Nasza prywatna gra - Magdalena Zimniak - ebook + audiobook + książka

Nasza prywatna gra ebook i audiobook

Magdalena Zimniak

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Koszmar się zaczyna, a skrywane tajemnice wychodzą na wierzch…. Bianka odwiedza rodzinny Nasielsk, gdzie rozmawia ze starymi znajomymi i idzie na grób matki. Wieczorem prowadzi zajęcia w warszawskiej szkole językowej, ale nie wraca do domu. Odzyskuje przytomność w ciasnym piwnicznym pomieszczeniu. Za jej porwaniem stoi ktoś skryty za przerażającą maską. Mąż i ojciec Bianki zawiadamiają policję i próbują działać na własną rękę. Kobieta pozostaje zaginiona. Czy to przeszłość daje o sobie znać? Czy jest jeszcze szansa dla Bianki i jej rodziny? Magdalena Zimniak zabiera nas do świata przesyconego strachem i nagłymi zwrotami akcji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 56 min

Lektor: Zofia Zoń
Oceny
4,3 (146 ocen)
78
40
20
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rybcia0106

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny thiller psychologiczny, warty każdej sekundy 🔥
30
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Wciągający thriller psychologiczny, opowiedziany przez perspektywę każdego bohatera osobno. Książka niełatwa, fabuła brutalna. Historia zapada w pamięć.
20
KlaudencjaF

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie sięgnęłam po kryminał... Dopiero po przeczytaniu "Naszej prywatnej gry" poczułam, że brakowało mi emocji związanych z czytaniem tego typu gatunku książek. Thriller, sensacja, kryminał.... to coś, co lubię. Lubię, gdy gra mnie wciąga.
20
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Nasza prywatna gra" Magdaleny Zimniak to wciągająca powieść, która rozpoczyna się od odwiedzin Bianki w rodzinnym Nasielsku, gdzie przeszłość staje się żywa, a tajemnice wydobywają się na światło dzienne. Po tajemniczym zaginięciu Bianka znajduje się w klaustrofobicznym pomieszczeniu, zaś sprawca skrywa się za przerażającą maską. Rodzina podejmuje desperackie próby odnalezienia jej, jednocześnie zmagając się z własnymi demonami przeszłości. Akcja prowadzi przez labirynt zagadek, skonfrontowanych z bólem i determinacją bohaterów. Czy Bianka odnajdzie się w tej mrocznej grze? Odpowiedzi na te pytania autorka snuje w trzymającym w napięciu narracyjnym klimacie, tworząc historię, która wciąga od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się aż do zaskakującego finału. Zimniak mistrzowsko wplata w fabułę elementy psychologicznego napięcia, co sprawia, że czytelnik nieustannie zastanawia się nad tożsamością porywacza i motywacjami postaci. Bohaterowie, szczególnie mąż i ojciec Bianki, stają w...
21
tynsik

Dobrze spędzony czas

[Kryminał na talerzu] „Nasza prywatna gra” to czternasta powieść Magdaleny Zimniak. I choć autorka lubi w swoich powieściach łączyć gatunki literackie, to w tym przypadku bez wątpliwości można ją określić jednym słowem: thriller. Jest to książka, która powinna przypaść do gustu czytelnikowi, dla którego najważniejsza jest tajemnica i dobra zagadka początkiem sięgająca lata wstecz. To historia Bianki, która została porwana i jest przez kogoś przetrzymywana w piwnicy. Nagle jednak zaczyna sobie przypominać, że ona już coś takiego przeżyła… A jednak ciężko jej wygrzebać te wspomnienia z pamięci. I tu pojawia się pierwszy ciekawy temat – meandry pamięci, sposób przechowywania wspomnień. Czy wszystko co pamiętamy wydarzyło się naprawdę? A może pamiętamy więcej niż zdajemy sobie sprawę? Poza tym przez powieść przewijają się takie tematy jak: życie z osobą niestabilną psychicznie, przejawiającą cechy psychopatyczne, przemoc i depresja poporodowa. Historia przedstawiona jest z kilku punktów wi...
21

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ane­tlanda/Shut­ter­stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Mag­da­lena Zim­niak, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-83-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wszyst­kich pra­cu­ją­cych

w nie­stan­dar­do­wych go­dzi­nach

BIANKA

– Good bye!

Uśmie­cham się do słu­cha­czy opusz­cza­ją­cych po­kój. Moja ulu­biona grupa. Cztery śred­nio za­awan­so­wane osoby, z otwar­tym umy­słem, chętne do mó­wie­nia i eks­pe­ry­men­to­wa­nia z nowo po­zna­nym słow­nic­twem i struk­tu­rami. Zgar­niam książki i okła­dam je na półkę. Mało praw­do­po­dobne, żeby sze­fowa wpa­dła przed siódmą rano, kiedy za­czy­nam pierw­szą lek­cję, ale le­piej się za­bez­pie­czyć. Kilka razy zda­rzyło się, że kar­ciła mnie za nie­trzy­ma­nie po­rządku. Czu­łam się wtedy jak stro­fo­wana dziew­czynka. Na­wet nie pró­bo­wa­łam tłu­ma­czyć, że tylko ja uczę w tym po­koju, a roz­gar­diasz na biurku nie ma dla słu­cha­czy zna­cze­nia. Cho­ciaż dzieli nas róż­nica co naj­mniej dwu­dzie­stu lat, sze­fowa pro­siła, żeby na­zy­wać ją Ka­sią. Za­zwy­czaj na­sze re­la­cje są do­bre, bo Ka­sia wie, że je­stem po­pu­larną, lu­bianą lek­torką. Tylko ta jej pe­dan­te­ria jest nie­zno­śna. I ten na­uczy­ciel­ski ton.

