Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koszmar się zaczyna, a skrywane tajemnice wychodzą na wierzch…. Bianka odwiedza rodzinny Nasielsk, gdzie rozmawia ze starymi znajomymi i idzie na grób matki. Wieczorem prowadzi zajęcia w warszawskiej szkole językowej, ale nie wraca do domu. Odzyskuje przytomność w ciasnym piwnicznym pomieszczeniu. Za jej porwaniem stoi ktoś skryty za przerażającą maską. Mąż i ojciec Bianki zawiadamiają policję i próbują działać na własną rękę. Kobieta pozostaje zaginiona. Czy to przeszłość daje o sobie znać? Czy jest jeszcze szansa dla Bianki i jej rodziny? Magdalena Zimniak zabiera nas do świata przesyconego strachem i nagłymi zwrotami akcji…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich pracujących
w niestandardowych godzinach
BIANKA
– Good bye!
Uśmiecham się do słuchaczy opuszczających pokój. Moja ulubiona grupa. Cztery średnio zaawansowane osoby, z otwartym umysłem, chętne do mówienia i eksperymentowania z nowo poznanym słownictwem i strukturami. Zgarniam książki i okładam je na półkę. Mało prawdopodobne, żeby szefowa wpadła przed siódmą rano, kiedy zaczynam pierwszą lekcję, ale lepiej się zabezpieczyć. Kilka razy zdarzyło się, że karciła mnie za nietrzymanie porządku. Czułam się wtedy jak strofowana dziewczynka. Nawet nie próbowałam tłumaczyć, że tylko ja uczę w tym pokoju, a rozgardiasz na biurku nie ma dla słuchaczy znaczenia. Chociaż dzieli nas różnica co najmniej dwudziestu lat, szefowa prosiła, żeby nazywać ją Kasią. Zazwyczaj nasze relacje są dobre, bo Kasia wie, że jestem popularną, lubianą lektorką. Tylko ta jej pedanteria jest nieznośna. I ten nauczycielski ton.
Znów nie wyszłam od razu. Cholera, będę w domu po wpół do dziesiątej. W pośpiechu opuszczam budynek i biegnę przez ciemne ulice.
– Cześć! – wołam, wchodząc do mieszkania.
– Cześć.
Emil nawet nie odrywa wzroku od komputera.
– Zjemy razem kolację?
– Już jadłem.
Otwieram lodówkę. Pieczywo, ser, pomidor, ogórki. Decyduję się na chleb z ogórkami, bo tego jest najwięcej. Lepiej, żeby zostało coś na rano dla Emila. Wstawiam wodę.
– Chcesz herbaty?
– Nie, piłem niedawno.
– A posiedzisz ze mną?
Wreszcie na mnie spogląda.
– Wiesz, która godzina?
– Za piętnaście dziesiąta – szepczę.
– Wiesz, o której kończę pracę, prawda?
– O piątej.
– A więc jestem w domu od około piętnaście po. Jem obiad i siedzę sam, czekając na żonę, która przychodzi tuż przed dziesiątą. Niedługo trzeba położyć się spać. Ty przecież coś jesz i padasz jak nieżywa. Rano wychodzisz, kiedy jeszcze śpię.
Nie mówię, że wracam o tej porze tylko dwa razy w tygodniu. Ósma wieczorem też nie jest dla niego wystarczająco dobra.
– Taka jest specyfika pracy lektorki. Zajęcia wcześnie rano i wieczorem.
Kręci głową.
– Już tyle razy o tym rozmawialiśmy. Przecież ty masz dla mnie czas tylko w weekendy. Czy tak wygląda normalne małżeństwo? Wspólne pół godziny wieczorem? Specyfika pracy lektorki? Możesz poprosić szefową o zajęcia tylko do osiemnastej albo w ogóle zmienić pracę. Możemy doskonale się obejść bez twoich nocnych godzin.
No tak, jeszcze argument finansowy. Emil zarabia normalne pieniądze, a ja z tą swoją średnią stawką godzinową nawet się do niego nie zbliżam.
– W przyszłym semestrze... – zaczynam.
– Kiedy będzie przyszły semestr, porozmawiamy. Na razie jest ten.
Odwraca się do mnie tyłem, uważa rozmowę za zakończoną. Wracam do kuchni. Jem pierwszą kromkę chleba, potem drugą, trzecią. Czwarta. Przestaję liczyć. Smaruję grubo masłem, wpycham wielkie kawały do ust, ledwie gryzę. W zamrażalniku jest pudełko lodów czekoladowych. Biorę porcję. Za mało. Druga. I trzecia. Już skończę, po co zostawiać odrobinę? Znów oczekuję pociechy od jedzenia. Znów nie dostaję. Chowam wszystko i idę do łazienki umyć zęby i twarz. Prysznic wezmę już jutro. Prześlizguję się przez pokój, gdzie Emil siedzi przy komputerze w słuchawkach i zapewne słucha wyrafinowanej muzyki, rozbieram się i wślizguję pod kołdrę.
Dopiero teraz zaczyna mnie dusić szloch. Jest źle. Wszystko jest źle. Emil ma rację. Zajmuję się, jak to on kiedyś określił, „swoim hobby”, nie poświęcam mu wystarczająco czasu. Gdybym chociaż zarabiała niezłe pieniądze. Tak jak jest, to po prostu dodatek do budżetu domowego. Nie potrafię zrezygnować z zawodu lektorki. Do szkoły nie pójdę, bo nie wytrzymałabym z dużą grupą młodzieży. Po pierwsze, utrzymanie dyscypliny kosztowałoby mnie zbyt wiele, po drugie, już się przekonałam, że uczenie dzieci nie daje mi satysfakcji. Ale muszę uczyć. Niczego innego nie umiałabym robić tak dobrze. Tak dobrze? Bez przesady. Nie jestem zła, ale inni nie są gorsi. Po prostu przeciętna. Na dodatek nie zachowuję w czystości ani mieszkania, ani pokoju w szkole. Jestem żoną Emila od pięciu lat, a chociaż trzy lata temu zaczęliśmy się starać, nadal nie mamy dzieci. Wykonaliśmy badania, wszystko w porządku i nic. Jestem felerna. Nic mi nie wychodzi. Beznadziejna. Nie chcę już żyć.
Przez chwilę zabawiam się wymyślaniem różnych scenariuszy śmierci. Przedawkowanie leków. Skok z ostatniego piętra wieżowca. Przecięcie żył. To wszystko jest na niby. Nie popełnię samobójstwa. Mama popełniła, a ja nigdy po tym nie byłam całkowicie normalna. Nie chcę teraz o tym myśleć. Wolę rozważyć teoretyczną śmierć. Napisałabym list do Emila: „Przepraszam. Kocham Cię, ale nie potrafię już żyć. Wina jest tylko moja, najdroższy”. Coś takiego. A potem on szedłby za trumną z kamienną twarzą. Obok niego mój ojciec. Nie. Właśnie dlatego nie umrę. Emil podniósłby się z tego, a tata mógłby nie znieść kolejnego ciosu.
Nie jestem moją matką. Nie tylko dlatego, że nie przetnę nici łączących mnie z tym światem. Nie jestem nią również pod względem niestabilności psychicznej. Daję sobie radę z moimi małymi odchyłami. Może potykam się w życiu. Może mam pewne zaburzenia odżywiania; mogę wyjeść pół lodówki, a kolejnego dnia głodować, ale nawet nie ocieram się o anoreksję czy bulimię. Kompulsywne zajadanie stresu? Może, może. Ile osób to ma? Daję radę. Biorąc pod uwagę to, że kiedyś naprawdę miałam bulimię, dobrze mi idzie. Pokonałam chorobę. Razem z tatą i lekarzami, ale się wydostałam.
Chwile jak ta, kiedy nie mogę znieść swojego życia czy siebie, zdarzają się, ale mijają. To, że śmierć pozostaje opcją, daje pociechę. Dlatego jestem w stanie zasnąć.
Gdy rano przeglądam się w lustrze, mam zapuchniętą twarz i podkrążone oczy. Po prysznicu, kawie i nałożeniu kosmetyków jest lepiej.
