Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W budynku spółdzielni mieszkaniowej na 3 Maja straszy. Dlaczego duch daje znać o swojej obecności po prawie czterdziestu latach spokoju? Dlaczego pojawia się tylko wtedy, gdy dyżur ma ochroniarz Rafał?
Rafał i Aneta, angażują się w prywatne śledztwo, które prowadzi do lat czterdziestych ubiegłego wieku. Wtedy, w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęła młoda kobieta. Bohaterowie podejrzewają, że jej ciało zostało zamurowane w piwnicy spółdzielni.
Zagadka z przeszłości przeplata się z problemami współczesnych bohaterów, rodzinne tajemnice mieszają z wielką historią.
Magdalena Zimniak tworzy powieść psychologiczną na tle wydarzeń historycznych.
Tajemnica, elementy kryminału i horroru sprawiają, że książki nie sposób odłożyć, dopóki nie pozna się zakończenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 3 min
Dla Rafałka
Gdy nadawałam imiona bohaterom,nie było Cię na świecie. Co za zbiegokoliczności, że rodzice nazwali Cię właśnie tak!
PROLOG
Niekiedy zapominam, gdzie jestem. Kim jestem. Czasem tkwię w przeszłości i na nowo przeżywam wszystko, co doprowadziło mnie tutaj. Innym razem obijam się o ściany, szarpię. Duszę się. Zdarza mi się wyjść. Błąkam się po korytarzach albo snuję po schodach. Nie mogę tylko opuścić budynku. Coś mnie tu trzyma. Może sama podjęłam taką decyzję. Muszę tu zostać, dopóki... Ta myśl zazwyczaj się urywa. Chodzę w tę i z powrotem. Mam moc przesuwania przedmiotów. Nikt nie widzi. Nikt nie czuje. Nikt nie słyszy. Nawet gdy ze wszystkich sił wołam o pomoc.
Nie zawsze tak było. Istniała szansa. Nie wykorzystałam jej. Nie mam pojęcia, czy minęły miesiące, czy lata. Może to było wczoraj, a może przed wiekami. Czas jest zupełnie abstrakcyjny.
I znowu się pojawiła. Szansa.
Boję się. To ja się boję. A ludzie mówią: „Straszy tutaj”. Mówili.
Znów zaczną.
SIERPIEŃ 1944
– Jutro od dwunastej do czternastej będzie zawieszenie broni. Widziałaś to niemieckie ultimatum.
Irena otuliła dodatkowym kocem szczękającą zębami nastolatkę. Serce się jej ściskało, gdy patrzyła na chorą. Każdą kobietę mógł spotkać los tej dziewczyny. Ją samą. Zosię. Wstrząsnęła się i spojrzała na męża.
– Co? – spytała nieobecnym tonem.
– Jutro zawieszenie broni. Widziałaś niemieckie ultimatum? – powtórzył.
Widziała, oczywiście. Wszystko bezczelne kłamstwa. Żaden mieszkaniec Warszawy dobrowolnie opuszczający miasto nie dozna krzywdy. Akurat! Zdolni do pracy otrzymają pracę i chleb, niezdolni zostaną zaopatrzeni. Chorzy dostaną opiekę lekarską. Bo przecież armia niemiecka walczy jedynie z bolszewizmem. Można by pomyśleć, że Niemcy zamienili się w aniołów, a powstańcy dali się zmanipulować sowieckiej propagandzie.
– Widziałam – powiedziała wolno. – Nie wierzę im.
– Mają porozumienie z PCK. Władze powstańcze się na to zgadzają.
– I co z tego? Co dla nich znaczą umowy? Porozumienia? Skąd wiesz, że tych ludzi nie będą zabijać po drodze? Naprawdę wierzysz, że zaopiekują się chorymi? Co zrobili na Woli? Na Ochocie?
– Von dem Bach-Zelewski zmienił tę politykę. Nie wierzę mu, jednak nie robią już takich rzezi cywilów jak na początku.
Pokręciła głową.
– Może rzeczywiście potrzebują rąk do pracy. Ale ci chorzy... Niemcy obejdą się z nimi bestialsko. To są potwory!
Dotknął jej ręki i spojrzał w oczy. Uwielbiała ten wzrok. Miała ochotę się w nim zatopić. Nawet teraz. W tej piwnicy, wśród jęków i smrodu. Na przekór brzydocie. Na przekór rozpaczy.
– Chcę, żebyś poszła jutro.
Przez chwilę nie rozumiała i w odpowiedzi na uścisk męża ścisnęła jego palce. Gdy słowa dotarły, wyrwała dłoń. Wstała i zrobiła krok do tyłu.