Znów nie wy­szłam od razu. Cho­lera, będę w domu po wpół do dzie­sią­tej. W po­śpie­chu opusz­czam bu­dy­nek i bie­gnę przez ciemne ulice.

– Cześć! – wo­łam, wcho­dząc do miesz­ka­nia.

– Cześć.

Emil na­wet nie od­rywa wzroku od kom­pu­tera.

– Zjemy ra­zem ko­la­cję?

– Już ja­dłem.

Otwie­ram lo­dówkę. Pie­czywo, ser, po­mi­dor, ogórki. De­cy­duję się na chleb z ogór­kami, bo tego jest naj­wię­cej. Le­piej, żeby zo­stało coś na rano dla Emila. Wsta­wiam wodę.

– Chcesz her­baty?

– Nie, pi­łem nie­dawno.

– A po­sie­dzisz ze mną?

Wresz­cie na mnie spo­gląda.

– Wiesz, która go­dzina?

– Za pięt­na­ście dzie­siąta – szep­czę.

– Wiesz, o któ­rej koń­czę pracę, prawda?

– O pią­tej.

– A więc je­stem w domu od około pięt­na­ście po. Jem obiad i sie­dzę sam, cze­ka­jąc na żonę, która przy­cho­dzi tuż przed dzie­siątą. Nie­długo trzeba po­ło­żyć się spać. Ty prze­cież coś jesz i pa­dasz jak nie­żywa. Rano wy­cho­dzisz, kiedy jesz­cze śpię.

Nie mó­wię, że wra­cam o tej po­rze tylko dwa razy w ty­go­dniu. Ósma wie­czo­rem też nie jest dla niego wy­star­cza­jąco do­bra.

– Taka jest spe­cy­fika pracy lek­torki. Za­ję­cia wcze­śnie rano i wie­czo­rem.

Kręci głową.

– Już tyle razy o tym roz­ma­wia­li­śmy. Prze­cież ty masz dla mnie czas tylko w week­endy. Czy tak wy­gląda nor­malne mał­żeń­stwo? Wspólne pół go­dziny wie­czo­rem? Spe­cy­fika pracy lek­torki? Mo­żesz po­pro­sić sze­fową o za­ję­cia tylko do osiem­na­stej albo w ogóle zmie­nić pracę. Mo­żemy do­sko­nale się obejść bez two­ich noc­nych go­dzin.

No tak, jesz­cze ar­gu­ment fi­nan­sowy. Emil za­ra­bia nor­malne pie­nią­dze, a ja z tą swoją śred­nią stawką go­dzi­nową na­wet się do niego nie zbli­żam.

– W przy­szłym se­me­strze... – za­czy­nam.

– Kiedy bę­dzie przy­szły se­mestr, po­roz­ma­wiamy. Na ra­zie jest ten.

Od­wraca się do mnie ty­łem, uważa roz­mowę za za­koń­czoną. Wra­cam do kuchni. Jem pierw­szą kromkę chleba, po­tem drugą, trze­cią. Czwarta. Prze­staję li­czyć. Sma­ruję grubo ma­słem, wpy­cham wiel­kie ka­wały do ust, le­d­wie gryzę. W za­mra­żal­niku jest pu­dełko lo­dów cze­ko­la­do­wych. Biorę por­cję. Za mało. Druga. I trze­cia. Już skoń­czę, po co zo­sta­wiać odro­binę? Znów ocze­kuję po­cie­chy od je­dze­nia. Znów nie do­staję. Cho­wam wszystko i idę do ła­zienki umyć zęby i twarz. Prysz­nic we­zmę już ju­tro. Prze­śli­zguję się przez po­kój, gdzie Emil sie­dzi przy kom­pu­te­rze w słu­chaw­kach i za­pewne słu­cha wy­ra­fi­no­wa­nej mu­zyki, roz­bie­ram się i wśli­zguję pod koł­drę.

Do­piero te­raz za­czyna mnie du­sić szloch. Jest źle. Wszystko jest źle. Emil ma ra­cję. Zaj­muję się, jak to on kie­dyś okre­ślił, „swoim hobby”, nie po­świę­cam mu wy­star­cza­jąco czasu. Gdy­bym cho­ciaż za­ra­biała nie­złe pie­nią­dze. Tak jak jest, to po pro­stu do­da­tek do bu­dżetu do­mo­wego. Nie po­tra­fię zre­zy­gno­wać z za­wodu lek­torki. Do szkoły nie pójdę, bo nie wy­trzy­ma­ła­bym z dużą grupą mło­dzieży. Po pierw­sze, utrzy­ma­nie dys­cy­pliny kosz­to­wa­łoby mnie zbyt wiele, po dru­gie, już się prze­ko­na­łam, że ucze­nie dzieci nie daje mi sa­tys­fak­cji. Ale mu­szę uczyć. Ni­czego in­nego nie umia­ła­bym ro­bić tak do­brze. Tak do­brze? Bez prze­sady. Nie je­stem zła, ale inni nie są gorsi. Po pro­stu prze­ciętna. Na do­da­tek nie za­cho­wuję w czy­sto­ści ani miesz­ka­nia, ani po­koju w szkole. Je­stem żoną Emila od pię­ciu lat, a cho­ciaż trzy lata temu za­czę­li­śmy się sta­rać, na­dal nie mamy dzieci. Wy­ko­na­li­śmy ba­da­nia, wszystko w po­rządku i nic. Je­stem fe­lerna. Nic mi nie wy­cho­dzi. Bez­na­dziejna. Nie chcę już żyć.

