Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
TYM RAZEM BĘDZIE TO PODRÓŻ DO SAMEGO PIEKŁA…
Śmierć czeka mnie bez względu na rozwój wydarzeń. Jak zresztą każdego z nas.
W Lublinie ktoś morduje w bestialski sposób pozornie przypadkowe osoby. Zapisy tortur są transmitowane do sieci.
Co lub kto łączy te zbrodnie? Czy to możliwe by łączyła je sama Śmierć?
Tymczasem Tamara Haler znika, a komisarz Deryło decyduje się na podróż do samego piekła, by ją odnaleźć.
Szaleniec zniżył głos do demonicznego syku. Nie możemy zrozumieć bólu, o ile sami go nie czujemy…
Dziesiąty tom o walce komisarza Deryły ze złem!
Prawie milion sprzedanych egzemplarzy! #maxczornyj
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bohaterskim żołnierzom ukraińskim
odpierającym wschodni mrok
Diabeł to trzyma nici, co kierują nami!
Na rzeczy wstrętne patrzym sympatycznym okiem –
Co dzień do piekieł jednym zbliżamy się krokiem
Przez ciemność, która cuchnie i na wieki plami.
Jak żebraczy rozpustnik, co gryząc przyciska
Męczeńską pierś strudzonej starej nierządnicy,
Kradniem rozkosz przejściową – w mroków tajemnicy,
Jak zeschłą pomarańczę, z której sok nie tryska.
Niby rój glist, co mrowiem gęstym się przewala.
W mózgu nam tłum demonów huczy z dzikim śmiechem,
A śmierć ku naszym płucom za każdym oddechem
Spływa z głuchymi skargi jak podziemna fala.
Charles Baudelaire,
Kwiaty zła,
tłum. Antoni Lange, Adam M-ski
1
Nic nie zdradzało bliskości śmierci. Mężczyzna przeniósł kobietę na rękach, jakby wstępowali do nowego domu prosto po ślubie. Posadził ją przy drewnianym kuchennym stole i włożył dłonie do kieszeni.
– Masz na coś ochotę? – zapytał troskliwie. – Na kawę, a może na wino?
– Nie. Nie dam rady nic przełknąć.
– W porządku. To nie potrwa zbyt długo.
Kobieta oparła brodę na zgiętym nadgarstku i zamrugała. Z jej oczu ciekły łzy, lecz nie zamierzała ich ocierać. Była piękna. Mężczyzna całymi godzinami mógł kontemplować rysy jej twarzy. Jej mały, kształtny nos, mocne kości policzkowe, delikatne uszy i włosy w kolorze przypominającym dojrzałe zboże. Mogła mieć, kogo tylko zapragnęła, lecz wybrała jego. Był szczęściarzem.
Odwrócił się i cicho, niczym ktoś, kto spóźniony wemknął się do teatru, zamknął drzwi. Podszedł do stołu, ale przy nim nie usiadł. Zacisnął usta. Położył rękę na dłoni kobiety, a ich palce splotły się tak, jak przez ostatnie lata splatały się setki razy. W jego oczach również zaskrzyły się łzy. Starał się jednak je zlekceważyć.
Pocałował kobietę w czoło i zmusił się do uśmiechu. Patrząc jej prosto w oczy, gładził palcem wierzch jej dłoni.
– Jak myślisz? – zapytał łagodnie. – Już czas?
– Tak.
Poważnie pokiwał głową.
– A więc dobrze. Kocham cię.
– Ja też ciebie kocham. Bardzo.
Kobieta również wygięła usta, siląc się na uśmiech. Mimo to jej oczy pozostały martwe. Mężczyzna ponownie dostrzegł na jej twarzy ból i bezgraniczne zmęczenie. Przez ostatnie minuty starał się je lekceważyć, odtwarzając oblicze, które pamiętał sprzed wielu miesięcy. Z miesiąca na miesiąc coraz słabiej. Czasem się nawet zastanawiał, czy aby go nie wyidealizował i nie wyobraża sobie kogoś całkowicie innego. Jakiejś dawnej miłości lub postaci z czytanych w dzieciństwie baśni. Nie, to była ona, ale… Dość. Musiał skończyć z tymi wiecznymi wątpliwościami. Musiał wziąć się w garść i dokończyć to, co zostało już postanowione.
Sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Wsunął jednego do ust, po czym wyciągnął zapalniczkę. Przeniósł wzrok na zaklejone taśmą klejącą framugi okien, na zakryty sztywnym kartonem wywietrznik, a wreszcie na kuchenkę gazową, na której palnikach pełgały błękitne płomienie. Głęboko wciągnął słodkawy, lepki zapach i nacisnął zapalniczkę. Huk eksplozji był słyszalny z odległości ponad kilometra. Śmierć, jak to często bywa, zjawiła się natychmiast i całkowicie niespodziewanie.
2
– Poproszę jedynie o receptę.
– Wie pani, że nie możemy tego przeprowadzić w ten sposób. Musimy porozmawiać, a potem…
– Nie potrzebuję rozmowy. Rozumie pani? Kiedy wbije to sobie pani do łba?
Tamara Haler spojrzała prosto w oczy kobiety po drugiej stronie biurka. Nie chciała być niegrzeczna, lecz puszczały jej nerwy. Z dnia na dzień traciła siły. Przytłaczało ją poczucie przeraźliwie szybko uciekającego czasu.
Nie zgodziła się, by usiąść na kozetce, i uparcie obstawała przy pierwotnym planie. Żadnych pogaduszek, żadnych terapii, tylko farmakologia. Postanowienie dochowania tych trzech zasad było jednym z argumentów, które przekonały ją do umówienia się na wizytę do poradni psychologiczno-psychiatrycznej.
Lekarka złożyła dłonie na biurku i zacisnęła usta. Również nie spuszczała wzroku z rozmówczyni.
– A jednak ponownie zgłosiła się pani właśnie do mnie – stwierdziła z zaciekawieniem. – Dlaczego?
– Uznajmy, że była to kwestia kwerendy przeprowadzonej na Znanymlekarzu albo na innej podobnej stronie. Chrzanić to.
– Wyczytała tam pani, że wystawiam recepty ot tak? Bez jakiegokolwiek oceniania stanu pacjenta?
– Znowu mnie pani analizuje?
Haler odgięła do tyłu głowę i przymknęła oczy. Nabrała głęboko powietrza, jakby w ten sposób usiłowała powstrzymać wybuch złości. Prawda była taka, że reklamę poradni odnalazła w skrzynce mailowej i czysty przypadek sprawił, że uważnie się z nią zapoznała. Przypadek albo podświadomość, teraz wolała się nad tym nie zastanawiać.
– Cierpi pani na pląsawicę Huntingtona. – Lekarka odsunęła od siebie plik dokumentów i uważnie przyjrzała się Tamarze. – Wie pani, że choroba wkracza w finalne stadium i to wywołuje liczne obawy. Główne pytanie, które sobie pani stawia, brzmi zapewne: „Jak długo?”.
– Może. – Haler nerwowo wzruszyła ramionami. – Nie rozmawiam o swoich prywatnych problemach z nieznajomymi. Wystawi mi pani tę receptę?
– Proszę mi jedynie powiedzieć, jak brzmi całe pytanie.
– Czy to forma terapii?
– Uznajmy, że jej przyśpieszona wersja. Potem dostanie pani receptę.
Tamara położyła dłonie na udach i zagryzła usta. Rozejrzała się po gabinecie. Było to niewielkie pomieszczenie, do którego przez podwójne okno wpadało sporo światła. Okno znajdowało się za plecami lekarki, więc gdy wyszło słońce, aby na nią patrzeć, należało mrużyć oczy. Mógł to być umyślny zabieg lub zbieg okoliczności. Haler za wszelką cenę usiłowała wyzbyć się odruchu analizowania szczegółów.
Powiodła wzrokiem po metalowym regale pełnym książek, po wygodnej, niskiej sofie oraz szklanym stoliku z opakowaniem chusteczek na blacie. Wreszcie ponownie utkwiła spojrzenie w szczupłej, około czterdziestoletniej kobiecie po drugiej stronie biurka.
– Chciałaby pani, abym teraz dopytała się, o co właściwie pani chodzi, prawda? – Uśmiechnęła się, wydymając wargi. – Sądzi pani, że boję się sformułować całe pytanie i dlatego brzmi ono: „Jak długo?”. Ale ja naprawdę mogę je postawić w pełnej formie: „Jak długo jeszcze pociągnę? Jak długo potrwa, nim osunę się w ciemność, trafię między urocze aniołki albo do wypełnionego smołą kotła?”.
– To jest ta cezura? – Lekarka nieco się pochyliła w jej stronę. – Aniołki lub kocioł? Proszę być szczerą przede wszystkim z samą sobą.
Haler westchnęła. „Anna Witner” – odczytała na identyfikatorze psychiatry, po czym założyła nogę na nogę.
– Okej. Możemy przejść dalej – fuknęła. – Prawidłowe pytanie brzmi: „Jak długo potrwa, nim przestanę być świadoma i nim będę obciążeniem dla świata?”.
– Od razu lepiej. Teraz widzę, że mówi pani zgodnie z sumieniem.
– To nie ma nic wspólnego z moim sumieniem.
– Naprawdę?
– O co pani, do cholery, chodzi? Proszę wystawić ten pieprzony kwitek, wydrukować paragon i „baj, baj”, nigdy więcej się nie zobaczymy.
Lekarka ponuro pokiwała głową. Powoli wytoczyła się zza biurka na wózku inwalidzkim i podjechała niemal do samego fotela Haler. Splotła dłonie na udach.
– Martwi mnie, że oba wydarzenia pani synchronizuje. Śmierć oraz bycie obciążeniem dla świata. Osoby cierpiące na pląsawicę przy pewnym wsparciu mogą funkcjonować całymi miesiącami, poza tym…
– Darujmy sobie tę pogadankę.
Anna Witner wzruszyła ramionami. Ponownie skierowała wózek za biurko i odezwała się, nie patrząc na Tamarę:
– Przypuszczam, że ma pani myśli samobójcze. Choć jeszcze nie są wyrażone wprost, klarują się i niebawem znajdą ujście. Dlatego chce pani wykupić najmocniejsze tabletki? Wyczytała pani, że doskonale nadają się, by ze sobą skończyć?
Witner gwałtownie się obróciła i zmierzyła wzrokiem Tamarę.
– Proszę nie protestować – odezwała się, nim komisarz zdążyła wejść jej w zdanie. – Jednak niech pani pamięta, że zawsze może się do mnie zgłosić. Wypiszę pani receptę na najmniejsze opakowanie, a za kilka dni spotkamy się ponownie. Dobrze?
– Wolałabym nie.
– Proszę, to pani przepustka do świata bez bólu. – Lekarka położyła na biurko kwitek, po czym ponownie się odchyliła. – A teraz pozwoli pani, że zapytam o coś poza terapią. Wiem, kim pani jest, i potrzebuję drobnej pomocy.
Haler zmarszczyła czoło i sięgnęła po podłużny druczek. Z zaintrygowaniem założyła za uszy pasemko włosów.
– O co chodzi?
– Miałam pewnego pacjenta…
Lekarka odchrząknęła, po czym sięgnęła do szuflady biurka. Wyciągnęła z niej plik kartek i podała je Tamarze.
– To kompletnie nieprofesjonalne, ale traktuję teraz panią jako policjantkę, a nie pacjentkę.
– Co to jest, do diabła?
– Proszę przeczytać.
Haler wyprostowała się i pośpiesznie zaczęła zapoznawać się z tekstem. Z każdym słowem jej serce biło w coraz szybszym tempie.
3
– Zgodnie z przepisami tajemnica lekarska nie obowiązuje, gdy istnieje zagrożenie dla życia lub zdrowia mojego pacjenta lub…
Haler uniosła dłoń, przerywając wywód lekarki. Jeszcze raz przeczytała kilka akapitów trzymanego w dłoni dokumentu. Była to transkrypcja spotkania, jakie Witner przeprowadziła poprzedniego dnia. Przez całą kilkudziesięciominutową wizytę Feliks Lauch powtarzał, że chce kogoś zabić. Myśl ta miała go całkowicie opętać i natrętnie się przewijać w trakcie wszelkich czynności dnia codziennego. Nie potrafił sprecyzować, kogo chce zabić ani dlaczego. Było dla niego istotne jedynie odebranie życia „jakiemuś człowiekowi”. Kilkukrotnie zaczynał się rozwodzić nad metodami, jakie chciałby zastosować przy mordowaniu, ale wówczas lekarka mu przerywała.
Pod koniec wizyty Lauch wydawał się nieco uspokojony i zapewnił, że wyrażał się jedynie metaforami. Postawił tezę, że najwyraźniej chodziło mu o symboliczne wyeliminowanie ze świata zła, jakie uosabiało się w kilku bliskich mu osobach. Nie zamierzał jednak ich zabijać, a po prostu zerwać z nimi kontakt. Powtórzył to kilkukrotnie i z pełną determinacją.
– Uznałam to za lekkie zaburzenia psychotyczne. – Lekarka oparła dłonie na wózku i zabębniła palcami o oparcie. – Przepisałam mu właściwe środki i poprosiłam o kontakt telefoniczny już kilka godzin po wizycie.
– Nie skierowała go pani do ośrodka zamkniętego?
– Nie mogłabym. W Polsce nie jest tak łatwo umieścić kogoś w psychiatryku. Przynajmniej kogoś nieubezwłasnowolnionego.
– Ale on…
Witner pokręciła głową.
– Nic nie wskazywało, aby mógł być niebezpieczny dla otoczenia. Te wszystkie słowa, zapewnienia i tak dalej, to była gra. Działanie na pokaz, aby się nim zainteresować.
– A jednak pokazuje mi pani ten dokument.
– Owszem. Kiedy zobaczyłam pani nazwisko w systemie, od razu skojarzyłam je z kilkoma medialnymi sprawami. Moje ciało niedomaga, ale na szczęście mam całkiem niezłą pamięć.
– Nie sądzę, by normalną procedurą było konsultowanie każdego podobnego przypadku z policjantami chcącymi usiąść na kozetce.
– Nie. Jednak od dzisiejszego poranka nie jest to normalna sprawa i nie stosują się do niej normalne procedury.
Haler przekrzywiła głowę i splotła ręce na piersi. Choć standardowo psycholodzy interpretowali ten gest jako symboliczne zamknięcie się na rozmówcę, była zaintrygowana i czekała na ciąg dalszy relacji Witner. Zdała sobie sprawę, że od początku spotkania kobieta była zdenerwowana, a poruszane tematy miały jedynie odsunąć w czasie nieprzyjemny moment wyłożenia na stół własnych kart. Wcale nie chodziło o jej samopoczucie ani niechęć do wystawienia recepty.
– Co się stało dziś rano? – dopytała, ponaglając lekarkę.
– Najpierw muszę dodać, że wczoraj do późnego wieczora czekałam na telefon od pana Laucha. Gdy nie zadzwonił, około dwudziestej usiłowałam się z nim skontaktować osobiście.
– Nie odebrał?
– Nie. A w systemie nie mam jego adresu, nie podał go, argumentując, że rzekomo jest tu tylko przejazdem i mieszka w różnych hotelach lub na rozmaitych stancjach.
Haler sapnęła.
– I dlatego że nie odebrał od pani telefonu, uznała pani, że mógł wcielić swoje groźby w życie? To dość naciągane. Nie obawiałabym się tego i znalazła co najmniej milion powodów, aby nie odebrać wieczorem telefonu od psychiatry.
– Niech mi pani pozwoli skończyć. To było wczoraj, a wszystko zmieniło się dziś rano.
Witner po raz kolejny sięgnęła do szuflady i tym razem wyciągnęła z niej pojedynczą kartkę. Podała ją Haler.
– To wydruk maila, który pan Lauch przesłał na mój adres firmowy półtorej godziny przed pani przyjściem. Proszę wybaczyć za słowo, ale to kompletnie popieprzone.
4
Szelest kroków wyrwał mężczyznę z odrętwienia. Poruszył się i usiłował rozciągnąć, lecz krępujące go liny uniemożliwiały niemal jakikolwiek ruch. Zamrugał. Wokół panowała całkowita ciemność, która zdawała się go wręcz otulać. Tonął w ciemności i był ciemnością. Być może już nie żył, ale nie… Przecież wyraźnie to słyszał.
Kroki stawały się coraz głośniejsze i serce mężczyzny przyśpieszyło. Poczuł, że pot okleja jego kark oraz czoło. Pojedyncze krople ściekały do szeroko rozwartych oczu, tak że te zaczęły go piec. Żył. Bez wątpienia.
Nagle w pomieszczeniu zapaliła się żarówka, której światło zupełnie go oślepiło. Skrzywił się i spuścił głowę. Usiłował się skulić, choć to również było niewykonalne.
– Boisz się?
Zadane chrapliwym, kpiącym tonem pytanie sprawiło, że przebiegł go dreszcz. Nie chciał otwierać oczu, nie chciał zobaczyć twarzy porywacza ani w ogóle z nim rozmawiać.
– Wypuść mnie – zaskomlał. – Dlaczego mnie więzisz? Nie rozpoznam cię ani nie zgłoszę na policję, obiecuję.
– Wiem, że niczego nie zgłosisz.
– Wypuść mnie…
– Nie powtarzaj się. To nic nie da.
Kroki ucichły, ale skrępowany mężczyzna wiedział, że jego porywacz stoi tuż obok. Słyszał jego głęboki, nieco rzężący oddech. Nawet z zaciśniętymi powiekami czuł jego obecność, tak jak obecność kota wyczuwa mysz zagoniona w ślepy zaułek pokoju. Człowiek dzielił ze zwierzętami znacznie więcej instynktów niż tylko instynkt przetrwania. Instynkt nadchodzącej śmierci był jednym z nich.
– Spójrz na mnie – nakazał porywacz. – No, śmiało.
– Nie, ja naprawdę…
– Patrz!
– Ale…
W tym momencie na twarz skrępowanego chlusnęła wrząca ciecz. Mężczyzna cicho jęknął i zadrżał z bólu. Otworzył usta, by głęboko zaczerpnąć powietrza. Paliły go policzki oraz lewe ucho. Miał wrażenie, że skóra odkleja się od czaszki, po czym rozpuszcza. Nos piekł, jakby chwycono go rozgrzanymi do czerwoności szczypcami i wygięto. Mimo to wciąż miał zamknięte oczy. Za żadną cenę nie chciał zobaczyć oprawcy, licząc, że ten w końcu go wypuści.
– Dlaczego to robisz?
Chciał zadać to pytanie, lecz w rzeczywistości z jego ust dobył się jedynie niezrozumiały bełkot. Ciąg dźwięków przypominający skomlenie potrąconej przez samochód sarny.
– Kwas uszlachetnia, choć użyłem go naprawdę mało – wycedził porywacz. – Już nigdy nie będziesz miał ładnej buźki. Zresztą po śmierci skóra i tak szybko się łuszczy. Złazi całymi płatami, jakbyś się przesadnie opalił.
Serce porwanego podeszło niemal do gardła. Mężczyzna zaczął się dławić i cały trząść.
– Dlaczego mówisz o śmierci? Ja… Ja…
Zabrakło mu słów, a myśli się poplątały. Krople kwasu rozpuściły podkoszulek i wżerały się w jego klatkę piersiową. Zapewne tworzywo sztuczne właśnie wtapiało się w jego skórę, ale nie chciał tego widzieć. Pragnął jedynie, by ten szaleniec go wypuścił. By pozwolił mu pójść wolno i nie mówił już nic o śmierci ani o umieraniu. Nie chciał umierać.
– Proszę – wybełkotał. – Błagam!
– Za późno.
Porywacz nagle kucnął tuż przy nim, po czym chwycił go za ramię. Był bardzo zwinny i silny. Bez trudu umieścił jego rękę w metalowym stelażu przypominającym rynnę lub usztywnienie sprawiające, że staw łokciowy musiał być całkowicie wyprostowany.
– Boże, co to jest?
Mężczyzna delikatnie otworzył obolałe powieki, co wywołało kolejną falę bólu. Jęknął, ale widok metalowej konstrukcji na moment przytłumił zmysły.
– Co chcesz zrobić? Co to… Do diabła, wypuść mnie!
– Jeśli chcesz krzyczeć, to krzycz.
– Wypuść mnie!
– Głośniej! Wrzeszcz głośniej, a i tak to nic ci nie pomoże!
Porywacz ponownie go szarpnął i zaczął coś przykręcać do zakończenia metalowej rynienki. Dopiero po chwili skrępowany mężczyzna zrozumiał, że to ogromna maszynka do mięsa, jaką w sklepach mieli się największe kawały surowizny.
– Co ty! Czy… Boże!
Oprawca obrócił korbę, która sprawiła, że metalowy stelaż minimalnie się przesunął, a palce skrępowanego trafiły w otchłań mechanizmu. Jego paznokcie oraz paliczki zostały momentalnie zmielone. Skóra napięła się i rozerwała na kłykciach. Gdyby szaleniec działał bardziej zdecydowanie, zerwałby ją jak rękawiczkę.
Kolejny obrót korby sprawił, że niemal całe palce mężczyzny znalazły się we wnętrzu maszyny. Po metalowej rynience spływała krew, która rozbryzgując się, skapywała na podłogę. Okaleczony człowiek zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Jego krzyk odbijał się echem od gołych ścian.
– Nie chcesz umierać? – syknął porywacz. – Nawet jeżeli śmierć jest jedynym sposobem, by uniknąć cierpienia?
Korba poruszyła się po raz kolejny, tym razem masakrując wnętrze dłoni mężczyzny. Metalowe przekładnie zdruzgotały kości i ścięgna. Strzęp pokrytej ciemnymi włoskami skóry zakręcił się i naprężył, rolując nieco powyżej nadgarstka. Krzyk torturowanego zamienił się w charkotliwy jęk. Porywacz po raz kolejny obrócił korbę i parsknął śmiechem.
– Naprawdę nie chcesz umierać? To dobrze, bo to dopiero początek twojej męki.
5
Tamara Haler dwukrotnie przeczytała wiadomość od Laucha i powoli odłożyła wydruk na skraj biurka. Przez chwilę zamyślona wpatrywała się w podłogę. Wreszcie przeniosła wzrok na Annę Witner. Lekarka niecierpliwie oczekiwała jej reakcji. Z zaciśniętymi ustami przysunęła wózek niemal do samego biurka i kurczowo zacisnęła palce na jego poręczach. W tym momencie wydawała się naprawdę bardzo bezsilna i chora. A do tego całkowicie przerażona.
– Nic pani nie powie? – zagadnęła ponurym tonem.
Haler westchnęła. Jeszcze raz sięgnęła po kartkę i przygładziła ją wierzchem dłoni, jakby to miało jej pomóc odczytać jakąś ukrytą treść. Mamrocząc, przeczytała trzy akapity o krępowaniu człowieka oraz mieleniu jego ręki maszynką do mięsa, a następnie głęboko wstrzymała powietrze. Po chwili przeszła do ostatniego fragmentu.
Gdy jego całe ręce będą przypominały porcje gotowe do przyrządzenia spaghetti, zajmę się jego oczami. Zadbam o to, żeby był nadal przytomny, może mi pani zaufać. Nie pozwolę jego świadomości odpłynąć w nieznane rejony. Nie pozwolę mu oddać się nicości. Szpikulec do lodu doskonale nada się do nakłucia gałek ocznych. Będę go w nie wbijał, jakbym masakrował skorupkę jajka ugotowanego na miękko. Zza powiek zamiast żółtka wypłynie ciało szkliste. Czy ktoś, kto traci wzrok, na powrót chce umrzeć i wrócić do łona matki, do cuchnącej ziemi cmentarza? Zobaczymy. Zobaczymy to wtedy, gdy na niego spłynie ciemność.
Pod spodem znajdował się jeszcze długi ciąg cyfr zmieszanych z literami, które Tamarze niczego nie mówiły. Ponownie łypnęła na terapeutkę. Kilka fragmentów zwróciło jej uwagę, lecz na razie wolała zostawić przemyślenia dla siebie.
– Proszę najpierw powiedzieć, jak pani odbiera to pismo jako psychiatra – odezwała się, chowając do kieszeni drżącą dłoń. – Nie muszę chyba pytać, czy uważa pani, że groźby mogą zostać wcielone w życie.
Witner parsknęła.
– Liczyłam na pomoc, nie na przesłuchanie.
– Czasem pomoc zaczyna się właśnie od przesłuchania. Poza tym jestem tu zupełnie nieformalnie, na zwolnieniu i lada moment mogę o wszystkim zapomnieć. Podam pani numer do kolegów. Zresztą zawsze pozostaje do dyspozycji sto dwanaście.
Haler odwróciła się i zrobiła ruch, jakby kierowała się do wyjścia. W tym samym momencie Witner odchrząknęła.
– Proszę zaczekać. Wiem, że pani jest dobra w tym, co robi, i… Mam do pani zaufanie. Sama nie mam pojęcia, czy powinnam to zgłaszać na policję, ale za każdym razem, gdy analizuję te słowa, wierzę w to coraz mocniej.
– Że są prawdziwą groźbą?
– Są całkowicie przemyślane i metodyczne. Nie ma w nich chaosu ani zbędnych informacji. Poza tym Lauch doskonale znał się na internecie. Wspominał mi o swojej pasji i informatycznych zainteresowaniach, a ja… – Witner sięgnęła po długopis, obróciła go w dłoni i ponownie odłożyła do metalowego koszyczka. – A ja sama podsunęłam mu pomysł, że powinien spisać swoje myśli właśnie w formie maila. Skoro to była dla niego najlepsza metoda wyrazu, mógł się otworzyć i działać całkowicie szczerze.
– Pytanie, czy pisał o fantazjach, czy o tym, czego już się dopuścił.
– Boże… Nawet nie chcę o tym myśleć.
– A ten ciąg liter oraz cyfr… Czy coś pani mówi?
Witner pokręciła głową. Rozłożyła ręce w geście bezradności i odsunęła się nieco od biurka.
– Kompletnie nic. Nim pani przyszła, wpisałam go nawet do wyszukiwarki internetowej, ale nie otrzymałam żadnego sensownego wyniku. Dlatego uznałam…
– Internet! – Haler pstryknęła palcami. Mimo że ciąg znaków wrył się w jej doskonałej pamięci, uznała, że zrobi zdjęcie telefonem komórkowym. Wykonała kilka fotografii, po czym, nie reagując na niecierpliwe spojrzenia Witner, przesłała je komuś ememesem.
– Czy czegoś się pani domyśla? – Lekarka nie spuszczała z niej wzroku. – Co pani robi?
– Czekam na odpowiedź.
– Dlaczego jest pani tak nieuprzejma? Skąd te emocje względem kogoś szukającego pomocy?
Haler jedynie machnęła ręką. Błyskawicznie analizowała, czy nie powinna jeszcze o coś dopytać lekarki. Była jednocześnie podekscytowana, pobudzona oraz wściekła. Od tygodni planowała wreszcie skończyć ze służbą i odpocząć. Miesiąc, dwa, a może aż do śmierci. Lekarze nie byli całkowicie zgodni, ale ponoć nie zostało jej zbyt wiele życia. Najwięksi optymiści mówili o pół roku świadomości. Realiści o dwóch, trzech miesiącach.
Z zamyślenia wyrwała ją wibracja komórki. Odpowiedź od ViSira, wybitnego informatyka na usługach wydziału kryminalnego, nie pozostawiała wątpliwości.
Si, mademoiselle, to adres do darknetu. Skąd go masz?
Haler bez słowa pchnęła drzwi i wybiegła z gabinetu. Pędząc na parking, utworzyła wiadomość ze zdjęciami wydruku całego maila. Tym razem przesłała ją pod numer komisarza Deryły.
6
Haler od pewnego czasu zamierzała skończyć z jazdą motocyklem. Nagłe drętwienia oraz niekontrolowane odruchy stawały się coraz częstsze, wobec czego nie chciała być niebezpieczna dla innych uczestników ruchu. Swoje zdrowie miała w głębokim poważaniu, ale wyrządzenie krzywdy komuś niewinnemu stanowiło najmocniejszy argument. Mimo to każdego dnia usilnie przekonywała się, że jeszcze da radę. Jeszcze jedna jazda lub jeszcze choć sto kilometrów. Uwielbiała swój wielki, ciężki jednoślad i podróżowanie na nim było jednym z najintensywniejszych przejawów tego, że w ogóle żyje. Sprzedając go lub odstawiając na dobre do garażu, pochowałaby się żywcem. Nie był to bynajmniej eufemizm.
Pędząc z nieprzepisową prędkością obwodnicą Lublina, delektowała się szumem powietrza oraz poczuciem bezgranicznej wolności. Do tego jeden ruch kierownicą mógłby sprawić, że jej cierpienie oraz wszelkie obawy stałyby się nieistotne. Znikłaby z tego świata. Było to jednak rozwiązanie zbyt banalne i mogące przysporzyć innym zbyt wielu problemów. A obawa o to była znacznie silniejsza od obawy o to, co za dwa lub trzy miesiące będzie się działo z jej ciałem.
Pląsawicę Huntingtona zdiagnozowano u niej prawie przed trzema laty i przez ten czas trzymała się całkiem nieźle. Co do zasady przed tą chorobą medycyna niezmiennie bezradnie rozkładała ręce. Leczenie objawowe mogło jedynie odkładać w czasie nieuniknione. Zresztą drżenia oraz niekontrolowane odruchy stanowiły tylko tę jaśniejszą stronę medalu. Haler znacznie bardziej bała się postępującego otępienia oraz nieuchronnej bezradności. W pewnym momencie stan chorujących na pląsawicę przypominał wegetację. Resztki świadomości jedynie sporadycznie ożywały w sparaliżowanym ciele, przejawiając się błagalnym wołaniem o pomoc. To była wizja, która ją przerażała i niemal codziennie powracała w koszmarach.
Od kilku miesięcy Haler dostrzegała, że coraz więcej rzeczy zapomina oraz że mylą się jej rozmaite terminy. Nie miała wątpliwości, że fotograficzna pamięć zaczynała zawodzić na całej linii, a poczucie osadzenia w rzeczywistości stawało się rozchwiane. Czwartki stawały się wtorkami, piątki środami, a nagle w niedziele zastanawiała się, czemu nie jest w pracy. Co prawda szybko potrafiła zapanować nad tymi myślami, ale do jej umysłu wkradał się chaos i nie potrafiła się tego wyprzeć. Po ostatniej sprawie poprowadzonej z komisarzem Deryłą zdecydowała się, że kończy ze służbą. Mogłaby się ubiegać o rentę lub starać o przeniesienie do innego pionu śledczego, lecz było to sprzeczne z jej charakterem. Wolała odejść na własnych zasadach. Tak samo jak przed dwoma laty bez uprzedzania niemal kogokolwiek rzuciła służbę w Krakowie i przeniosła się do Lublina. Tylko po to, by odciąć się od ludzi, którzy, jak sądziła, nie powinni patrzeć na jej powolne umieranie. Tym bardziej była na siebie wściekła, że w Lublinie zawarła nowe znajomości, a komisarz Deryło stał się jej bliski niemal jak ojciec. Albo równie ojcu.
Wjechawszy na parking przed topornym budynkiem komendy, podniosła przesłonę. Zatrzymała się, spakowała kurtkę oraz kask do wielkich kufrów, po czym szybkim krokiem ruszyła ku głównemu wejściu. Giętkością ruchów oraz energicznością starała się maskować wszelkie objawy choroby. Jak dotąd była przekonana, że udawało się jej to całkiem dobrze. O pląsawicy wiedziały dwie osoby – poza komisarzem ich wspólny przyjaciel, aspirant Brzeski, i na tym miało się skończyć.
– Bez przepustki. – Wskazała dyżurnemu, by otworzył jej drzwi. – Wpadam do gabinetu, zabieram kilka rzeczy i lecę na Hawaje.
– Urlop? – Starszy posterunkowy uśmiechnął się i przeciągnął kartę przez specjalny portal. – Należy się pani komisarz. Bez dwóch zdań.
– Żebyś wiedział.
W pierwszym odruchu Haler skierowała się ku szybom wind, ale zaraz wybrała klatkę schodową. Wejście na czwarte piętro nie stanowiło specjalnego wyzwania, a ćwiczenie mięśni nikomu nie zaszkodziło. Mimo to gdy wreszcie znalazła się na korytarzu, była mocno zasapana. Zwolniła kroku, nabrała kilka głębokich oddechów i otarła pot z czoła. Kręciło się jej w głowie. Zatrzymała się i oparła o parapet. Jedynie kątem oka odnotowała, że dwóch przechodzących policjantów ukłoniło się jej na powitanie. Odpowiedziała im bladym uśmiechem, powstrzymując narastające mdłości.
Wyjęła z kieszeni komórkę i powoli zawróciła ku windom. Ze łzami w oczach zjechała na parter, po czym upewniła się, że ponownie ma pełny zasięg. Wybrała numer do Deryły.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Chirag Nayak/Unsplash
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-094-4
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.