– Tylko wtedy, jeśli ty też pójdziesz.
– Kochana... muszę zostać tutaj.
– Co? Ty zostaniesz, a ja mam iść?! Nie! Nigdy!
– Mężczyźni walczą, kobiety budują lepszy świat – wyrecytował frazes, który nie miał nic wspólnego z rzeczywistością.
– Bzdura! Rozejrzyj się. Teraz walczą wszyscy. Nie ma budujących nowy, lepszy świat.
– Właśnie dlatego... proszę. Błagam.
– Nie chcę – powiedziała twardo.
– Posłuchaj, kochanie. – Podszedł i dotknął jej zupełnie jeszcze płaskiego brzucha. – Ty i nasz syn jesteście tymi, za których walczę. Oczywiście ojczyzna, Warszawa, to też. – Mimo że nauczyli się mówić cicho, prawie szeptem, żeby nie przeszkadzać rannym, w jego głosie słyszała żarliwość, którą zawsze w nim uwielbiała, ale teraz czuła rozpacz. I wściekłość, że Władek nie rozumie. Nie chciała martwego męża. Chciała żyć, mieć dziecko, wychowywać je z nim. – Jestem gotów oddać za nie życie. Ale ty... wy... musicie ocaleć, żebym czuł sens. Tutaj... sama widzisz, jak jest tutaj. Muszę wiedzieć, że ty... że wy będziecie żyć.
Roześmiała się, po czym nagle przerwała, bo spojrzenia wszystkich w piwnicy skierowały się na nią. Przynajmniej wszystkich przytomnych.
– Skąd wiesz, że nie zginiemy po drodze?
– To nie tak, że uwierzyłem Niemcom.
– Słucham?
Wziął głęboki oddech.
– Usiądźmy. Wszystko ci wyjaśnię.
Wciągnęła głęboko powietrze. Zapach niemytych ciał, ropiejących ran i kwaśnych oddechów przestał jej przeszkadzać. Nie chciała siadać. Nie chciała go słuchać. Rozejrzała się wokół. To już nie była piwnica mieszkania rodziców. Pomieszczenie stało się schronem, szpitalem albo raczej przechowalnią rannych. W rogu, na materacu, jęczał nieznajomy. Jakaś dziewczyna – żona? siostra? narzeczona? – trzymała go za rękę. Tuż obok leżała starsza kobieta, którą kula trafiła w udo. Jej oczy, szeroko otwarte, wpatrywały się w jeden punkt na odrapanej ścianie. Operację przeprowadził weterynarz. Niecałą godzinę temu Irena zmieniała opatrunek. Rana nie wyglądała dobrze. Na razie kobieta nie gorączkowała, ale to mogła być kwestia czasu. Obok dziewczyna, która nadal się trzęsła. Ten dodatkowy koc niewiele zmienił. Krwawiła z dróg rodnych. Władek znalazł ją przed ich kamienicą w podartej sukience, bez bielizny. Do tej pory nie powiedziała słowa. Nie tylko śmierć była teraz na porządku dziennym. Gwałty też. Irena przeniosła spojrzenie na młodego mężczyznę, właściwie chłopaka, od dwóch dni nieodzyskującego przytomności.
– Oni – wskazała na ludzi pod ścianą – nie dadzą rady pójść. Mam ich zostawić?
Czuła, że jest nielogiczna. Przed chwilą mówiła, że pójdzie, jeśli mąż z nią będzie. Teraz wymówkę stanowili ranni. Nie dbała o logikę.
– Usiądźmy, proszę – powtórzył. – Wysłuchaj mnie chociaż.
Kręciła głową, ale pozwoliła posadzić się przy stole, który kiedyś stał w salonie i był dumą mamy. Teraz mamy nie było. Kilka dni temu pochowały ją z siostrą w prowizorycznym powstańczym grobie. Tuż obok innych. Jak znajdą ciało po wojnie? Jak je rozpoznają? Po pierścionku zaręczynowym? Po obrączce? Irena włożyła do kieszonki spódnicy matki kartkę z imieniem i nazwiskiem. Może się nie rozpadnie. Ojciec zginął już w trzydziestym dziewiątym. Wtedy napaść Hitlera na Polskę, a jeszcze bardziej śmierć taty, wydawały się końcem świata. Nikt nie przygotował Ireny na kolejne lata wojny, kolejne straty. Z ich rodziny zostały tylko ona i Zosia. I to dziecko w brzuchu. Na stole stały lekarstwa, które udało im się zdobyć.
– Gdzie jest Zosia?
Zdała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie widziała siostry. Matka, umierając, powiedziała: „Chroń Zosię. Błagam. Opiekuj się moją małą dziewczynką”. To było takie trudne. Irena, pogrążona w żałobie, opatrywała rany obcych ludzi, prawie nie spuszczała wzroku z siostry, sama coraz bardziej głodna, brudna i spragniona, bojąc się o dziecko, które rozwijało się w jej łonie. Niekiedy budził się gniew. Dlaczego matka zrzuciła to na nią? Młodsza córeczka, którą starsza zawsze się opiekowała, zbierając pochwały od rodziców i obcych. Wcześniej bunt zapalał się i gasł. Irena zdawała sobie sprawę, że będąc sześć lat starsza, ma obowiązki. Teraz jednak było inaczej. Teraz obie żyły w środku piekła. Nadal miała sześć lat więcej.
– Jest ze Staszkiem. Bezpieczna.
Bezpieczna. Prawie ponownie się roześmiała. Prawie. Gdyby tym razem zaczęła się śmiać, szybko zamieniłoby się to w nieopanowaną histerię. Nie czas na rozsypanie się. Po wojnie. Po porodzie.
– Co chciałeś mi powiedzieć?
– Pamiętasz moją mamę, prawda?
– Co za pytanie?
Mama Władka zmarła na suchoty w trzydziestym dziewiątym, niedługo przed wybuchem wojny, ale jak Irena mogłaby jej nie pamiętać? Wspaniałej kobiety, która do każdego wyciągała pomocną dłoń. Irena chodziła do niej, gdy wydawało się, że rodzona matka jej nie rozumie. Pani Tereska rozumiała zawsze.
– A pamiętasz Adriana Keniga?
Irena nie odpowiedziała. Do czego jej mąż zmierzał?
– Pamiętasz?
– Oczywiście – rzekła sucho.
– W trzydziestym ósmym rozniosła się pogłoska, że jest Żydem. Kilku chłopaków, w tym niestety Kazik, mój kuzyn, postanowili to sprawdzić.
– Sprawdzić? – szepnęła.
Rozległ się głośniejszy niż do tej pory jęk pod ścianą. Prawie wstała, ale mąż położył jej rękę na ramieniu.
– Tak. Sprawdzić, czy był obrzezany.
– Kazik był w Falandze – przypomniała sobie.
Władek spuścił wzrok.
– Tak. Po tym incydencie się wypisał. Wiesz dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
– Skąd mogę wiedzieć?
Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
– Gonili Keniga, a on wołał o pomoc, ale nikt nie reagował. Byłem w ogrodzie, gdy usłyszałem krzyki. Zanim cokolwiek zdążyłem zrobić... mam nadzieję, że coś bym zrobił... mama wyleciała i otworzyła bramę. Kenig wbiegł, a ona stanęła przed posesją. Wpuściłem go do domu i wyszedłem na zewnątrz. Brama była już zamknięta, ale mama nadal przy niej stała. Nie słyszałem, co mówiła wcześniej, ale widziałem jej wzrok. Tak patrzyła kiedyś na mnie, gdy sprowokowałem bójkę z kolegą z ławki.
Irena milczała. Ona również znała ten wzrok. Kiedyś, pewnie miała jakieś dziesięć lat, poszła z mamą na targ i tam spotkały panią Tereskę. Mama wdała się w rozmowę, którą po chwili przerwał rozpaczliwy krzyk. Mężczyzna, u którego często kupowały mięso, ciągnął za ucho około jedenastoletniego chłopca, a ten zalewał się łzami. Pani Tereska spojrzała na rosłego mężczyznę, zapewne ojca, i to wystarczyło, żeby tamten przestał i zaczął się tłumaczyć. Mówił, że chłopak był niegrzeczny, a on stracił panowanie. Pani Tereska prawie nie słuchała. Powiedziała, żeby przyszli następnego dnia pomóc w ogrodzie. Pewnie przyszli, bo Irena spotykała w domu Władka tamtego chłopca. Pani Tereska uczyła go czytać. Miał na imię Józek. W trzydziestym ósmym pojechał do Wilna na uniwersytet. Podobno zatrzymał się u siostry pani Tereski i udawało mu się utrzymać przy pomocy korepetycji. Irena nie pamiętała, co studiował. Nie wiedziała, co się z nim stało po wybuchu wojny.
– I oni sobie poszli – ciągnął Władek. – Kazik zwierzył mi się kiedyś, że mama zamknęła bramę, schowała klucz pod stanikiem i powiedziała: „Jeśli chcecie sprawdzić jego, musicie najpierw sięgnąć po klucz. Dobrowolnie go wam nie oddam. Ostrzegam, będę się bronić”. Szacunek dla kobiety, dla Polki, nie pozwolił im nic zrobić. Kazik potem z nią rozmawiał i twierdził, że dzięki temu pewne rzeczy zrozumiał, ale ja myślę, że to po prostu jej wzrok.
Kątem oka dostrzegła, że Zosia weszła do piwnicy i pochyliła się nad najbardziej jęczącym rannym. Za nią stał Staszek z jakimiś bandażami. Dobrze, że udało im się zdobyć materiały opatrunkowe.
– Tak – zwróciła się do Władka. – Twoja mama była wspaniała. Nie rozumiem jednak, po co mi to teraz opowiadasz.
Zaczerpnął powietrza.
– Kenig.
– Co?
– Przypuszczam, że Kenig nie jest jednak Żydem, bo nie zaszedłby tak wysoko w niemieckiej administracji. Wiesz, że jest jednym z zastępców Szefa Urzędu Gubernatora Dystryktu Warszawskiego?
Irena potrząsnęła głową.
– Co to ma...
– Posłuchaj. On obiecał, że jeśli kiedykolwiek będziemy potrzebować pomocy, udzieli jej. Wtedy przypuszczalnie nie skończyłoby się na sprawdzeniu. Moja matka naprawdę go uratowała. I teraz udało mi się z nim skontaktować.
– Co?
– Skontaktować z Kenigiem. – Zrobił przerwę, a potem wyrzucał z siebie słowa z szybkością miotacza ognia. – Będą was prowadzić na Zachodni. Tam ogłoszą przez megafon, żebyście zgłosiły się do najbliższego żołnierza eskorty i on was zaprowadzi do Keniga. Kenig was stamtąd odwiezie. Modliłem się długo i wierzę, że to Jezus mną teraz kieruje. Kochana, proszę. Błagam.
Uklęknął przed nią. Znów spojrzenia rannych były w nich utkwione. Teatr, pomyślała. Miała nadzieję, że nikt nie rozumiał, o co chodzi. Drżała. Nie chciała go słuchać.
– Nie.
– Zrób to dla naszego syna.
– To może być córka.
– To nie ma znaczenia. Musicie żyć. Tutaj... nie ma nawet jedzenia. Walczakowie zjedli wczoraj swojego psa. Coraz więcej ludzi ma tyfus.
– Myślisz, że pójdę tam sama? Zostawię Zosię? Ostatnie słowa mamy były, żebym ją chroniła.
– Zosia pójdzie z tobą.
Nie zwróciła uwagi, że wcześniej mówił w liczbie mnogiej. Żebyście się zgłosiły. Was zaprowadzi. Może zwróciła, ale sądziła, że ma na myśli dziecko w jej brzuchu. Zosia i Staszek nadal zajmowali się rannymi, udając, że nie dostrzegają nic nadzwyczajnego w klęczącym Władku i jego roztrzęsionej żonie.
– Ona nigdy się nie zgodzi.
– Staszek ją przekona. Pewnie już przekonał. To do jego matki idziecie.
Zosia właściwie była jeszcze dzieckiem. Można by ją tak traktować, gdyby nie wojna. Teraz szesnastolatka była kobietą, gotową do walki, do śmierci, do straty wszystkiego i wszystkich. Młodsze dziewczyny i chłopcy też. Wiek przestawał mieć znaczenie. Irena zacisnęła ręce w pięści. Nie chciała iść. Nie chciała przeżyć bez męża. Nawet dla Zosi. Tylko to życie w niej...
– Dobrze – powiedziała wbrew sobie.
– Dziękuję, kochana.
Nadal na klęczkach, całował jej ręce. Nie będzie płakać. Nie płakała nawet, gdy zginęła matka. Może nie umiała już płakać. Wstała, wyrwała dłonie i odwróciła się od niego. Zachwiała się, ale natychmiast znalazł się obok i ją podtrzymał. Nie miała sił. Nie chciała odgrodzić się od Władka. Wtuliła twarz w ramię męża, opierając się na nim całym ciężarem.
Tej nocy, na brudnym materacu, wśród jęków i zawodzenia rannych, oddawała mu się, jakby to był pierwszy raz. Tylko że pierwszy raz nie dał jej tyle bólu i tyle rozkoszy.
Rano został już wyłącznie ból. Próbowała opatrywać i pocieszać cierpiących, ale wewnątrz kołatała się tylko jedna myśl. To koniec.
– Pilnuj ich. – Wskazała wzrokiem na rannych. – Niech ktoś zawsze się nimi zajmuje.
Władek pokiwał głową. Przecież sam mógł zostać ranny i wtedy kto pomoże tym jęczącym na podłodze? Umrą. Niech umrą. Niech tylko on nie zginie. Niech żyje z nią.
– Trzeba iść – powiedział.
Miała ochotę wyć.
– Chodź z nami – błagała.
– Jestem mężczyzną. Mężczyźni muszą walczyć. Kobiety urządzają lepszy świat – powtórzył wczorajszy frazes.
Pokręciła głową.
– Władek...
Zamknął jej usta pocałunkiem. Tak namiętnym jak w nocy.
– Musicie iść. – Na moment oderwał wargi i wsunął jej coś do kieszeni. – Może ci się przydać.
Jeszcze raz ją pocałował. Gdy ponownie ją puścił, spojrzała na zamkniętych w uścisku siostrę i Staszka, który pokiwał głową.
– Musicie iść – powiedział.
Zosia wysunęła się z jego objęć. Milczała. Zrobiła się tak chuda, że wyglądała, jakby za chwilę miała się przełamać. Jej twarz była bardzo blada, oczy czerwone. Jednocześnie Irena zauważyła w nich błysk nadziei. Nie musiała się zastanawiać, do czego się odnosi. Na palcu siostry połyskiwał pierścionek. Wojna, nie wojna, Zosia była jeszcze dzieckiem. Nie rozumiała. Irena ponownie zacisnęła ramiona wokół szyi męża.
– Posłuchaj – mówił pośpiesznie do jej ucha. – Będę chciał przeżyć. Dla was. Po wojnie spotkamy się albo u matki Staszka, albo tutaj.
Ojciec Władka również zginął we wrześniu trzydziestego dziewiątego, a dom, w którym mieszkali, został już wtedy zburzony. Irena miała tylko siedemnaście lat, ale nalegała na przyspieszenie daty ślubu. Urządzili gniazdko w mieszkaniu mamy. Tu, mimo wojennej zawieruchy, byli szczęśliwi.
– Wszystko może zostać zburzone.
– Odnajdę was.
Przysięgnij, że przeżyjesz, chciała powiedzieć, lecz nie zrobiła tego.
Przyciągnął ją mocniej, po czym rozluźnił uścisk. Zosia wzięła ją za rękę.
Kolumna wolno posuwała się naprzód. Ludzie szli w milczeniu. Słychać było tylko niezdrowy kaszel. Irena podsunęła chustkę na twarz. Lepiej się nie zarazić. Odrzucała myśl, że już mogła zostać czymś zarażona. Próbowała skoncentrować się na miarowym kroku. Jeśli ktoś zbyt się opóźniał, któryś z eskortujących dźgał go karabinem, mówiąc znudzonym głosem: „Schneller!”. Nie chciała, żeby jej dotykali. Bała się mocnego walnięcia. Dlaczego nie kazała Władkowi przysiąc? Bo bała się, że może stać się krzywoprzysięzcą? Bała się, że... Nie chciała kończyć, ale to słowo i tak przychodziło. Zginie.
Wydawało jej się, że minęły wieki, zanim dotarli do Zachodniego. Zatrzymali się na torach. Wymieniły z siostrą spojrzenia. W oczach Zosi dostrzegła napięcie. Co teraz będzie? Czy Kenig dotrzyma obietnicy? Czy to była tylko gra? Pójdą gdzieś z innymi i tam umrą. Zosia, którą miała chronić, i ona sama, wypchnięta z Warszawy przez męża. Z dala od niego. I dziecko. Boże, nie. Proszę. Nie. Ludzie już rozmawiali, zastanawiali się, dokąd idą i co z nimi będzie. Czas mijał. Minuty, może godziny. Irena czuła się coraz gorzej. Wyciągnęła kawałek skórki chleba, modląc się, aby powstrzymał mdłości. Głos, który rozległ się przez megafon, brzmiał jak z innego świata.
– Uwaga, uwaga! Irena Barcicka i Zofia Ronik mają zgłosić się do najbliższego żołnierza eskorty! Mają mieć przygotowane dokumenty tożsamości.
Drżącymi palcami wyciągała z kieszeni kenkartę, a Zosia wysupływała swoją z worka, podczas gdy komunikat był powtarzany po niemiecku. Młody blondyn, wyglądający jak marzenie o wyższej rasie, poprowadził je do małego pomieszczenia. Na ich widok Kenig wstał i dał chłopakowi znak, żeby zostawił ich samych. Irena dostrzegła na twarzy wychodzącego obleśny uśmieszek. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, spojrzała na Keniga. Pamiętała go. Przed wojną prowadził księgarnię. Był kilkanaście lat starszy, ale zdarzało jej się z nim flirtować, gdy wybierała nowe książki. Było dla niej szokiem, gdy stał się aktywny politycznie i działał na rzecz Trzeciej Rzeszy. Być może spowodował to incydent, o którym mówił wczoraj Władek, ale wtedy pełna oburzenia przestała kupować w księgarni zdrajcy. Gdy wybuchła wojna, Kenig szybko awansował, a w Irenie wieści o jego karierze budziły pogardę.
Teraz zdjął czapkę oficera SS i się ukłonił.
– Dzień dobry – odezwał się po polsku. – Miło panie znowu widzieć, chociaż wolałbym, żebyśmy spotkali się w weselszych okolicznościach.
Milczała, ale Zosia odpowiedziała na pozdrowienie. Irena zastanawiała się, ile siostra wie na temat przystojnego oficera, który teraz miał być ich wybawcą.
– Nie mamy wiele czasu – ciągnął Kenig. – Proszę, pójdźcie panie za mną.
Zosia wzięła ją za rękę i podążyły za byłym właścicielem księgarni. Poprowadził je korytarzem do innego wyjścia. Na zewnątrz nie było tłumu warszawiaków. Stał tylko czarny, elegancki samochód. Irena nigdy w życiu nie jechała samochodem. Kenig otworzył drzwi.
– Proszę, niech panie wejdą.
Niemiecki oficer jak z reklamy. Przystojny i szarmancki. Ciemnowłosy, ale tacy też się zdarzali. Tylko one, niepachnące najpiękniej, brudne i wychudzone Polki, nie pasowałyby do niemieckiej propagandowej taśmy filmowej.
– Przepraszam – powiedziała Irena.
Odeszła na bok i zwymiotowała. Zosia podążyła za nią i odgarnęła jej włosy ze spoconego czoła.
– Jak się czujesz?
Irena spróbowała się uśmiechnąć.
– Biorąc pod uwagę okoliczności, nie najgorzej. – Wyprostowała się. – Masz jeszcze trochę wody?
Odebrała butelkę z rąk siostry. Najpierw przepłukała usta, chociaż wydawało się to strasznym marnotrawstwem, potem wzięła łyk, starając się panować nad pragnieniem.
– Drogie panie – usłyszała głos Keniga. – Przygotowałem dla pań mały prowiant. Woda, chleb i kawałek kiełbasy. Mam wszystko w samochodzie. Da pani radę jechać, pani Ireno?
Skinęła głową. Pierwsza przejażdżka samochodem. Kiedyś marzyła, że usiądzie w takim aucie obok Władka i będą mknęli przez miasto. Teraz z miasta zostały ruiny, a Władek... Przycisnęła ręce do ust, żeby powstrzymać kolejną falę mdłości.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy się zatrzymali.
– To już niedaleko. Musicie przejść kawałek przez las. Ma pani mapę, panno Zosiu?
– Tak.
– Nie chcę wjeżdżać do wsi. Przepraszam.
Irena zrozumiała. Żadnych świadków. Teraz myślano, że Kenig wziął sobie dwie polskie kochanki. Hańbienie rasy, niezgodne z prawem, jednak robili to wszyscy. Nikt nie miał się dowiedzieć, że puścił samopas dwie warszawianki.
– Dziękujemy – powiedziała przez ściśnięte gardło.
– Dziękujemy – powtórzyła Zosia.
Kenig wbił wzrok w oczy Ireny.
– Pani teściowa mnie uratowała. Nie mógłbym postąpić inaczej.
Honorowy Niemiec spłacił dług.
– Chodźmy, Zosiu.
Irena wzięła siostrę za rękę i weszły w las, nie odwracając się. Po kilkunastu minutach usiadła, ukrywając twarz w kolanach. Zosia studiowała mapę
– Staszek wszystko mi wytłumaczył. To już naprawdę niedaleko. Zjedz trochę.
Ułamała spory kawałek kiełbasy i podała siostrze.
– Jezu, jak ona pachnie. – Irena zatopiła zęby i zmusiła się do dokładnego pogryzienia. – Ty też zjedz.
Zosia ugryzła sporo mniejszy kawałek.
– Tak – powiedziała z zachwytem.
Zjadły też chleb. Był świeży. Po posiłku po raz pierwszy od długiego czasu Irena nie czuła ssania w żołądku. To żałosne, że chleb i kiełbasa mogą uspokoić drżenie duszy. Żałosne są takie myśli. Ona sama jest żałosna.
– Napij się.
Woda też smakowała dobrze. Drżenie duszy, czy jak to nazwać, wróciło.
Szły przez noc w milczeniu, każda pogrążona we własnych myślach. Irena miała ich taki natłok, że nie była w stanie skoncentrować się na jednej. Wspomnienie wykrzywionej twarzy matki i jej ostatnich, z trudem wypowiedzianych słów: „Opiekuj się moją małą dziewczynką” mieszało się z pamięcią pożegnalnego uścisku męża, rozpacz z powodu rozstania z ukochanym z nieodbytą żałobą po matce, obrazy płonących kamienic, ruin i trupów na ulicach z myślą, że musi chronić dziecko w swoim łonie. Emocje plątały się, przygniatały. Na wierzch wypływał strach, że nie da rady, ale z każdym krokiem ustępował on miejsca gniewowi. Na Niemców, którzy uczynili ludzi niewolnikami, niszczyli, mordowali i gwałcili. Na matkę, że dała się zamordować i zrzuciła z siebie odpowiedzialność. Na siostrę, która powinna być przybita jak ona, a uśmiechała się, zerkając na pierścionek. Na Władka, że wypchnął ją z miasta i swojego życia. Na siebie, że mu uległa. Miała trwać przy mężu. Przysięgała. Na dobre i na złe. Na Keniga, który martwił się tylko o spłatę długu. Gniew opadał i zalewała ją fala żałości. A później przychodził lęk. W końcu zmęczenie wyparło wszystkie emocje. Myśli się uciszyły i Irena miała tylko jedno pragnienie. Położyć się i spać. Spać. Spać.
Jeszcze nie świtało, kiedy stanęły na skraju wioski. Zosia spojrzała niepewnie.
– Chyba nie powinnyśmy iść do niej w nocy? Bardzo ją wystraszymy, jeśli zaczniemy teraz walić w drzwi.
Cofnęły się do lasu. Dopiero teraz poczuły chłód. Usiadły, wtulone w siebie. Senność odeszła.
– Powiedz mi...
Nie wiedziała, jak zapytać. „Dlaczego zgodziłaś się uciec?” nie wydawało się odpowiednie. Ciekawe, że troszczyła się o dobre maniery czy raczej nieranienie uczuć siostry w chwili, gdy wszystko się zawaliło. Gdy zostawiły miasto obecnych i przyszłych trupów. Zosia wyciągnęła rękę.
– Zaręczyłam się.
Irena potrząsnęła głową. Argumentacja do niej nie przemawiała. Narzeczona nie opuszcza narzeczonego.
– Ale twój narzeczony tam został. Może...
Urwała. „Zostać zabity” nie przeszło jej przez usta.
– Zginąć – dokończyła Zosia. – Tak, wiem. Obiecał, że nie zginie. Że ożeni się ze mną. Poszłam, bo ty masz w sobie dziecko, które powinno się narodzić. Bo chcę o nie dbać. I o ciebie. Jeślibyście zginęli, nie miałabym nikogo z rodziny. Bo idę do matki mojego narzeczonego, która jest sama. Bo jeśli ja bym umarła, on nie mógłby walczyć. Bo musi być lepszy świat. Nie tylko dla innych. Również dla nas.
Ta argumentacja, bardzo zresztą przypominająca wywody Władka, miała luki, ale po raz pierwszy od przekroczenia granic miasta Irena pomyślała, że może będzie dobrze. Przytuliła mocniej siostrę.
– Mama kazała mi opiekować się tobą, a ty opiekujesz się mną.
– Mama... – Głos Zosi się załamał. – Myślisz, że jest z nami teraz?
– Tak. – Prawie w to wierzyła.
Sięgnęła do kieszeni i wymacała przedmiot, który Władek wsunął jej przy pożegnaniu. Wyjęła go i położyła na otwartej dłoni. Gorycz wróciła.
– Zobacz – powiedziała do Zosi. – To ich sygnet rodowy. Ojciec Władka zawsze go nosił. Władek... – Jej głos się załamał. Władek mówił, że może kiedyś, w przyszłości, też włoży go na palec. Dlaczego dał go jej? Przyda się? Można zamienić na pieniądze? Na chleb? Może na mleko dla dziecka? – Naprawdę myśli, że mogłabym go sprzedać?
Zosia przytuliła siostrę.
– Są rzeczy ważniejsze niż sygnet – powiedziała. – Twój mąż to rozumie.
Irena nie broniła się przed objęciem, ale ścisnęła palce, aż ostra krawędź sygnetu wbiła się we wnętrze dłoni.
– Musimy iść. – Wstała. Ręka jej krwawiła, na tyle lekko, że siostra nie zauważyła.
Z pierwszymi promieniami słońca weszły do wioski. W oknie mijanego domu Irena dostrzegła przyklejoną do szyby twarz. Momentalnie odwróciła głowę. Drogą jechał wóz, ciągnięty przez wychudzoną szczapę.
– Prrr! – zawołał woźnica, ściągając lejce. – Wy do kogo?
– Do pani Antolak – odkrzyknęła Zosia.
– Do Antolakowej! – Woźnica się ucieszył. – Toć to niedaleko dworu. Jadę tam. Wskakujta. Wiater dziś silny, a wy chudziątka.
Zosia spojrzała pytająco na siostrę, ale Irena miała dość wędrówki na piechotę i szukania.
– Dziękujemy – powiedziała, gramoląc się na wóz.
Chłop był tak zarośnięty, że trudno byłoby określić jego wiek. Oczy miał niebieskie, dobre. Tak przynajmniej pomyślała Irena.
– A skąd wy? – zapytał, ruszając.
– Z Warszawy.
– O! U nas gadajo, że już po Warszawie. Jak tam jest?
– Ciężko – przyznała Irena.
Miała nadzieję, że siostra nie poda szczegółów, bo obie się rozsypią.
– Ale wy pikne dziołchy so. Antolakowa to rodzina?
– Prawie – odpowiedziała Irena.
Twarz Zosi się ożywiła.
– Jej syn to mój narzeczony.
– Co wy powiadajo? Toć to dla niej uciecha będzie! Ona samiusieńka jak ten palec, oczy za synami wypłakuje.
Irena przestała słuchać. Znów zrobiło jej się niedobrze. To już czwarty miesiąc, powinno przechodzić.
– Muszę...
Nie skończyła. Wychyliła się i zwymiotowała na drogę.
– Ona jest w ciąży – wyjaśniła Zosia i podała Irenie wodę. – Wypij do końca.
– Łoj, to łuna musi jeść. Mam chleb dla dziedziczki. Weźcie trochu. Dziedziczka zrozumi.
Odłamał spory kawał i podał Irenie. Pomimo solidnego posiłku sprzed kilku godzin znów była głodna.
– I dla was.
– Dziękuję – powiedziała Zosia.
Kątem oka Irena zobaczyła, że siostra wpycha łakomie wielkie kawałki do ust, prawie nie dbając o gryzienie. Zalała ją fala wstydu. Poprzednio Zosia zjadła dużo mniej od niej. Skoncentrowana na sobie i dziecku, nie pomyślała o głodzie siostry.
– To tutej.
– Bardzo panu dziękujemy!
Chłop skinął głową i ruszył. Weszły do obejścia.
– Dzień dobry!
Z kurnika wyszła wysoka, schludnie wyglądająca kobieta. Spojrzała na nie bez wrogości, ale i bez uśmiechu.
– A wy kto?
Zosia wyciągnęła z kieszeni zmięty list.
– My... Ja... ja jestem... Tu mam list dla pani. Ja jestem narzeczoną Staszka.
Kobieta się zachwiała.
– Narzeczoną? Chodźcie do izby.
Odebrała list z rąk Zosi i poprowadziła dziewczyny do środka.
– Siadajcie.
Zajęły miejsca na krzesłach wokół stołu. Gospodyni drżącymi rękoma rozłożyła papier. Poruszała ustami, czytając. Po jej twarzy spływały łzy. Gdy skończyła, wstała i podeszła do Zosi.
– Dziecko, ja taka szczęśliwa, że ty tu przyszła. Ty teraz dla mnie jak córka.
Położyła spracowaną ręką na głowie dziewczyny. Zosia osunęła się na kolana.
– Pani dla mnie jak matka. Ja już innej nie mam.
Obie zaniosły się szlochem, jakby puściła jakaś tama. Irena przyglądała im się, ponownie walcząc z mdłościami.
– Wstań, kochanie. Proszę – powiedziała starsza kobieta.
Zosia podniosła się i kobiety zwarły się w uścisku.
– A ona... moja siostra...
– Ona też będzie dla mnie córka. Chodź do nas.
Starsza siostra pozostała sztywna. Wbrew słowom tamtych czuła się nie na miejscu, jak piąte koło u wozu. Dopiero kiedy matka Staszka wzięła ją za rękę, poprowadziła do Zosi i obie ogarnęła ramionami, uwierzyła. Była z rodziną. Miała oparcie.