Przez chwilę za­ba­wiam się wy­my­śla­niem róż­nych sce­na­riu­szy śmierci. Przedaw­ko­wa­nie le­ków. Skok z ostat­niego pię­tra wie­żowca. Prze­cię­cie żył. To wszystko jest na niby. Nie po­peł­nię sa­mo­bój­stwa. Mama po­peł­niła, a ja ni­gdy po tym nie by­łam cał­ko­wi­cie nor­malna. Nie chcę te­raz o tym my­śleć. Wolę roz­wa­żyć teo­re­tyczną śmierć. Na­pi­sa­ła­bym list do Emila: „Prze­pra­szam. Ko­cham Cię, ale nie po­tra­fię już żyć. Wina jest tylko moja, naj­droż­szy”. Coś ta­kiego. A po­tem on szedłby za trumną z ka­mienną twa­rzą. Obok niego mój oj­ciec. Nie. Wła­śnie dla­tego nie umrę. Emil pod­niósłby się z tego, a tata mógłby nie znieść ko­lej­nego ciosu.

Nie je­stem moją matką. Nie tylko dla­tego, że nie prze­tnę nici łą­czą­cych mnie z tym świa­tem. Nie je­stem nią rów­nież pod wzglę­dem nie­sta­bil­no­ści psy­chicz­nej. Daję so­bie radę z mo­imi ma­łymi od­chy­łami. Może po­ty­kam się w ży­ciu. Może mam pewne za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia; mogę wy­jeść pół lo­dówki, a ko­lej­nego dnia gło­do­wać, ale na­wet nie ocie­ram się o ano­rek­sję czy bu­li­mię. Kom­pul­sywne za­ja­da­nie stresu? Może, może. Ile osób to ma? Daję radę. Bio­rąc pod uwagę to, że kie­dyś na­prawdę mia­łam bu­li­mię, do­brze mi idzie. Po­ko­na­łam cho­robę. Ra­zem z tatą i le­ka­rzami, ale się wy­do­sta­łam.

Chwile jak ta, kiedy nie mogę znieść swo­jego ży­cia czy sie­bie, zda­rzają się, ale mi­jają. To, że śmierć po­zo­staje opcją, daje po­cie­chę. Dla­tego je­stem w sta­nie za­snąć.

Gdy rano prze­glą­dam się w lu­strze, mam za­puch­niętą twarz i pod­krą­żone oczy. Po prysz­nicu, ka­wie i na­ło­że­niu ko­sme­ty­ków jest le­piej.

Pro­wa­dzę za­ję­cia, uśmie­cham się do słu­cha­czy i na­strój też mi się po­pra­wia. Gdy koń­czę ostat­nią lek­cję, po­dej­muję de­cy­zję. Mam pięć go­dzin prze­rwy. Wy­biorę się do Na­siel­ska. Dawno nie by­łam na gro­bie mamy. Za­wsze za­wo­ził mnie tata. Te­raz chcę po­stać tam sama.

Gdy prze­cho­dzę przez bramę cmen­ta­rza, słońce chowa się za chmury, zu­peł­nie jakby po­goda po­sta­no­wiła do­pa­so­wać się do sy­tu­acji. Uśmie­cham się cierpko i za­pa­lam świecę. Wpa­truję się w pło­mień, pró­bu­jąc upo­rząd­ko­wać emo­cje. Tę­sk­nię za mamą. Chyba ni­gdy nie prze­stanę. Mia­łam pięt­na­ście lat, gdy ode­szła. Nie by­łam na po­grze­bie. Ta śmierć na­zna­czyła mnie tak bar­dzo, że dwa ty­go­dnie spę­dzi­łam w pry­wat­nej kli­nice. Mam stam­tąd za­mglone wspo­mnie­nia. Ja­kaś psy­cho­te­ra­pia. Krzyk, mój wła­sny. Ból roz­sa­dza­jący czaszkę. Nie tylko. Ten ból był wszę­dzie. I strach. Le­ka­rze do­pro­wa­dzili mnie do względ­nego po­rządku. Tata zde­cy­do­wał, że wy­jeż­dżamy z Na­siel­ska. Nie mia­łam nic do po­wie­dze­nia. Nie po­tra­fię oce­nić ani jego de­cy­zji, ani tego, że nie py­tał mnie o zda­nie. Chyba do­brze zro­bił.

Staję nad gro­bem. Trzęsę się tak, jakby wró­ciły naj­gor­sze czasy. Które były naj­gor­sze? Mam straszny za­męt w gło­wie. Mamo, zwra­cam się do ko­biety pod zie­mią. A może jest nie tylko pod zie­mią. Może gdzieś jest. Ko­cha­łam cię, mamo. Mimo tego, że na­sze re­la­cje by­wały trudne.

Po­woli się uspo­ka­jam. Kon­cen­truję się na ob­ra­zach z prze­szło­ści, tych do­brych. Mama przy­tu­lała mnie, gdy pła­ka­łam, po­cie­szała, kiedy ktoś śmiał się ze mnie w szkole lub kiedy do­sta­łam złą ocenę. Przy­mie­rza­ły­śmy ra­zem ciu­chy, wy­bu­cha­jąc śmie­chem. Ba­wi­ły­śmy się w cho­wa­nego i w berka. Czy­tała mi książki, gdy by­łam ma­leńka, a póź­niej po­le­cała cie­kawe po­wie­ści. Mia­ły­śmy ten sam gust, obie uwiel­bia­ły­śmy ro­syj­ską kla­sykę. Po­tra­fi­ły­śmy go­dzi­nami dys­ku­to­wać o Toł­stoju czy Do­sto­jew­skim. Oglą­da­ły­śmy ko­me­die ro­man­tyczne, śmie­jąc się i pła­cząc na prze­mian. Nie chcę in­nych wspo­mnień, nie przy jej gro­bie. One i tak przyjdą. Przy­cho­dzą re­gu­lar­nie.

Czuję ją. Ni­gdy mi się to nie zda­rzyło, gdy by­łam tu z tatą. Tak jakby on blo­ko­wał kon­takt. Nie je­stem na tyle prze­sądna, by wie­rzyć w kon­takt z du­chami. To uwol­nie­nie umy­słu. Mo­jego. Za­sta­na­wiam się, dla­czego mama się za­biła. Do tej pory ak­cep­to­wa­łam wy­ja­śnie­nie, że miała pro­blemy psy­chiczne. Miała, oczy­wi­ście. Coś jed­nak mu­siało ją pchnąć do osta­tecz­nego kroku. Nie za­trzy­mała się na ma­rze­niu o śmierci. Ja znaj­duję po­wód, by żyć. Jest nim tata, któ­rego nie chcę skrzyw­dzić. Ona miała mnie. Dla­czego nie by­łam wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem?

Od­da­lam się od grobu, ale na końcu ścieżki od­wra­cam się i rzu­cam jesz­cze jedno spoj­rze­nie na znicz. Pali się rów­nym, pew­nym pło­mie­niem. Jakby mi mó­wił, że nie mu­szę jesz­cze wra­cać do War­szawy. Mam czas, żeby cze­goś się do­wie­dzieć.

Pod­jeż­dżam przed dom, w któ­rym spę­dzi­łam dzie­ciń­stwo. Traw­nik jest równo wy­strzy­żony, kwia­towe ra­baty za­dbane. Gdy tu miesz­ka­li­śmy, było bar­dziej dziko. Kie­ru­jąc się im­pul­sem, do­ty­kam dzwonka. Drzwi się otwie­rają i wi­dzę w nich ko­bietę w śred­nim wieku. Znam ją z ze­szłego ży­cia. Ko­bieta zmie­rza do mnie z uśmie­chem na ustach.

– Bianka!

Pró­buję uśmie­chać się w ten sam spo­sób.

– Dzień do­bry!

Ko­bieta otwiera furtkę.

– Strasz­nie dawno cię tu nie było! Nie wiem na­wet, czy po­win­nam mó­wić ci po imie­niu.

– Pro­szę nie żar­to­wać, pani Mał­go­siu. Dla pani za­wsze będę Bianką.

Pani Mał­go­rzata jest matką chło­paka, w któ­rym kie­dyś ko­cha­łam się na za­bój. Ro­bert po­dzie­lał moje uczu­cia, a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało. Wiele czasu spę­dza­łam u niego w domu.

– Nie wie­dzia­łam, że pani tu te­raz mieszka.

Wy­daje się zmie­szana.

– No wiesz, wtedy... wtedy po­my­śle­li­śmy, ja i mój mąż, że Ro­bert pra­wie do­ro­sły, więc nie­długo bę­dzie po­trze­bo­wał wła­snego kąta. A wasz dom to była oka­zja... to zna­czy...

Milk­nie prze­ra­żona wła­snymi sło­wami.

– Pani Mał­go­siu, prze­cież ro­zu­miem. Do­brze, że ten dom do­stał się w pań­stwa ręce.

Uśmie­cha się, uspo­ko­jona mo­imi sło­wami.

– Chcesz wejść? – pyta za­pra­sza­jąco.

Nie wiem. Z jed­nej strony coś cią­gnie mnie do tego domu, z dru­giej wo­la­ła­bym wziąć nogi za pas, uciec jak naj­szyb­ciej z miej­sca, gdzie spę­dzi­łam dzie­ciń­stwo. Gdzie by­wa­łam szczę­śliwa i gdzie do­sta­wa­łam razy od ży­cia. Co za pseu­do­po­etyc­kie okre­śle­nie. Co za eg­zal­ta­cja. Pa­trzę na ze­ga­rek. Mam czas.

– Wejdę na chwilę.

We­wnątrz nie­wiele się zmie­niło. Tata zo­sta­wił stare me­ble, a oni ich nie wy­rzu­cili. Do­bra ja­kość, więc po co mie­liby wy­da­wać pie­nią­dze? W przed­po­koju ten sam wie­szak na płasz­cze, ta sama szafka na buty, po pra­wej stro­nie otwarta gar­de­roba. Wi­szą tam inne ubra­nia, ale i tak mam wra­że­nie, jak­bym wkra­czała w prze­szłość. Wra­że­nie mija, gdy znaj­du­jemy się w sa­lo­nie. Ow­szem, be­żowa sofa jest ta sama, ale sie­dzi na niej ko­bieta, któ­rej ni­gdy nie wi­dzia­łam. Młoda, ja­sno­włosa. Na nasz wi­dok od­kłada książkę i wstaje.

– To moja sy­nowa, Ce­cy­lia. Ce­cy­lio, to Bianka, która miesz­kała kie­dyś w tym domu.

Ści­skamy so­bie ręce, a pani Mał­go­rzata kon­ty­nu­uje:

– Ce­cy­lia nie­dawno uro­dziła i za­pro­po­no­wa­łam, żeby wpro­wa­dzili się tu­taj na ja­kiś czas. Ten dom jest więk­szy niż ich i ła­twiej mi po­móc na miej­scu.

– Mama jest nie­oce­niona – od­zywa się Ce­cy­lia. – Ma­lu­szek usnął.

Wska­zuje kąt po­koju, gdzie stoi dzie­cięcy głę­boki wó­zek. A więc Ro­bert ma dziecko. Ma też żonę. Ce­cy­lia jest ładna, cho­ciaż ma zmę­czoną twarz i fi­gurę, która wska­zuje, że nie­dawno ro­dziła.

– Gra­tu­luję dzi­dziu­sia. Mogę spoj­rzeć?

– Oczy­wi­ście. – Młoda mama pro­wa­dzi mnie do śpią­cego dziecka. – To Jaś – mówi szep­tem. – Ma dwa mie­siące i cztery dni.

Pa­trzę na ma­leńką główkę, na któ­rej złoci się kilka wło­sków, na za­mknięte oczka, na bez­bronne ciałko. Serce wy­rywa mi się do tego ma­łego czło­wieczka. Chcia­ła­bym po­czuć cię­żar nie­mow­laka we wła­snych ra­mio­nach. A ten kon­kretny nie­mow­lak mógłby być mój. Co za głu­pie my­śli. Pod­no­szę głowę i uśmie­cham się z tru­dem.

– Śliczny.

– Dzię­kuję. Zro­bię her­baty – pro­po­nuje Ce­cy­lia.

– Nie, nie. – Pod­no­szę rękę. – Ja tylko na mo­ment. – Mu­szę wra­cać do War­szawy na za­ję­cia.

– A co ro­bisz? – do­py­tuje mama Ro­berta.

Kiwa życz­li­wie głową, gdy jej mó­wię.

Z ma­łego po­koju za sa­lo­nem wy­cho­dzi męż­czy­zna.

– Usły­sza­łem głosy i po­my­śla­łem, że to Bianka. I pro­szę bar­dzo, Bianka! Ja miło cię wi­dzieć!

– Dzień do­bry!

– Je­steś tak ładna jak kie­dyś. Może na­wet ład­niej­sza. – Uśmie­cha się i do­daje: – Pra­wie jak moja żona.

Oj­ciec Ro­berta za­wsze był dla mnie miły. Zro­bił ka­rierę w mię­dzy­na­ro­do­wej fir­mie, był pre­ze­sem, ale zna­jo­mych trak­to­wał bez za­dę­cia. Lu­bi­łam go. Lu­bi­łam przy­cho­dzić do ich domu. Cza­sem my­śla­łam po­tem, że gdyby re­la­cje mię­dzy mamą a tatą były ta­kie jak mię­dzy pa­nią Mał­go­rzatą a jej mę­żem, ży­cie by­łoby ła­twiej­sze. Te­raz pan Ma­ciej ści­ska obie moje ręce.

– Dużo się zmie­niło, prawda? – mówi na wpół no­stal­gicz­nie, na wpół we­soło. – Je­stem już dziad­kiem. – Wska­zuje na dziecko. – Nie młod­nieję.

– Oboje pań­stwo wy­glą­da­cie świet­nie – mó­wię kur­tu­azyj­nie, ale to prawda. I na­dal pa­trzą na sie­bie tak jak kie­dyś.

Prze­cho­dzi przeze mnie fala wzru­sze­nia po­mie­szana ze smut­kiem.

– Pójdę po Ro­berta – od­zywa się pani Mał­go­rzata. – Pra­cuje zdal­nie na gó­rze, ale na pewno chciałby cię zo­ba­czyć.

– Pro­szę mu nie prze­szka­dzać. Ja za­raz... – Pró­buję pro­te­sto­wać, ale ona już jest na scho­dach.

– Przy­jaź­niła się pani z moim mę­żem? – pyta życz­li­wie Ce­cy­lia.

– Ja... tak, ale to było tak dawno. Mia­łam wtedy czter­na­ście lat.

– Rzu­ciła mo­jego synka po roku – mówi pan Ma­ciej.

Ta żar­to­bliwa uwaga wpra­wia mnie w za­kło­po­ta­nie. Chcę ja­koś za­re­ago­wać, ale sły­szę kroki na scho­dach. Ro­bert prze­ska­kuje po dwa stop­nie. Jest rów­nie atrak­cyjny jak pięt­na­ście lat temu. Wdzięk roz­tar­gnio­nego chłopca zo­stał za­stą­piony przez siłę doj­rza­łego męż­czy­zny, po­tar­gane włosy przez nie­na­ganną fry­zurę, ale w oczach po­zo­stał ten sam błysk, cho­ciaż na twa­rzy wi­dzę kilka zmarsz­czek.

– Bianka! – Staje przede mną i uj­muje obie moje dło­nie. – Ślicz­nie wy­glą­dasz! W ogóle się nie zmie­ni­łaś.

Po­woli wy­su­wam ręce.

– Dzięki. Ty masz śliczne dziecko.

– Tak! – przy­ta­kuje z za­pa­łem. – To te­raz moja naj­więk­sza mi­łość. – Milk­nie na mo­ment i do­daje: – Oprócz Ce­cylki oczy­wi­ście.

– Je­ste­ście świet­nym mał­żeń­stwem. Świetną ro­dziną.

Wy­mie­niamy jesz­cze kilka nic nie­zna­czą­cych zdań, a po­tem mó­wię:

– Mu­szę się zbie­rać. Wpa­dłam na mo­ment, zo­ba­czyć, jak wy­gląda mój stary dom.

W moim śmie­chu brzmi fałsz, ale mam na­dzieję, że tylko ja go sły­szę.

– Za­wsze je­steś tu mile wi­dziana – mówi pani Mał­go­rzata. Jej mąż i syn przy­ta­kują.

Ce­cy­lia się uśmie­cha, jed­nak w jej oczach do­strze­gam nie­okre­ślony nie­po­kój. Chyba nie jest za­zdro­sna?

Obie­cuję, że wpadnę. Gdy się że­gnam, wszy­scy wy­dają się życz­liwi. Tam­ten dziwny wy­raz w spoj­rze­niu żony mo­jego by­łego znik­nął. Może go so­bie wy­obra­zi­łam. Opusz­czam nasz dom. Ich dom. Obec­ność Ro­berta i jego dziecka spra­wiła, że nie po­czu­łam mamy. A prze­cież Ro­bert to prze­brzmiała me­lo­dia. Mogę mu za­zdro­ścić ży­cia ro­dzin­nego, ale to nie zmieni mo­jego. Chcę wie­dzieć, ja­kie po­budki miała mama, żeby ode­brać so­bie ży­cie. Tak, wiem, że była w złym sta­nie przed śmier­cią, ale dla­czego? Dla­czego aż w tak złym? Czuję za­męt. Po­win­nam wie­dzieć. Kie­dyś wie­dzia­łam. Czyżby? Może to kwe­stia cmen­ta­rza i domu. To wszystko po­ru­szyło czułe struny i coś so­bie wy­my­ślam. Tak czy ina­czej, kto mógłby udzie­lić mi lep­szej od­po­wie­dzi niż jej naj­bliż­sza przy­ja­ciółka? Po­znały się na stu­diach, po­tem obie pra­co­wały w szpi­talu po­wia­to­wym w Puł­tu­sku. Dziad­ko­wie ze strony mamy są z Na­siel­ska. Zgi­nęli w wy­padku, ale zo­sta­wili jej nie­wiel­kie miesz­ka­nie. Mama i Ma­rianna wpro­wa­dziły się tam. Póź­niej mama po­znała tatę i wy­bu­do­wali ra­zem dom. Działkę na­prze­ciwko Ma­rianna ku­piła po oka­zyj­nej ce­nie. Zo­stały więc są­siad­kami. Mama zre­zy­gno­wała z pracy, gdy mnie uro­dziła, jej przy­ja­ciółka roz­wi­jała się za­wo­dowo. Nie wiem, czy Ma­rianna na­dal mieszka i pra­cuje w domu na­prze­ciwko. Była jed­nym z pierw­szych pry­wat­nych in­ter­ni­stów w Na­siel­sku, po­dobno naj­lep­szym. Bu­dziła sprzeczne emo­cje. Jedni szem­rali, że zdziera za dużo, inni wy­chwa­lali ją pod nie­biosa. Wiem, że przyj­mo­wała za darmo tych, któ­rzy w ża­den spo­sób nie mo­gliby so­bie po­zwo­lić na pry­watne wi­zyty. Iry­to­wała tym więk­szość bo­go­boj­nych oby­wa­teli. Dla­czego ja mam ha­ro­wać i zo­sta­wiać tej ba­bie ciężko za­ro­bione pie­nią­dze, a taki dar­mo­zjad nie wyda zło­tówki?! Tak mó­wili. Ma­rianny to nie ru­szało. Ta ko­bieta za­wsze wy­da­wała się oazą spo­koju. Znów na­ci­skam dzwo­nek przy furtce, za­sta­na­wia­jąc się, kto mi otwo­rzy i czy w ogóle ktoś otwo­rzy. Nie wiem na­wet, co bym wo­lała.

– Halo? – od­zywa się mę­ski głos.

– Na­zy­wam się Bianka – po chwili wa­ha­nia po­daję pa­nień­skie na­zwi­sko – Ro­ta­sik. Ja do pani Ma­rianny Ma­li­szek. Czy na­dal tu mieszka?

– Chwi­leczkę.

Roz­lega się dźwięk do­mo­fonu od­blo­ko­wu­jący furtkę. Pcham ją i znaj­duję się w ogro­dzie. Nikt nie wy­cho­dzi mi na­prze­ciw. Tro­chę nie­pewna, co po­win­nam zro­bić, kie­ruję się ścieżką ku do­mowi. Na ganku po­now­nie na­ci­skam dzwo­nek, ale w tym sa­mym mo­men­cie drzwi się otwie­rają. Stoi w nich męż­czy­zna. W pierw­szej chwili go nie po­znaję, tak jak nie po­zna­łam jego głosu.

– Bianka – mówi wolno.

Nie sły­szę en­tu­zja­zmu, który wy­czu­łam u Ro­berta, nie wi­dzę bły­sku w oczach. Czemu zresztą się dzi­wić? Syn Ma­rianny ni­gdy nie był moim chło­pa­kiem, a chciał nim być. Ja­kaś dzie­cięca uraza może tkwić w nim do tej pory.

– Cześć, Grze­siu. – Sta­ram się nadać gło­sowi życz­liwe brzmie­nie. – Zmie­ni­łeś się.

Był wtedy osiem­na­sto­let­nim chu­dziel­cem z dłu­gimi po­tar­ga­nymi wło­sami. Zu­peł­nie nie­po­dob­nym do swo­jej matki. Te­raz na­brał mię­śni i ma nie­na­ganną krótką fry­zurę. Tylko oczy po­zo­stały te same. Nie­bie­skie, tro­chę roz­myte. Gdy pa­trzył na mnie, czu­łam się nie­pew­nie. Te­raz to wra­że­nie wraca.

– Ty nie bar­dzo. Na­dal je­steś piękna.

Śmieję się, żeby po­kryć uczu­cie dys­kom­fortu.

– Dzięki. Nie wie­dzia­łam, że na­dal miesz­kasz z mamą.

– Nie miesz­kam. – Kręci głową. – Pra­cu­jemy ra­zem. Wejdź. – Cofa się, żeby zro­bić mi przej­ście. – Mama ma pa­cjenta, ale za­raz po­winna skoń­czyć.

Pro­wa­dzi mnie do sa­lonu, pro­po­nuje her­batę. Kręcę głową, mó­wię, że nie mam zbyt dużo czasu.

– Pra­cu­jesz z mamą? – Wra­cam do jego słów przy drzwiach. – Je­steś le­ka­rzem?

– Tak. Psy­chia­trą. Je­stem też psy­cho­te­ra­peutą, może na­wet bar­dziej niż psy­chia­trą. Bar­dziej niż w pi­gułki wie­rzę w te­ra­pię.

Nie chcia­ła­bym mieć ta­kiego le­ka­rza ani te­ra­peuty. Na­wet te­raz, gdy sie­dzę na­prze­ciwko niego, mu­szę po­wstrzy­my­wać chęć ucieczki.

– Im­po­nu­jące – mó­wię z uśmie­chem.

– Za­wód jak za­wód. Lu­bię go i chcę wy­ko­ny­wać do­brze. Wy­szłaś za mąż?

Ści­skam ręce pod sto­łem, żeby nie za­uwa­żył ich drże­nia.

– Tak. Pięć lat temu. Nie mamy jesz­cze dzieci – uprze­dzam ko­lejne py­ta­nie. – A ty? Oże­ni­łeś się?

– Tak. Ale ja pra­wie mam dziecko. Za dwa mie­siące się uro­dzi. Dziew­czynka – in­for­muje z prze­chwałką w gło­sie.

Prze­biega mnie nie­przy­jemny dreszcz na myśl, że ja­ka­kol­wiek ko­bieta nosi w so­bie dziecko Grze­go­rza.

– Gra­tu­luję.

Za­lega nie­zręczna ci­sza. Ma­rzę, żeby pa­cjent Ma­rianny już skoń­czył wi­zytę.

– A ty co ro­bisz? – Grze­gorz prze­rywa mil­cze­nie.

Gdy za­czy­nam od­po­wia­dać, wy­ła­wiam dźwięk otwie­ra­nych na gó­rze drzwi. Ma­rianna spro­wa­dza na dół pa­cjentkę. Za­lewa mnie fala ulgi, że nie będę mu­siała dłu­żej mę­czyć się w to­wa­rzy­stwie jej syna, ale my­ślę rów­no­cze­śnie, że głu­pio prze­cho­dzić przez sa­lon po wi­zy­cie u le­ka­rza. Z dru­giej strony, może to nie różni się od mi­ja­nia in­nych pa­cjen­tów w po­cze­kalni. Na twa­rzy przy­ja­ciółki mamy ma­luje się zdu­mie­nie, gdy mnie wi­dzi.

– Bianka!

– Dzień do­bry. – Uśmie­cham się do niej.

Ma dłuż­sze włosy, krę­cone – przy­pusz­czam, że wtedy je roz­pro­sto­wy­wała – a zie­lone oczy rzu­cają iskry. Na­dal jej ele­gan­cja jest dziew­częca i nieco nie­dbała. Biała ko­szula wy­szła gdzie­nie­gdzie z gra­na­to­wych dżin­sów.

– Tak dawno cię nie wi­dzia­łam! – Spo­gląda na pa­cjentkę i się re­flek­tuje. – Po­cze­kaj, od­pro­wa­dzę tylko pa­nią.

Gdy wraca, bie­rze mnie w ra­miona. Na­gle czuję się jak mała skrzyw­dzona dziew­czynka i łzy na­pły­wają mi do oczu. Idiotka, ga­nię się w my­śli i ha­muję płacz.

– To ja już nie będę wam prze­szka­dzał – sły­szę rów­no­cze­śnie głos Grze­go­rza i dźwięk do­mo­fonu. – Mój pa­cjent jest przy bra­mie.

Wpusz­cza męż­czy­znę i pod­cho­dzi do mnie.

– Miło cię było znów zo­ba­czyć.

– Tak, cie­bie też.

Wy­cią­gam rękę. Grze­gorz ści­ska ją krótko i ener­gicz­nie, ale i tak mam wra­że­nie, jak­bym do­ty­kała ob­śli­zgłej ryby.

– Na­pij się ze mną her­baty – mówi Ma­rianna, gdy zo­sta­jemy same.

Do­ko­nuję w my­śli szyb­kich ob­li­czeń. Jesz­cze zdążę.

– Dzię­kuję, bę­dzie mi miło. A ty masz czas, cio­ciu?

– Za pół go­dziny przy­cho­dzi pa­cjent, ale mogę go prze­ło­żyć.

– Nie, nie – pro­te­stuję. – Wpa­dłam w za­sa­dzie na chwilę.

Ma­rianna pyta, co u mnie, więc sta­ram się mó­wić o do­brych rze­czach. Pra­wie wie­rzę, że jest do­brze. Przy­ja­ciółka mamy sta­wia na stole her­batę i ta­le­rzyk z ko­ko­san­kami. Słu­cha i uśmie­cha się życz­li­wie. Mu­szę prze­rwać at­mos­ferę sie­lanki.

– Dla­czego mama się za­biła? – py­tam pro­sto z mo­stu.

Ciastko wy­pada jej z rąk. Naj­wi­docz­niej nie spo­dzie­wała się py­ta­nia.

– Ona... – Urywa. – Ona miała pro­blemy psy­chiczne.

– Tak – mó­wię, prze­cią­ga­jąc nie­mi­ło­sier­nie sa­mo­gło­skę. – Wiem. Mimo to coś mu­siało być bez­po­śred­nią przy­czyną.

Przy­glą­dam się twa­rzy Ma­rianny, która na­gle staje się nie­od­gad­niona.

– Nie za­wsze tak jest – mówi nie­obec­nym to­nem. – Cza­sem cho­remu coś się wy­daje.

– Chcesz po­wie­dzieć, że mama miała ha­lu­cy­na­cje?

– Nie, nie chcę tego po­wie­dzieć. Nie ha­lu­cy­na­cje.

– A więc co jej się wy­da­wało?

– Słu­cham?

– By­łaś jej przy­ja­ciółką, na pewno ci się zwie­rzała.

– Nie... nie pa­mię­tam.

– Nie pa­mię­tasz? – Mój głos tward­nieje.

Ma­rianna mruga kilka razy.

– Mó­wiła różne rze­czy. Że jest nie­zro­zu­miana. Że... – waha się i koń­czy – że twój oj­ciec nie po­święca jej wy­star­cza­jąco uwagi.

Co­fam się pa­mię­cią do chwil przed śmier­cią mamy. Awan­tury były na po­rządku dzien­nym. Krzy­czała, oskar­żała ojca. On pra­wie się nie bro­nił. To roz­sier­dzało ją jesz­cze bar­dziej.

– Po pro­stu nie po­święca jej uwagi? Czy też były ja­kieś kon­kretne za­rzuty?

– My­ślała, że ją zdra­dza – mówi Ma­rianna, pa­trząc w pod­łogę.

– A zdra­dzał? – py­tam ostro.

Pod­nosi na mnie wzrok.

– Skąd mogę wie­dzieć?

Wstaję.

– Prze­pra­szam – mó­wię płacz­li­wie. – By­łam na jej gro­bie. Chcia­łam zro­zu­mieć.

Od­dech Ma­rianny się rwie.

– Chyba nikt nie ro­zu­mie do końca – od­po­wiada.

Obej­muje mnie na po­że­gna­nie.

Pa­trzę na swój sfa­ty­go­wany sa­mo­chód, ale go nie otwie­ram. Po­sta­na­wiam zro­bić so­bie wy­cieczkę w jesz­cze jedno miej­sce.

Po pół­go­dzi­nie wra­cam, wsia­dam do auta i mknę jak ja­kiś raj­do­wiec z pro­win­cji. Co za głu­pia de­mon­stra­cja. Ni­gdy tak nie pro­wa­dzę. Zwal­niam i sta­ram się kon­cen­tro­wać na dro­dze, od­go­nić na­kła­da­jące się na sie­bie wspo­mnie­nia. Wy­krzy­wiona wście­kło­ścią twarz mamy. Smutne oczy taty. Jej krzyk i jego mil­cze­nie. Dźwięk za­trza­ski­wa­nych drzwi. Ta­lerz prze­la­tu­jący tuż koło mo­jej twa­rzy. Mama przy­ci­ska­jąca mnie do sie­bie, szep­cząca: „Prze­pra­szam, prze­pra­szam, prze­pra­szam”. I ja du­sząca się w jej ra­mio­nach, wy­ry­wa­jąca.

W ostat­niej chwili za­uwa­żam psa prze­bie­ga­ją­cego drogę. Ha­muję z pi­skiem opon. Sa­mo­chód za mną też ha­muje. Kie­rowca wy­graża mi pię­ścią przez otwarte okno. Na szczę­ście za­raz skrę­cam, on je­dzie pro­sto. Nie pa­mię­tam, czy mama oskar­żała ojca o zdradę. Wspo­mnie­nia ich kłótni pra­wie wy­par­łam. Wró­ciły te­raz pod wpły­wem mo­jej wi­zyty na cmen­ta­rzu lub roz­mowy z Ma­rianną. Prze­ana­li­zuję je w domu.

Gdy do­cie­ram do miesz­ka­nia, za­miast ana­lizą zaj­muję się bły­ska­wicz­nym przy­go­to­wa­niem obiadu. Cie­cie­rzyca, sos po­mi­do­rowy, tro­chę przy­prawy curry i mleko ko­ko­sowe. Od­kąd rzu­ci­li­śmy mięso, tylko ja go­tuję. Emil jest w ja­kiś spo­sób ob­ra­żony, że nie skon­sul­to­wa­łam z nim przej­ścia na we­ge­ta­ria­nizm. Na moje ar­gu­menty, że prze­cież nie za­bra­niam mu jeść kur­czaka czy wo­ło­winy, tylko kręci głową. W tym też go roz­cza­ro­wa­łam. Uczu­cie ża­ło­ści nie wraca. Nie jem. Po­szczę, żeby od­po­ku­to­wać wie­czorne ob­żar­stwo. To nie za­bu­rze­nie. Ju­tro będę od­ży­wiać się nor­mal­nie.

Droga do szkoły zaj­muje pięt­na­ście mi­nut. Nim za­czę­łam za­sta­na­wiać się nad roz­mową z Ma­rianną czy roz­bie­rać wspo­mnie­nia na czyn­niki pierw­sze, ode­zwała się moja ko­mórka. Wy­grze­buję ją z to­rebki.

– Cześć, tato.

Oj­ciec dzwoni o róż­nych po­rach. Omija za­ję­cia – zna mój roz­kład. Po­mimo mo­ich trzy­dzie­stu lat i pię­cio­let­niego stażu mał­żeń­skiego nie od­uczył się mnie kon­tro­lo­wać. Za­zwy­czaj nie mam mu tego za złe. Ro­zu­miem, że z daw­nego ży­cia zo­sta­łam tylko ja, a no­wego, oprócz pracy za­wo­do­wej, nie ma za­miaru ukła­dać. Te­raz jed­nak czuję złość. Nie umiał za­po­biec odej­ściu mamy. Jej śmierć może być jego winą.

– Halo! – To nie po­wi­ta­nie, to ra­czej wark­nię­cie.

– Cześć, ko­cha­nie. Prze­szka­dzam ci?

– Nie­długo za­czy­nam lek­cję.

– Tak, tak. Wiem. Chcia­łem tylko się do­wie­dzieć, czy wszystko w po­rządku.

– W po­rządku.

– Na pewno?

– Tak. Tato, może po­roz­ma­wiamy póź­niej? Idę te­raz do szkoły i mu­szę jesz­cze tro­chę się przy­go­to­wać.

– Okej. – Już mam się roz­łą­czyć, kiedy do­daje: – Ko­cham cię.

Rzadko sły­szę taką de­kla­ra­cję, szcze­gól­nie przez te­le­fon. Tata wy­znaje za­sadę, że słowa, zbyt czę­sto po­wta­rzane, de­wa­lu­ują się. Złość na­gle prze­cho­dzi, coś ści­ska mnie w gar­dle.

– Ja też cię ko­cham.

Roz­łą­czam się. Jesz­cze chwila, a wy­bu­chła­bym pła­czem. Do tej pory udaje mi się dzi­siaj uni­kać hi­ste­rii i le­piej, żeby tak zo­stało.

Do­cie­ram do szkoły i rzu­cam okiem na pod­ręcz­niki. Nie ma już Bianki, która nie ro­zu­mie świata. Zo­stała lek­torka.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki