rocky Balboa, ale był nieprzytomny, więc zawieźliśmy go do szpitala, przerażeni, że zaraz umrze.
Gdy Dani otworzył oczy, spojrzał na mnie i zapytał: „Gdzie jesteśmy? To już Gwiazdka?”, zaśmiałem się z ulgą. Po tych wydarzeniach już do nas nie wrócił – zrozumiał, że to było prawdziwe życie, nie zabawa, do której można dołączyć, gdy tylko ma się ochotę. Okłamywał się, bo chciał być częścią naszej grupy i szukał naszej akceptacji. Nazywaliśmy siebie ZSP – Zulus Sans Pitié, czyli Bezlitośni Zulusi – bo wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy twardzielami.
Dołączyłem do gangu jako dziesięciolatek, kiedy ojciec wyprowadził się z domu. Rodzice ciągle się kłócili i w końcu się rozstali, a ojciec przeprowadził się do znajomego mieszkającego w dzielnicy San-Quentin, położonej bliżej Paryża. Do tego momentu byłem dobrym dzieciakiem. Tata był wykształcony i surowy – wiedział, jak złapać mnie na kłamstwie. Pytał: „Odrobiłeś pracę domową?”. Odpowiadałem, że tak, ale wystarczyło, że zawahałem się na ułamek sekundy, by wiedział, że kłamię. Wówczas żądał: „Pokaż”. Wtedy zaczynało się przesłuchanie. Otwierał książkę na pierwszej stronie i zasypywał mnie pytaniami. Protestowałem: „Tato, ale ten temat był już dawno”, na co on zamykał książkę i rozczarowany mówił:
– Musisz znać całą książkę, Patrice.
Powinno mi iść lepiej w szkole. Zacząłem świetnie, nawet przeskoczyłem klasę, ale kiedy ojciec nas zostawił, odbiło się to na nauce.
Niespecjalnie cieszyłem się na dziesiąte urodziny. Jeszcze przed odejściem ojca mama zabrała mnie do Senegalu na tradycyjne w mojej rodzinie obrzezanie. W mojej dzielnicy uważa się to za higieniczne rozwiązanie. Jechałem do Senegalu, żeby stać się mężczyzną. Chociaż ludzie mówili mi, że to prosty zabieg, nie chciałem jechać, nie chciałem tego – i miałem rację.
Trafiłem do szpitala z kuzynem, który krzyczał tak głośno, że przestraszyłem się i zacząłem uciekać. Pielęgniarki i lekarz popędzili za mną, doktor złapał mnie, zaciągnął siłą z powrotem na salę i podał miejscowe znieczulenie. Nie poczułem nic, nie zadziałało. Przyciśnięto mnie do łóżka, przyłożono coś do mojego penisa i potem zobaczyłem, jak lekarz sięga po nożyczki. Zaczął odcinać mi skórę. Ból był nie do zniesienia – nigdy wcześniej ani później tak nie cierpiałem.
To nie był koniec. Zaraz potem odkryłem z przerażeniem, że mój penis spuchł jak balon. Zostałem w Senegalu na dwa tygodnie – dwa tygodnie nieustannych infekcji i bólu. Kiedy wróciłem do Francji, poszedłem do innego lekarza. Tylko pokręcił głową. Moje obrzezanie zostało całkowicie spaprane, czekała mnie operacja.
Moje ówczesne problemy nie ograniczały się do stref intymnych. Po odejściu ojca zostałem chuliganem i wierzyłem, że mogę robić, co chcę. Zacząłem kraść różne rzeczy ze sklepów. Handlowałem marihuaną. Wystawałem też przed lokalną piekarnią, prosząc o parę groszy. Pewien starszy mężczyzna podszedł któregoś dnia do mnie i zapytał: „Myślisz, że pieniądze spadają z nieba?”. Teraz traktuję to jako lekcję, że nie dostaniesz nic za darmo, ale wtedy mnie to nie powstrzymywało. Zbierałem na kebab, który uwielbiałem. Po odejściu ojca mojej matce brakowało czasem nawet na podstawowe posiłki. Pracowała w sklepie z tanią odzieżą i nie zarabiała zbyt dobrze.
We Francji biedni rodzice dostają zapomogę na dzieci w wieku szkolnym. Mój ojciec sprowadził do kraju dzieci ze swoich poprzednich małżeństw z Senegalu, żeby skorzystać z rządowej pomocy. Pieniądze miały iść na ubrania, wycieczki szkolne i podręczniki, ale ojciec wolał wysyłać je moim przyrodnim braciom i siostrom w Senegalu. Uważał, że oni bardziej ich potrzebują; według niego we Francji żyliśmy jak królowie.
Kiedy już nie korzystał z zapomogi, mama zaczęła dawać nam te pieniądze jako kieszonkowe. Swoją część zostawiałem jej, mówiąc, że któregoś dnia będę zarabiać tyle, że nie będę potrzebować jej pomocy. Chciałem, żeby kupiła coś dla siebie, poza tym myślałem, że handel ziołem to dobre i łatwe pieniądze.
Na szczęście mój brat Dominique dostał pracę w McDonaldzie w pobliskim centrum handlowym. Kiedy tylko byłem głodny, mogłem dostać od niego coś do jedzenia. Oczywiście to żarcie nie było darmowe – Dominique oddawał mi swój obiad. Czekaliśmy też na zamknięcie restauracji i wyrzucanie resztek po dniu pracy. Rozsmakowałem się wówczas w zimnych Big Macach.
Nasz gang wciąż pakował się w kłopoty. Lubiliśmy bić się z grupkami z sąsiednich osiedli i pokazywać im, kto jest lepszy. Zaczynało się od meczu piłki nożnej, a kończyło bójką. Ponieważ nie było nas stać na wakacje, siedzieliśmy na osiedlu i graliśmy w piłkę do północy, biliśmy się i grillowaliśmy ukradzione żarcie. Nie znałem nikogo, kto kiedykolwiek był nad morzem. Latem błagaliśmy woźnego, żeby pozwalał nam do późna grać na szkolnym boisku. Czasem się zgadzał, a kiedy odmawiał, groziliśmy, że rozwalimy wszystko wokół, jeśli nie pozwoli nam zostać na terenie szkoły do północy.
Mieszkaliśmy na skraju aglomeracji Paryża, ale nasze miasto było zupełnie inne niż to odwiedzane przez turystów. Kiedy chcieliśmy pojechać do centrum, po prostu wskakiwaliśmy do kolejki linii RER B i niebawem byliśmy na miejscu. Ponieważ nigdy nie mieliśmy biletów, kiedy do wagonu wsiadał kontroler, bawiliśmy się z nim w chowanego. Patrząc wstecz, widzę, że żyliśmy na krawędzi, ale to życie dawało mi dużo radości. Nigdy nie czułem, że coś mi zagraża, dla mnie to było normalne.
Kiedy wypuszczaliśmy się do Paryża, nie chodziliśmy do Luwru ani na Pola Elizejskie. Zamiast tego jeździliśmy do Châtelet, miejsca popularnego wśród turystów odwiedzających katedrę Notre-Dame i Centre Georges Pompidou. Można było tam dostać najlepszy kebab na świecie. Tylko jedzenie mojej mamy smakowało lepiej niż kebab z Châtelet. Jakbyś jadł kawałek nieba, doprawiony keczupem, majonezem i przyprawami. Siedzieliśmy na chodniku, wcinaliśmy kebab i myśleliśmy: „Oto Paryż, osiągnęliśmy coś w życiu”. Nawet teraz staram się raz do roku wybrać na kebab. Chodziliśmy też na targ, gdzie sprzedawali buty Nike i Adidasa, na które nie było nas stać. Jeśli mieliśmy więcej grosza, szliśmy do Montmartre na naleśniki.
Staczaliśmy się niżej i niżej, popełniając coraz poważniejsze, choć wciąż drobne przestępstwa. Niedaleko naszego osiedla w Les Ulis był wielki Carrefour, do którego chodziliśmy kraść. Pamiętam, jak zobaczyłem grę wideo o piłce nożnej, którą reklamowano w telewizji, i postanowiłem ją zdobyć. Poszliśmy grupką do sklepu. Ochroniarze już od wejścia byli wobec nas podejrzliwi, ale byliśmy dobrze przygotowani.
Gry zapakowane były w wielkie pudełka. Otworzyliśmy jedno z nich, wyjęliśmy grę i schowaliśmy między meblami ogrodowymi. Ochrona podeszła zobaczyć, co knujemy, a my udawaliśmy, że po prostu upuściliśmy pudełko. Nie byli przekonani, powiedzieli: „Nie kłamcie, widzieliśmy coś”, ale kiedy nas przeszukali, niczego nie znaleźli. Dwa dni później wróciliśmy z kilkoma groszami, które ledwo starczyły na chleb. Poszliśmy do sekcji ogrodowej, schowałem grę w spodnie i wyszliśmy, płacąc tylko za pieczywo.
W wieku 15 lat dorobiłem się pseudonimu „Leef” – co po senegalsku znaczy „pałka”. Opowiem wam, jak do tego doszło. Próbowaliśmy ukraść ze sklepu konsolę Sega Mega Drive, tym razem jednak ochroniarze nas złapali i powiedzieli, że trafimy do celi. Policjanci, którzy do nas przyszli, oznajmili, że zadzwonią do naszych rodziców – przeraziło nas to bardziej niż areszt. Zadzwonili do ojca mojego kolegi, a on wkrótce zjawił się w sklepie.
– Znasz jego rodziców? – zapytali go, wskazując na mnie.
– Tak, mieszka na moim osiedlu – odparł mężczyzna. W rezultacie powierzono mu zabranie mnie do domu. Myślałem, że udało mi się wywinąć i mama o niczym się nie dowie.
– Patrice – powiedział. – Wyjaśnię twojej mamie, co się stało. Gdzie dokładnie mieszkasz?
O, nie! – pomyślałem. – Może ucieknę, kiedy zatrzyma samochód.
Ale tak naprawdę za bardzo go szanowałem, żeby to zrobić. Ojciec kumpla zapukał do naszych drzwi. Mama martwiła się, bo było już późno, a mnie nie było w domu, i początkowo czuła ulgę, że nic mi nie jest, wyraz jej twarzy jednak zmienił się, kiedy usłyszała słowo „policja”. Gdy zmrużyła oczy, myślałem, że już po mnie.
– Co narobiłeś? – krzyknęła na mnie.
– Nic, mamo! – odpowiedziałem. – Niczego nie ukradłem, to tylko współudział.
– Współudział! – krzyknęła i zaczęła bić mnie wielkim kijem, czyli „pałką”. Bracia i siostry śmiali się, kiedy mama ganiała mnie po domu, zamachując się raz po raz.
Wtedy uświadomiłem sobie, jak silną jest kobietą. Tak mnie przestraszyła tym kijem, że nigdy już niczego nie ukradłem. No… przynajmniej droższych rzeczy. Nadal kradłem czekoladę i kiełbasę. Pozwólcie, że wyjaśnię.
Podstawą każdego grilla jest kiełbasa. Potrzebny jest też grill, ale połamany wózek z Carrefoura również się nada. Trzeba było tylko ukraść resztę rzeczy: węgiel, podpałkę, chleb, napoje i oczywiście kiełbasę, która smakowała niemal tak dobrze jak kebab z Châtelet. Urządzaliśmy wspaniałe grille w parku niedaleko naszego osiedla, gdzie wykopywaliśmy dziurę na węgiel. Każdy z nas miał za zadanie coś ukraść. Najtrudniejsze do zwinięcia były kiełbasy. Chowałem je w rękawach kurtki, co wyglądało dziwnie, ale miałem szybkie ręce i szybkie nogi.
Nie uważałem się za gangstera i nigdy nie chciałem żyć z przestępstw. Wiedziałem, że postępuję źle, ale robiłem to, żeby przeżyć. Nie jestem z tego dumny i nie chcę, żeby moje dzieci robiły to, co ja. Wkrótce porzuciłem drobne kradzieże i zacząłem handlować marihuaną. Nie byłem dilerem długo, raptem trzy miesiące, ale zarobiłem wystarczająco dużo, żeby kupić mojej dziewczynie nowe buty. Sobie kupiłem pager, żeby sprawniej sprzedawać zioło. Znajomi nie zrozumieliby, gdybym odmówił, ale powinienem był być mądrzejszy, szczególnie że od najmłodszych lat obserwowałem, do czego mogą prowadzić narkotyki.
Kiedy byłem mały, obudziłem się w środku nocy i poszedłem do łazienki w naszym mieszkaniu w Les Ulis. Drzwi były lekko uchylone, w środku paliło się światło. Popchnąłem je i zobaczyłem, jak mój brat Albert siedzi na sedesie i gapi się w przestrzeń. Z ręki zwisała mu strzykawka. Nie rozumiałem, co się dzieje, wiedziałem jednak, że było to złe. Zamknąłem drzwi i wróciłem do łóżka. Narkotyki zabiły Alberta, a tamtej nocy, gdy go znalazłem, był już uzależniony. Zabił go crack. Kiedy kończyły mu się narkotyki, stawał się agresywny i chciał mi zabrać pieniądze, których przecież nie mogłem mieć, będąc dzieckiem. Groził, że jeśli nie damy mu pieniędzy, to nas pobije.
Strasznie oglądało się człowieka będącego w takim stanie, tak zdesperowanego, żeby zdobyć pieniądze na swój nałóg, że poleciał do Afryki i sprzedał swoje dokumenty komuś, kto chciał się dostać nielegalnie do Francji. Moja matka dowiedziała się o jego śmierci przez telefon. Przedawkował w tamtejszej toalecie. Ogarnął ją smutek, jak każdego rodzica, który stracił dziecko. To jednak należało wciąż do przyszłości, do handlu zniechęcił mnie zaś strach o własne życie. Właśnie dzięki Albertowi nigdy nie brałem narkotyków.
Dzięki niemu i piłce nożnej. Miałem na jej punkcie obsesję, jak wszyscy chłopcy w Les Ulis. Zawsze mieliśmy przy sobie piłkę, a między blokami było kilka miejsc, gdzie ją kopaliśmy. Po lekcjach razem z Tshimenem włamywaliśmy się na szkolne boisko i graliśmy na sztucznej murawie. Byłem filigranowym zawodnikiem, nauczyłem się grać na ulicy, przeciwko starszym chłopakom. Jeden z nauczycieli zobaczył, że przychodzę do szkoły z dziurawymi butami – grałem w nich tak dużo, że je zniszczyłem – i kupił mi niebieskie tenisówki. Nigdy tego nie zapomnę.
– Masz talent, Patrice – powiedział. – Powinieneś być piłkarzem.
Kiedy to usłyszałem, poczułem się jak król świata.
Les Ulis stało się fabryką piłkarzy. Poza mną dorastali tam Thierry Henry, Anthony Martial, Yaya Sanogo i Moussa Marega. Jesteśmy chyba jedynym miasteczkiem na świecie, z którego wyszli triumfatorzy najważniejszych piłkarskich rozgrywek – mistrzostw świata, Ligi Mistrzów i Ligi Europy. Henry zafundował w Les Ulis boisko, z którego teraz korzystają dzieciaki. Poza nami z naszego pokolenia wyszło 15 innych profesjonalnych piłkarzy, Martial jest zaś reprezentantem młodszej generacji.
Ludzie często mnie pytają, skąd takie natężenie piłkarskich talentów na zamieszkanym przez 24 tysiące mieszkańców skrawku ziemi. Nie ma w tym wielkiej tajemnicy. Po pierwsze, dzieciaki stąd grają w futbol godzinami. Po drugie, to właśnie piłka pozwala uciec od przemocy i przestępstw. Tak było w moim przypadku. Kiedy otworzyli boisko ze sztuczną murawą obok mojej szkoły, woleliśmy siedzieć tam, niż chodzić do Carrefoura kraść. Po trzecie, ważna jest mieszanka genów spowodowana imigracją. Są tu zarówno wysocy piłkarze z głębi Afryki, jak i niscy arabscy piłkarze z Maroka. Po czwarte, od szóstego roku życia trafia się pod skrzydła nauczycieli i trenerów – takich jak moi przyjaciele Tshimen i Mahamadou, którzy pracują jako trenerzy w mojej starej dzielnicy – wyłapujących i rozwijających młodych zawodników, uczących ich nie tylko gry w piłkę, ale też życia. Przejdźcie się z nimi po osiedlu, a zobaczycie, jak 13- i 14-latkowie podchodzą do nich, pytają, jak się mają, i wracają do swoich zajęć. Jestem dumny, że cieszą się takim szacunkiem w miejscu, gdzie dorastałem.
Istnieje tam też świetna struktura drużyn młodzieżowych, pozwalająca utalentowanym dzieciakom pokonywać kolejne etapy rozwoju. Gdy młodzi ukończą szósty rok życia, wykwalifikowani trenerzy zaczynają z nimi blisko współpracować. Chcą, żeby dzieciaki radziły sobie nie tylko w szkole, ale też na boisku. Uczą ich, jak ważne jest właściwe odżywianie, wysypianie się, mycie zębów dwa razy dziennie, dokładne kąpiele i odpowiednie zachowanie.
Dzięki temu Martial i młodsze pokolenie są dobrze wychowani. Ich Les Ulis różni się od mojego. Osiedle się zmieniło, bloki dostosowano do potrzeb mieszkańców i ogólnie jest bezpieczniej. My, drugie pokolenie imigrantów z zachodniej Afryki, nie mieliśmy tak łatwo, poprzednie pokolenie miało zaś jeszcze trudniej. Wielu starszych braci moich znajomych trafiło do więzienia. To, co pozostało cechą wspólną młodych piłkarzy z Les Ulis i innych ościennych kolonii paryskich, to upór w dążeniu do celu, właściwy wszystkim Francuzom o afrykańskich korzeniach, pochodzącym ze starych francuskich kolonii. To ostatni i moim zdaniem najważniejszy powód naszych sukcesów. W Les Ulis przesiąkasz futbolem już w łonie matki i od razu masz dostęp do wykwalifikowanych trenerów.
Setki młodych zawodników grają w drużynach młodzików w Les Ulis, w siódmej klasie rozgrywkowej Francji. Paryż otaczają bloki z wielkiej płyty wypełnione genialnymi piłkarzami. Gracze, których można dodać do poprzedniej listy, to: Paul Pogba, Kylian Mbappé, Benjamin Mendy, Riyad Mahrez, N’Golo Kanté, Lucas Digne, Nicolas Anelka, Moussa Sissoko, Blaise Matuidi, Adrien Rabiot i Kingsley Coman. Wszyscy dorastali w okolicach Paryża.
W wieku sześciu lat zostałem zawodnikiem CO Les Ulis, gdzie zaczynał między innymi Henry. Na początku przygody z piłką chciałem być napastnikiem jak Romário. Kiedy miałem 13 lat, trafiłem do najlepszego klubu w okolicy, CSF Brétigny. Grał tam Tshimen, który namówił mnie, żebym do niego dołączył. Mój najlepszy przyjaciel zrobił mi niezłą reklamę, kiedy powiedział menedżerowi Didierowi Brilliantowi: „Jest u nas świetny piłkarz, ma na imię Patrice”. Udało się. Brilliant zaprosił mnie na testy wraz z 70 innymi dzieciakami. Piłki stały ustawione na środku boiska, a naszym zadaniem było zdobyć gola tak szybko, jak to możliwe. Na naszej drodze stali obrońca i bramkarz. Za pierwszym razem ruszyłem wprost na obrońcę, minąłem go i strzeliłem w sam róg bramki. Drugie podejście mi nie wyszło, ale za trzecim razem znów zdobyłem bramkę. Nigdy dotąd nikt tak mnie nie sprawdzał.
Mecze testowe odbywały się na pięciu boiskach. Po pięciu minutach trener kazał mi zejść z boiska. Powiedział tylko: „Chodź tu i usiądź”. Martwiłem się, że zrobiłem coś nie tak. Po meczach trener wstał i powiedział: „Do CSF Brétigny trafią: Patrice Evra…”. Wymienił mnie jako pierwszego, nie mogłem powstrzymać emocji. W moich oczach CSF Brétigny było prawdziwą drużyną, szansą na wyrwanie się z ulicy i dołączenie do lepszej ekipy niż Les Ulis. Brétigny miało wysoki status, ich młodzicy grali z juniorami Paris Saint-Germain.
Był jednak pewien problem – dojazd do klubu samochodem zajmował pół godziny, a my nie mieliśmy auta. Dojazd transportem publicznym był o wiele bardziej skomplikowany. Miałem możliwość zapisania się do pobliskiej szkoły, by po lekcjach grać w piłkę i trenować. Niestety musiałem wstawać o piątej rano. To był koszmar. Żeby dotrzeć do szkoły, jechałem autobusem, dwoma pociągami i potem jeszcze sporo szedłem. I tak od poniedziałku do soboty. Szybko mnie to zmęczyło, więc musiałem znaleźć jakieś rozwiązanie.
Mój brat Dominique pracował jako DJ i organizował w naszym domu w każde piątek i sobotę imprezy z zouk – karaibską muzyką z Antyli Francuskich. Co weekend setka osób bawiła się na naszych 70 metrach. Mój brat wynosił sofę i fotel z pokoju gościnnego, gdzie odbywała się impreza. Czasem ktoś przez pomyłkę wchodził do pokoju, w którym próbowałem spać, i stawał na mnie. Nie wysypiałem się.
Połączenie długich dojazdów i zaburzonego snu sprawiło, że zamieszkałem z dyrektorem, człowiekiem, który próbował wykorzystać mnie seksualnie. Tak jak mówiłem wcześniej, zdecydowałem, że dwugodzinne dojazdy będą jednak bezpieczniejsze. Czasem kupowałem bilet na pociąg, ale częściej musiałem uciekać przed kontrolerem. Zgubiłem przez to kilka plecaków z podręcznikami.
Ponieważ długie dojazdy były zbyt trudne do wytrzymania, po roku przeniosłem się do placówki znajdującej się bliżej domu. W nowej szkole też nie szło mi najlepiej. Nigdy nie byłem szczególnie pilnym uczniem. Miałem zbyt wielu znajomych, żeby skupić się na nauce, dlatego zamiast słuchać na lekcjach, popisywałem się. Nauczyciel mówił do mnie, a ja odpyskiwałem: „Pół tonu ciszej, nie jesteś moim rodzicem”. Byłem strasznym gnojkiem.
Kiedy nauczyciele wyrzucali mnie z lekcji, szedłem kraść do Carrefoura. Po latach przeprosiłem kilku z nich. Dyrektor tej szkoły bardzo różnił się od tego, u którego mieszkałem. Robił, co mógł, żeby mi pomóc. Mówił: „Patrice, zamiast pyskować nauczycielom i kłócić się z nimi, po prostu przyjdź do mnie do gabinetu”. Uwielbiał mnie i wiedział, że dobrze gram w piłkę. Wprowadził piłkę nożną z powrotem do szkolnego programu, ale podczas meczu przedstawił nową zasadę: nie mogłem strzelać goli, bo jego zdaniem przychodziło mi to zbyt łatwo. Zachęcił mnie też do lekkoatletyki i myślę, że między innymi dlatego mam tak dobry wyskok. Gdyby nie on, moje życie potoczyłoby się inaczej. Zamiast skupiać się na złych rzeczach, które robiłem, pomógł mi uwypuklić moje atuty i zapewnił mi warunki do rozwoju.
W przeciwieństwie do nauki gra w piłkę szła mi świetnie. Zostałem najlepszym zawodnikiem Brétigny, a dzięki koledze z zespołu, Sebastianowi Vamellisowi, miałem piękny żółty strój treningowy. Sebastian był blondynem, jego rodzice należeli do klasy średniej – dla mnie to był zupełnie obcy świat. Większość chłopaków w drużynie wydawała mi się wyniosła. Mieli ładne buty i ochraniacze, ja nie. Wyglądali jak modele, a dziewczynom podobali się tacy kolesie jak Sebastian. Jego rodzice jeździli ładnym autem, on zaś miał własny pokój z biurkiem do odrabiania lekcji i ścianami obklejonymi plakatami. Luksusy.
W tamtych czasach moim idolem był Romário. Grałem na pozycji napastnika i nosiłem starą koszulkę Barcelony; nie pamiętam, skąd ją wytrzasnąłem. Była tak mała, że wyglądała na mnie jak bikini. Miałem 14 lat, a to był rozmiar dla ośmiolatka. Sebastianowi było mnie szkoda, dlatego dał mi żółtą koszulkę, skarpety i szorty. W tych ciuchach czułem się lepszym graczem. Czasem chłopcy z dobrych domów chcą kumplować się z chłopakami z osiedla, a że byłem dobry w piłkę, miałem wielu znajomych. Uwielbiałem koszulkę FC Nantes od Sebastiana. Wyglądałem w niej jak mały kanarek. Wiele lat później mój boss, Alex Ferguson, powiedział, że lewi obrońcy są jak kanarki – rzadko spotykani. Sebastian dał mi też swoje stare buty, które pasowały jak ulał. Byliśmy najlepszą drużyną w Île-de-France* w naszej kategorii wiekowej. To dzięki ciuchom od Sebastiana zdobyłem całą masę bramek jako szybki, filigranowy napastnik.
Czasem moja przeszłość dopadała mnie także na boisku. Kiedyś nasz klub grał z rywalami z Les Ulis, z którymi regularnie się biliśmy. Kiedy jeden z przeciwników powiedział: „Jesteś z Les Ulis”, oblał mnie zimny pot. „Nie jestem”, odpowiedziałem, ale w trakcie meczu coraz więcej osób przy linii bocznej zaczęło pokazywać na mnie palcami. Miałem 14 lat i uchodziłem za najlepszego piłkarza w regionie w mojej kategorii wiekowej. Dbałem o siebie, nie piłem alkoholu, nie paliłem papierosów. Traktowałem je na równi z narkotykami, kiedy zobaczyłem, jak szkodliwy wpływ mają na kondycję. Grałem w charakterystyczny sposób – byłem niski, dobry technicznie, dużo dryblowałem i nigdy nie podawałem. Nie byłem graczem drużynowym, ale potrafiłem wygrywać mecze w pojedynkę – granie w piłkę było dla mnie czymś naturalnym. Byłem szybki i miałem dobrze osadzony środek ciężkości. Mecze przeciwko starszym chłopakom przyspieszyły mój rozwój. Zwykle nie bałem się nikogo, ale tego dnia, kiedy ludzie przy linii bocznej krzyczeli, że połamią mi nogi, przeraziłem się nie na żarty. Uratowali mnie moi przyjaciele z Les Ulis, którzy osłaniali mnie po zejściu z boiska i w drodze do szatni. Normalnie zszedłbym z murawy z trenerem, ale tym razem z przyjaciółmi czułem się bezpieczniej.
Brétigny było blisko związane z Rennes, uznanym klubem z Ligue 1. Rennes sprowadzało wtedy najbardziej obiecujących zawodników z Paryża. Trafili tam Sylvain Wiltord, który później grał w Arsenalu, i Mikaël Silvestre, zanim przeszedł do Manchesteru United, a potem Arsenalu. Co roku Brétigny wysyłało najlepszych graczy na testy do Rennes i co roku byłem wśród tych wybranych. Grałem na wysokim poziomie, ale nigdy nie chcieli mnie ściągnąć. Przez cztery lata powtarzali, że się odezwą, ale nigdy tego nie zrobili. Wydawało mi się bardzo dziwne, że wciąż mnie pomijano – jakby Didier, chociaż był świetnym trenerem, nie chciał pozwolić mi odejść. Po latach okazało się, że było to coś więcej niż przeczucie. Nie każdy piłkarz z Brétigny trafiał do Rennes. Na przykład Jérémy Ménez przeszedł do Sochaux, a stamtąd do Monaco, Romy, PSG i AC Milanu.
Przed przejściem do Brétigny byłem na testach w kilku innych miejscach. Kiedy miałem 12 lat, chciałem dołączyć do PSG, ale powiedziano mi, że jestem zbyt niski, żeby grać w piłkę. Trener oznajmił mi też prosto w oczy, że przez to, że wywodzę się z ulicy, nie wiedzieli, czy będą mogli mi zaufać w szatni. Musiałem zapłacić wysoką cenę za swoje korzenie, szczególnie biorąc pod uwagę złą sławę Les Ulis, ale właśnie to uczyniło mnie tym, kim jestem, dlatego byłem dumny ze swojego pochodzenia. A co do wzrostu… nie mogłem z tym nic zrobić. Byłem też w Tuluzie, ale podobnie jak w przypadku PSG i Rennes nic z tego nie wyszło i musiałem wrócić na osiedle.
Moja matka była członkinią stowarzyszenia organizującego jednodniowe wycieczki dla ludzi afrykańskiego pochodzenia, którzy w przeciwnym wypadku nigdy nie opuściliby Les Ulis. Podczas tych podróży często spotykałem różne dziewczyny, ale na osiedlu spędzanie czasu z dziewczyną i trzymanie się za ręce było oznaką słabości. Wystarczyło, że ktoś zobaczył, jak rozmawiasz z dziewczyną, i wyzywano cię od niewolników. To zachowanie brało się ze zwykłej obawy, że opuścisz i tym samym osłabisz gang. Nasza paczka była jak rodzina.
W domu wciąż kłóciliśmy się o to, co będziemy oglądać w telewizji. Moje siostry wolały filmy, ale mnie interesował tylko futbol. Uwielbiałem oglądać Monaco Arsène’a Wengera, bo byłem fanem George’a Weah, Glenna Hoddle’a, Jürgena Klinsmanna i Youriego Djorkaeffa. W ich młodzieżówce grali przyszli mistrzowie świata z reprezentacją Francji, Thierry Henry i Lilian Thuram. Było sporo powodów, by lubić Monaco.
Tam, gdzie mieszkałem, większość ludzi kibicowała PSG, ale raczej nie chodzono na mecze. Kiedy graliśmy nasze własne spotkania, udawaliśmy, że jesteśmy PSG, Monaco albo Marsylią, ale nigdy nie wybraliśmy się na Parc des Princes, dlatego pierwszy raz poszedłem na mecz dopiero w wieku 15 lat. Kiedy kupiłem bilet, pilnowałem go jak oczka w głowie i na wszelki wypadek schowałem do skarpety. Niestety później poszedłem grać w piłkę, spociłem się i cały tusz się rozmazał. Moi przyjaciele się śmiali, bo z biletu nie dało się nic wyczytać. Ale koniec końców i tak pojechałem na Parc des Princes.
Dotarłem pod stadion z czymś, co kiedyś było biletem. Ponieważ zbyt późno wyruszyliśmy, spóźniliśmy się i zostało już tylko pół godziny do końca meczu, ale ochrona i tak nas wpuściła. Nasze popołudnie nie było jednak przyjemne, bo niektórzy z ultrasów PSG byli rasistami. Starsi koledzy wiedzieli o tym i polecili nam, żebyśmy opuścili stadion przed końcowym gwizdkiem, inaczej pobiliby nas skinheadzi. Obejrzałem więc jakieś 15 minut meczu, a potem wyszliśmy, ale i tak zobaczyliśmy, jak policja bije się z ultrasami z Boulogne Boys na ulicy. Teren przed stadionem wyglądał w tamtym momencie jak pole bitwy.
Mimo to wystarczyło, że usłyszałem ryk trybun w drodze na nasze miejsca, żeby się uzależnić od panującej tam atmosfery. Kiedy spojrzałem na boisko, zobaczyłem, że jest o wiele piękniejsze i zieleńsze niż te, na których grałem. Przyglądając się graczom, myślałem, jak fantastycznie muszą się czuć. Chociaż nie podpisałem jeszcze zawodowego kontraktu, to już jako nastolatek wiedziałem, że będę piłkarzem.
* Najbardziej zaludniony region Francji, obejmujący Paryż i okolice. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
Prawdziwe zmiany w moim życiu zaczęły się w 1998 roku. Miałem wtedy 17 lat, w szkole szło mi kiepsko, a dobre oceny miałem tylko z elektroniki. Życie w Les Hautes Plaines stawało się coraz bardziej niebezpieczne, a młodzieżówka PSG zrezygnowała ze mnie, bo trenerzy uważali, że jestem za niski.
Zmiany zapoczątkowały moje pierwsze wakacje spędzone poza Francją. Miałem wtedy dziewczynę, która wciąż nagabywała mnie: „Czemu ciągle spędzasz wakacje na tym niebezpiecznym osiedlu? Może polecimy gdzieś samolotem?”. Pomyślałem, że jestem gotowy na nowe doświadczenie, i kupiłem dla nas bilety. Wylecieliśmy z lotniska Paryż-Orly. Rzeczywiście opuściłem wówczas swoją strefę komfortu. W hotelu w Tunezji czułem się zagubiony i miałem pretensje do dziewczyny, że odciągnęła mnie od domu i przyjaciół. Może mieli rację – dziewczyny tylko odciągają chłopaków od kumpli!
Byłem pewien, że ktoś spróbuje mnie porwać, że nie uda mi się nawet wrócić do hotelu. Jedzenie też wydawało mi się dziwne, bo smakowało inaczej niż to w domu. A jednak, pomimo początkowej paranoi, moja pewność siebie każdego dnia rosła i ostatecznie mieliśmy naprawdę udane wakacje. Po raz pierwszy w życiu widziałem kobiety w bikini. Wow! Moja dziewczyna śmiała się ze mnie, bo dla niej nie było w tym nic niezwykłego.
Mimo wszystko, kiedy byliśmy w Tunezji, rozmawiałem tylko z nią. Miałem problemy z kontaktami z ludźmi spoza mojego osiedla, bo w młodości byłem spięty i agresywny. I tak nie byliby w stanie mnie zrozumieć przez mój twardy akcent. Mówiliśmy po francusku, ale używaliśmy naszej wersji języka. Zamiast „bonjour” mówiliśmy „jourbon”, żeby nasi rodzice nie mogli nas zrozumieć. W Anglii nazywają to „czarnym slangiem”. Moja powściągliwość i uprzedzenia utrzymywały się jeszcze kilka miesięcy po tym, jak wyprowadziłem się do Włoch.
To było też świetne lato dla Francji. Kraj gościł mistrzostwa świata i razem z Tshimenem chcieliśmy uczcić zwycięstwo reprezentacji na Polach Elizejskich. Jego ojciec Buhanga został afrykańskim piłkarzem roku w 1973, grając w TP Mazembe i Zairze, i nazywano go „Czarnym Beckenbauerem”. Wspólne świętowanie wydaje się czymś normalnym, ale dorastając, nie czułem się Francuzem. Muszę jednak przyznać, że podziwiałem kilka gwiazd tamtej kadry. Imponowali mi: Thierry Henry, Zinédine Zidane, Marcel Desailly, Fabien Barthez i kapitan, Didier Deschamps. Tshimen miał nawet flagę Brazylii, której kibicowało wiele osób we Francji. Sam ich uwielbiałem ze względu na Romário.
Teraz jednak owinąłem się naszą flagą, świętując mistrzostwo świata, bo ta Francja była wieloetniczna, biała i czarna, bogata i biedna. Znaczenie tych piłkarzy wykraczało poza futbol. Cała Francja świętowała razem, a zdjęcia zawodników były wyświetlane na Łuku Triumfalnym. Idąc na kebab, oczywiście ten z Châtelet, powiedziałem Tshimenowi, że kiedyś będę jednym z nich.
Tego lata dostałem szansę na poważniejszą przeprowadzkę i przyznam, że nie mogła przyjść w lepszym momencie. Ludzie, którzy służyli w wojsku, sprowadzili do Les Ulis broń. Mój kumpel też miał broń i użył jej, kiedy kilku chłopaków z innego osiedla przyszło na naszą imprezę. Jeden z nich znalazł się w śpiączce. Nie uciekłem jednak z Les Ulis ze względu na broń, a futbol. Zaoferowano mi testy w Torino i miałem szansę zostać profesjonalnym piłkarzem.
Wciąż byłem związany z Brétigny, ale nie sięgnęły po mnie ani narodowa akademia w Clairefontaine, ani juniorskie drużyny PSG, do których trafiali najlepsi młodzi piłkarze w kraju. Mimo to wiedziałem, że będę piłkarzem, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Byłem skupiony tylko na tym i wierzyłem, że koncentrując się na celu, zrealizuję swoje marzenie. Motywowała mnie też chęć udowodnienia czegoś niedowiarkom, którzy mówili, że jest już za późno, żebym został profesjonalnym graczem. Chociaż byłem i jestem optymistą, to uważam, że czyny znaczą więcej niż słowa. Trenowałem samotnie godzinami, a przyjaciele powtarzali mi: „Co robisz? Czas dać sobie spokój i znaleźć bogatą białą dziewczynę. Nie marnuj czasu na piłkę, i tak nikt nie da ci szansy ze względu na twój kolor skóry i pochodzenie”. Dalej chodziłem do szkoły, dalej trenowałem i namawiałem przyjaciół, żeby grali ze mną w piłkę, nawet jeśli robili to kiepsko. Mogłem trenować sam, ale to nie to samo co mecz.
Szansa przyszła dzięki interwencji przyjaciela i „sponsora” mojego piłkarskiego stroju, Sebastiana. Zabrał mnie na turniej piątek, na którym miał być Onofrio Giammarresi. Był to właściciel popularnej restauracji mający koneksje we włoskiej piłce. Znajomy Sebastiana zaproponował, że załatwi mi testy w klubie. Na turnieju wypadłem dobrze i Giammarresi poprosił mnie o numer, obiecując, że pozostaniemy w kontakcie. Zadzwonił do mojej mamy już następnego dnia i powiedział:
– Pani syn jest bardzo zdolny. Chcę, żeby przyjechał do Włoch na testy.
– Nie ma szans, nie znam pana, a pan nie zna jego – odpowiedziała ostrożnie.
Mój starszy brat Dominique, który zaczął zastępować mi ojca – w końcu był ode mnie dziesięć lat starszy – powiedział mamie, że powinna pozwolić mi jechać, bo biorąc pod uwagę to, jakie wiodłem życie, inaczej skończę w więzieniu albo ktoś mnie zabije. Mama przyznała mu rację.
Poleciałem do Turynu razem z Giammarresim i wziąłem udział w testach z miejscowymi młodszymi graczami. Zostałem w akademii Torino na kilka tygodni, ale szybko zatęskniłem za domem, przyjaciółmi i osiedlem. Uważałem, że lepiej by było, gdybym wypadł słabo, żeby Torino mnie odrzuciło. Zacząłem zarazem modlić się i prosić Boga o lepsze życie, bo wiedziałem, że w Les Ulis też sobie nie poradzę.
Moje zbawienie przyszło z niespodziewanego miejsca. Podczas jednego z wielu meczów pokazowych wypatrzył mnie skaut z Marsali, trzecioligowego klubu z Sycylii. Powiedział Giammarresiemu, że jestem geniuszem. Torino chciało dać mi juniorski kontrakt, Marsala oferowała mi szansę zostania profesjonalnym piłkarzem i grę w pierwszym składzie. Wierzyłem w siebie i chciałem grać z mężczyznami, nie z chłopcami. Giammarresi polecił, żebyśmy wrócili do Francji i tam podjęli decyzję.
Chciałem jechać do Włoch i zostać profesjonalnym piłkarzem, ale musiałem powiedzieć o tym mojej dziewczynie. Okłamałem ją, mówiąc, że testy miałem w Rennes, bo gdybym powiedział, że wyjeżdżam do Włoch, byłoby jej bardzo przykro. Nawet moja mama mnie kryła.
Kiedy moja dziewczyna znalazła wykałaczkę linii lotniczych Alitalia, była wściekła. Uspokoiła się dopiero, gdy moja mama wyjaśniła jej, że kłamałem, żeby ją chronić. Potem opowiedziałem jej o Sycylii. Moja dziewczyna spojrzała na mapę i powiedziała, że Marsala jest na końcu świata. Kiedy kazała mi wybierać między nią i Sycylią, odpowiedziałem: „Grałem w piłkę, zanim cię poznałem, i to moje przeznaczenie”. Było jej bardzo przykro. Powiedziała, że nasz związek może tego nie przetrwać i nie może zagwarantować, że zostaniemy razem. Teraz wiem, że była młoda i chciała mnie przestraszyć, ale jej groźba nie podziałała – postanowiłem zostać piłkarzem Marsali.
Miałem dołączyć do drużyny przed sezonem 1998/99. Tym razem poleciałem do Włoch sam, wyposażony jedynie we wskazówki od Giammarresiego. Na Dworcu Lyońskim w Paryżu mama i Dominique machali do mnie z peronu. Po ośmiogodzinnej podróży dotarłem z opóźnieniem na Milano Centrale. Na tablicy odjazdów szukałem swojego pociągu, ale kierunki przeskakiwały za szybko, żebym mógł je odczytać. Pomyślałem: Co tu jest grane? Nie mogłem zobaczyć swojej stacji końcowej, nie znałem też włoskiego. Nie miałem telefonu, tylko kartkę z moim francuskim domowym numerem telefonu.
Zacząłem panikować i byłem bliski płaczu. Wtedy podszedł do mnie czarny facet, który przyglądał mi się od jakiegoś czasu, i zapytał po francusku: „Co się stało, bracie?”.
Kiedy pokazałem mu bilet, pokręcił głową i powiedział: „Twój pociąg już odjechał. Następny będzie dopiero rano”. Kiedy nie chciałem mu uwierzyć, uspokoił mnie: „Nie martw się, będzie dobrze. Możesz przenocować u mnie i pojechać jutrzejszym pociągiem”. Odmówiłem, ale poprosiłem, żeby zadzwonił do mojej mamy. Mama nie ufała mu i rozpłakała się, kiedy mężczyzna wytłumaczył jej, że jest ze mną. Myślała, że zostałem porwany, ale uspokoił ją, że on również pochodzi z Senegalu, tak jak ja. Mama nie chciała go słuchać i powiedziała, że ma mnie wsadzić do następnego pociągu jadącego do Paryża, bo cała ta sprawa jest dla niej zbyt bolesna. Nieznajomy obiecał, że zaopiekuje się mną, a mama poprosiła o telefon za dwie godziny. Sama natomiast zadzwoniła do Giammarresiego, który miał przekazać w Marsali, że się spóźnię. Nadal miałem obawy, ale co innego mogłem zrobić?
Nieznajomy zaprowadził mnie do swojego domu niedaleko dworca w Mediolanie, gdzie zjadłem wspólny posiłek z jego znajomymi. Jedzenie było rozłożone na podłodze, podobnie jak materac, na którym potem spałem. Następnego ranka odprowadził mnie na dworzec i odstawił do pociągu. Nigdy już nie spotkałem tego człowieka, ale okazał się jednym z aniołów stróżów, które regularnie pojawiają się w moim życiu.
Wątpliwości dotyczące mojej podróży ustały dopiero, kiedy wsiadłem do pociągu jadącego do położonej w górach Nursji, miasteczka niedaleko Perugii, gdzie Marsala przygotowywała się do sezonu. W czerwcu było tam znacznie chłodniej niż na Sycylii. W pociągu podszedłem do grupki zakonnic i pokazałem im swój bilet. Pokazały mi, że muszę wysiąść za trzy przystanki, ale same wysiadły po dwóch, więc wysiadłem za nimi. Wepchnęły mnie wówczas z powrotem do pociągu i kazały wysiąść na następnej stacji. Nie wiedziałem, czy dobrze robię, ale posłuchałem ich. Byłem już jedynym pasażerem, a dworzec, na którym się zatrzymaliśmy, był tak mały, że nie dostrzegłem tam nawet ławki, tylko znak z nazwą stacji.
Czekałem na podwózkę. Najpierw pięć minut. Potem dziesięć. Pół godziny. Godzinę. Półtorej. Stałem pośrodku niczego, bez telefonu. Po dwóch godzinach zobaczyłem zbliżający się samochód, w którym siedziało dwóch mężczyzn. Byli z Marsali i rozmawiali, jak możecie się domyślać, po włosku. Udało mi się z grubsza zrozumieć, co mówił jeden z nich: „Byliśmy tu wczoraj i ciebie nie było. Wróciliśmy tu na wszelki wypadek, licząc, że może przyjedziesz tym pociągiem”. Wiadomość od mamy nie dotarła do klubu. Zawieźli mnie do hotelu drużyny. Wszedłem i zobaczyłem 25 mężczyzn siedzących przy stole. Wszyscy byli Włochami, wszyscy byli biali.
Zanim mogłem się przywitać, kazano mi iść do pokoju i się przebrać. Dres Marsali leżał rozłożony na łóżku, a pod nim czekały klapki i korki włoskiej firmy sportowej Galex. Szybko przebrałem się w niebieski dres i przyjrzałem się sobie w lustrze. Szczerze mówiąc, był to jeden z najlepszych momentów w moim życiu. Byłem profesjonalnym piłkarzem i przyglądałem się sobie przez dobre pięć minut, zanim zszedłem na dół do drużyny. Nie denerwowałem się. Kiedy wszedłem do stołówki, koledzy z drużyny przywitali mnie brawami. Co za uczucie! Kapitan, Valerio Leto, pozwolił mi usiąść obok siebie. Potem padło kilka żartów, których nie zrozumiałem. Po nich nastąpiła lekcja podstaw włoskiego.
Później przyszedł czas na jedzenie. Spojrzałem na talerze i sztućce przede mną: wszystkiego było po dwa, więc pomyślałem, że ktoś się pomylił. Gracze, śmiejąc się, wytłumaczyli mi, że mały widelec służy do przystawek. Potem kelnerzy zaczęli podawać jedzenie, a ja poczułem się jak król. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim, bo nigdy nie byłem w restauracji. Koledzy z drużyny od razu mnie polubili i traktowali jak ich małą maskotkę.
Dyrektor klubu dał mi swój telefon i powiedział, żebym zadzwonił do mamy i powiedział jej, że wszystko jest dobrze. Kiedy oznajmiłem mamie, że znalazłem się w niebie i że ludzie podawali mi jedzenie, zaczęła płakać i mówić, jakie mam szczęście.
Na treningu następnego dnia nie mogłem się nadziwić, jak nowe i lśniące były nasze piłki. Nie zarabiałem za dużo – nie żebym wiedział ile, bo agent, którego nawet nie znałem, pobierał swoją działkę – ale szczerze mówiąc, mógłbym grać za darmo.
Po raz pierwszy wybiegłem na boisko jako napastnik w meczu towarzyskim z Perugią. Mój trener Agatino Cuttone motywował mnie, mówił, że jestem dobry, i wpuścił mnie na 10–15 minut. Granie przed widownią na prawdziwej murawie było czymś niesamowitym.
Po obozie przygotowawczym polecieliśmy na Sycylię, do mojego nowego domu w Marsali. To zamieszkałe przez 85 tysięcy ludzi miasteczko znajduje się na zachodzie Sycylii nad Morzem Śródziemnym i jest bliżej Afryki niż centrum Włoch. Amerykanie zbombardowali Marsalę podczas drugiej wojny światowej i powszechnie uważano ją za zaścianek, ale mieszkający tam ludzie byli przemili i zapraszali mnie do swoich domów na obiady.
Mimo to życie w Marsali od początku było skomplikowane. Władze klubu powiedziały mi, że nie mogę grać, dopóki nie dostaną dokumentów z Brétigny. Przyjąłem, tak jak klub, że to tylko chwilowe opóźnienie, ale po miesiącu z drużyną nadal nie mogłem występować w meczach o punkty. Na boisku świetnie dogadywałem się z kolegami z zespołu, którzy nadali mi pseudonim „Czarna Pantera”. Taki sam nosił wielki Eusébio, więc bardzo mi odpowiadał.
Spałem w naszej akademii piłkarskiej i jadłem przed meczami. Na górze było kilka pokoi dla piłkarzy, ale warunki były spartańskie. Wcześniej Giammarresi obiecywał mi mieszkanie i samochód, więc poskarżyłem mu się i ostatecznie pomógł mi załatwić mieszkanie, ale panujące w nim warunki były jeszcze gorsze niż te w pokoju w akademii. Sofa nie była warta nawet dziesięciu euro, a telewizor był tak mały, że trudno było na nim cokolwiek oglądać. W okolicy znajdowała się tylko jedna budka telefoniczna. Kiedy moja mama i siostra Charlotte przyjechały mnie odwiedzić, mama rozpłakała się, zobaczywszy mój pokój. Miała rację, mówiąc, że nasze mieszkanie w Les Ulis było lepsze, ale w Marsali przynajmniej miałem całe łóżko dla siebie.
Po każdym treningu czułem przygnębienie na myśl, że będę musiał wrócić do tego smutnego mieszkania. Stałem sam na balkonie i byłem nieszczęśliwy. Fakt, że nie mogłem grać, tylko pogarszał sprawę, postanowiłem więc coś z tym zrobić. Zadzwoniłem do Brétigny, ale w klubie unikali telefonów ode mnie. W końcu skontaktowali się z moją matką i powiedzieli jej, że mam dołączyć do akademii Rennes. Dyrektor akademii zadzwonił do mnie i powiedział, że wszystko czeka na mój przyjazd. Nie rozumiałem, czemu zwlekali z tą wiadomością do momentu, aż zdecydowałem się odejść. Byłem zły, więc oświadczyłem dyrektorowi klubu, że zostaję we Włoszech, on zaś ostrzegł mnie, że popełniam ogromny błąd.
Nie miałem zamiaru tego tak zostawić. Poleciałem do domu i razem z Dominikiem i Tshimenem osobiście odszukaliśmy trenera odpowiedzialnego za to zamieszanie. Podczas konfrontacji w jego gabinecie, wyraźnie przestraszony, powiedział, że jeśli mam zamiar grać w jakimś francuskim klubie, musimy najpierw zapłacić za moją kartę zawodniczą i opłacić cztery lata czesnego. Nie płaciłem czesnego, bo na początku powiedziano mi, że mogę grać za darmo i nie przejmować się pieniędzmi. Potem trener kazał mi dołączyć do Rennes w ramach umowy szkoleniowej między klubami. Wyjaśniłem mu, że nie mam zamiaru tam przechodzić, że gram we Włoszech i chcę dostać swoje dokumenty. Zrobiło się nieprzyjemnie, ale w końcu podpisał papiery.
Trener mnie rozczarował. Nie chcę go nawet wymieniać z nazwiska w mojej książce. Był świetnym szkoleniowcem, ale nie wydaje mi się, żeby leżał mu na sercu interes zawodników. Dopiero kiedy znalazłem sobie klub, pozwolono mi dołączyć do Rennes. Jasne, nie mówiłem im o moich planach, ale biorąc pod uwagę ich całkowity brak zainteresowania mną, założyłem, że bez problemu pozwolą mi odejść. Stracił moje zaufanie i rozczarował mnie do tego stopnia, że kiedy już byłem zawodowym piłkarzem, ignorowałem jego próby kontaktu.
Gdy moja sytuacja się wyjaśniła i mogłem wreszcie grać dla Marsali, był już styczeń, połowa sezonu. Wkrótce zmienił się trener i Cuttone został zastąpiony przez Gigiego Carducciego. Nowy trener mieszkał niedaleko, wcześniej zaś grał dla Biancazzurrich z Marsali – drużyny założonej na początku XX wieku przez Anglików, przybyłych tu po lokalne wino o tej samej nazwie – i został awansowany z trenera tamtejszej młodzieżówki. Cuttone był czarujący i to dzięki niemu trafiłem do Włoch, Carducci był zupełnie inny. Dużo krzyczał, co mogło zniechęcać niektórych graczy, ale zwykle zaraz potem na jego twarzy pojawiał się uśmiech. Dzięki niemu zadebiutowałem w meczu o punkty, zaprosił mnie też na obiad do swojego domu, gdzie poznałem jego żonę, a także na rejs i wielkanocnego grilla na łódce. Odwiedziliśmy też piękną wyspę. Nigdy wcześniej nie byłem na łodzi. Czułem, że Carducci się o mnie troszczy, a ja potrzebowałem tego po tym, co mnie spotkało.
Kiedy lepiej poznałem miasteczko, życie w Marsali zaczęło mi się podobać. Wpadałem do kawiarni Bar Vito, najczęściej sam, na cappuccino. Koledzy z drużyny byli bardzo mili, szczególnie obrońca Egidio Ingrosso i Filippo Pensalfini – z nimi najlepiej się dogadywałem. Marsala w poprzednim sezonie wygrała Serie C2, czwartą klasę rozgrywkową we Włoszech, i po raz pierwszy od 21 lat występowała w Serie C1, co było wielkim osiągnięciem dla tak małego klubu. Zespół miał jednak problem z płacami; niektórzy gracze nie otrzymywali wypłat, nawet jeśli mieli rodziny na utrzymaniu. Tylko najzacieklej wykłócający się piłkarze, których bał się zarząd klubu, dostawali swoje pieniądze. Kiedy Dominique odwiedził mnie we Włoszech, udało nam się ubłagać prezesa klubu o 500 euro. Wysłuchał nas i wypłacił kwotę w gotówce, ale nie wiem, czy zrobiłby to, gdyby mój brat nie był tak wielkim gościem.
Marsala nie radziła sobie najlepiej w wyższej klasie rozgrywkowej, ale ja od momentu debiutu, kiedy wszedłem z ławki podczas zremisowanego 1:1 meczu z Palermo, spisywałem się dobrze. Czułem, że sprawiłem problemy obrońcom przeciwnika, i powiedziano mi, że w następnym meczu wyjdę w podstawowym składzie, więc zaprosiłem na stadion mamę i Dominique’a. Grałem na lewym skrzydle jako napastnik w systemie 4-3-3. Zagrałem w Marsali 24 spotkania i strzeliłem trzy gole, w tym jeden z Savoią, zaraz po wznowieniu gry. Moja pierwsza bramka w oficjalnym meczu też nie była zła, zdobyłem ją zza pola karnego, u siebie z Acireale.
Szybko sprawiłem sobie telefon z klapką, firmy StarTAC, który był lepszy niż te kolegów z klubu. Tshimen kupił mi go w Les Ulis, a oni pytali: „Na pewno wiesz, jak to działa?”, kiedy go wyciągnąłem. To nie była rasistowska zaczepka, po prostu ignorancja.
Kibice, którzy tworzyli niesamowitą atmosferę, mimo że na stadionie pojawiało się ich zazwyczaj tylko około czterech tysięcy, byli zadowoleni z mojej gry i często mi to powtarzali, ale czuli frustrację z powodu występów drużyny. Niektórzy fani otoczyli kilku piłkarzy po meczu, nim ci wsiedli do samochodów. Żona jednego z zawodników chciała zaprotestować i dostała w twarz, potem została popchnięta na auto i dowiedziała się, gdzie może iść. Strasznie się na to patrzyło, a sprawy mogły się potoczyć jeszcze gorzej, gdyby jeden z kibiców, który znał się ze wszystkimi piłkarzami, nie uspokoił sytuacji. Jak to zrobił? Wyciągnął pistolet. Wściekli kibice natychmiast się rozeszli.
Wkrótce uświadomiłem sobie, że jestem jedynym czarnym piłkarzem w lidze. Ludzie mówili do mnie Nero, co znaczy „czarny”, robili to jednak w przyjazny sposób. Próbowałem im tłumaczyć: „Słuchajcie, mama dała mi na imię Patrice, nie Nero. Jeśli będziecie mówić do mnie Nero, ja będę do was mówić Bianco”. To kolejny przykład ignorancji. Pewnego razu na lotnisku w Palermo jakiś chłopiec na mój widok zaczął krzyczeć: „Tato, tato, zobacz jaki Nero”. Nigdy nie widział kogoś czarnego i poprosił mnie o zdjęcie.
Często doświadczałem jednak prawdziwego rasizmu w trakcie meczów i po nich. W wyjazdowym spotkaniu z Avellino jeden z piłkarzy powiedział do mnie: „Jeśli spróbujesz ze mną tych swoich cyrkowych sztuczek, Murzynie, połamię ci nogi”. Słowo „Murzyn” też oznacza czarnoskórego, ale nie jest to zwrot grzecznościowy.
Po kwadransie gry ten piłkarz zaatakował mnie wślizgiem tak mocno, że złamał mi ochraniacz. Ból był ogromny. Masażysta wbiegł na boisko i aż wzdrygnął się na widok mojej nogi. Krzyknął: „Nie patrz! Nie patrz!”. Nie mogłem się powstrzymać i spojrzałem na odsłoniętą kość. Zabrano mnie do gównianego szpitala, gdzie oczyścili ranę, ale jej nie zaszyli. Do teraz mam sporą bliznę na piszczelu.
Przegraliśmy tamto spotkanie, a dyrektor sportowy klubu winę za porażkę zwalił właśnie na mnie. Zarzucił mi brak chęci do walki, jako dowód podając brak szwów na ranie. Był ewidentnie niesprawiedliwy, jednak jego wybuch nauczył mnie, że muszę być wojownikiem.
Wciąż padałem ofiarą rasistowskich ataków, szczególnie w derbach z Palermo. To największa drużyna na Sycylii, a przecież grają tam też Catania i Messina. Ta wyspa żyje futbolem. Słyszałem małpie odgłosy, ilekroć dotykałem piłki, ktoś nawet rzucił banana na murawę. Trudno skoncentrować się na grze, kiedy myśli się tylko o tym, żeby wejść na trybuny i sprać tego, który to zrobił, ale zauważyłem, że gram lepiej, kiedy jestem zły. Dałem z siebie wszystko w tych derbach właśnie z powodu tych wyzwisk.
Muszę jednak podkreślić, że mówię o mniejszości, i nawet w tych przypadkach nie wiem, czy te incydenty były oznaką rasizmu, czy raczej ignorancji. Dla nich to było normalne zachowanie przy znajomych. Jeden z moich kolegów z klubu wydawał przy mnie małpie odgłosy. Nie wiedział, że to obraźliwe, dopóki prawie się nie pobiliśmy. Musieli nas rozdzielić, bo bym go rozszarpał.
Włosi, których poznawałem na mieście, zawsze byli mili, nigdy rasistowscy. Kiedy szedłem ulicą, wołali: „Evra! Evra! Chodź, chodź!” i zapraszali mnie do swoich domów. Byli niesamowicie uprzejmi, wspólnie jedliśmy i żartowaliśmy. Ten kraj pozwolił mi zostać profesjonalnym piłkarzem i nigdy o tym nie zapomnę.
Nauczyłem się włoskiego, ale nie polecam nikomu zaczynać tak jak ja. Pierwszym zwrotem, który zapamiętałem, było: „Czy mogę wejść za darmo?”. Poznałem go, kiedy chciałem zabrać brata do baru. Staliśmy w długiej kolejce i ominęliśmy ją, prosząc o wejście bez płacenia. Ochroniarze kazali nam poczekać 15 minut. Nie byłem nikim znanym, ale jako jedyny czarny piłkarz Marsali byłem rozpoznawalny i pewnie dlatego mnie wpuścili. Zachowałem się głupio i nie zdziwiłbym się, gdyby pomyśleli: „Co to za kretyn?”. Po dwóch czy trzech miesiącach oglądania włoskiej telewizji i słuchania kolegów z zespołu umiałem składać pełne zdania, a po czterech miesiącach sam udzielałem wywiadów.
Wieści o mnie zaczęły roznosić się po Sycylii, najpierw lokalnie, potem regionalnie, aż w końcu dotarły na kontynent. Dorobiłem się też kolejnego pochlebnego pseudonimu – „Czarna Gazela”. „L’Équipe” nawet wydrukowało o mnie krótki artykuł we Francji, więc wiedziałem, że ludzie w kraju o mnie czytają. Błyszczałem w barwach słabej drużyny.
W ostatniej kolejce musieliśmy zdobyć punkt, żeby się utrzymać. Przed meczem jeden z graczy pojawił się w szatni z pudełkiem wypełnionym niebieskimi strzykawkami. Do dzisiaj pamiętam ten obraz.
– Chłopaki, mam coś takiego – powiedział. – Możemy z nich skorzystać lub nie. Kto jest chętny, niech podniesie rękę.
Nie mogłem w to uwierzyć. Dwóch graczy podniosło ręce do góry.
– A teraz ręce do góry, kto nie chce z nich skorzystać.
Uniosło się 15 rąk. Pudełko zostało wyrzucone i nikt nie użył jego zawartości. Zremisowaliśmy mecz 0:0 bez wspomagaczy i utrzymaliśmy się na 15. miejscu.
Nie byłem najlepszym graczem w Marsali – był nim numer 10, Nino Barraco, niewysoki chłopak z okolicy, który kiedyś grał w Serie A – ale byłem lokalną atrakcją i ciekawostką. Byłem szybki, sprawny i wyróżniałem się ze względu na kolor skóry. Pomimo utrzymania się przez Marsalę wiedziałem, że moje szanse na zostanie w klubie na kolejny sezon są niewielkie. Lazio było mną zainteresowane, ich przedstawiciele przylecieli na Sycylię, żeby mnie zobaczyć i porozmawiać z moim agentem. W międzyczasie podpisałem z nim umowę, która uczyniła ze mnie praktycznie jego własność. Kiedy stałem się znanym piłkarzem, twierdził, że mnie odkrył, co wyprowadzało mnie z równowagi.
Lazio chciało podpisać ze mną kontrakt i zaoferowało niezłą stawkę. Wybrałem się z rodziną do Rzymu, zobaczyłem bazę treningową i Stadio Olimpico. Mama była przeszczęśliwa, ale przedstawiciele klubu przez dwa dni milczeli, a kiedy wreszcie się odezwali, powiedzieli, że zbyt wiele osób podawało się za moich agentów, a to zwiastuje kłopoty. Zbyt wiele osób chciało zarobić na moim transferze. Byłem wściekły, szczególnie kiedy dowiedziałem się, że część mojej pensji miała trafić do agenta, którego nigdy nie poznałem. Czułem się przekazywany z rąk do rąk, jak niewolnik. Wszystko wydawało mi się bardzo podejrzane. Dlatego uznałem, że nadszedł czas na zmianę agentów. Kiedy przekazałem to Giammarresiemu, był rozczarowany.
Mama martwiła się, że mogę się wpędzić kłopoty. Potem odezwał się do mnie pewien prawnik, który obiecał, że skontaktuje mnie z największymi klubami we Włoszech, a ja poczułem, że wszystko się ułoży. Byłem młody, niedoświadczony i posłuchałem go. Spodziewałem się ofert z Juventusu lub Milanu, ale kiedy zadzwonił, powiedział, że chce mnie Monza.
– Co to, kurwa, jest Monza? – zapytałem.
Był maj 1999 roku i moim najwyraźniejszym wspomnieniem z tamtego okresu jest obraz Sammy’ego Kuffoura bijącego pięściami w murawę w finale Ligi Mistrzów, po tym, jak szalona ekipa Manchesteru United strzeliła Bayernowi Monachium dwa gole w ostatnich minutach meczu i sięgnęła po trofeum.
– Powinieneś dołączyć do Monzy – oznajmił prawnik. – Dobrze płacą, grają w Serie B, a Milan traktuje ich jak rezerwy. Do tego zamieszkasz w Mediolanie, który jest świetnym miastem.
Jego słowa miały sens. I tak nie otrzymałem innych ofert. Przeprowadziłem się do Monzy, do mieszkania położonego 20 minut od Mediolanu. Zarabiałem dużo lepiej, jakieś dwa tysiące euro miesięcznie. Dostałem mieszkanie po byłym piłkarzu drużyny, który opuścił je w pośpiechu w związku z konfliktem o pieniądze. Zostawił tam nowy, duży telewizor Bang & Olufsen, z czego byłem bardzo zadowolony.
Po raz pierwszy w życiu miałem pieniądze. Od razu zacząłem zachowywać się jak idiota, szpaner. Myślałem, że jestem gościem, bo gram w drugiej lidze włoskiej. Kiedy moja dziewczyna zadzwoniła do mnie i powiedziała, że chciałaby mnie odwiedzić, zerwałem z nią przez telefon. Powiedziałem, że oddaliliśmy się od siebie. Przecież mogłem mieć każdą dziewczynę w Mediolanie, mieście pełnym modelek, a ona tylko narzekała. Byłem strasznym kretynem, wyładowującym frustrację na najbliższych, bo nie łapałem się do składu Monzy. Najpiękniejsze modelki w Mediolanie też niekoniecznie waliły drzwiami i oknami do mojego mieszkania.
Nie rozumiałem, dlaczego nie gram. Byłem w dobrej formie i byłem naprawdę szybki. Sezon zacząłem na ławce, ale w listopadzie wypadłem ze składu meczowego. Myślałem, że jestem najlepszym napastnikiem w klubie, tymczasem szkoleniowiec stawiał na starszego włoskiego piłkarza, nawet kiedy ten był kontuzjowany. Poszedłem do trenera Pierluigiego Frosio z pretensjami, a on odpowiedział tylko:
– Co się stało? Zawsze jesteś zły. Powinieneś się więcej uśmiechać.
– Czemu miałbym się uśmiechać? Przecież to nie moje urodziny – odpowiedziałem. – Muszę grać. Ciągle grają ci sami piłkarze i ciągle albo remisujemy, albo przegrywamy. Czemu nie da mi pan szansy?
Powiedział, że według niego prezentuję ten sam poziom co inni gracze młodzieżówki. To mnie zdenerwowało.
– W takim razie połamię jednemu z nich nogi podczas treningu – odpowiedziałem. Oczywiście nie zamierzałem tego zrobić.
– To właśnie twój problem, jesteś zbyt agresywny – powiedział Frosio. – Myślisz, że jesteś najlepszy.
– Jestem na tyle dobry, żeby grać. Podpisałem kontrakt, żeby grać w pierwszym składzie.
Zaczął się śmiać. Wiedziałem, że odejdę po sezonie, zwłaszcza że zagrałem tylko 24 minuty w lidze. Potem krytykowano go we Włoszech za to, że nie dostrzegł mojego potencjału.
Wydawało się, że moja kariera się zatrzymała, zanim na dobre zdążyła się rozpędzić, ale wtedy pojawiła się niespodziewana okazja. Przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej wciąż próbował sprzedać nam polisy. Chcieli zbyt dużo i stale odmawiałem, ale ten gość cały czas obserwował, jak trenuję, i zadzwonił do znajomego agenta, Federico Pastorello. Na spotkanie ze mną przyszedł z młodszym kolegą, Luką. Mnie towarzyszył Dominique, który, jak wspomniałem, jest bardzo wysoki. Żartujemy, że kiedy ojciec spłodził mojego brata, był w świetnej formie, a mnie, kiedy był zmęczony.
Agenci byli lekko przerażeni, kiedy spotkaliśmy się na parkingu, ale dobrze nam się rozmawiało. Zaproponowali, że kupią mi buty, a ja w swojej naiwności myślałem, że znajdą i sponsora, i nowy model korków. Zamiast tego poszli do sklepu Decathlon i kupili mi za dużą parę.
W tamtym czasie byłem wyjątkowo zdołowany, jednak agenci namówili mnie, żebym odszedł z klubu. Obowiązywały mnie jeszcze dwa lata kontraktu z Monzą, ale klub z chęcią się mnie pozbył. Odszedłem za darmo, po tym, jak uznano, że tylko sprawiam kłopoty. Dyrektor Monzy powiedział moim agentom, że nigdy nie zostanę zawodowym piłkarzem, i okłamał ich, że zdewastowałem klubowe mieszkanie. Była to oczywista nieprawda, ale faktycznie byłem w tamtym okresie wściekły i sfrustrowany. Byłem niedojrzały i odcinałem się od ludzi, którzy w efekcie nie chcieli ze mną rozmawiać. Patrząc wstecz, widzę, że gdybym zachowywał się dojrzalej, mógłbym sobie pomóc, ale byłem zbyt uparty i przewrażliwiony. Ilekroć czułem się zagrożony, wracały moje instynkty z ulicy i nie obchodziło mnie, kogo ranię swoimi wybuchami i narzekaniami. Zachowywałem się źle, więc byłem źle traktowany, i chociaż miałem talent potrzebny, by grać dla Monzy, powinienem spożytkować swoją energię na pracę nad sobą i słuchać trenera, zamiast wściekać się na świat.
Na moje szczęście Pastorello zorganizował transfer do Nicei, gdzie miał dobre kontakty. Nicea była klubem satelickim AS Romy, występującym w drugiej lidze francuskiej i należącym do prezesa Franco Sensiego. Zarabiałbym mniej niż w Monzy, ale byłbym z powrotem we Francji i miałbym okazję regularnie grać w piłkę. Właśnie tego chciałem – być zawodowym piłkarzem, który wybiega na boisko.
Patrice Evra. I Love This Game
Copyright © by Patrice Evra 2021
Copyright © for the Polish translation by Łukasz Muniowski 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Dominik Leszczyński
Korekta – Tomasz Bocheński, Marcin Dymalski
Redakcja merytoryczna – Jakub Kubielas
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Pzygotowanie e-booka – Natalia Patorska
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Okładka – S&S Art Dept/Nick Venables
Fotografia na I stronie okładki – Jonathan Ring
Fotografia na IV stronie okładki – Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści.Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788382108668
ISBN epub: 9788382108675
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowaniew przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska,Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl