Piętno diabła - Adrian Bednarek - ebook + audiobook + książka

Piętno diabła ebook i audiobook

Bednarek Adrian

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Starcie namiętności i pożądania z nienawiścią i chęcią zemsty

Dzięki wrodzonemu sprytowi Kubie Sobańskiemu udaje się przetrwać więzienie. Nowa rzeczywistość na wolności nie przypomina jednak raju. Kuba nie może wykonywać swojego zawodu, w rodzinnym domu jest niechciany, a zgromadzone przed laty środki zaczynają się kończyć. Musi zacząć od zera, co stanowi poważną przeszkodę w zrealizowaniu wizji, którą snuł każdego dnia w zamknięciu – Kuba Sobański pragnie śmierci Sonii Wodzińskiej.
Tymczasem Wodzińska dobrze wykorzystuje sześć lat nieobecności mentora. Rośnie w siłę, staje się potężna i niezależna. Ma tylko jedną słabość – Kubę. Za wszelką cenę chce wynagrodzić Sobańskiemu sześć lat więzienia i sprawić, że znów połączą siły, wspólnie oddając się mrocznym żądzom. Co wyniknie ze starcia, w którym namiętność i pożądanie skrzyżują się z nienawiścią i chęcią zemsty?

Adrian Bednarek
Urodzony w 1984 roku w Częstochowie. Uwielbia pisać historie, w których głównymi bohaterami są skomplikowane czarne charaktery. Autor 14 opublikowanych powieści oraz kilku opowiadań. Laureat nagród Złoty Kościej 2018 za powieść „Skazany na zło”, Złoty Kościej 2021 za powieść „Zapomniany”, zdobywca tytułu Thriller Roku 2021 wortalu Granice.pl za powieść „Zapomniany”. Czytelnicy określają go mianem mistrza thrillerów psychologicznych i jedynym w swoim rodzaju kreatorem psychopatycznych postaci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 18 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,6 (933 oceny)
665
206
49
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madzia935

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobra, ale niepotrzebnie przedłużana.
21
Ellad2

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze autor the best. lektor też. polecam ❤
21
Eleks

Całkiem niezła

Po tej części z Kuba Sobańskim muszę odpocząć...po następne sięgnę z czasem
10
kotRico

Z braku laku…

infantylna narracja, thriller? taaa.... bohater ma postanowienie i męczy się się (nas) w tym. proste postaci, brak pogłębionej analizy mózgu zabójcy, nic tutaj nie buduje napięcia, fabuła niespójna emocjonalnie. gdyby nie przeczytał mi tego Filip Kosior, sama bym przez to nie przeszła
10
jolant33

Całkiem niezła

wątek ciągnięty na siłę. to już nie to samo
10

Popularność




Dla Darii.

Ich natura jest surowa; Nienawidzą całego prawa.

– Bonnie Parker

Prolog

Bramy raju zatrzaskują się za moimi plecami. Zostaną ponownie otwarte dopiero za sześć lat. Idąc korytarzem, oświetlonym półokrągłymi, zakratowanymi lampami, staram się wyłączyć myślenie. Blokuję świadomość tego, że strażnik prowadzi mnie do celi. Nie myślę o konfliktach, jakie przyjdzie mi tu toczyć, sojuszach, które będę musiał zawierać, ani o najgorszym – wizytach pod prysznicem, gdzie intymność nie istnieje. Próbkę tego, co czeka na mnie po niewłaściwej stronie muru, dostałem w areszcie. Dwóch potężnych karków próbowało się ze mną „zaprzyjaźnić”. W efekcie znów zaznałem niewyobrażalnego bólu, który wiele lat temu narodził we mnie demona. Zniewolenie własnego ciała, brak kontroli i ta paskudna twardość, którą poczułem w sobie, sprawiły, że tylko dzięki blokowaniu myśli jestem w stanie kontrolować swoje nogi i iść, choć lepiej pasowałoby określenie człapać.

Karki mogły trafić do tego samego pierdla…

Wymazuję tę myśl, jakby była błędem zapisanym ołówkiem, a mój mózg stanowił gumkę. A przecież może być jeszcze gorzej… Tuż przed zakończeniem mojego procesu wdałem się w bójkę z czterema żylastymi typami, którzy oznakowali swoje ciała swastyką. Sam sprokurowałem starcie, bo musiałem trafić na oddział szpitalny. Obite żebra, wciąż gojąca się pęknięta kość policzkowa i złamany nos próbują mi o tym przypomnieć. Ale ja się nie daję. Nie dopuszczam do siebie parszywych faktów trawiących moje wnętrze niczym śmiertelna choroba. Koncentruję się tylko na jednym – nienawiści do nastolatki, za której głupotę pokutuję. Choć w swoim trzydziestojednoletnim życiu dokonałem wielu morderstw, zostałem skazany za zabójstwo, którego nie popełniłem.

Ironia losu albo kara za wpuszczenie małolaty do mojego życia…

Sonia Wodzińska wymknęła się spod kontroli. Zrobiła coś wbrew mnie, postąpiła nierozważnie i choć potrafiłem ją zrozumieć, to w najważniejszym momencie, gdy wyrok w mojej sprawie oscylował w okolicach remisu, a sędzia potrzebował silnej presji, ona zawiodła. Wciąż nie wiem czemu. To dla niej trafiłem na oddział szpitalny. To w nią wierzyłem bardziej niż w moją prawniczkę. To ona wie o mnie wszystko i dlatego, bojąc się jeszcze gorszych konsekwencji, wziąłem na siebie jej zbrodnię. To jej zostało już tylko sześć lat życia…

– Sobański, rusz się! – Strażnik popycha mnie, bo ledwie przebieram nogami. – Nie jesteśmy w muzeum, nie zwiedzamy!

Niechętnie wykonuję polecenie przygarbionego faceta po czterdziestce w stalowoniebieskiej wiatrówce z logo służby więziennej i w czarnych spodniach. Na wyposażeniu ma pałkę, kajdanki i pewnie coś jeszcze, schowane w kieszeniach na udach. Poza tymi murami byłby przy mnie nikim. Mógłby co najwyżej siedzieć ze swoją zrzędzącą żoną w używanej toyocie albo innej dacii, wpieprzać powiększony zestaw wieśmaca i patrzeć, jak wysiadam z bmw 640i w towarzystwie gorącej panny, którą wspominałby później, marszcząc freda. Ale tu ma nade mną władzę i jest to naprawdę wkurwiające.

– Masz cykora? – pyta, a ja nie zamierzam udzielać mu odpowiedzi. – Masz – robi to za mnie. – Słusznie.

Jest chamski i wyniosły. Zwykły prymityw, który albo nie poświęcił trzech minut życia, żeby wygooglować, za co siedzę, albo nie potrafi tego zrobić, ewentualnie ma to gdzieś. A zamknęli mnie za zabicie chłopaka, który gwałcił Sonię, choć tak naprawdę to ona go zabiła. W oczach opinii publicznej jestem niesłusznie skazanym bohaterem – liczyłem, że strażnicy docenią mój czyn. Tymczasem odkąd zabrali mnie z aresztu i przewieźli do więzienia, nikt się tym nie przejmuje. Myśli o braku wsparcia służby więziennej też staram się blokować. W głowie szaleje nienawiść do smarkuli.

– Pospiesz się, chłopie, chcę iść na przerwę. – Strażnik klepie mnie w ramię, próbując jeszcze bardziej przyspieszyć.

Mijamy kolejne drzwi znajdujące się po obu stronach korytarza. W tym miejscu roi się od ludzi opętanych przez demony, którym nie potrafili się oprzeć. Ludzi o wiele gorszych niż Klara. Przed nią mogłem uciekać, po tym, co zrobiła, ciągle byłem we własnym domu, w swoim pokoju, szedłem do swojej szkoły, odpoczywałem, gdy wyjeżdżała na studia, i powoli obmyślałem zemstę. Tu nie ma ucieczki. Są cele, opętani mężczyźni, ciasnota oraz brak prywatności.

Takie myśli również blokuję, podobnie jak wszechobecny zapach stęchlizny, potu, zaniedbanych jam ustnych i te hałasy. Kakofonia męskich głosów jest okropna… Wyzwiska, śmiechy, płacz, sapanie, uderzenia twardymi rzeczami o podłogę. Prawie jak na targu, tylko brakuje kobiet. I tak tego nie słyszę. W uszach podobnie jak w głowie rozbrzmiewają myśli zbudowane z nienawiści. Uratowałem Sonię, wpuściłem ją do swojego świata, nauczyłem ją bezpiecznie zaspokajać największy z nałogów, a jednak mnie zawiodła. Zapłaci za to.

– Koniec wycieczki. – Strażnik zatrzymuje się przed drzwiami i wkłada klucz do zamka. – Zapraszam do nowego apartamentu – rzuca z perfidną złośliwością.

Nie mając wyjścia, wchodzę do ciasnego pomieszczenia. Smród potu i nieświeżości jest tu o wiele intensywniejszy niż na korytarzu. Czuć też fajki. Po obu stronach stoją piętrowe prycze. Dolna po lewej zasłonięta jest kocem, u góry pusto. Na metalowych łączeniach prawych wiszą ubrania, na podłodze stoją buty. Tuż pod sufitem po obu stronach rozwieszono sznur, na którym suszą się ręczniki przypominające szmaty do czyszczenia podłóg, choć z całą pewnością wycierali się w nie ludzie. Na wprost drzwi jest zakratowane okno, a pod nim kaloryfer. Przejścia między pryczami praktycznie nie ma. Zastawione jest taboretami, butelkami z wodą, leżą też chipsy, pełna popielniczka i paluszki.

Więcej przestrzeni jest przy samym wejściu. Po lewej stolik, a na nim kubki, pudełka z kawą i herbatą, czajnik oraz słodycze. Pod stolikiem piętrzą się książki i gazety. Na ścianie zamontowano szafki.

Po prawej jest umywalka. Płyn do mycia naczyń, mydło w dozowniku i kubki ze szczoteczkami do zębów wywołują we mnie obrzydzenie. Wzdrygam się na widok otwartej muszli klozetowej. Blokuję myśl o tym, że każdego dnia trzeba stać w kolejce do tego kibla, wdychać odór fekaliów i jednocześnie myć zęby.

Tego nie ma, jest nienawiść.

– Udanego pobytu. – Strażnik zatrzaskuje za mną drzwi.

Przestaję patrzeć na rzeczy, skupiam wzrok na współwięźniach i nagle wszystkie mozolnie układane blokady puszczają. Nienawiść do Soni znika, bo małolata wydaje się odległym problemem, czymś nieważnym, co załatwię, gdy tylko powrócę do raju. Teraz trafiłem do piekła. Karton, w którym trzymam bieliznę, szczoteczkę do zębów, fajki, żel pod prysznic, kilka zestawów ubrań i golarkę, nagle sprawia wrażenie ciężkiego, jakbym wypchał go odważnikami. Koc i poduszka pod kartonem wydają się siedliskiem dżdżownic wpełzających na rękawy mojej bluzy. Mózg wariuje, ciało również. Wszystko, co miałem w żołądku, zdaje się spływać do tyłka, pęcherz aż szczypie z przepełnienia, mięśnie napinają się i rozluźniają same, jak przy bólach spastycznych. Dopada mnie paniczny strach wywołany widokiem ludzi, z którymi zamknięto mnie na tych kilkunastu metrach kwadratowych.

Najbliżej mnie stoi rosły, siwy chłop zbliżający się do pięćdziesiątki. Jest trochę niższy niż ja, ma pokrytą bruzdami twarz, duże łapska i odstający brzuch. Ubrany jest w kreszowe spodnie od dresu i ciasną koszulkę. Jego oczy są ciemnozielone. Opiera się o łączenie dolnej pryczy z górną i łypie na mnie dziwnym wzrokiem, z którego nic nie da się wyczytać. Może być wściekły, napalony, zdegustowany lub całkowicie obojętny.

Przełykam ślinę i robię krok w przód.

Na górnej pryczy po prawej siedzi chłopak po dwudziestce. Włosy ma ogolone na kilka milimetrów, ręce chude, minę smutną. Jego nogi zwisają w powietrzu, wzrok wlepił w taboret, jakby nie chciał na mnie patrzeć. Obie ręce pokrywają mu dziary. Trudno określić, czy zrobili mu je tutaj, czy trafił na taniego tatuażystę na wolności. Ma na sobie luźną koszulkę i szare spodnie dresowe.

Im dłużej na nich patrzę, tym bardziej drżą mi ręce. Nie chcę, żeby dostrzegli mój strach, dlatego kucam i odkładam swoje rzeczy na podłogę. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Nogi są dziwnie miękkie, jakby kości zmieniły się w tekturę i mogły się złamać przy zbyt dużym zgięciu. Serce bije mi wściekle, wzrok siwego chłopa pali w skórę. Wyraźnie słyszę ciężki oddech dochodzący zza koca na dolnej pryczy po lewej. Atmosfera mnie przytłacza.

Weź się w garść, bo zginiesz! Pamiętaj o nienawiści!

Zmobilizowany głosem rozsądku prostuję nogi i robię krok do przodu. Zerkam za koc. Na pryczy, plecami do mnie, leży żylasty facet w moim wieku, ubrany w krótkie spodenki i koszulkę bez rękawów. Jest ogolony na zapałkę. Górę jego głowy pokrywa tatuaż pajęczej sieci. Rozwiązuje krzyżówkę, lecz wyczuwa mój wzrok, odwraca się i rzuca mi bezczelnie zalotne spojrzenie, po czym otwiera usta i prezentuje brak górnego uzębienia. Ślini językiem wargę, unosi na moment biodra w jednoznacznym geście mówiącym o tym, że chętnie by mnie posunął, i wraca do krzyżówki. Przypomina potwora z najczarniejszych snów małoletniej dziewicy. W jego wizji jestem pewnie wymuskanym leszczem, który odjebał coś głupiego jak jazda po pijaku z potrąceniem albo bójka pod klubem i trafił do pierdla, żeby zostać jego zabawką.

Pewnie w każdej celi znalazłbym podobnego człowieka. Kogoś, kto trafił tu na wiele lat, a dziewczyny ogląda tylko w gazetach i w swojej wyobraźni. Kogoś, komu wyobraźnia odpala do tego stopnia, że tyłek innego współwięźnia zaczyna przypominać damski i pozwala zaspokoić podstawowe potrzeby. Kogoś, kto wie, że w żaden inny sposób już nigdy nie zarucha… Strach sprawia, że odruchowo złączam pośladki, choć nie powinienem. Tu wciąż jestem drapieżnikiem, ale innym. Przypominam tygrysa, który wpadł do wody pełnej rekinów, i to nie jest jego terytorium.

Ciasnota, dresy, wspólny kibel, faceci chcący mnie przelecieć… A przecież jeszcze miesiąc temu budziłem się w moim apartamencie na Salwatorze, jeździłem wypasioną bryką, prowadziłem kancelarię adwokacką, szastałem szmalem, posuwałem osiemnastolatkę, wciągałem koks i robiłem wszystko, na co, kurwa, miałem ochotę! Teraz nie mam nad niczym kontroli. Nie mogę być sobą.

Nie! To się nie dzieje! To miejsce mnie nie dotyczy! Jestem Kuba Sobański, Rzeźnik Niewiniątek! Jestem kimś więcej i nie zostanę w tym piekle ani chwili dłużej!

– Za co gar… – Siwy chłop w końcu otwiera usta, ale nie daję mu dokończyć.

Wciąż miękkimi z przerażenia rękami chwytam jego głowę i uderzam nią o metalowe łączenie prycz. Dźwięk kości trafiającej w metal wreszcie budzi we mnie odpowiednie instynkty. Czuję zimny dreszcz na plecach, strach znika, jakby w ogóle nie istniał, moje ciało twardnieje, znów jestem sobą. Wykonałem pierwszy krok, nie mogę się cofnąć. Poprawiam siwemu jeszcze dwa razy. Cała prycza się trzęsie, facet stęka, jakby wyciskał kloca, z czoła leje mu się krew. Nie ma szans na obronę, nawet nie próbuje. Zostawiam go i od razu chwytam młodego za nogi i zrzucam z górnej pryczy. Uderza głową o przeciwległą i ląduje na podłodze, strącając taborety. Został ostatni.

Łysol już wstaje z pryczy, gotów do walki, ale reaguje na wszystko o kilka sekund za późno, bo zdążam kopnąć go w ten jego paskudny ryj. Słychać chrupnięcie szczęki. Młody w tym czasie podnosi się, chwyta mnie w pasie i powala na ziemię. Ból w żebrach przypomina o sobie, przez co słabnę i obrywam pięścią w twarz. Chłopak zamierza poprawić, ale blokuję jego pięść dłonią, wykręcam mu nadgarstek, drugą ręką chwytam go za kark i uderzam z główki w nos. Jest zamroczony, łatwo zrzucam go z siebie, prosto na stolik.

– Strażnik! Strażnik! – Krzyk siwego dobiega zza pleców. Wali pięściami w drzwi. – Zabierz stąd tego pojebańca!

Kiedy on wzywa ochronę, łysol próbuje kopnąć mnie w twarz, ale chwytam jego stopę, zanim trafi do celu. Unoszę ją i sprawiam, że facet ląduje kręgosłupem na łączeniu pryczy. Błyskawicznie wstaję, biorę zamach i trafiam pięścią w szczękę tego odrażającego człowieka.

– Ty już się skończyłeś – charczy łysol, wypluwając krew. – Zdechniesz tu.

– O nie, ja się dopiero zaczynam. – Ton mojego głosu jest ostry. Rozumiem już, że wcześniejsze blokowanie myśli było niepotrzebne. Powinienem był od razu szukać wsparcia tam, gdzie najmroczniej. – To ty się kończysz. – Robię półobrót i walę go podeszwą w czoło. Osuwa się na ziemię, przymykając oczy. Jest pokonany.

Odurzony własną mocą wracam do siwego. Odciągam go od drzwi, popycham plecami na umywalkę i uderzam pięścią w brzuch, potem w twarz. Z jego czoła wciąż kapie krew. Pewna część mnie szaleje z radości na widok czerwonej cieczy. Szkoda, że to stary więzień, a nie piękna brunetka…

– Robert! – Desperacki krzyk młodego miesza się z dźwiękiem otwieranych drzwi.

Dwóch strażników wpada do celi. Działają automatycznie, widzą, co się dzieje i kto wszczął bójkę. Ich pałki trafiają w moje piszczele. Ląduję na ziemi. Strażnicy skuwają mi ręce za plecami i wywlekają na korytarz.

Moje zachowanie nie jest przypadkowe. Paniczny strach po wejściu do celi rozbudził drzemiącego we mnie demona. Klara zjawiła się w najtrudniejszym momencie i podpowiedziała, że istnieje tylko jeden sposób na wyrwanie się z piekła.

Cztery lata później

Czaiła się przy murze garażu przyklejonego do jednorodzinnego domu w podkrakowskim Zabierzowie. Na nowego Przemka trafiła przypadkiem. Dotąd unikała incydentów na swoim terenie. Wydarzenia sprzed czterech lat skutecznie ją do tego zniechęciły. Teraz też powinna była znaleźć go w Poznaniu, Białymstoku, Wrocławiu albo gdziekolwiek indziej. Sęk w tym, że ten z Zabierzowa był idealny i to właśnie on na nowo rozbudził w niej mrok.

Spędziła trzy noce, rozmawiając z jego wydrukowanymi zdjęciami. Potem cięła je nożem, wyobrażając sobie najbardziej wyrafinowane metody zemsty. Było jej dobrze, choć sztucznie. Wiedziała, że żaden rodzaj stymulacji nie zastąpi właściwego aktu. Pragnęła przyjemności…

Jest bezpiecznie, za chwilę będzie cudownie. Nawet Ty przyznałbyś mi rację…

Zwróciła się w myślach do jedynego mężczyzny, którego kochała i którego straciła w czasach, kiedy była zwariowaną nastolatką, a logika przegrywała z wewnętrznym mrokiem żądającym od niej bycia spontaniczną. W ten sposób utwierdziła się w przekonaniu, że nie robi nic głupiego i jutro rozpocznie kolejny piękny dzień w raju. Skończą się koszmary, nie będzie musiała szukać nocnego towarzystwa. Chciała znów mieć święty spokój, a ten pojawiał się tylko po zaspokojeniu. Sonia Wodzińska nie miała wątpliwości – była nałogowcem i choć poświęciła wiele, żeby nauczyć się kontrolować swój nałóg, dzisiaj całkowicie musiała mu się poddać.

Zresztą było już za późno, żeby zrezygnować, bo przed płotem okalającym dom pojawiło się rowerowe światło. Przemek. Nikt inny nie mógł tu przyjechać. Do domu prowadziła spadzista, brukowana, kilkusetmetrowa prywatna droga. Przy głównej ulicy, na górce, stał jeszcze jeden dom. Należał do wujków chłopaka. Naprzeciwko niego znajdowała się wolna działka, która także należała do rodziny. Za budynkiem rosły dzikie drzewa. Cały ten punkt był azylem prywatności dwóch familii. Obie razem wyjechały na wakacje. Został tylko on, siedemnastoletni Damian Marcinkowski, którego nazywała Przemkiem.

Chłopak co wieczór jeździł na wycieczki rowerowe i chwalił się dokonaniami w aplikacji Strava. Gdy Sonia pierwszy raz zobaczyła profilówkę gnojka z nażelowanymi włosami i cwaniackim uśmiechem, poczuła ból między nogami. W myślach pojawił się głos brata, który molestował ją przez kilka lat, zanim wzięła sprawy w swoje ręce i zrzuciła go z balkonu.

Damian bardzo jej go przypominał. Też był zarozumiałym dupkiem z zarobionej rodziny, uwielbiał lans, drogie rzeczy i panienki. Tylko w przeciwieństwie do Przemka nie szlajał się w tygodniu po mieście. Wolał pedałować. Namierzenie go było dziecinnie łatwe. Aplikację Strava włączał kilometr po tym, jak oddalił się od domu, w swojej żałosnej naiwności myśląc, że to wystarczy, żeby nikt z jego wirtualnych znajomych nie odgadł, gdzie mieszka. Pewnie większość z nich i tak miała to gdzieś.

Przestudiowawszy wykres odbytych treningów, Sonia zakręciła się w okolicy, w której chłopak włączał i wyłączał aplikację. Dla niepoznaki jeździła chodnikiem na rolkach. Ubrała się w odblaskowe ciuchy, włożyła jasną perukę, a na szyję nasunęła sportowy komin, którym w razie potrzeby mogła zasłonić twarz.

Marcinkowski minął ją około dwudziestej drugiej, w ogóle nie zwracając na nią uwagi. To było nietypowe. Kolesie na studiach, w klubach, ekipa wykończeniowa w jej mieszkaniu, a nawet współpracownicy ojca ślinili się na widok jej wciąż rozkwitającego ciała i przelatywali ją oczami. Tymczasem chłopak, mijając ją, nawet się nie obejrzał, żeby zlustrować jej tyłek.

Bez jaj, że jestem dla ciebie za stara – pomyślała wtedy. Różniło ich raptem pięć lat.

Poczekała, aż ją minie, zawróciła i śledziła go do samego domu. Widziała, jak otwiera furtkę i wchodzi na plac. Obserwowała go z bezpiecznej odległości, używając małej lornetki. Tej samej nocy mrok znów wziął ją w swoje objęcia. Śniła koszmar. Przemek przywiązał ją do ramy roweru i zgwałcił w garażu. To zmotywowało Sonię. Mając lokalizację, było naprawdę łatwo. Trochę pogrzebała w sieci i dowiedziała się sporo o rodzinie Marcinkowskich. Ojciec z wujkiem prowadzili firmę zajmującą się pikowaniem tkanin, matka miała doradztwo podatkowe. Sonia szybko znalazła Instagram jego cioteczki, podstarzałej ekspiękności, która pracowała jako fotograf przy sesjach ciążowych i dziecięcych. Leczyła kompleks wieku, lansując się w socialach niczym małolata. Dzięki niej Sonia dowiedziała się, że Marcinkowscy polecieli całą familią na wakacje. Miała czystą okolicę, trudno było sobie odpuścić…

Chłopak zsiadł z roweru i otworzył furtkę. Kiedy się zbliżał, Sonia kucnęła za olbrzymim grillem gazowym, w ciemnym punkcie. Damian otworzył bramę garażową i wprowadził rower do środka. Znów poczuła dobrze znane swędzenie na plecach, przypominające przemarsz mrówek. Wiedziała, że musi zrzucić je z siebie, a był na to tylko jeden sposób. Wstała i podeszła do rogu budynku.

Jak zawsze w takich sytuacjach słuch jej się wyostrzał. Mimo maski lepiej słyszała powiew wiatru, dźwięki wydawane przez polne zwierzęta, a przede wszystkim ludzkie kroki. Damian wyszedł z garażu, brama zaczęła się zamykać. Sonia wychyliła się zza rogu. Widziała, jak chłopak idzie do domu. Miał na sobie obcisły strój rowerowy, kask już zdjął, w prawej ręce trzymał klucze, w lewej bidon. Na prawym przedramieniu wisiało etui z telefonem.

Sonia ruszyła przed siebie. Sportowe buty na grubej piance tłumiły każdy jej krok, ale gdyby chciała, mogłaby być głośna. Marcinkowski miał w uszach słuchawki bezprzewodowe, słychać było bijącą z nich muzykę. Wsadził klucz do zamka, dziewczyna rozpięła prawą kieszeń czarnej bluzy i sięgnęła po broń.

Choć polowała rzadko, ciągle starała się udoskonalać swoje metody. Korzystała z Jego rad, wciąż pamiętając wszystko, co do niej mówił, ale dołożyła też sporo od siebie. Jedną z innowacji był pistolet. Gazowa replika glocka 19X robiła niesamowitą różnicę. Dzięki spluwie nie musiała od razu wbijać noża, żeby osłabić swoją ofiarę. Za to mogła porozmawiać z nią, wkręcić się w odpowiedni nastrój i zaatakować w momencie, który uzna za idealny.

Marcinkowski otworzył górny zamek, był w trakcie otwierania dolnego, kiedy Sonia podbiegła z prędkością sprinterki i przyłożyła mu spluwę do karku. Chłopak wyprostował się jak rażony piorunem i upuścił bidon. Od razu wyrwała mu słuchawki z uszu. Słuchał ostrego techno. Zupełnie jak ona. Zupełnie jak… Przemek. Wściekła rozdeptała słuchawki.

– Nie kombinuj, wejdźmy do środka, to nic ci się nie stanie – powiedziała swoim łagodnym, delikatnym głosem.

Chłopak od razu się rozluźnił. Działo się tak za każdym razem, kiedy otwierała usta. Nieważne, że przykładała broń do ich ciał. Fakt, że napastnikiem jest dziewczyna, działał uspokajająco na tych naiwnych kretynów. Zupełnie jakby posiadanie cipki automatycznie czyniło ją niegroźną.

– Luz, nie szalej – powiedział, chwytając za klamkę. W jego głosie nie było strachu, co najwyżej zaskoczenie.

Weszli do niedużego przedpokoju, po którym walały się buty, a na wieszaku wisiało kilka przeciwdeszczowych kurtek. Sonia wolną ręką zapaliła światło. Choć ciemność była jej sprzymierzeńcem, chciała lepiej widzieć nowy substytut Przemka.

Chłopak był przeraźliwie chudy, co podkreślał jego strój. Miał słabą imitację mięśni rąk i łydek. Zupełnie jak jej brat. Ciemne włosy, wcześniej zgniecione pod kaskiem, wyglądały na przylizane. Cuchnęło od niego potem. Tak jak od Przemka, kiedy zziajany kończył ją rżnąć…

– Teraz wyłączę alarm – powiedział, przesuwając się w stronę konsolki zamontowanej na ścianie obok drzwi. Sonia stała w miejscu, jedynie przesunęła dłoń ze spluwą. Siłą rzeczy Marcinkowski musiał zobaczyć jej sylwetkę. – O ja cię…

Nie była pewna, czy wypluł te słowa z wrażenia, jakie wywołała jej maska, czy z podziwu dla fantastycznie zgrabnej figury, podkreślonej legginsami sklejonymi ze skórą. Raczej to drugie, bo jego wzrok nie zdradzał cienia strachu. Nie mogła uwierzyć – przecież gumowa maska była okropna. Przedstawiała twarz nastoletniej dziewczynki. Pod otworami na oczy namalowano czarne krople spływające aż do połowy policzków. Okolice ust wyglądały, jakby ktoś obdarł je ze skóry. Sonia kupiła ją, będąc z Nim, w pięknych i beztroskich czasach. Teraz musiała dźwigać swoje brzemię sama.

– Odwróć się i maszeruj – rozkazała, kiedy chłopak skończył rozbrajać alarm.

Szła z tyłu, cały czas przykładając lufę gazówki do jego karku.

– Dokąd idziemy? – spytał, gdy znaleźli się w salonie.

Capiło ziołem i śmieciowym żarciem. Sonia dostrzegła bibułki i rozwalone szlugi na stole. Marcinkowski miał w sobie więcej z Przemka, niż myślała.

– Do twojego pokoju.

– Jesteś złodziejką? Potrzebujesz szmalu? – zagaił, gdy wspinali się po designerskich metalowych schodach. – Spokojnie, rozumiem. Nie każdy ma fart urodzić się w rodzinie trzepiącej monetę. Życie jest niesprawiedliwe.

Gnojek był bezczelny. Gadał na luzie, jakby to była randka, a nie włamanie.

Jej brat też nigdy nie tracił pewności siebie. Bez różnicy, czy gwałcił ją w domu, w kiblu na stacji benzynowej, kiedy ojciec płacił za wachę, czy w podziemiach gimbazy. Nawet zanim wypchnęła go przez balkon, brechtał się jak pojebany.

– Ciekawe, czy powiedziałbyś tak napakowanemu oprychowi… – Musiała mu się odgryźć.

Mrówki maszerowały po plecach, serce biło coraz mocniej, czuła dreszczyk w kroku. W myślach widziała Przemka, to właśnie się zaczynało.

– Nie jesteś napakowanym oprychem, który przećpa fanty, tylko dziewczyną potrzebującą forsy na życie – odparł niespodziewanie Marcinkowski.

– Nic o mnie nie wiesz – warknęła.

– To prawda, wiem tylko, że jesteś odważna i potrzebujesz kasy. To tutaj. – Weszli do pierwszego pokoju na prawo. Nie spuszczając go z muszki, Sonia zapaliła światło.

Pokój wyglądał jak typowa nora nastoletniego zjeba. Najważniejszą rzeczą był gamingowy komputer. Fotel, na którym siedział, grając albo trzepiąc kapucyna, miał logo Diablo, dwa monitory zajmowały prawie całe biurko. Na ścianach wisiały plakaty. Jeden przedstawiał rower Ferrari, a drugi półnagą kobietę wdzięczącą się przed lamborghini. W norze Przemka też dominowała elektronika i zdjęcia luksusowych gadżetów, do których zaliczał dziewczyny.

– Co dalej? Zwiążesz mnie i będziesz przeszukiwać dom? – spytał. Sonia usłyszała zaniepokojenie w jego głosie. Nareszcie. – Komp wart jest sześć klocków, ale jak go sprzedasz, mogą cię namierzyć. Na części się nie opłaca. Wiem za to, gdzie stara trzyma biżuterię, mamy też w chacie trochę gotówki. Chcesz? Mogę ci pokazać.

Marcinkowski nawijał, a proces myślowy Soni trwał w najlepsze. Nie była w pokoju Damiana, tylko u Przemka. To jej brat, potwór, który uszkodził ją na zawsze, zostawiając ten przeklęty mrok, proponował wspólne buszowanie po domu. Ale teraz miała go na muszce, teraz to ona była potworem.

– Naprawdę myślisz, że starczy kilka błyskotek, żebym o wszystkim zapomniała?! – krzyknęła z wściekłością.

Lewą dłoń włożyła do bluzy, wymacała nóż Elite Force typu karambit. Wzięła tylko ten jeden. Uwielbiała karambity, ich zaokrąglone ostrza doskonale wbijały się w skórę. Dziś poświęciła cały ranek, ostrząc go na profesjonalnej ostrzałce.

– Co? O czym ty mówisz? Przecież pierwszy raz cię widzę – stwierdził zaskoczony.

– Myślałeś, że będziesz mną pomiatać w nieskończoność? – Nacisnęła flipper i otworzyła nóż. – Że można mnie traktować jak zabawkę? Że jestem rzeczą?! – Zbliżyła ostrze do jego lewego boku, tuż nad biodrem. – Teraz ja pobawię się tobą, braciszku!

– Braci…

Chłopak próbował coś powiedzieć, ale ból po kontakcie karambita ze skórą zmienił słowa w niewyraźny jazgot. Sonia przesuwała ostrze w prawo, tnąc skórę i ubranie. Swoją siłę zawdzięczała ćwiczeniom wzmacniającym nadgarstki i przedramiona. Z prawej ręki wypuściła pistolet, wcześniej go blokując. Mając wolną dłoń, chwyciła Przemka za szyję. Brak powietrza dodatkowo go osłabił.

– Cierpiałam za każdym razem, kiedy mnie rżnąłeś!

Marcinkowski próbował się wyrywać, nawet chwycił ją za rękę, w której trzymała nóż, ale wystarczyło, że ruszyła dalej, tnąc kolejne tkanki, a chęć do walki od razu mu przeszła. Sonia, dociskając nóż, stanęła na palcach i nachyliła się nad jego uchem. 

– Dzięki tobie zostałam dziewczyną Rzeźnika Niewiniątek. To jedyne, za co mogę ci podziękować!

Ogarnęła ją prawdziwa ekstaza. Krok zrobił się wilgotny, mrówki znikały, śmiech Przemka, który nawiedzał ją w głowie, zamieniał się w płacz. Znów była panią swojego losu, znów zaciągała się ukochaną używką.

Godzinę później zaparkowała ścigacz na podjeździe przed niedużym domem w dzielnicy Tyniec. Obok stało śmieszne bmw serii 1. Zdjęła kask i wrzuciła do skórzanego bagażnika zamontowanego na tyle motocykla. Leżały w nim maska, spluwa, rękawiczki i nóż. Otworzyła drzwi i weszła do domu. Czuła się jak po wyśmienitym seksie. Była kimś więcej, znów to sobie udowodniła.

Jej obecny chłopak, pożyteczny idiota, spał na łóżku w sypialni. To właśnie grzebiąc w jego telefonie, podczas przeglądania Stravy, natknęła się na Marcinkowskiego. Na stoliku stała szklanka z bolsem blue, tak jak przed jej wyjściem. Niebieski napój był jedynym, w którym mogła rozpuścić rohypnol, pigułkę gwałtu, bo ta zabarwiała każdą ciecz właśnie na niebiesko. Sonia wiedziała o tym, bo On jej powiedział. Pigułkę kupiła u swojego dilera. Szanowała typa. Dostarczał śnieg, zioło i wszystko, czego pragnęła, bez zadawania pytań.

Choć tę noc najchętniej spędziłaby sama, postanowiła zostać u chłopaka, na wypadek gdyby potrzebne jej było alibi, wszak nigdy nic nie wiadomo. Poza tym od jutra zaczną się spokojne noce, więc będzie mogła z nim zerwać. Dziś wykorzystała fakt, że po południu miał spotkanie z dwoma ziomkami i pił browary. Kiedy go odebrała i przyjechali do niego, od razu zaproponowała bolsa blue. Wychlał trzy szklanki, w drugiej miał pigułkę. Trochę bełkotał, zataczał się i w końcu padł. Żeby wszystko wyglądało wiarygodnie, Sonia też musiała się z nim napić. Gdy zasnął, włożyła palec do ust i wyrzygała, co przyjęła. Rano pożyteczny idiota pomyśli, że zwarzyła go mieszanka alkoholi.

Sonia zdjęła ubrania i wzięła gorący prysznic. Masturbowała się w trakcie, wspominając śmierć Przemka, a także noce spędzone z Nim. On zawsze pojawiał się w jej fantazjach. Po prysznicu otworzyła butelkę szampana, napełniła kieliszek i wciąż naga wyszła na taras. Uwielbiała gorące noce, w które można chodzić bez ciuchów. Wtedy jej ciało odpoczywało, a lekki wiatr przyjemnie muskał te fragmenty, które na co dzień były zakryte.

Odpaliła papierosa, wzięła łyk szampana i sięgnęła po telefon. Jadąc do Zabierzowa, nie brała ze sobą komórki. Na szczęście nikt się nie dobijał. Chłonęła letnią noc, zaciągała się szlugiem, poprawiała go subtelnym rodzajem alkoholu i myślała o dzisiejszej dacie. Dziś mijały cztery lata, odkąd On skończył za kratami. Wiedziała, że nie wyjdzie przedterminowo i odsiedzi cały wyrok. Oznaczało to, że zostały jej dwa lata, żeby przygotować się na jego powrót.

– Bez ciebie to wszystko jest niepełne – powiedziała w pustą przestrzeń.

Uniosła rękę i zrobiła zdjęcie swojej dłoni trzymającej kieliszek. W tle rozpościerał się piękny widok na tereny zielone okalające klasztor w Tyńcu. Podrasowała kolory i wrzuciła fotkę do relacji w swoich mediach społecznościowych, podpisując ją: „Upalna noc w raju”. Musiała tak zrobić, dbała o towarzyską renomę.

W ogóle w jej życiu wszystko układało się świetnie. Potrafiła panować nad nałogiem, umiała stłumić potwora siedzącego w jej wnętrzu i robiła rzeczy, o jakie kilka lat temu w ogóle by się nie podejrzewała. Jedyne, czego nie umiała, to przestać tęsknić za Kubą Sobańskim. Mimo to przerażała ją myśl o dniu, w którym On wyjdzie na wolność.

1

Dwa lata później

Izolacja większości kojarzy się z dyskomfortem, samotnością i ograniczeniami. Dla mnie ten stan jest zbawienny. Dzięki izolacji zamieniłem piekło na czyściec. Cena, jaką płacę, jest wysoka. Mimo to nie myślę o stratach, koncentruję się na zyskach. Siedząc w izolacji, zajrzałem głęboko w oczy wielu swoim słabościom. Poczułem, co znaczy abstynencja, odstawienie i niemożliwość zaspokojenia demonów. Stałem się silniejszy, a teraz wreszcie moja więzienna walka dobiega końca. Dziś zaczynam ostatni dzień w czyśćcu. Jeśli chodzi o wykonywane czynności, nie będzie różnił się od wczorajszego, przedwczorajszego ani dowolnie wybranego dnia w przeciągu ostatnich kilku lat.

O szóstej zaczyna się apel, wstaję więc o piątej. Nie potrzebuję budzika, już dawno się do tego przyzwyczaiłem. Ja, zakochany w świecie nocy, tutaj zasypiam przed dwudziestą drugą. Siedem godzin snu idealnie regeneruje organizm. Gdy otwieram oczy, zawsze leżę chwilę, wpatrując się w ciasną celę. Metalowa prycza na początku wydawała mi się niewygodna. Teraz odbieram ją jak każde łóżko. Przestrzeni mam niewiele, raptem półtora metra szerokości i niecałe cztery metry długości, co, ogólnie mówiąc, jest spoko. Zakratowanego okna sam nie mogę otworzyć ani uchylić. Robi to maszyna sterowana przez strażnika. W lato, gdy któryś z nich ma zły humor, panuje tu skwar jak na pustyni. Naprzeciwko pryczy mam nieduży stolik i okrągły taboret. Oba, podobnie jak prycza, są na stałe przytwierdzone do podłogi. Z tym też sobie radzę, najbardziej przeszkadzają mi kamery.

Półokrągłe wrzody wiszą na suficie w głównym pomieszczeniu, a także w ciasnym kąciku sanitarnym znajdującym się za osobnymi drzwiami. Służba więzienna monitoruje mnie przez całą dobę. Strażnicy widzą, kiedy myję zęby, podglądają mnie, kiedy jestem na kiblu, choć nazywanie tak toalety kucanej, gdzie wszystko załatwia się „na Małysza”, byłoby komplementem.

Mogą sobie też popatrzeć, jak walę konia. Na początku się krępowałem, ale potrzeba sprawienia sobie ulgi zwyciężyła ze wstydem. Poza tym wiem, że jestem lepszy od tych, którzy mnie obserwują. Jutro stąd wyjdę, zaciągnę się strutym spalinami powietrzem Krakowa, wrócę do apartamentu na Salwatorze, odpalę swoją furę, a oni nadal będą przychodzić w to paskudne miejsce i podglądać następnego lokatora. I tak w kółko, aż do emerytury.

Podnoszę się z pryczy. Zawsze śpię w samych majtkach. Czerwone spodnie i czerwona koszulka wiszą na odstającej kracie zasłaniającej kaloryfer. Jeszcze ich nie wkładam. Na razie czas na poranne rytuały. Wiem, że to właśnie rutyna, wsparta Klarą i chęcią zemsty, pozwoliła mi przetrwać izolację.

Rozkładam ręczniki na podłodze i robię brzuszki. Zajmuje mi to trzydzieści minut. Nie stosuję serii, tylko jeden intensywny cug, po którym moje ciało płonie, skóra zalewa się potem, a usta wykrzykują ból. Kolejne pięć minut poświęcam piciu wody. Czas przy prowadzeniu rutyny jest bardzo ważny.

Następne ćwiczenie zaczynam dwadzieścia minut przed apelem. Podchodzę do krat, za którymi znajdują się drzwi oddzielające mnie od korytarza. Podskakuję, chwytam dwa słupy przy samej górze i zaczynam się podciągać. Na początku miałem z tym problem. Łokcie, brzuch i nogi ocierały się o metal. Teraz ciało w ogóle nie styka się z kratami. Każdego dnia powtarzam podobny obwód przed obiadem, a po kolacji robię pompki. Jest jeszcze rower stacjonarny, jeżdżę na nim podczas godzinnego pobytu w sali rekreacji. W trakcie zwykle oglądam telewizję. Abstrakcyjne wiadomości i skretyniałe seriale paradokumentalne restartują mózg.

Tęsknię za muzyką. Tęsknię też za bieganiem. Niby mógłbym truchtać dookoła placu spacerowego, gdzie również spędzam godzinę dziennie, ale ten czas wykorzystuję na palenie. W celi nie mogę pozwolić sobie na szlugi, więc gdy wchodzę na znajdujący się na dachu zabudowany wąski plac, od góry zabezpieczony drutem kolczastym, jaram jednego za drugim. Zwykle wypalam dziesięć, rekord to cała paczka.

Podciągnięcia rozpalają piekło w mięśniach, głośno dyszę, ale czuję moc. Odcięty od używek, chyba jeszcze nigdy nie byłem w tak znakomitej formie. Szlifuję swoje ciało i uczę się kontrolować umysł, dzięki czemu trzymam demona na łańcuchu. Długo zajęło mi doprowadzenie go do posłuszeństwa, ale on wie, że wiecznie nie będziemy trwać w izolacji. Radzę sobie lepiej, niż wskazywałaby sytuacja sprzed sześciu lat. Nastolatka, która mnie tu wpakowała, ma wszelkie powody do obaw…

Zawsze myślę o niej podczas porannych treningów. Wyobrażam sobie jej usta rozwarte w wyrazie cierpienia, jej zakrwawione nogi, jej rozszarpany krok i ostatnie tchnięcie przed zgonem. Nienawiść dodaje mi energii. Popołudniowe treningi poświęcam Klarze. Jej zniewolony demon wymaga krótkich spacerów w myślach. Słowo daję, te myśli są lepsze niż środki dopingujące.

Zostaje mi pięć minut katorżniczych podciągnięć. Zza pancernych drzwi coraz lepiej słychać strażników, brzęk kluczy, pisk wykrywaczy metalu i stukot kółek wózka, w którym wiozą śniadanie. Przez tę specyficzną mieszankę przebija jeden głos świadczący o tym, że nie wszystko dziś pójdzie według rutyny. Głos brzmi, jakby jego właściciel zarzucał żartem przy kielichu, lecz to właśnie on wydaje tu polecenia. Zawsze gdy słyszę naczelnika, przypominam sobie nasz pierwszy kontakt…

Kilka chwil w czteroosobowej celi spowodowało zaprzeczenie. Wmówiłem sobie, że to, co się dzieje, mnie nie dotyczy. I choć myśl złożona ze strachu była jedynie iluzją, zdołała pobudzić lepszą część mnie. Przypomniałem sobie o czynach Rzeźnika Niewiniątek, zobaczyłem Klarę z gumową pałką. Siostra, mój demon, szepnęła: Nie będę się tobą dzielić, jesteś mój, tak samo jak ja jestem twoja, i kolejne mechanizmy obronne zostały uruchomione. Czułem, że bójka skończy się izolatką. Nie pomyliłem się. Strażnicy zaciągnęli mnie do pomieszczenia bez okien, oświetlonego trzema żarówkami.

Długo siedziałem na twardej pryczy, ręce miałem skute z tyłu, pewnie wbrew regulaminowi, a głód i zmęczenie coraz bardziej dawały się we znaki. W końcu drzwi się otworzyły i strażnik wprowadził niewysokiego, rudego faceta z uśmiechem przyklejonym do ust. Miał co najmniej pięćdziesiąt lat, skórę pomarszczoną od używek, a jego spojrzenie było dumne. Ubrał się w za duży, szary garnitur, pod nim miał czarną koszulkę. Gestem ręki wygonił strażnika i kazał zamknąć drzwi.

– No proszę, tak wygląda obrońca uciśnionej. – Obszedł mnie i obejrzał z każdej strony, jakbym był towarem wystawionym na sprzedaż. – Bicie ludzi, zanim pozna się ich miejsce w hierarchii, jest głupim pomysłem.

Miał rację. Ryzykowałem, jak zawsze. Pobiłem współwięźniów, żeby spotkać się z naczelnikiem. Szansa, że się zjawi, wynosiła pół na pół, wrogowie zostaliby na pewno. Ale przecież byłem szanowanym prawnikiem, zabiłem gwałciciela i już pierwszego dnia narobiłem szumu. Czułem, że zaintryguję szefa tego hotelu i przyjdzie, choćby z czystej ciekawości.

– Pan podejmuje tu decyzje? – spytałem zachrypłym głosem. Gardło miałem wyschnięte przez brak wody.

– Tak, to mój pałac, a ty wyglądasz na produkt pierwszej potrzeby, zwłaszcza dla chłopaków garujących dożywocie.

Chce mnie sprzedać do celi z większymi potworami? Ma z nimi układy? – tak brzmiały pierwsze myśli.

– Jest pan człowiekiem interesu? – zadałem najrozsądniejsze według mnie pytanie.

– A ty co? Prawnik jesteś czy biznesmen? – spytał, przyglądając się moim nogom.

– Nie chcę tu siedzieć.

– Logiczne, przypominasz krótko obciętą blondynkę – zadrwił. – Na twoim miejscu poprosiłbym o fryzjera.

Drażnił mnie, prowokował, wywyższał się, podkreślając, jak bardzo mam przejebane. Najgorsze, że nie mijał się z prawdą.

– Mam sporo forsy – postanowiłem zagrać w otwarte karty. – Może nie milion, ale trochę tego jest.

Na moim koncie w dniu wyroku zostało prawie sześćset tysięcy. Byłem w stanie oddać ostatnią złotówkę, żeby uniknąć konfrontacji ze współwięźniami. Poza tym był jeszcze ojciec, który odwiedził mnie w areszcie, przypomniawszy sobie, że oprócz martwej córki ma jeszcze żywego syna. Pomógł mi wtedy, wydawało mi się, że ciągle mogę na niego liczyć.

– Gratuluję, przyda ci się, jak skończysz odsiadkę. – Naczelnik oparł się o ścianę przy drzwiach. – Część skasuje psycholog, bo właśnie tak robicie, prawda?

– Robicie?

– No wy, współcześni indywidualiści. Golicie jaja, żrecie sałatę, a kiedy pojawiają się problemy, biegniecie na kozetkę. Po tym, co cię tu spotka – wskazał kciukiem drzwi – dostaniesz kartę stałego klienta u doktora od głowy. Śmiem twierdzić, że od dupy też. – Wciąż się uśmiechał i mówił, jakby opowiadał dowcip.

– Nienawidzę psychologów i nie golę jaj – warknąłem, uznawszy, że trzeba zacząć mówić jego językiem. Musiałem dotrzeć do gościa, który częściej oglądał więźniów niż żonę. – Proponuję umowę. Pan zapewnia mi protekcję, ja panu szmal. Niech pan powie, ile mam zapłacić i co dostanę w zamian.

Jeszcze w celi demon Klary podpowiedział mi, że istnieje tylko jeden sposób, żeby wyjść z piekła: należało wykupić się u samego szatana.

– Wie pan, co zrobiłem, zdaje pan sobie sprawę, że nie powinienem siedzieć – dodałem zaniepokojony milczeniem naczelnika. – Obaj możemy sobie pomóc. Ja będę miał spokój, pan szmal na emeryturę, może na mieszkanie dla dziecka? Albo na fajne auto. Ewentualnie na dupy. Znam doradców finansowych, jeśli zajdzie potrzeba, pomogę to panu wyprać – rzuciłem blefem. Nie znałem żadnych doradców, ale gotów byłem nadpłacić swoją adwokatkę, byle znalazła mi kogoś takiego. – Ile pan chce? Dwieście tysięcy? Trzysta? Dogadajmy się jak dwóch uczciwych ludzi – nawijałem w najlepsze, z moich ust zalatywało desperacją, a naczelnik wciąż tylko się uśmiechał. – Kurwa mać! – zakląłem poirytowany. – Musi być sposób, żebyśmy się porozumieli!

Najważniejszy człowiek w budynku pokręcił głową i zapukał w drzwi. Nagle odniosłem wrażenie, że tonę. Znów zabolał mnie tyłek, w głowie usłyszałem podły śmiech Klary. Nabijała się ze mnie, jakby ten moment, w którym dzięki niej zyskałem siłę, był tylko głupim żartem, a ona tak naprawdę nie mogła się doczekać, aż znów zostanę zniewolony i… zgwałcony. Pomyślałem o Soni. To wszystko była jej wina!

– Niech sobie jeszcze tu posiedzi – zakomunikował, wychodząc.

2

Nikt nie zgasił światła, nikt mnie nie rozkuł. Zasnąłem zmęczony na twardej pryczy bez koca. Śniła mi się Ada Remiszewska. Piękna i inteligentna drapieżnica, której śmierci żałowałem najbardziej. Potem nawiedziła mnie Julia Merk, jedyna kobieta potrafiąca wzbudzić we mnie pozytywne uczucia. Niemal czułem jej rozpalone ciało, wilgoć języka na skórze, a potem zobaczyłem igłę zatrutą wirusem HIV, którym chciała mnie zarazić, i nagle obudził mnie strażnik. Rozkuł mi ręce z tyłu, skuł z przodu, zostawił kanapkę z czymś, co wyglądało jak imitacja szynki, oraz wodę. Zjadłem, wypiłem, odlałem się do kucanej toalety i rozbudzony zacząłem zastanawiać się, co dalej.

Groził mi powrót do celi – jeśli tej samej, to z góry byłem spisany na straty. Jeśli do innej, też pewnie nie czekało mnie nic dobrego. Rozważałem, co będzie. Całe noce czuwania? Walka z trzema przeciwnikami naraz? Czujny pod prysznicem, a później nieprzytomny podczas obowiązkowej pracy wykonywanej przez więźniów? Jak ja to wytrzymam? Rzeczywistość coraz bardziej mnie przytłaczała. Chciało mi się wyć na myśl, że przez najbliższe sześć lat o moim losie będą decydowali strażnicy i więzienni degeneraci.

Czekało mnie najgorsze z najgorszych, a ja nie miałem pomysłów, jak się stąd wydostać. Może ojciec da radę jakoś pomóc? Może przekupi kilku zwyroli, żeby się mną opiekowali? Przecież forsą da się załatwić wszystko… Myśli formułowane głosem wystraszonego dzieciaka przerwało chrobotanie w zamku.

Do izolatki wszedł naczelnik.

Wyglądał na zmęczonego, sińce pod oczami były oznaką niewyspania. Śmierdział wódką, co oznaczało, że prawdopodobnie jest ranek, a on miał suto zakrapianą noc. Usiadł obok mnie na pryczy. Chciałem go zapytać, czy rozważył moją propozycję, czy jest chociaż szansa wsadzić mnie do jakiejś łagodnej celi ze złodziejaszkiem, pijanym kierowcą i kreatywnym księgowym. W takim towarzystwie mógłbym spać spokojnie, zostałyby tylko wyjścia pod prysznic… Milczałem jednak, nie chcąc znów wyjść na desperata, bo tacy są mało wiarygodni i najczęściej sypią. Obserwowaliśmy więc podłogę, a ja zaciągałem się paskudnym odorem parującego alkoholu.

W końcu naczelnik uznał, że nie zagaję pierwszy.

– Twoje zachowanie w trakcie pobytu w zakładzie karnym stwarza zagrożenie dla funkcjonowania i bezpieczeństwa zakładu – powiedział tym swoim żartobliwym tonem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że inaczej nie potrafi. – Pobiłeś trzech więźniów, jesteś agresywny, sam powiedziałeś mi, że dla podkreślenia swojej siły znów zaatakujesz pierwszy. – Milczeniem skwitowałem jego kłamstwo. – Według mojej opinii kwalifikujesz się na „enkę”. Wiesz, co to znaczy?

– Nie mam pojęcia.

Będąc adwokatem, większość spraw wygrałem, poza ojcem Ady celowo podkładałem się na procesach gwałcicieli, potem nie interesowałem się ich losem. Na myśl, że mógłbym spać prycza w pryczę z jednym z nich, poczułem odruch wymiotny.

– Kategoria „N” oznacza więźnia niebezpiecznego. Mamy tu specjalny blok dla takich delikwentów.

Wkurwił się o próbę przekupstwa i chce wepchnąć mnie do najgorszych degeneratów – pomyślałem. Skóra ścierpła mi na karku, dłonie zacisnąłem w pięści, a naczelnik kontynuował:

– Taki więzień jest skazany na stałą izolację. Pojedyncza cela, ciągły monitoring, zakaz kontaktu z innymi więźniami, brak możliwości wykonywania pracy, widzenia tylko przez szybę, wszędzie wychodzisz w kajdankach. Masz dostęp do gazet i książek, o ile ktoś ci je przyśle. Przysługuje ci godzina dziennie na rekreację i godzina na spacer. Zawsze w pojedynkę. Kąpiele też odbywają się w pojedynkę. Co ty na to?

Chyba nigdy wcześniej nie słyszałem tak przyjaznych słów! Miałem ochotę rzucić mu się na szyję i zaproponować wspólny wypad na dziwki doprawione kokainą.

– Ile zapłacę za tę przyjemność? – spytałem, zamiast proponować imprezę.

– Każdy rozpoczęty rok sto tysięcy. Oczywiście gotówka.

– Będę musiał wykonać jeden telefon. – Całe szczęście numer ojca już w dzieciństwie wyryłem na pamięć. – Potem dogramy metodę przekazywania kasy. – Po raz pierwszy, odkąd przekroczyłem bramy piekła, serce zaczęło bić pozytywnym rytmem. Mogłem się wymiksować, naprawdę mogłem się wymiksować!

– Dostaniesz taką możliwość. Wałek, jaki organizujemy, wymagał będzie zaangażowania osób trzecich. Inaczej mówiąc: smarowania. Dojdą więc dodatkowe koszty – powiedział naczelnik, a ja skinąłem głową. – „Enki” co kilka miesięcy muszą się stawiać przed komisją penitencjarną. Ona ocenia, czy nadajesz się już do powrotu do normalnej celi. Każdy, kto…

– Wcale nie chcę tam wracać! – niechcący wszedłem mu w zdanie. Poza murami więzienia potrafiłem zachować chłodny umysł, tu czułem się nieswój.

– Każdy, kto posiedzi w takim czymś, prędzej czy później chce wrócić na blok ogólny – prychnął naczelnik. – Teoretycznie nie możesz być „enką” zbyt długo, ale nie martw się. W komisji mam kumpli, moja opinia też jest ważna, jakby co, można mącić w papierach. Biorę to na siebie, rachunek poleci na ciebie. Tylko posłuchaj… – Chwycił mnie za koszulkę i przyciągnął. Z bliska cuchnął jak gorzelnia. – To nie będą wczasy. Siedzisz tam oficjalnie. Żadnej taryfy ulgowej, żadnych bonusów, żadnych pozaregulaminowych rzeczy przemycanych do celi, żadnych bezpośrednich widzeń, nikt na nic nie przymknie oka. Podlegasz tym samym przepisom, co wielokrotni mordercy, więzienni gwałciciele i gangsterzy. Właśnie tak wyglądać będzie twoje najbliższe sąsiedztwo. O przedterminowym wyjściu możesz zapomnieć. Garujesz bite sześć lat, a jeśli choć raz nie dostanę kasy, to wiesz, co będzie.

– Tak, wiem. Cela z najgorszymi. Dostanie pan kasę.

– Świetnie. Póki jej nie ma, wracasz do normalnej celi. – Klepnął mnie w kolano. – Trochę okrzepniesz.

– Bez żartów! – Wstałem, jakby jego słowa ukłuły mnie w tylne rejony ciała. – Mamy umowę, potrzebuję czasu. Przecież nie skoczę do bankomatu! Muszę tu zostać, szmal będzie w ciągu tygodnia!

Byłem pewien, że nawet jeśli ojciec się na mnie wypnie, moja prawniczka Cichocka po otrzymaniu odpowiednich upoważnień wyciągnie kasę z mojego konta. Zjebała proces, była mi to winna. Gorzej wyglądałaby przyszłość. Naczelnik żądał sześciuset kawałków, a nie miałem pojęcia, ile wyniosą bonusy. Czy chciałem, czy nie, musiałem dogadać się z ojcem.

– Niech ci będzie. – Podniósł się z pryczy. – Dzisiaj zadzwonisz i wrócisz do izolatki. Przyjdę za trzy dni. Masz mieć datę i miejsce przekazania szmalu. Wiesz, czemu to robię?

– Bo równy ze mnie gość? – Uznałem, że szczypta żartu nie zaszkodzi.

– Poczytałem o tobie, Sobański. Zasięgnąłem też języka. – To akurat było czuć. Dyskusja z kropidłem. – Wiem, że broniłeś ludzi podobnych do klientów mojego hotelu i znasz się z komendantem Kubiakiem. Jesteś wymuskanym typem goniącym za karierą, ale w najważniejszej próbie bez zastanowienia ratowałeś kobietę. Za to cię szanuję. – Zapukał w drzwi. – Do zobaczenia.

W ten sposób wykupiłem się z piekła, zamieniając je na czyściec, a człowiek, któremu zawdzięczam status więźnia niebezpiecznego, właśnie stoi obok strażnika otwierającego drzwi do mojej celi.

– Cześć, Kubek! – krzyczy naczelnik. Ciągle nazywa mnie kubkiem, bo wie, że tego nienawidzę. Wkurwianie mnie sprawia mu radość. – Przestań wisieć jak małpa, audiencja się zaczyna!

Puszczam kraty i zeskakuję na podłogę. Wkładam dłonie w prostokątną lukę pośrodku krat. Zgodnie z procedurą strażnik powinien skuć mi ręce kajdankami. Już się za to zabiera, ale naczelnik chwyta go za ramię.

– Weź się najpierw ubierz – wydaje polecenie, którego choćbym chciał, nie mogę nie wykonać.

Wkładam czerwone spodnie i czerwoną koszulkę. Materiał jest szorstki i śmierdzący. Pot klei się do gaci jak do repliki piłkarskiego T-shirtu z lat dziewięćdziesiątych. Ubrany znów wsuwam dłonie przez prostokątną szparę. Gdy jestem skuty, cofam się trzy kroki, a strażnik otwiera kraty. Teraz powinien mnie zrewidować, przeszukać celę, wysłuchać moich ewentualnych zgłoszeń, takich jak potrzeba kontaktu z lekarzem, potrzeba wizyty u fryzjera, psychologa lub wychowawcy, a także przekazać informacje o rozkładzie dnia lub dacie najbliższego przysługującego mi widzenia. Nie robi żadnej z tych rzeczy. Wie, że już nie ma sensu. W zamian przepuszcza naczelnika i wychodzi.

Przez sześć lat poznałem wielu strażników. Większość zachowywała się w stosunku do mnie neutralnie, nieliczni byli chamscy, z jednym nawet się zakumplowałem, o ile można tak powiedzieć o człowieku, który podgląda przez kamery, jak kucam nad kiblem. Ogólnie nie było z nimi najgorzej.

– Stęskniłem się za VIP-owską pogawędką – mówię do Jarosława Dziuby. Wyjątkowo chytrego, lecz uczciwego człowieka.

Odwiedza mnie średnio raz na trzy, cztery miesiące. Wpada zamienić kilka słów, ponabijać się ze mnie i wychodzi. Wyjątki stanowią rocznice mojego zamknięcia. Wtedy strażnicy wyłączają kamery, a my dogrywamy przekazanie forsy. Podaje też dodatkowe sumy na smarowanie swoim ludziom. Z każdym rokiem kwoty są większe. Kiedy pytam o powód, zawsze wspomina, że przez inflację.

– Dawno się nie widzieliśmy, przypakowałeś. Panny za murem będą zadowolone. – Strzepuje niewidzialny brud z taboretu i siada. – Szkoda, że opuszczasz naszego Ritza… – Niby wzdycha, a jednak to też brzmi, jakby opowiadał kawał. – Mógłbyś zostać jeszcze przez rok, może dwa. Będzie mi brakować ulubionego bankomatu.

– Za rok, dwa brakłoby mi kasy na Ritza – przyznaję zgodnie z prawdą.

Przez pierwsze trzy lata w ogóle nie czułem strat finansowych. Ojciec bez problemu zgodził się mi pomóc i płacił naczelnikowi, ale potem sprawy zaczęły się jebać. Utrzymanie pojedynczej celi kosztowało mnie sporo gimnastyki.

– Cóż, wówczas trafiłbyś na blok ogólny i poznał smak prawdziwego pierdla. – Wzrusza ramionami. – Swoją drogą, podziwiam cię, że tyle tu wytrzymałeś. Podobno jesteśmy zwierzętami stadnymi, a ty cały czas siedzisz w izolacji.

Po części ma rację. Wiele razy słyszałem wrzaski niemocy przebijające się przez grube mury z sąsiednich cel. Ludzie z bloku „N” nie radzili sobie, zamknięci sami z własnymi demonami. Mnie, mimo kryzysów, izolacja dobrze zrobiła.

– Zależy od stada, w jakim się obracamy. Tu nie ma samic.

– Słuszna uwaga, Kubek. No! – Uderza ręką o blat, na którym stoją dwie butelki wody i książka. – Czas się pożegnać. Kiedy zaczynaliśmy, nie sądziłem, że wywiążesz się z umowy. – Wstaje.

– Jesteśmy na czysto, naczelniku? – pytam, zatrzymując się przed nim. Wcześniej cały czas krążyłem po celi.

– Wczoraj zastanawiałem się, czy nie zażądać dodatkowych dwudziestu kafli tytułem wypisowego, grożąc ci zieloną nocą na ogólnym, ale jak na ciebie patrzę… – Omiata wzrokiem moje ciało. – Wolę dać spokój. Jeszcze doszłoby do sytuacji, w której to ja martwię się o swoją dupę na wolności. – Przez ten jego żartobliwy ton nie wiem, czy robi sobie jaja, czy serio chciał mnie rzucić na ogólny. – Jesteśmy na czysto. – Wyciąga dłoń.

– Do niewidzenia, naczelniku – mówię, odwzajemniając uścisk.

– Na pewno nie po tej stronie, chyba że znów kogoś zabijesz. – Mija kraty, puka w stalowe drzwi, wychodzi, nawet się nie oglądając.

Dalsza część dnia mija według ustalonego schematu. Śniadanie, rozmyślania, strefa rekreacji, ćwiczenia, obiad, palenie na placu spacerowym, ćwiczenia, rozmyślania, kolacja i ciemność.

Zamykam oczy, licząc, że ostatnia noc w czyśćcu przyniesie spokojny sen.

3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również:

ONA ma na imię Alicja. Jest jedyną kobietą, której pożądam. Gdy byliśmy nastolatkami, potajemnie odwiedzałem jej pokój, śledziłem ją, poznawałem sekrety i próbowałem się do niej zbliżyć. Ona nigdy nie zwracała na mnie uwagi. Potem wyjechała, ale ja z niej nie zrezygnowałem. Zmieniłem wygląd, rozkochałem w sobie jej przyjaciółkę, nauczyłem się trudnej sztuki manipulowania ludzkimi uczuciami. Po sześciu latach Ona wróciła, a ja wreszcie jestem gotowy. Nie obchodzi mnie, że wkrótce ma wyjść za mąż. Nie obchodzi mnie, że jest zakazaną trucizną, a to, co zamierzam, wywoła chaos. Ona mnie pokocha, nawet jeśli nasz świat będzie musiał stanąć w płomieniach.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41

Piętno diabła

ISBN: 978-83-8313-145-0

© Adrian Bednarek i Wydawnictwo Zaczytani 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Jędrzej Szulga

Korekta: Emilia Kapłan

Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Zaczytani należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek