Patriotyzm i zdrada - Andrzej Nowak - ebook

Patriotyzm i zdrada ebook

Andrzej Nowak

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dawno oczekiwana książka prof. Andrzeja Nowaka zawierająca jego wykłady stawiające fundamentalne dla Polaków pytania o narodową tożsamość, o wspólnotę, wierność narodowym pryncypiom. Ale autor pyta też o zdrady - te nasze indywidualne i wielkie narodowe, wskazując jednoznacznie, że Targowica nie narodziła się nagle, a narastała jak wrzód na żywej tkance wspólnoty.

Wolność obywatelska w republice polega na tym, żeby wybierać tak, aby dobrze było nie tylko jednostkom, ale by Rzeczpospolita kwitła jako wspólne dobro. Żeby inni jej obywatele mieli się równie dobrze w tej samej Rzeczypospolitej.

  • Czy możemy zrezygnować ze wspólnoty?
  • Jak kosztowna jest ucieczka od własnej historii?
  • Jaka jest cena wolności a jaka zdrady?
  • Kim i jacy byliśmy w naszej historii?
  • Jakim przykładem będziemy dla potomności?
  • Czy stawiane pięćset lat temu pytania Stanisława Orzechowskiego, jednego z najważniejszych pisarzy myśli politycznej w naszej historii, jeszcze są aktualne?
  • Czy nadal chcemy budować wspólną historię?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 235

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydanie 1

 

Projekt okładki i stron tytułowych

Fahrenheit 451

 

Zdjęcie na okładce

© FORUM Polska Agencja Fotografów Sp. z o.o.

 

Redakcja

Barbara Manińska

 

Korekta

Karolina Kuć, Agata Łojek, Małgorzata Ablewska, Elżbieta Steglińska

 

Skład, łamanie wersji do druku, fotoedycja, postprodukcja zdjęć, podpisy

TEKST Projekt

 

Dyrektor wydawniczy

Maciej Marchewicz

 

© Copyright by Andrzej Nowak

© Copyright for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2024

 

ISBN 9788380791060

 

Wydawca

FRONDA PL, Sp. z o. o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

tel. 22 836 54 44, 877 37 35

faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznej

Epubeum

Pamięci profesor Anny Sucheni-Grabowskiej, 

mistrzyni myślenia o polskiej wolności

Wstęp

 

Organizowane przez Stowarzyszenie „Solidarni 2010” wykłady w Domu Pielgrzyma w parafii Świętego Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu prowadzę od 14 już lat. Na jesień 2023 roku – wiosnę 2024 zaproponowałem tytuł nowego ich cyklu: „Patriotyzm i zdrada: historia pojęć i ludzi”. Miejsce: sanktuarium zrośnięte z osobą błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki, męczennika sprawy polskiej wolności oraz czas – tuż po wyborach parlamentarnych w Polsce, w październiku 2023 roku – mają swoje znaczenie. Mają też niewątpliwy wpływ na rozwijaną w czasie tych wykładów refleksję historyczną. Ona właśnie stanowi treść książki, którą oddaję w ręce Czytelników.

Ponad czasem stoi tylko Bóg. Kto udaje, że stoi ponad czasem i okolicznościami swojego w nim miejsca – ten udaje. Możemy jednak owo miejsce próbować lepiej zrozumieć. W tym celu warto spojrzeć wstecz, zobaczyć siebie w perspektywie większej całości. Na przykład w perspektywie dziejów wspólnoty, która nas współtworzy (czy tego chcemy, czy nie) i którą my współtworzymy – jeśli chcemy, bo z tego zadania możemy zrezygnować. To jest wybór. Możemy stwierdzić: nic już nas ta historyczna wspólnota i zbudowana w niej kultura duchowa oraz materialna nie obchodzi, jest tylko obciążeniem, którego chcemy się wreszcie pozbyć. Możemy jednak dowiedzieć się również, jak w istocie kosztowna jest próba takiej ucieczki od historii. Dowiedzieć się więcej o cenie wolności. I cenie zdrady. Warto o tym wiedzieć tu i teraz, sięgając do arcybogatych w tym względzie dziejów Polski.

„Kiedy zdałem sobie sprawę, że w naszej śmiertelnej doczesności nosimy na sobie dwie powinności – po pierwsze, aby całe nasze życie miało na względzie ostateczny cel wszystkich dóbr czyli Boga, a po drugie, aby także kolejne pokolenie poznało, kim i jacy byliśmy – przystąpiłem do spisywania spraw dni ostatnich. […] Do tych ostatnich dni tę jedną jedyną miarę przykładam, aby z ich przebiegu poznać, jak daleko jesteśmy od Boga i jakim przykładem będziemy dla potomności. Taka jest właśnie przyczyna powstania, a nawet istota mojego utworu”. To słowa z listu dedykacyjnego dla króla Zygmunta Augusta, jaki we wrześniu roku 1554 napisał Stanisław Orzechowski, Rusin, mistrz mowy polskiej i łaciny, jeden z najważniejszych pisarzy w historii naszej myśli politycznej. Były wprowadzeniem do dzieła Annales Polonici ab excessu Divi Sigismundi Primi (Kroniki polskie od zgonu Zygmunta Pierwszego), obejmującego lata współczesne pisarzowi: 1548–1552, ale sięgającego także z ich perspektywy do wydarzeń wcześniejszych.

„Kim i jacy byliśmy” i „jakim przykładem będziemy dla potomności” – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość połączone są w tych pytaniach wyjątkowo pięknie i rozumnie w jedną całość. Stawiał je Orzechowski po z górą już pół tysiącu lat budowania owej całości, nazywanej Polską. Jego pytania skierowane są jednak nie tylko do jemu współczesnych mieszkańców staropolskiego Złotego Wieku, ale również do nas, którzy tę samą całość budować próbują po upływie kolejnych 500 lat burzliwej historii. Czy będziemy chcieli robić to dalej?

 

Z serca dziękuję „Solidarnym 2010” za to, że w tej budowie – w czasie trudnym, wśród tylu szyderstw z patriotyzmu, z polskości, przeinaczeń historii i opluwania kultury – biorą tak dzielnie udział. I za to dziękuję, że mnie do swojej drużyny zaprosili. Teraz ja zapraszam Czytelników.

 

Kraków, listopad 2024

Wykład 1.Dom i ojczyzna: korzenie patriotyzmu

W kontekście ostatnich (2023) wyborów, chciałbym zaprosić na wstępie do refleksji nad tym, jak możemy interpretować wysoki poziom udziału w tym akcie demokracji. Frekwencja to formalny wskaźnik, bardzo ważny i bardzo pozytywnie na ogół oceniany. Prezydent Andrzej Duda i niemal wszyscy inni politycy wzywali do masowego udziału w wyborach, interpretując to jako miarę naszej dojrzałości demokratycznej. Tak było we wspólnotach politycznych, w których czynny udział w życiu politycznym świadczył o tym, że obywatele są zainteresowani współdecydowaniem o swoim losie. Zwróćmy jednak uwagę na pewnego rodzaju niekonsekwencję w tej próbie interpretacji, jeśli skonfrontujemy ją z doświadczeniem przeprowadzanych także periodycznie, co pięć lat, wyborów do innej ważnej instytucji politycznej czy postpolitycznej. To jest pytanie otwarte, ale o coraz większym, może nawet dominującym znaczeniu, ponieważ coraz więcej zależy w naszym życiu od tej instytucji, w której wyłanianiu także przecież bierzemy formalnie udział, niemal zawsze jednak przy frekwencji nieprzekraczającej połowy uprawnionych (od 20 do 47 procent). Mam na myśli wybory do Parlamentu Europejskiego. W całej Europie wskaźnik frekwencji w tych wyborach zawsze był dużo, dużo niższy niż w wyborach do parlamentów krajowych. Mimo że tam się dzieje więcej rzeczy ważnych dla naszej przyszłości, które wpływają coraz bardziej na to, co dzieje się w Warszawie, w Przemyślu, w Gliwicach, czy gdziekolwiek indziej na terenie Polski. Mimo bardzo słabego mandatu demokratycznego (jeśli opierać go na frekwencji) parlamentarzyści w Strasburgu czy w Brukseli podejmują kluczowe dla naszego losu decyzje. Jednak nas jakoś nie bardzo to animuje, nie tak bardzo w każdym razie jak ostatnie wybory w kraju. Natomiast w tych wyborach rzeczywiście głosowało bardzo dużo ludzi, 75 procent uprawnionych, dając silny mandat dla tych wszystkich, którzy dostali głosy i weszli do parlamentu.

Na dwie okoliczności można w tym kontekście zwrócić uwagę. Pierwszą odsłania pytanie, w jakim stopniu wybory, zwłaszcza tym razem, stają się pewnego rodzaju happeningiem, akcją. Chodzi mi o to, że coraz bardziej tego rodzaju technika happeningu – mobilizacji ma znaczenie w wyborach. Zapewne jakieś techniki zawsze miały znaczenie w demokracjach, szczególnie w wyborach politycznych. Możliwe jednak, że teraz coraz bardziej jedna strona tej walki politycznej, czy niektóre strony w różnych krajach, uczą się coraz lepiej wykorzystywać pewne instrumenty, żeby zmobilizować elektorat do udziału w akcji. Nie w odpowiedzialności codziennej, w której zastanawiamy się każdego dnia, co będzie dobre dla Polski w kontekście polityki międzynarodowej, polityki gospodarczej czy w relacjach z sąsiadami, tylko jesteśmy mobilizowani jednorazowo przez jakąś akcję opartą na emocjach, oczywiście przygotowywanych konsekwentnie długofalową dominacją w mediach, ale jednorazowo pobudzaną do poziomu histerii: „musicie wziąć w tym udział, a potem będziecie mieli święty spokój, będziecie mogli wrócić do swoich zajęć…”. To jest zagadnienie interesujące być może dla tych, którzy przegrali te wybory, a odpowiedzią będzie lepsze przygotowanie emocjonalnej mobilizacji w następnych wyborach. Oczywiście do tego potrzebne są jeszcze narzędzia kształtowania świadomości i podatności na tego rodzaju akcje, jakie daje kontrola nad największymi portalami internetowymi i wpływ na media społecznościowe, a w mniejszym co prawda stopniu, ale wciąż takim narzędziem staje się kontrola nad telewizjami.

W tym zakresie przez ostatnich osiem lat Prawo i Sprawiedliwość nie zrobiło wystarczająco wiele, taka jest prawda. To znaczy nie wykazało się specjalnymi osiągnięciami poza przejęciem i dosyć topornym używaniem telewizji publicznej oraz wykupieniem już po bodaj sześciu latach rządów sieci upadających gazet lokalnych przez Orlen. To są najprostsze konstatacje, które na marginesie głównego problemu, o którym chcę mówić, przychodzą mi do głowy. Zastanawiamy się przecież, jak zrobić, żebyśmy byli obywatelami nie w wyniku jednorazowej akcji histerii medialnej, tylko na zasadzie bardziej dojrzałego uczestnictwa w decydowaniu opartym na argumentacji, na racjonalnej wymianie poglądów. Zapewne będzie z tym coraz trudniej, ale tu chcę mówić o tym właśnie, jak kształtował się ten dom szerszy, wspólnota polityczna, i jak teraz są odtwarzane być może tylko jej pozory: w formie wspólnoty wyborczego happeningu. To tylko wstępny znak zapytania.

Otóż wspólnota, wychodząc od domu, przekształcając się w szerszą wspólnotę polityczną – poza ścianami, murami czy federacją domów – charakteryzuje się także innymi czynnikami. To jest oczywiście wspólnota tworzonej kultury, stylu, w którym te domy budujemy, jakoś wyróżniającego się na tle innych stylów, lub też zaniku tego stylu, kiedy wspólnota traci swoistość. Najczęściej podstawą owej szerszej wspólnoty jest język. Choć nie zawsze. Zazwyczaj przykład Szwajcarii jest tutaj przywoływany na dowód, że taką kilkujęzyczną wspólnotę można zbudować. Elementem wspólnoty jest oczywiście także kwestia wiary, wspólnej religii, która łączy, lub koegzystencji kilku religii. To także jest ważne w życiu wspólnoty. Niezależnie od tego, czy wspólnotę stanowi tylko nasz dom rodzinny, czy jest to wspólnota szersza, najważniejsze jest w niej poczucie oswojenia. Jesteśmy u siebie, czujemy się u siebie, a gdzie indziej, kiedy wyjdziemy z domu, możemy się czuć dobrze jako turyści, podziwiać różne miejsca, możemy cieszyć się gościnnością innych ludzi, innych domów czy wspólnot, ale nie jesteśmy u siebie. To jest poczucie, które wyróżnia dom i wspólnotę polityczną czy polityczno-kulturową, w których czujemy się jako gospodarze czy współgospodarze tego, co uznajemy za swój większy dom. Moglibyśmy najpiękniej zilustrować to poczucie zadomowienia i to, ile ono znaczy, przytaczając słowa z Pana Tadeusza, dzieła szczególnie ważnego dla naszego poczucia zadomowienia w polskości i dla opisu domu polskiego. Mam na myśli epilog Pana Tadeusza napisany już po pierwszym jego wydaniu, dołączony dopiero do drugiego wydania, ale przecież wymownie przedstawiający tęsknotę za domem, za domem utraconym, tęsknotę odczuwaną przez tych, którzy utracili ten dom.

 

Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości,

W całej przeszłości i w całej przyszłości

Jedna już tylko jest kraina taka,

W której jest trochę szczęścia dla Polaka:

Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie

Święty i czysty, jak pierwsze kochanie,

Niezaburzony błędów przypomnieniem,

Niepodkopany nadziei złudzeniem,

Ani zmieniony wypadków strumieniem.

 

Gdziem rzadko płakał, a nigdy nie zgrzytał,

Te kraje radbym myślami powitał,

Kraje dzieciństwa, gdzie człowiek po świecie

Biegł jak po łące, a znał tylko kwiecie

Małe i piękne; jadowite rzucił,

Ku pożytecznym oka nie odwrócił.

Ten kraj szczęśliwy, ubogi i ciasny,

Jak świat jest boży, tak on był nasz własny!

Jakże tam wszystko do nas należało,

Jak pomnim wszystko, co nas otaczało:

Od lipy, która koroną wspaniałą

Całej wsi dzieciom użyczała cienia,

Aż do każdego strumienia, kamienia,

Jak każdy kątek ziemi był znajomy

Aż po granicę, po sąsiadów domy!

A jeśli czasem i Moskal się zjawił,

Tyle nam tylko pamiątki zostawił,

Że był w błyszczącym i pięknym mundurze:

Bo węża tylko znaliśmy po skórze...

I tylko krajów tych obywatele

Jedni zostali wierni przyjaciele,

Jedni dotychczas sprzymierzeńcy pewni!

Bo któż tam mieszkał? Matka, bracia, krewni,

Sąsiedzi dobrzy... Kogo z nich ubyło,

Jakże tam o nim często się mówiło!

Ile pamiątek, jaka żałość długa,

Tam, gdzie do pana przywiązańszy sługa,

Niż w innych krajach małżonka do męża;

Gdzie żołnierz dłużej żałuje oręża,

Niż tu syn ojca; po psie płaczą szczerze

I dłużej, niż tu lud po bohaterze...

 

Te pojęcia „swój”, „swoje”, „nasz własny”, „wszystko tu do nas należało” – to jest właśnie definicja domu. To jest skojarzenie z rodziną, bezpieczeństwem, które daje rodzina, opieka rodzicielska w szczęśliwym dzieciństwie, taka atmosfera, jaką w nieporównany sposób opisuje Mickiewicz. Jednocześnie na koniec jest kontrast, że tak było w naszym kraju, w naszym domu, w naszym dzieciństwie, a teraz w innych krajach jest inaczej. Nie ma tego przywiązania, nie ma takich emocji, takich uczuć, u nas po psie płaczą szczerze i dłużej niż tu, na obczyźnie, lud po bohaterze. Otóż to przeciwstawienie przestrzenne, emigracja – jesteśmy we Francji, a opłakujemy utraconą Litwę, ojczyznę – w istocie możemy odczytywać jako porównanie dwóch faz istnienia i dekompozycji domu. Był dom, było poczucie bezpieczeństwa, było poczucie wspólnoty, oswojenia, a teraz już myślimy o tym jako o czymś obcym, z dystansem, odsuwamy się od tego. Teraz my jesteśmy w świecie „zmodernizowanym”, jesteśmy nowocześni, myślimy tak jak ci, których opisywał Mickiewicz w owym kontraście: jak ci, którzy nie płaczą już po bohaterze.

To jest doświadczenie, które przeżywamy bardzo mocno na pewno w ostatnich kilkunastu, może już nawet kilkudziesięciu latach, co najmniej od czasu zdefiniowanego jakoś, symbolicznie ważnego tekstu, kiedy to Donald Tusk ogłosił w 1987 roku swój esej o polskości jako nienormalności. Tytuł był inny (Polak rozłamany), ale w tekście padły te słowa. Przytoczmy te zdania, które po nich następują, by nie być oskarżonym o manipulowanie tekstem Najważniejszego Polityka: „Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje bark brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę: Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy”.

Trudno jednak zinterpretować to inaczej niż jako wyraz poczucia dystansowania się od tego domu, który wcale nie jest szczęśliwy, którego wcale nie wspominamy tak dobrze, który wiąże się z kłopotami, z jakąś odpowiedzialnością, z wymogiem heroizmu w jego obronie, a tego już nie chcemy, mamy dość, jesteśmy zmęczeni. Ten głos wyrażał wtedy bardzo precyzyjnie Donald Tusk w imieniu nie tylko swoim, ale także w imieniu nadchodzących pokoleń, a przynajmniej dużej ich części. Ta nowa perspektywa spojrzenia na dom i na wspólnotę szerszą, na ojczyznę, nie zrodziła się oczywiście w roku 1987 czy w okresie znużenia długofalowymi skutkami stanu wojennego, tej nierozliczonej do dzisiaj zbrodni, która nie polega „tylko” na zabiciu stu czy ponad stu osób, ale polega na zabiciu wspólnoty polskiej, rozbiciu tej wspólnoty, wypędzeniu najbardziej aktywnych, tych, którzy mogli wyjechać na Zachód, i zdeptaniu nadziei. Polega na przygięciu do ziemi, do takiego właśnie „ideału”, który zaprezentowany został w miesięczniku „Znak” w listopadzie 1987 roku, do przedstawienia polskości jako nienormalności.

Ta historia jest znacznie starsza, znacznie głębsza i do niej na polskim przykładzie nawiążę, zanim odtworzę to, co wydaje mi się początkiem kryzysu poczucia domu, poczucia polskości, oswojenia w polskości. Zanim spróbuje odsłonić początki owego spojrzenia, w którym dom zaczyna się jawić jako nienormalność, jako gorszość, jako coś, z czego warto zrezygnować raczej niż upierać się przy jego trwaniu i jego obronie, wrócę jeszcze do definicji. Tym razem nie definicji domu, bo to słowo pochodzące z łaciny można chyba sparafrazować tak jak ksiądz Benedykt Chmielowski konia w swojej encyklopedii, czyli w Nowych Atenach: dom, jaki jest, każdy widzi.

Każdy więc ma swoje wyobrażenie domu, jednak nieco bardziej abstrakcyjne pojęcie ojczyzny chcę osadzić na kilku definicjach, które zostały stworzone w historii naszego języka. Skojarzenia najstarsze w polskim języku wskazują po prostu na ojczystą majętność, spadek ojcowski. Łukasz Górnicki w Dworzaninie, czyli w XVI wieku, pisał, że przez ojczyznę rozumie się, cytuję, „to co gruntu komu ociec jego zostawił”. To jest właśnie ten element spadku, dziedziczenia. Ważne jest to również w odniesieniu do domu, to dom kształtuje poczucie dziedziczenia – budowa domu, jego przekazywanie następnym pokoleniom – jest to ważne także w szerszym już znaczeniu gospodarstwa ziemskiego. W pierwszym nowoczesnym słowniku języka polskiego, jaki stworzył Samuel Bogumił Linde na początku wieku XIX na zlecenie Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie, w tomie trzecim, wydanym w roku 1809, hasło ojczyzna znalazło się między słowami „ojarzmić” a „ojuczyć”. Oba wskazują na poważny ciężar, na jarzmo trudnego obowiązku. To dobre miejsce i dobry kontekst dla zrozumienia pojęcia ojczyzny. Niektórzy chcieliby to jarzmo zrzucić, zamienić ten ciężar na nieznośną lekkość bytu.

Linde dodawał do pojęcia ojczyzny definicję patrioty. Pojęcie patriota pojawia się szerzej dopiero w XVIII wieku, a pierwsze nieśmiałe próby w XVII wieku, co odkryłem z pewnym zdziwieniem i satysfakcją właśnie już w XVII-wiecznych źródłach. Najczęściej przyjmowało się, że dopiero od XVIII wieku ujawnia się pojęcie patrioty i patriotyzmu, chociaż oczywiście samo pojęcie miłości ojczyzny jest stare jak ojczyzny, jak poczucie wspólnoty. W przypadku polskim sięga co najmniej mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem. Wracam jednak do pojęcia patrioty, tego nowoczesnego patrioty, tak jak definiuje go Linde w roku 1809. Patriota to: „gorliwy o dobro ojczyzny obywatel, przy ojczyźnie jakoby przy swojej własności obstawający”. Znowu więc konsekwentnie występuje poczucie, że jestem współwłaścicielem. Tak jak w wypadku domu, który mogę przekazać w spadku dalej, nie namiotu, który mogę zwinąć i zabrać ze sobą gdzie indziej, ale domu, który zbudowali moi przodkowie w konkretnym miejscu, ja go odziedziczyłem i chcę przekazać dalej, następnym pokoleniom. To samo jest z ojczyzną – przy swojej własności obstaję. Stąd właśnie, z tego poczucia własności wynika zobowiązanie, ciężar odpowiedzialności, by przekazać tę wartość dalej dzieciom, kolejnym generacjom. Wyzuci z tej własności stajemy się w łańcuchu pokoleń nikim.

Idąc tropem zapisanym w starych słownikach, natkniemy się w następnym, wileńskim słowniku języka polskiego z 1861 roku, na dylemat wpisany w nasze pojmowanie ojczyzny. Słownik ten podaje dwa znaczenia pojęcia ojczyzna. „Ojczyzna, jeden kraj, ziemia, na której się kto rodził, razem wzięty z rodziną, sąsiadami, całym narodem, zwyczajami, prawami, obyczajami”. A więc ojczyzna to kraj, ziemia, razem z rodziną, sąsiadami, narodem, zwyczajami, prawami, obyczajami. Jako przykłady użycia tego słowa podaje słownik wileński trzy przykłady: kochać ojczyznę, zaszczyt przynosić ojczyźnie, zdrajca ojczyzny. Jest jeszcze drugie znaczenie, które wymienia słownik wileński: miejsce przyszłego życia na drugim świecie – niebo jest ojczyzną naszą, bo mamy Ojca w niebie i tam zmierzamy, tam jest ta najważniejsza ojczyzna.

Słownik języka polskiego Samuela Bogumiła Lindego, fragment tomu 3 z hasłem „ojczyzna”

[foto: Polona]

Mamy więc dwie ojczyzny i możemy mieć dwa patriotyzmy, ale nie te, o których pisał w swoim głośnym niegdyś eseju Jan Józef Lipski, jeden z duchowych patronów KOR-u, przeciwstawiający sobie dobry patriotyzm i zły. Przypomnę, że Lipski, ceniony literaturoznawca, a zarazem odnowiciel masonerii nad Wisłą, swoje rozróżnienie dwóch patriotyzmów opierał na zderzeniu z polskiej historii takiej postawy, którą charakteryzuje megalomania i ksenofobia (to oczywiście patriotyzm zły, czyli nacjonalizm) z postawą krytyczną wobec własnych (złych) tradycji i otwarta na zewnątrz (to oczywiście patriotyzm dobry). W tym znaczeniu, które przypomina słownik wileński, jedną ojczyznę stanowi ta niebieska, wieczna łąka, prowadzi nas ku niej wiara, Kościół, religia, a druga ojczyzna ma wymiar ziemski, lokalny, przejściowy. Pojawia się wobec tego możliwość przeciwstawienia tych dwóch ojczyzn i jakby dwóch patriotyzmów: jednego, będącego uniwersalistyczną wiarą, i drugiego, jako partykularnego przywiązania, które może nas poprowadzić w swych skutkach przeciw niebieskiej ojczyźnie, przeciw zapisanym w jej obietnicy nakazom chrześcijańskiej etyki. Oczywiście takie przeciwstawienie nie jest konieczne, to nie jest wcale alternatywa, to mogą być dwa szczeble jednej miłości, która przekracza nasze indywidualne ego.

Jako nieuchronny opisał ten konflikt po raz pierwszy w nowożytnym świecie Niccolò Machiavelli. Wybrał służbę ziemskiemu księciu, ziemskiej ojczyźnie, przeciwko Bogu i przeciwko niebieskiej ojczyźnie. Szydził z tej drugiej, a tę pierwszą traktował bardzo poważnie. Bardzo wielu myślicieli po nim uznało tę nieuchronność i potwierdziło ją w swoich dziełach, a jeszcze więcej czynnych polityków dało jej świadectwo w swoim postępowaniu. Jest jednak drugi patriotyzm, który wskazuje na potrzebę ciągłego szukania zgody między miłością tej ziemi, na której się kto rodził, razem wziętej z rodziną, sąsiadami, całym narodem, a dziedzictwem Ojca wszystkich ludzi. Patriotyzm, który próbuje łagodzić antagonizm między światem polityki i światem chrześcijańskiej moralności. Wynika z niego nakaz stałej pracy nad jakością ziemskiego dziedzictwa, które otrzymujemy w spadku. By pracować nad jego poprawą, musimy mieć świadomość, że jest ono niedoskonałe, ale nie możemy też poprawiać go bez szacunku dla tego, cośmy w spadku otrzymali, bez miłości do ojcowizny.

Tę współzależność celnie ujęło pisane na pograniczu romantyzmu i pozytywizmu, cztery lata młodsze od definicji słownika wileńskiego, hasło z Encyklopedii powszechnej Orgelbranda z 1865 roku: „patriotyzm, uczucie miłości ojczyzny, objawiające się godnie w światłym pojmowaniu jej zalet, zarazem też niedostatków, w gorliwej obronie pierwszych, a usilnym dążeniu usunięcia drugich”. Ktoś, kto nie widzi w ojczyźnie żadnych zalet, bezpardonowi krytycy polskiej tradycji, zatruci głupią wobec niej pogardą czy lekceważeniem, tracą przez to i zdolność, i prawo do wskazywania jej niedostatków, do ich usuwania, bo niszczą wszystko. Dlatego warto zapamiętać tę definicję Orgelbranda. Mamy prawo widzieć niedostatki, a nawet obowiązek dostrzegać niedostatki w naszej ojczyźnie, ale tylko po to, by usilnie dążyć do usunięcia tych niedostatków i cały czas godnie przedstawiać sobie, swoim dzieciom i światu zalety, to co dobre w naszej ojczyźnie, w jej dziedzictwie.

Encyklopedyja powszechna S. Orgelbranda, fragment tomu 8 z hasłem „Patryjotyzm”

[foto: Polona]

Te definicyjne zabawy, które tutaj przypominam, pozwolę sobie zamknąć jeszcze jednym odwołaniem, tym razem do słownika Karłowicza, Kryńskiego i Niedźwieckiego już z początku XX wieku, z roku 1908, tom czwarty. Tam słowo „patria”, ojczyzna, pojawia się obok hasła „patryja”; po pierwsze – znak mierniczy, triangulacyjny, umieszczony pospolicie na najwyższych punktach w okolicy, wieża triangulacyjna; po drugie – przenośnie, przedmiot dużych rozmiarów.

Tak, ojczyzna to jest duża rzecz. Punkt orientacyjny, z którego możemy zobaczyć siebie i sens swojego życia. Ta perspektywa, którą daje świadomość dziedziczenia, obowiązek z tym związany i podjęcie wyboru nieodrzucenia tego dziedzictwa jest czymś, co rozwija się wraz z poczuciem gospodarzenia, współwłasności tej szerszej politycznej wspólnoty polskiej, polis. To się rozwija oczywiście od dynastii panującej, od Piastów, poprzez lud rozumiany jako rycerstwo, szlachta, która wywalcza dla siebie, podobnie jak duchowieństwo, przywileje. Ostatecznie dają im one, tym dosyć liczebnym dwóm warstwom, prawo współgospodarzenia w Polsce. Ich przedstawiciele stają się obywatelami już w czasach mistrza Wincentego 800 lat temu, co on pięknie opisuje w swoich słowach o miłości ojczyzny, która silna jest jak śmierć.

Oczywiście dzisiaj ta perspektywa wydaje się zbyt wąska, bo obejmuje tylko dwie uprzywilejowane grupy. Co prawda wiemy, że tak było i że nigdzie nie było w owych wiekach lepiej, ale nie wystarczy to do obalenia zarzutów, które dzisiaj wciąż są podnoszone ahistorycznie przez kolejne publikacje. Najpierw mieliśmy książki o ucisku feudalnym chłopów, teraz wyparły je wydawnictwa o cierpieniu chłopek. Słusznie, bo oczywiście chłopki cierpiały bardziej, ale jestem pewien, że za rok pojawi się znacznie bardziej poczytna książka o cierpieniu inwentarza żywego, bo ten cierpiał dużo bardziej i od chłopów, i od chłopek. Mówię to bez szyderstwa, po prostu taka jest logika teorii krytycznej, to znaczy szukamy tych, którzy cierpią bardziej i będzie tak nadal. Jednak abstrahując od tego rodzaju ideologicznych tendencji, prawdą jest, że jeżeli przyjmujemy, a przyjmujemy tak jako chrześcijanie, że wszyscy ludzie są obdarzeni jednakową godnością i każdy z nas oczywiście może ją zmarnować, to nadanie praw współobywatelskich we wspólnym domu wydaje się słusznym kierunkiem i rzeczywiście tak się dzieje w naszej historii. Może zbyt wolno, może nie tak efektywnie, jak byśmy chcieli w naszej wspólnocie politycznej, ale przecież ważnymi krokami, które trzeba przypomnieć, jest dopuszczenie mieszczan do stanu obywatelskiego w czasach Sejmu Czteroletniego. Drugi krok, czyli obietnica złożona w Konstytucji 3 maja wzięcia stanu włościańskiego pod opiekę prawa nie mogła być rozwinięta ze względu na rozbiór Polski. Potem, już w XIX wieku przez romantyków została ona przemieniona w wizję „uobywatelnienia” wszystkich. To znaczy przekształcenia wszystkich, a więc przede wszystkim najliczniejszego stanu chłopskiego, w obywateli. Władze zaborcze przeprowadzają ten akt, rozłożony oczywiście w czasie, w interakcji z powstańcami. Powstańcy obiecują tutaj pewne ulgi, czy to w powstaniu krakowskim w 1846 roku, czy wcześniej Kościuszko, czy wreszcie w czasie powstania styczniowego. Odpowiadają na to zaborcy, obiecując chłopom jeszcze więcej i dając, bo w sensie materialnym mieli do tego siły instytucjonalne, a czynili to zaborcy po to, by wygrać swoistą, rozpoczętą przez polskich patriotów licytację o pozyskanie chłopów, najliczniejszej warstwy. W ten sposób chłopi stawali się ludźmi wolnymi, ale nie obywatelami swojego kraju, bo obywatelami Rosji oczywiście być nie mogli, gdyż w despotycznym państwie carskim nie było żadnej instytucji przedstawicielskiej.

To, że chłopi, którzy stali się ludźmi wolnymi pod zaborami, poczuli się mieszkańcami polskiego domu, wspólnej polskiej ojczyzny, jest efektem pracy polskiego księdza oraz świeckiego inteligenta, pełniącego różne zawody i wspólna misję, którą opisał pierwszy Karol Libelt. Ten poznański filozof w 1844 roku pod pruskim zaborem tak zdefiniował po raz pierwszy samo pojęcie inteligencji: „Stanowią ją ci wszyscy, co troskliwsze i rozleglejsze odebrawszy po szkołach wyższych i instytutach wychowanie, stoją na czele narodu jako uczeni, urzędnicy, nauczyciele, duchowni, przemysłowi, zgoła, którzy mu przewodzą wskutek wyższej swojej oświaty”. Ale połączył Libelt ten sens inteligencji z zadaniem, któremu trzeba sprostać, żeby się inteligentem nazywać. Tak się zwraca do kandydatów do tego miana: „Każdy krok twój, który tu stawiasz, jest jedną z funkcji żywota ojczyzny […]  Tyś więc jest, który do jej krwi i wnętrzności prowadzisz albo pożywne soki, albo z wolna dojmującą truciznę. […] Czymkolwiek jesteś, bądź w zawodzie swoim tęgim i gorliwym, ale bądź oraz umiejętnym i gorliwym obywatelem. Niech cię w równej mierze sprawy publiczne, jak twoje prywatne obchodzą, a gdzie trzeba, te nawet tamtym przynieś w ofierze”.

Karol Libelt na grafice Aleksandra Regulskiego

[foto: Polona]

Inteligenci polscy wieku XIX intensywnie o to zabiegali, organizowali siebie i poświęcali swój czas na to, ażeby chłopów, a potem także robotników przekonać do polskości. Pomimo starań zaborców, zwłaszcza niemieckiego i rosyjskiego, by do tego nie dopuścić… Te rozmaite Towarzystwa Oświaty Ludowej, te przerabiane na czytanki streszczenia Pana Tadeusza, te stronice Trylogii Sienkiewicza czytane nieumiejącym czytać, to wszystko miało ogromne znaczenie. Ta wielka, często nielegalna praca sprawiła, że w 1918 roku był to już naród obywateli. Nie był doskonały, bo żaden nie jest doskonały, ale najprostszym testem na obywatelstwo, na przyjęcie postawy współgospodarzy polskiego domu było najpierw masowe wzięcie udziału w pierwszych wolnych wyborach – do Sejmu Ustawodawczego w styczniu roku 1919. Frekwencja w poszczególnych okręgach wahała się od 57 do 88 procent, a więc znacznie, znacznie więcej niż wynosi przeciętna w wyborach w III RP... Weźmy to pod uwagę, że po pierwsze, ta masa wyborców w chwili odzyskania niepodległości, to jest na progu 1919 roku, w dużej części była jeszcze niepiśmienna. Po drugie, Polska była jednym z pierwszych krajów na świecie, w którym kobiety mogły wziąć pełnoprawny udział w wyborach (10 lat wcześniej niż w Wielkiej Brytanii, a 25 lat przed Francją). Otóż owo „uobywatelnienie” to poczucie współgospodarowania Polską osiąga niewątpliwie swój moment szczytowy w II Rzeczypospolitej.

Warto przy tym przypomnieć o wieloetnicznej, pełnej wewnętrznych konfliktów ówczesnej strukturze wewnętrznej naszego kraju. Przy określonej polityce określonych rządów, różne to były polityki w okresie II Rzeczypospolitej, daleko nie wszyscy Ukraińcy, Niemcy, Żydzi chcieli i nie wszyscy w pełni mogli czuć się w pełnym sensie obywatelami. Formalnie jednak wszyscy mogli być współobywatelami.

Szkoła II Rzeczypospolitej była najbardziej patriotyczna w historii polskiego wychowania. Ona ukształtowała pokolenie ludzi walczących o Polskę, w niezwykle wysokim procencie bezpośrednio, z narażeniem życia i ogromnym poświęceniem. Jeszcze raz podkreślę, że w mało którym, a może w żadnym społeczeństwie nie było tak wielu ludzi zaangażowanych w walkę z narażeniem życia o ojczyznę. W walce o niepodległość w II wojnie światowej wzięło udział kilkanaście procent całego społeczeństwa... Otóż to właśnie zostało w znacznej mierze zduszone przez komunistyczne zniewolenie przypominające w jakiejś mierze i pod pewnymi względami czasy zaborów. Nie ma tu miejsca i nie jest to okazja, żeby szczegółowo te różnice i podobieństwa analizować.

Jednak przecież, zwłaszcza po 1956 roku, a tym bardziej po roku 1978, po wyborze Karola Wojtyły na papieża, niosła nas nadzieja, że odzyskamy nasz dom, że odzyskamy naszą ojczyznę. Do tej metaforyki domu-ojczyzny nawiązywał zresztą przecież Jan Paweł II, wcześniej również jako kardynał Wojtyła, choćby w poemacie Myśląc ojczyzna, napisanym na kilka tygodni przed wyborem na papieża, we wrześniu 1978 roku. Jest to niewątpliwie jedna z najważniejszych prób zdefiniowania tego domu, szerzej rozumianego polskiego domu, który Karol Wojtyła chciał odzyskać, odbudować, upiększać i odsłonić jego piękno innym, jak było przecież w naszych pokoleniach. Przypomnijmy tylko początek tych głębokich rozważań, do których zaprosił nas Karol Wojtyła:

„Ojczyzna – kiedy myślę – wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam, / mówi mi o tym serce, jakby ukryta granica, która ze mnie przebiega / ku innym, aby wszystkich ogarniać w przeszłość dawniejszą niż każdy z nas: / z niej się wyłaniam… gdy myślę Ojczyzna – by zamknąć ją w sobie jak skarb. / Pytam wciąż, jak go pomnożyć, jak poszerzyć tę przestrzeń, którą wypełnia”.

Jednocześnie wysiłkowi powrotu do domu, zakorzenienia, wierności tradycji wolnościowej i przypomnienia sprawy niepodległości, towarzyszy zjawisko inne, które wiązało się ze świadomą zdradą wspólnoty narodowej. Miało różne oblicza, począwszy od samej targowicy w wieku XVIII. Przypomnijmy, że byli też zdrajcy w chwili próby: w roku 1920 – była przecież już wtedy tzw. Polska Armia Czerwona. Mało kto o tym pamięta, że formowana była taka armia, która miała iść na Warszawę, pomóc bolszewikom zdeptać „trupa białej Polski”. Nie wyszła co prawda poza stadium kilku kompanii, ale ochotników na pewno byłoby więcej, może kilka, może kilkanaście tysięcy, gdyby tylko Warszawa padła w sierpniu owego roku. Wiadomo też, że jeszcze liczniejszy będzie legion zdrajców po II wojnie światowej, którzy inaczej będą rozumieli swój nowy „patriotyzm”. Jego istotę dobrze wyraził Mieczysław Moczar: zakres naszego domu, naszej ojczyzny, jest taki, jak rozkaże Moskwa. Jeśli Moskwa powie, że nasza ojczyzna jest tu, to jest tu. Moskwa powie, że nasza ojczyzna jest na Atlantyku, to na Atlantyku jest nasza ojczyzna. Tak mówił „prawdziwy internacjonalista”, nie kosmopolita, tylko internacjonalista, bo tak to wtedy się nazywało.

Jednocześnie wśród wielu ludzi, którzy nie byli żadnymi pachołkami Moskwy, narastało poczucie znużenia oczywistymi stratami, strasznymi stratami, prawdziwą hekatombą, która w okresie II wojny światowej dotykała w bardzo dużym stopniu przede wszystkim inteligencję. Tych, którzy byli solą tej ziemi, którzy w dużym stopniu stworzyli ten naród, pełny naród. Oni byli w związku z tym najbardziej bezwzględnie niszczeni przez zewnętrznych wrogów tego narodu. Przypominamy Katyń, przypominamy zbrodnie ludobójstwa na Wołyniu, ale zapominamy na przykład o akcji, która w swoim kształcie i przebiegu jest porównywalna do tych tragedii, a ściśle wymierzona właśnie w inteligencję. Przy czym nie mam tu na myśli hekatomby inteligencji dokonanej przez Niemców w ramach tzw. Akcji AB w 1940, ale mam na myśli tzw. zbrodnię pomorską, jeszcze z 1939 roku. Jakże niewielu ludzi kojarzy to pojęcie, a przecież 40 tysięcy ludzi zabili niemieccy sąsiedzi od września do grudnia 1939 roku na Pomorzu. Zrobili to sąsiedzi, dokładnie takimi samymi metodami jak później Ukraińcy na Wołyniu. Tylko o Wołyniu słyszymy i słusznie się to przypomina, a o zbrodni pomorskiej dokonanej przez niemieckich sąsiadów nie słyszymy lub mało słyszymy. Główną ofiarą tej rzezi padali oczywiście inteligenci, wszyscy, których można było dopaść. Najpierw księża, potem nauczyciele, potem urzędnicy. Narracja o tego rodzaju hekatombie, niezależnie od tego, czy pochodziła z rąk niemieckich, sowieckich, ukraińskich czy jakichkolwiek innych, skojarzona jeszcze w dodatku z Powstaniem Warszawskim, które w duchu stalinowskiej propagandy zaczęto oskarżać o bezrozumność, o głupotę, zaczęła się odradzać po 1956 roku. Tym razem w duchu przekonania, które wyrazi 30 lat później właśnie Donald Tusk. Polskość to nienormalność, ucieknijmy od tego.

Tę poniekąd naturalną chęć ucieczki od cierpienia, od ciężaru polskości, świetnie odmalował Jerzy Andrzejewski, w scenie spotkania z Czesławem Miłoszem i znakomitym później krytykiem Kazimierzem Wyką, kiedy w czasie okupacji przyjechali do Krakowa i odwiedzili Kryptę Zasłużonych na Skałce, w której zresztą paradoksalnie, o ironio, spocznie po latach także Miłosz. Zaczyna się ta wizyta od spotkania trójki przyjaciół pod Krakowem, w dworku w Krzeszowicach. Zaczyna się od ironii, od szyderstwa z nazbyt ciężkiej tradycji i jej heroicznych wymagań, a kończy się – ucieczką. Posłuchajmy: „Było to latem roku czterdziestego drugiego. […] Siedząc na płocie mówiliśmy wiersze, potem zaś przeszliśmy na parodie i chyba gdzieś do północy prowadziliśmy w tę letnią nocną porę niezwykły trójgłos [Andrzejewski, Miłosz, Wyka] ironizujący duchy wielkich narodowych wieszczów. […] Nazajutrz pojechaliśmy do Krakowa. Nie pamiętam już, czy było to akurat jakieś hitlerowskie święto, czy też po prostu lokalna uroczystość Hitlerjugend, dość, że całe miasto rojące się od umundurowanych Niemców dosłownie tonęło w powodzi czerwonych flag i czarnych swastyk. […] Chcąc się wyzwolić z tego wrogiego kręgu mundurów i swastyk, zgodnie poczęliśmy się w pewnym momencie wycofywać ze śródmieścia, poszliśmy ulicą Grodzką, minęliśmy Wawel, aż znaleźliśmy się na Skałce. Tam była pustka i cisza. Ale jaka cisza! Nawet powietrze po drodze z Wawelu na Skałkę po brzegi wypełnione gęstym drżeniem, tak charakterystycznym dla letniego południa – tutaj trwało nieme i martwe, jakby poza czasem. Od wyschniętej i omszałej sadzawki, od ziemi dziedzińca porośniętej zdziczałą trawą, a przede wszystkim od kamieni kościoła szedł chłód piwniczny. Mimo woli zaczęliśmy rozmawiać półgłosem, później już tylko szeptem, aż wreszcie zamilkliśmy. Nie mogły się nam nie przypomnieć pewne wiersze napisane przed stu laty:

 

Tak więc – to los mój na grobowcach siadać

I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych.

To los mój senne królestwa posiadać,

Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych

Albo umarłych...

 

W pewnym momencie, bez słowa porozumienia, lecz chyba pod jednomyślnym naciskiem świadomości, że ucieczka stąd jest konieczna – poczęliśmy się ze Skałki w milczeniu wycofywać, zrazu powoli, nieomal na palcach, później w miarę oddalania się coraz bardziej przyspieszonymi krokami. Uciekaliśmy – nawet nie staraliśmy się tego ukryć przed sobą. Uciekaliśmy z sercami ściśniętymi i z dreszczem przebiegającym nam po plecach. [...]

Od grobów. Od trumien. Od imienia: Konrad. Od wzoru życia i obowiązków. [...]

Nie wierzę, aby istniał na świecie człowiek, który by w pewnym momencie nie zapragnął porzucić ojczyzny” (J. Andrzejewski, Posłowie [w:] J. Conrad, Lord Jim, Warszawa 1956, s. 470–471).

To wyznanie, wyznanie z „czasu morowego”, nie wymaga tutaj długiego komentarza. Fascynujące okazać się może za to jego porównanie z zapisem doświadczenia z okupowanego Krakowa, zadumy u stóp Wawelu, u grobów na Skałce – zapisem, jakiego dokonał 19-letni Zbigniew Herbert. Z początkiem 1944 roku wraz z rodziną opuścił – już na zawsze – Lwów. Jego ojciec nie chciał ryzykować ponownego spotkania z Armią Czerwoną. Kraków był pierwszym przystankiem na wygnaniu z ukochanego miasta. Ale jest zarazem stolicą duchową większej wspólnoty, z którą młody Herbert się utożsamiał – i której pozostał wierny do końca.

1 kwietnia 1944 roku tak pisał do swojego szkolnego przyjaciela, Zdzisława Ruziewicza: „Dzisiaj jest niedziela. Byłem w Kościele Mariackim na mszy (ołtarz zrolowany, bardzo przykre wrażenie, tak że przez całą ‘służbę bożą’ kląłem wszystkich Szwabów z Frankiem na czele). Potem widziałem zmianę warty przed Wawelem (z orkiestrą i karabinami maszynowymi). W tym miejscu chciał mnie trafić, mówiąc po lwowsku, szlag. Poszedłem wobec tego na Skałkę i rozmawiałem sobie dobrą godzinkę z Wyspiańskim; mówił coś o sile narodu, że wytrwamy, że historia się powtarza i zdawało mi się, że szumiała nade mną Nike z ‘Wyzwolenia’, a może to był stary wiąz, rosnący na podwórzu Kościoła. Dalej szedłem szukać głosu złotego roku – nad Wisłę. Pętałem się po bulwarach, właziłem na statki i patrzyłem się, patrzyłem (śliczna rzeka, jak Boga kocham, nasza rzeka, polska). W końcu wróciłem do domu (nie swego), zjadłem obiad i na odmianę zacząłem myśleć o Lwowie i o Tobie stary druhu. Myśli moje płynęły szeroką, rozśpiewaną, wielką Wisłą – tylko, że ta Wisła wpadała do Pełtwi...” (cyt. za: Jadwiga Ruziewicz, Zbigniew Herbert – serdeczny przyjaciel mojego męża [w:] Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wrocław 2000, s. 58).

Ojczysta Wisła wpadała do rodzinnej Pełtwi Herberta. Przyszły twórca Pana Cogito swoje pojmowanie – a może po prostu poczucie – wierności wyraził bardzo prosto. On, tak jak całe pokolenie żołnierzy Polski Podziemnej, którego stał się pogrobowcem, nie umiał od Skałki się oderwać. Był do niej przykuty łańcuchem niewidzialnym.

Ci – jak Andrzejewski czy Miłosz – którzy chcieli ów krępujący ich łańcuch rozkuć, w poszukiwaniu wyzwolenia przyjęli (jak tylu innych intelektualistów) ideologię komunistyczną. W istocie okazała się ona jednak tylko przybraną w czasie wielkiej ucieczki maską.

Wspierała ten odruch kabaretowa kultura odreagowania na traumę wojny. To były doskonałe, dowcipne kabarety, bardzo dobrze się przecież przy nich bawiliśmy, czy możemy bawić się dzisiaj ich wspomnieniem, owe kabarety, które po 1956 roku powstają na Wybrzeżu, w Krakowie, w Warszawie. Bim-Bom, warszawski STS, Kabaret Starszych Panów, kabaret Pod Baranami – ileż świetnych wspomnień… Choć czasem zapominamy, że to wszystko były żarty koncesjonowane, że te kapitalne piosenki, skecze, humor, rozwijały, za odgórnym zezwoleniem władców PRL, linię dystansu do tego rozumienia Ojczyzny, jaki wyrażała tradycja walki o niepodległość, ale także myśl Karola Wojtyły z przytoczonego wyżej poematu i jego mistrzów (cytowanego z przerażeniem na Skałce Juliusza Słowackiego, ale także Norwida, Mickiewicza, Wyspiańskiego). Poczujmy się wreszcie lekko, już dość tej martyrologii, tego cierpienia, tego cierpiętnictwa. To zrozumiały odruch, ale w rezultacie pamięć o prawdziwym cierpieniu zastępuje się takim właśnie pogardliwym określeniem: „cierpiętnictwo”, „martyrologia”.

Zjawisko ucieczki od domu znamy, młodzi uciekają z domu, zakładają swoje gniazda, dom można też potraktować tak, jak Szekspir nazwał Danię – Dania jest więzieniem, dom jest więzieniem. Uciekamy więc z tego więzienia, wybieramy wolność przeciwko domowi, wolność od domu, wolność od ojczyzny, czy ona się nazywa Dania, Polska, czy jakkolwiek inaczej. Ten odruch jest właśnie takim odruchem młodzieńczym. Świat może być dla nas domem, nie musi dom być światem. To oczywiście mogło się przejawiać różnie w różnych epokach życia ludzkiego, także życia tych bohaterów, których wymieniłem. Jednak niewątpliwie obie reakcje na pojęcie domu oraz rzeczywistość domu i ojczyzny występują w nas, w naszych wspólnotach, wśród naszych bliskich, znajomych, w naszej historii.

To, co łączy się w sposób szczególny z doświadczeniem polskim, czy raczej doświadczeniem naszej części Europy, to jest poczucie pewnego rodzaju kompleksu, który będziemy leczyli w sobie chęcią ucieczki z gorszego do lepszego świata. Tu jest świat gorszy, a lepszy jest na Zachodzie. Nie mam tu na myśli samej kwestii materialnego poziomu życia. Chodzi tutaj o zasadniczy kompleks, który można nazwać cywilizacyjnym. Ten głęboko ufundowany kompleks zbudował wspomniany tutaj odruch ucieczki od „męczącej” Ojczyzny, wspierał potrzebę kabaretowego wobec niej dystansu, tak jak wspiera dziś karierę Platformy Obywatelskiej i skuteczność medialną tej formacji, która szczyciła się swoim czołowym influencerem, podstarzałą gwiazdą telewizyjną, wsadzającą flagę polską w psią kupę. To właśnie ten kompleks zbudował mentalność, która sprawia, że taki gest nie spotyka się z potępieniem, ale z szerokim aplauzem. Rozumiem, że nie naszym, jednak rosnąca część polskiego społeczeństwa w latach dziewięćdziesiątych i w XXI wieku niewątpliwie przyjmowała ten gest albo z obojętnością, albo z aprobatą jako gest „emancypacyjny”, że użyję tego współcześnie nadużywanego słowa. Otóż taka postawa nie zrodziła się w dziewięćdziesiątym którymś roku w telewizji TVN, tylko ma znacznie głębsze korzenie.

Próbował opisać te korzenie amerykański historyk Larry Wolff w książce, która niedawno została przetłumaczona na język polski, bardzo ją polecam. Inventing Eastern Europe (Wynalezienie Europy Wschodniej) wyszła po raz pierwszy w 1994 roku w Stanfordzie, w Kalifornii. Wolff opisuje początki konstruowania wizji naszej części Europy jako zacofanej dziury, której mieszkańcy marzą, aby być bliżej Zachodu, a jedyną szansą awansu jest wydostanie się z niej na Zachód. Tyle że Wolff robi to w szczególny sposób. Otóż wyobrażenie Europy Wschodniej jako krainy zacofania przedstawia jako rezultat procesu intelektualnego, który dokonuje się na Zachodzie. To tam salonowi filozofowie wymyślili pojęcie Europy Wschodniej, tej gorszej, którą trzeba pouczać, do której trzeba wysyłać nauczycieli, kontrolerów wyborów, terapeutów, którzy będą nas leczyć ze złej pamięci lub ze złych emocji. To jest według Wolffa dziedzictwo oświecenia, myśli zwłaszcza francuskich, ale także niemieckich filozofów, takich jak Voltaire, baron Grimm, Diderot, którzy Europę Wschodnią przedstawiają właśnie jako obszar niecywilizowany lub najwyżej półcywilizowany, który dopiero dzięki twórczemu wysiłkowi Zachodu może być kulturowo podciągnięty. Obszar, na który można aplikować różnego rodzaju techniki wychowawcze, idące ze szkoły czy z instytucji politycznych w Paryżu, Brukseli czy Berlinie.

Oczywiście w wieku XIX to się pogłębia, co ten sam Larry Wolff przedstawia w kolejnej świetnej książce Idea Galicji, o wyobrażeniu Galicji. Pokazuje, jak niemieccy pisarze z Austro-Węgier, z Austrii, konstruują w wieku XIX wyobrażenie Galicji jako kraju dzikości absolutnej, „halb-Asien”, pół-Azja, do której się jeździ, żeby zobaczyć, jak wyglądają wszy i kołtun polski. To jest przedłużenie tego samego modelu z encyklopedii francuskiej z połowy XVIII wieku, gdzie określenie plica polonica, kołtun polski, pojawia się jako osobne bardzo obszerne, poważne hasło, kluczowe dla zrozumienia tego, czym jest Polska. Właśnie ten zawszony, charakteryzujący przeciętnego mieszkańca Polski kołtun, według wyobrażenia encyklopedii francuskiej, ma się znajdować na głowie niemal każdego szlachcica oczywiście. To jest symbol polskości. Wizja, którą przedstawił Wolff, jest charakterystycznie zachodnia, warta jest jednak korekty, ponieważ bierze pod uwagę tylko zachodni punkt widzenia. A jak to widzieli sami mieszkańcy tego regionu? To jest ciekawe, ale nikt tego nie zbadał, chociaż jest to przecież czas narodzin Europy Wschodniej w głowach naszych elit. Czas narodzin postawy, która dzisiaj zżera najczęściej mieszkańców wielkich miast i sprawia, że tacy, a nie inni influencerzy, telewizje, media są przeważające, jeśli nie wręcz dominujące.

Co takiego się stało, co uruchomiło ów proces? Stała się tragedia, potop szwedzko-moskiewsko-kozacko-siedmiogrodzki lat 1648–1660. Nie miejsce tu, żeby wnikać w jej genezę, odsyłam do tomu szóstego Dziejów Polski, czy do innych opracowań nakierowanych na tę samą epokę. Chodzi mi o to, że potop był zjawiskiem tak niszczącym – współcześnie zupełnie nie zdajemy sobie z tego sprawy – że żadne z doświadczeń, które przeszły przez dzieje Polski nie było tak niszczące jak ów „potop” mierzony od 1648 roku, od powstania Chmielnickiego do 1660 roku, do pokoju w Oliwie. Ludność Polski zmniejszyła się w tym okresie o mniej więcej jedną czwartą, czy nawet jedną trzecią i praktycznie każdy dom w Polsce został nim dotknięty. Nie w przenośni, tylko dosłownie – pod każdą chłopską chałupę, pod każdy chłopski dach weszli najeźdźcy, czy to z północy Szwedzi, czy z Brandenburgii, czy ze wschodu, z Moskwy, czy z południa, z Siedmiogrodu, czy Kozacy na południowym wschodzie. Wywrócili każdy dach, żeby sprawdzić, czy tam nie ma czegoś do zrabowania, do zniszczenia czy spalenia. Czy to dach chłopski, czy pałac, nawet jeśli był to pałac kolaborantów, czy to moskiewskich, czy szwedzkich. Było to więc doświadczenie straszne, łamiące bardzo ważną część definicji domu. Dom ma być miejscem bezpiecznym, mury budujemy po to, żebyśmy mogli czuć się w ich obrębie bezpiecznie.

Okazało się, że Rzeczpospolita nie spełniła najważniejszej funkcji domu, nie ochroniła przed zagrożeniem zewnętrznym swoich mieszkańców. Wcześniej chroniła doskonale, bo choć na peryferiach południowo-wschodnich pojawiali się Tatarzy, gdzieś tam Moskale próbowali wtargnąć pod Smoleńsk, ale w Wielkopolsce, na Mazowszu, w Małopolsce nikt wroga zewnętrznego nie oglądał od kilkuset lat. Nagle wszystko to się zawaliło. Dzięki niesamowitemu zrywowi, który jest wart naszej wdzięcznej pamięci, Rzeczpospolita uwolniła się od zupełnej zagłady, która wtedy groziła. W 1655 roku na ziemi polskiej nie było żadnego wolnego od okupacji miejsca oprócz skrawka Podlasia, Lwowa, Kamienia Podolskiego, który nie został zdobyty, Jasnej Góry i okolic Żywiecczyzny. Jeszcze Gdańsk na północy bronił się do końca przed Szwedami. Wszystko, cała reszta terenu liczącej blisko milion kilometrów kwadratowych Rzeczypospolitej była zajęta przez obce wojska, które siały totalne zniszczenie.

Nasi przodkowie odzyskali w 1660 roku Rzeczpospolitą, ale poczucie zwątpienia we własne siły było powszechne. Wszystko wokół leżało zniszczone, obrócone w perzynę, zrabowane. Pojawiła się myśl, że trzeba rozważyć, co jest złe w naszej wspólnocie, i trzeba zacząć to naprawiać. Coś zapewne źle działało, skoro doszło do takiej katastrofy. Pojawiają się pomysły naprawcze, ale pojawia się także inna myśl. To jest czas, kiedy rozkwita po raz pierwszy pojęcie Zachodu i zarysowuje się oś podziału kulturowo-cywilizacyjnego w Europie.

Przedtem nie było takiego podziału, postrzegano wcześniej bogatą kulturowo i wpływającą na resztę Europy Italię, czy szerzej Południe, obszar Śródziemnomorza i dziką, barbarzyńską Północ. To była oś obowiązująca do XVII wieku – bardziej kulturalne Południe, mniej ogładzona Północ. Nie kwestionowano tej osi dlatego, że nie łączyła się z tym dominacja polityczna. Italia nie dominowała nad Polską czy jakimkolwiek innym krajem, sama była wewnętrznie podzielona. Nie istniały tu więc połączenia dominacji kulturowej czy importów kulturowych z dominacją polityczną, czy ekonomiczną. Tymczasem w drugiej połowie XVII wieku zaczyna się czas budowania nowoczesnych imperiów kolonialnych, opartych na handlowej dominacji i wyzysku: najpierw holenderskiego, potem angielskiego. Te nowe centra wyzyskują nie tylko zamorskie kolonie, ale także europejskie peryferie, takie jak Rzeczpospolita. Znakomicie przeanalizował ten mechanizm amerykański socjolog gospodarki, Immanuel Wallerstein w swoich pracach nad „światosystemem” (World-System), w którym zachodnie centrum gospodarki bezwzględnie eksploatuje (do dziś) peryferie i nie dopuszcza do ich wydobycia się z peryferyjności. XVII wiek, od czasów kardynała Richelieu, od jego polityki raison d’état, racji stanu, skrajnie cynicznej i skrajnie skutecznej w eliminowaniu wrogów Francji, ale także w budowaniu prestiżu Francji jako stolicy kulturalnej kontynentu, zaczyna się także czas podniesienia tego kraju jako centrum polityczno-kulturowych wzorów dla reszty kontynentu. Richelieu nie tylko dokonuje systematycznych podbojów, kontynuowanych potem przez Ludwika XIV, ale powołuje Akademię Francuską, wprowadza modę na francuskość jako pewien wzór kulturowy, czemu sprzyja oczywiście także geniusz wielu tutejszych architektów i twórców teatralnych, poetów i konstruktorów dworu. To wszystko tworzy stopniowo prestiż Francji, oprócz przede wszystkim podbojów militarnych samego Ludwika XIV.

Właśnie wtedy pojawia się w Polsce poczucie, że może w takim razie sięgnijmy tam, do Francji, może stamtąd przyjdzie ratunek, może stamtąd musimy wziąć wzory, bo sami u siebie jesteśmy beznadziejni, nic nie zmienimy, nie poradzimy sobie. W stosunku do Niemiec nie było tego odruchu, bo Niemcy, a raczej księstwa niemieckie czy Habsburgowie byli bezpośrednimi sąsiadami i w obywatelskiej, szlacheckiej elicie Rzeczypospolitej nie było niemal żadnej pokusy, żeby iść za wzorem tych krajów. Z punktu widzenia kultury politycznej szlachty, kultury obywatelskiej, republikańskiej, imperium Habsburgów jawiło się jako to, które pozbawiło wolności Czechów, naszych sąsiadów Słowian. Wszyscy ubolewali nad losem Czechów, którym obcięto głowę w XVII wieku, a zrobiło to austriackie imperium po bitwie pod Białą Górą w wojnie trzydziestoletniej. Węgry też wcześniej straciły swoją wolność, którą teraz podzielili między siebie dwaj imperialni „sułtani”, czyli ten w Stambule i ten w Wiedniu. Tak na to patrzono i chociaż wpływy polityczne Habsburgów były silne, także ich wpływy kulturowe na dworze Wazów, którzy byli niezwykle blisko spokrewnieni z Habsburgami, to jednak nie było żadnej pokusy, szczególnie wśród szlachty, żeby iść za wzorem z Wiednia czy szerzej z Rzeszy.

Pojawiło się natomiast pojęcie Zachodu, który jest od nas dalej, i który w związku z tym może być dla nas zbawczy, może być dla nas bezpiecznym źródłem wzorów. Było to przyjmowane bez świadomości, że możemy stać się w ten sposób uprzedmiotowieni przez Zachód także politycznie. Przez Zachód rozumiany przede wszystkim jako Francja.

Tak rzeczywiście się stało w czasach, kiedy w Rzeczypospolitej pojawia się partia tzw. malkontentów, tych, którzy nie są zadowoleni z „króla Piasta” (Michała Korybuta Wiśniowieckiego), którzy nie chcą kontynuowania prób reformy opartych na własnych zasobach. Przyjmują oni postawę najlepiej streszczoną przez starostę radomskiego Piotra Kochanowskiego (nie był bliskim krewnym poety Jana ani znakomitego tłumacza, także Piotra). W liście do ambasadora Ludwika XIV ów starosta radomski pisał w 1672 roku tak: „my decydujemy się nie tylko na przymierze z Francyą, ale na […] wcielenie (incorporationem) Królestwa Polskiego do Królestwa Francuskiego; niech tylko Jego Najjaśn. Arcy-Chrześciańska Mość [czyli Ludwik XIV] raczy przyjąć rządy tak rozległego królestwa, albo sam bezpośrednio (per se), albo przez vice-króla. Przeklinamy niepotrzebne (superfluas) prawa nasze, znosimy szkodliwe zwyczaje. Chcemy żyć w ojczyźnie naszej podług wolności francuskiej [Gwoli przypomnienia nadmienię tylko, że we Francji nie było w tym czasie żadnej wolności]. Oto cośmy z przyjaciółmi zbadali, pomiędzy sobą ułożyli i postanowili i za dobre uznali”.

Tak się złożyło, że wcieleniem Rzeczypospolitej do Francji, ani jej kolonizacją, Ludwik XIV nie był zainteresowany, grał tylko Rzecząpospolitą jak żetonem w grze dyplomatyczno-imperialnej, którą prowadził wtedy o panowanie nad Europą. Zawiódł tym partię francuską, na czele której stał wtedy przyszły król, hetman Jan Sobieski i prymas Mikołaj Prażmowski. Dodajmy, że sam hetman przygotowywał już nawet układ z ambasadorem francuskim, że w zamian za dom w Paryżu, dożywotnią pensję kilkuset tysięcy liwrów rocznie i tytuł para Francji dla ojca swej żony (Marysieńki), a dla siebie także tytuł markiza francuskiego, po prostu przeniesie się na zawsze z Polski do Francji. Na szczęście umarł Michał Korybut-Wiśniowiecki i Sobieski się nie wyprowadził, został królem w Polsce i jako władca mimo wszystko próbował coś dobrego dla Polski zrobić.

Jednak właśnie przed objęciem tronu przez Sobieskiego pojawia się więc partia nie dość, że francuska, to jeszcze zorientowana na to, że z Polski już nic dobrego nie wyjdzie. Sam hetman daje jakby przykład, że to, co najlepszego można zrobić, to uciec z tego przeklętego kraju, wyjechać z Polski. Sobieski ostatecznie nie wyjechał. Ten, który będzie kontynuował działalność partii francuskiej już za jego panowania – Jan Andrzej Morsztyn, jeden z najwybitniejszych poetów polskiego baroku – będzie do końca konsekwentny. Będzie się starał zniszczyć panowanie Sobieskiego, kiedy ten będzie już reprezentował rację stanu Rzeczypospolitej, będzie jej bronił i manewrował, nie chcąc jako król Polski spaść do roli pionka w ręku Ludwika XIV. Morsztyn jako lider partii francuskiej, a właściwie płatnej agentury króla Francji, konsekwentnie podporządkowującej Polskę Zachodowi, oskarżony został w końcu o zdradę, zresztą słusznie. Nikt go jednak nie skazał. Morsztyn po prostu wyjedzie do Francji, osiądzie tam i zmieni nazwisko. Jego syn zginie nad Renem w walce o chwałę Ludwika XIV już pod zupełnie innym, pięknym francuskim nazwiskiem jako Michel-Albert, comte de Morstein et de Chateauvillain.

Jean-André comte de Morstein (Jan Andrzej Morsztyn) na portrecie pędzla Hiacynta Rigauda

[foto: wikipedia]

To jest wybór innej, nowej tożsamości. Wybór orientacji, która mówi uciekajmy stąd, bo po tych wszystkich klęskach, po tych ofiarach nic już dobrego z Polski nie będzie. Ucieknijmy więc na Zachód, na wymarzony Zachód, gdzie jest wolność, taka właśnie jak za Ludwika XIV. Opisywał to Piotr Kochanowski, chociaż wiemy, że to jest czas, kiedy Ludwik XIV likwiduje resztki tolerancji, wydaje zakaz legalnego odprawiania nabożeństw przez kalwinów, mniejszości, która jeszcze nawet za kardynała Richelieu miała zachowane pewne resztki praw. A więc do skrajnie nietolerancyjnej, wykluczającej jakąkolwiek wolność obywatelską Francji wybierają drogę ci, którzy chcą uciec ze swojego domu.

Kończę więc te rozważania jeszcze jednym historycznym przeciwstawieniem, byśmy wrócili do ogólnego schematu rozwoju pojęcia domu i ojczyzny politycznej.

Wspomniałem wcześniej o greckiej polis jako domu politycznym, w którym współgospodarze decydują o jego aktualnych losach, o jego przyszłości i bronią tego wspólnego domu. Jednak kiedy przychodzi ktoś dużo silniejszy i burzy naszą polis, czyni z niej wydmuszkę, a  wszystkie decyzje polityczne dotyczące polis przenoszą się daleko, bardzo daleko na dwór imperialny, wtedy właśnie zamiast domu pojawia się pojęcie dworu. Nie w sensie staropolskiego dworku, tylko dworu jako ośrodka decyzji niezależnych od obywateli. Ale dwór to nie tylko imperialny z natury ośrodek decyzji politycznych. Dwór to również model kultury i zachowania. Toczy się w nim życie dworskie. Na czym polega istota życia dworskiego? Najwspanialej oddaje to instytucja Wersalu stworzona przez Ludwika XIV.

Po co powstał Wersal? Po to, żeby zniszczyć pojęcie domu. Ludwik XIV chciał do końca zabrać wolność swoim elitom przez wyciągnięcie szlachty, arystokracji francuskiej z ich domów gdzieś w Normandii czy Akwitanii. Wszyscy mieli mieszkać w ciasnych pokoikach, w ciasnych małych pałacykach, albo lepiej – w pokojach przy Wersalu. Było to kilkanaście tysięcy ludzi stłoczonych przy królewskiej rezydencji, bo przecież wszystko, co dotyczy ich karier, zależało od dworu, od tego, czy spojrzy na nich król. Od tego zależy, czy będą posuwali się w karierze. Tę może zapewnić doskonale dowcip – „l’esprit” w języku francuskim, umiejętność zabłyśnięcia na dworze, wykpienia rywali kabaretowym żartem, szybkiego dostosowania do aktualnej mody. To właśnie jest decydujące. Nie racje intelektualne ani moralne, a jedynie przybliżenie do dworu, dostosowanie do panujących mód i układów dworskich. To jest istota dworu i dworactwa. Jesteśmy więc dokładnie na antypodach domu.

 

Mam wrażenie, że w Polsce jesteśmy teraz w momencie wyboru między domem a dworactwem. Ten wybór i jego stawkę chciałem moim wykładem, nieco zawiłym – przepraszam – uświadomić. Czy chcemy uciec ze swojego domu i dostać się na salony światowego dworu? Ceną jest wykpienie starego domu, dziedzictwa. To tylko chciałem przypomnieć.