Prowadzę zajęcia, uśmiecham się do słuchaczy i nastrój też mi się poprawia. Gdy kończę ostatnią lekcję, podejmuję decyzję. Mam pięć godzin przerwy. Wybiorę się do Nasielska. Dawno nie byłam na grobie mamy. Zawsze zawoził mnie tata. Teraz chcę postać tam sama.
Gdy przechodzę przez bramę cmentarza, słońce chowa się za chmury, zupełnie jakby pogoda postanowiła dopasować się do sytuacji. Uśmiecham się cierpko i zapalam świecę. Wpatruję się w płomień, próbując uporządkować emocje. Tęsknię za mamą. Chyba nigdy nie przestanę. Miałam piętnaście lat, gdy odeszła. Nie byłam na pogrzebie. Ta śmierć naznaczyła mnie tak bardzo, że dwa tygodnie spędziłam w prywatnej klinice. Mam stamtąd zamglone wspomnienia. Jakaś psychoterapia. Krzyk, mój własny. Ból rozsadzający czaszkę. Nie tylko. Ten ból był wszędzie. I strach. Lekarze doprowadzili mnie do względnego porządku. Tata zdecydował, że wyjeżdżamy z Nasielska. Nie miałam nic do powiedzenia. Nie potrafię ocenić ani jego decyzji, ani tego, że nie pytał mnie o zdanie. Chyba dobrze zrobił.
Staję nad grobem. Trzęsę się tak, jakby wróciły najgorsze czasy. Które były najgorsze? Mam straszny zamęt w głowie. Mamo, zwracam się do kobiety pod ziemią. A może jest nie tylko pod ziemią. Może gdzieś jest. Kochałam cię, mamo. Mimo tego, że nasze relacje bywały trudne.
Powoli się uspokajam. Koncentruję się na obrazach z przeszłości, tych dobrych. Mama przytulała mnie, gdy płakałam, pocieszała, kiedy ktoś śmiał się ze mnie w szkole lub kiedy dostałam złą ocenę. Przymierzałyśmy razem ciuchy, wybuchając śmiechem. Bawiłyśmy się w chowanego i w berka. Czytała mi książki, gdy byłam maleńka, a później polecała ciekawe powieści. Miałyśmy ten sam gust, obie uwielbiałyśmy rosyjską klasykę. Potrafiłyśmy godzinami dyskutować o Tołstoju czy Dostojewskim. Oglądałyśmy komedie romantyczne, śmiejąc się i płacząc na przemian. Nie chcę innych wspomnień, nie przy jej grobie. One i tak przyjdą. Przychodzą regularnie.
Czuję ją. Nigdy mi się to nie zdarzyło, gdy byłam tu z tatą. Tak jakby on blokował kontakt. Nie jestem na tyle przesądna, by wierzyć w kontakt z duchami. To uwolnienie umysłu. Mojego. Zastanawiam się, dlaczego mama się zabiła. Do tej pory akceptowałam wyjaśnienie, że miała problemy psychiczne. Miała, oczywiście. Coś jednak musiało ją pchnąć do ostatecznego kroku. Nie zatrzymała się na marzeniu o śmierci. Ja znajduję powód, by żyć. Jest nim tata, którego nie chcę skrzywdzić. Ona miała mnie. Dlaczego nie byłam wystarczającym powodem?
Oddalam się od grobu, ale na końcu ścieżki odwracam się i rzucam jeszcze jedno spojrzenie na znicz. Pali się równym, pewnym płomieniem. Jakby mi mówił, że nie muszę jeszcze wracać do Warszawy. Mam czas, żeby czegoś się dowiedzieć.
Podjeżdżam przed dom, w którym spędziłam dzieciństwo. Trawnik jest równo wystrzyżony, kwiatowe rabaty zadbane. Gdy tu mieszkaliśmy, było bardziej dziko. Kierując się impulsem, dotykam dzwonka. Drzwi się otwierają i widzę w nich kobietę w średnim wieku. Znam ją z zeszłego życia. Kobieta zmierza do mnie z uśmiechem na ustach.
– Bianka!
Próbuję uśmiechać się w ten sam sposób.
– Dzień dobry!
Kobieta otwiera furtkę.
– Strasznie dawno cię tu nie było! Nie wiem nawet, czy powinnam mówić ci po imieniu.
– Proszę nie żartować, pani Małgosiu. Dla pani zawsze będę Bianką.
Pani Małgorzata jest matką chłopaka, w którym kiedyś kochałam się na zabój. Robert podzielał moje uczucia, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wiele czasu spędzałam u niego w domu.
– Nie wiedziałam, że pani tu teraz mieszka.
Wydaje się zmieszana.
– No wiesz, wtedy... wtedy pomyśleliśmy, ja i mój mąż, że Robert prawie dorosły, więc niedługo będzie potrzebował własnego kąta. A wasz dom to była okazja... to znaczy...
Milknie przerażona własnymi słowami.
– Pani Małgosiu, przecież rozumiem. Dobrze, że ten dom dostał się w państwa ręce.
Uśmiecha się, uspokojona moimi słowami.
– Chcesz wejść? – pyta zapraszająco.
Nie wiem. Z jednej strony coś ciągnie mnie do tego domu, z drugiej wolałabym wziąć nogi za pas, uciec jak najszybciej z miejsca, gdzie spędziłam dzieciństwo. Gdzie bywałam szczęśliwa i gdzie dostawałam razy od życia. Co za pseudopoetyckie określenie. Co za egzaltacja. Patrzę na zegarek. Mam czas.
– Wejdę na chwilę.
Wewnątrz niewiele się zmieniło. Tata zostawił stare meble, a oni ich nie wyrzucili. Dobra jakość, więc po co mieliby wydawać pieniądze? W przedpokoju ten sam wieszak na płaszcze, ta sama szafka na buty, po prawej stronie otwarta garderoba. Wiszą tam inne ubrania, ale i tak mam wrażenie, jakbym wkraczała w przeszłość. Wrażenie mija, gdy znajdujemy się w salonie. Owszem, beżowa sofa jest ta sama, ale siedzi na niej kobieta, której nigdy nie widziałam. Młoda, jasnowłosa. Na nasz widok odkłada książkę i wstaje.
– To moja synowa, Cecylia. Cecylio, to Bianka, która mieszkała kiedyś w tym domu.
Ściskamy sobie ręce, a pani Małgorzata kontynuuje:
– Cecylia niedawno urodziła i zaproponowałam, żeby wprowadzili się tutaj na jakiś czas. Ten dom jest większy niż ich i łatwiej mi pomóc na miejscu.
– Mama jest nieoceniona – odzywa się Cecylia. – Maluszek usnął.
Wskazuje kąt pokoju, gdzie stoi dziecięcy głęboki wózek. A więc Robert ma dziecko. Ma też żonę. Cecylia jest ładna, chociaż ma zmęczoną twarz i figurę, która wskazuje, że niedawno rodziła.
– Gratuluję dzidziusia. Mogę spojrzeć?
– Oczywiście. – Młoda mama prowadzi mnie do śpiącego dziecka. – To Jaś – mówi szeptem. – Ma dwa miesiące i cztery dni.
Patrzę na maleńką główkę, na której złoci się kilka włosków, na zamknięte oczka, na bezbronne ciałko. Serce wyrywa mi się do tego małego człowieczka. Chciałabym poczuć ciężar niemowlaka we własnych ramionach. A ten konkretny niemowlak mógłby być mój. Co za głupie myśli. Podnoszę głowę i uśmiecham się z trudem.
– Śliczny.
– Dziękuję. Zrobię herbaty – proponuje Cecylia.
– Nie, nie. – Podnoszę rękę. – Ja tylko na moment. – Muszę wracać do Warszawy na zajęcia.
– A co robisz? – dopytuje mama Roberta.
Kiwa życzliwie głową, gdy jej mówię.
Z małego pokoju za salonem wychodzi mężczyzna.
– Usłyszałem głosy i pomyślałem, że to Bianka. I proszę bardzo, Bianka! Ja miło cię widzieć!
– Dzień dobry!
– Jesteś tak ładna jak kiedyś. Może nawet ładniejsza. – Uśmiecha się i dodaje: – Prawie jak moja żona.
Ojciec Roberta zawsze był dla mnie miły. Zrobił karierę w międzynarodowej firmie, był prezesem, ale znajomych traktował bez zadęcia. Lubiłam go. Lubiłam przychodzić do ich domu. Czasem myślałam potem, że gdyby relacje między mamą a tatą były takie jak między panią Małgorzatą a jej mężem, życie byłoby łatwiejsze. Teraz pan Maciej ściska obie moje ręce.
– Dużo się zmieniło, prawda? – mówi na wpół nostalgicznie, na wpół wesoło. – Jestem już dziadkiem. – Wskazuje na dziecko. – Nie młodnieję.
– Oboje państwo wyglądacie świetnie – mówię kurtuazyjnie, ale to prawda. I nadal patrzą na siebie tak jak kiedyś.
Przechodzi przeze mnie fala wzruszenia pomieszana ze smutkiem.
– Pójdę po Roberta – odzywa się pani Małgorzata. – Pracuje zdalnie na górze, ale na pewno chciałby cię zobaczyć.
– Proszę mu nie przeszkadzać. Ja zaraz... – Próbuję protestować, ale ona już jest na schodach.
– Przyjaźniła się pani z moim mężem? – pyta życzliwie Cecylia.
– Ja... tak, ale to było tak dawno. Miałam wtedy czternaście lat.
– Rzuciła mojego synka po roku – mówi pan Maciej.
Ta żartobliwa uwaga wprawia mnie w zakłopotanie. Chcę jakoś zareagować, ale słyszę kroki na schodach. Robert przeskakuje po dwa stopnie. Jest równie atrakcyjny jak piętnaście lat temu. Wdzięk roztargnionego chłopca został zastąpiony przez siłę dojrzałego mężczyzny, potargane włosy przez nienaganną fryzurę, ale w oczach pozostał ten sam błysk, chociaż na twarzy widzę kilka zmarszczek.
– Bianka! – Staje przede mną i ujmuje obie moje dłonie. – Ślicznie wyglądasz! W ogóle się nie zmieniłaś.
Powoli wysuwam ręce.
– Dzięki. Ty masz śliczne dziecko.
– Tak! – przytakuje z zapałem. – To teraz moja największa miłość. – Milknie na moment i dodaje: – Oprócz Cecylki oczywiście.
– Jesteście świetnym małżeństwem. Świetną rodziną.
Wymieniamy jeszcze kilka nic nieznaczących zdań, a potem mówię:
– Muszę się zbierać. Wpadłam na moment, zobaczyć, jak wygląda mój stary dom.
W moim śmiechu brzmi fałsz, ale mam nadzieję, że tylko ja go słyszę.
– Zawsze jesteś tu mile widziana – mówi pani Małgorzata. Jej mąż i syn przytakują.
Cecylia się uśmiecha, jednak w jej oczach dostrzegam nieokreślony niepokój. Chyba nie jest zazdrosna?
Obiecuję, że wpadnę. Gdy się żegnam, wszyscy wydają się życzliwi. Tamten dziwny wyraz w spojrzeniu żony mojego byłego zniknął. Może go sobie wyobraziłam. Opuszczam nasz dom. Ich dom. Obecność Roberta i jego dziecka sprawiła, że nie poczułam mamy. A przecież Robert to przebrzmiała melodia. Mogę mu zazdrościć życia rodzinnego, ale to nie zmieni mojego. Chcę wiedzieć, jakie pobudki miała mama, żeby odebrać sobie życie. Tak, wiem, że była w złym stanie przed śmiercią, ale dlaczego? Dlaczego aż w tak złym? Czuję zamęt. Powinnam wiedzieć. Kiedyś wiedziałam. Czyżby? Może to kwestia cmentarza i domu. To wszystko poruszyło czułe struny i coś sobie wymyślam. Tak czy inaczej, kto mógłby udzielić mi lepszej odpowiedzi niż jej najbliższa przyjaciółka? Poznały się na studiach, potem obie pracowały w szpitalu powiatowym w Pułtusku. Dziadkowie ze strony mamy są z Nasielska. Zginęli w wypadku, ale zostawili jej niewielkie mieszkanie. Mama i Marianna wprowadziły się tam. Później mama poznała tatę i wybudowali razem dom. Działkę naprzeciwko Marianna kupiła po okazyjnej cenie. Zostały więc sąsiadkami. Mama zrezygnowała z pracy, gdy mnie urodziła, jej przyjaciółka rozwijała się zawodowo. Nie wiem, czy Marianna nadal mieszka i pracuje w domu naprzeciwko. Była jednym z pierwszych prywatnych internistów w Nasielsku, podobno najlepszym. Budziła sprzeczne emocje. Jedni szemrali, że zdziera za dużo, inni wychwalali ją pod niebiosa. Wiem, że przyjmowała za darmo tych, którzy w żaden sposób nie mogliby sobie pozwolić na prywatne wizyty. Irytowała tym większość bogobojnych obywateli. Dlaczego ja mam harować i zostawiać tej babie ciężko zarobione pieniądze, a taki darmozjad nie wyda złotówki?! Tak mówili. Marianny to nie ruszało. Ta kobieta zawsze wydawała się oazą spokoju. Znów naciskam dzwonek przy furtce, zastanawiając się, kto mi otworzy i czy w ogóle ktoś otworzy. Nie wiem nawet, co bym wolała.
– Halo? – odzywa się męski głos.
– Nazywam się Bianka – po chwili wahania podaję panieńskie nazwisko – Rotasik. Ja do pani Marianny Maliszek. Czy nadal tu mieszka?
– Chwileczkę.
Rozlega się dźwięk domofonu odblokowujący furtkę. Pcham ją i znajduję się w ogrodzie. Nikt nie wychodzi mi naprzeciw. Trochę niepewna, co powinnam zrobić, kieruję się ścieżką ku domowi. Na ganku ponownie naciskam dzwonek, ale w tym samym momencie drzwi się otwierają. Stoi w nich mężczyzna. W pierwszej chwili go nie poznaję, tak jak nie poznałam jego głosu.
– Bianka – mówi wolno.
Nie słyszę entuzjazmu, który wyczułam u Roberta, nie widzę błysku w oczach. Czemu zresztą się dziwić? Syn Marianny nigdy nie był moim chłopakiem, a chciał nim być. Jakaś dziecięca uraza może tkwić w nim do tej pory.
– Cześć, Grzesiu. – Staram się nadać głosowi życzliwe brzmienie. – Zmieniłeś się.
Był wtedy osiemnastoletnim chudzielcem z długimi potarganymi włosami. Zupełnie niepodobnym do swojej matki. Teraz nabrał mięśni i ma nienaganną krótką fryzurę. Tylko oczy pozostały te same. Niebieskie, trochę rozmyte. Gdy patrzył na mnie, czułam się niepewnie. Teraz to wrażenie wraca.
– Ty nie bardzo. Nadal jesteś piękna.
Śmieję się, żeby pokryć uczucie dyskomfortu.
– Dzięki. Nie wiedziałam, że nadal mieszkasz z mamą.
– Nie mieszkam. – Kręci głową. – Pracujemy razem. Wejdź. – Cofa się, żeby zrobić mi przejście. – Mama ma pacjenta, ale zaraz powinna skończyć.
Prowadzi mnie do salonu, proponuje herbatę. Kręcę głową, mówię, że nie mam zbyt dużo czasu.
– Pracujesz z mamą? – Wracam do jego słów przy drzwiach. – Jesteś lekarzem?
– Tak. Psychiatrą. Jestem też psychoterapeutą, może nawet bardziej niż psychiatrą. Bardziej niż w pigułki wierzę w terapię.
Nie chciałabym mieć takiego lekarza ani terapeuty. Nawet teraz, gdy siedzę naprzeciwko niego, muszę powstrzymywać chęć ucieczki.
– Imponujące – mówię z uśmiechem.
– Zawód jak zawód. Lubię go i chcę wykonywać dobrze. Wyszłaś za mąż?
Ściskam ręce pod stołem, żeby nie zauważył ich drżenia.
– Tak. Pięć lat temu. Nie mamy jeszcze dzieci – uprzedzam kolejne pytanie. – A ty? Ożeniłeś się?
– Tak. Ale ja prawie mam dziecko. Za dwa miesiące się urodzi. Dziewczynka – informuje z przechwałką w głosie.
Przebiega mnie nieprzyjemny dreszcz na myśl, że jakakolwiek kobieta nosi w sobie dziecko Grzegorza.
– Gratuluję.
Zalega niezręczna cisza. Marzę, żeby pacjent Marianny już skończył wizytę.
– A ty co robisz? – Grzegorz przerywa milczenie.
Gdy zaczynam odpowiadać, wyławiam dźwięk otwieranych na górze drzwi. Marianna sprowadza na dół pacjentkę. Zalewa mnie fala ulgi, że nie będę musiała dłużej męczyć się w towarzystwie jej syna, ale myślę równocześnie, że głupio przechodzić przez salon po wizycie u lekarza. Z drugiej strony, może to nie różni się od mijania innych pacjentów w poczekalni. Na twarzy przyjaciółki mamy maluje się zdumienie, gdy mnie widzi.
– Bianka!
– Dzień dobry. – Uśmiecham się do niej.
Ma dłuższe włosy, kręcone – przypuszczam, że wtedy je rozprostowywała – a zielone oczy rzucają iskry. Nadal jej elegancja jest dziewczęca i nieco niedbała. Biała koszula wyszła gdzieniegdzie z granatowych dżinsów.
– Tak dawno cię nie widziałam! – Spogląda na pacjentkę i się reflektuje. – Poczekaj, odprowadzę tylko panią.
Gdy wraca, bierze mnie w ramiona. Nagle czuję się jak mała skrzywdzona dziewczynka i łzy napływają mi do oczu. Idiotka, ganię się w myśli i hamuję płacz.
– To ja już nie będę wam przeszkadzał – słyszę równocześnie głos Grzegorza i dźwięk domofonu. – Mój pacjent jest przy bramie.
Wpuszcza mężczyznę i podchodzi do mnie.
– Miło cię było znów zobaczyć.
– Tak, ciebie też.
Wyciągam rękę. Grzegorz ściska ją krótko i energicznie, ale i tak mam wrażenie, jakbym dotykała obślizgłej ryby.
– Napij się ze mną herbaty – mówi Marianna, gdy zostajemy same.
Dokonuję w myśli szybkich obliczeń. Jeszcze zdążę.
– Dziękuję, będzie mi miło. A ty masz czas, ciociu?
– Za pół godziny przychodzi pacjent, ale mogę go przełożyć.
– Nie, nie – protestuję. – Wpadłam w zasadzie na chwilę.
Marianna pyta, co u mnie, więc staram się mówić o dobrych rzeczach. Prawie wierzę, że jest dobrze. Przyjaciółka mamy stawia na stole herbatę i talerzyk z kokosankami. Słucha i uśmiecha się życzliwie. Muszę przerwać atmosferę sielanki.
– Dlaczego mama się zabiła? – pytam prosto z mostu.
Ciastko wypada jej z rąk. Najwidoczniej nie spodziewała się pytania.
– Ona... – Urywa. – Ona miała problemy psychiczne.
– Tak – mówię, przeciągając niemiłosiernie samogłoskę. – Wiem. Mimo to coś musiało być bezpośrednią przyczyną.
Przyglądam się twarzy Marianny, która nagle staje się nieodgadniona.
– Nie zawsze tak jest – mówi nieobecnym tonem. – Czasem choremu coś się wydaje.
– Chcesz powiedzieć, że mama miała halucynacje?
– Nie, nie chcę tego powiedzieć. Nie halucynacje.
– A więc co jej się wydawało?
– Słucham?
– Byłaś jej przyjaciółką, na pewno ci się zwierzała.
– Nie... nie pamiętam.
– Nie pamiętasz? – Mój głos twardnieje.
Marianna mruga kilka razy.
– Mówiła różne rzeczy. Że jest niezrozumiana. Że... – waha się i kończy – że twój ojciec nie poświęca jej wystarczająco uwagi.
Cofam się pamięcią do chwil przed śmiercią mamy. Awantury były na porządku dziennym. Krzyczała, oskarżała ojca. On prawie się nie bronił. To rozsierdzało ją jeszcze bardziej.
– Po prostu nie poświęca jej uwagi? Czy też były jakieś konkretne zarzuty?
– Myślała, że ją zdradza – mówi Marianna, patrząc w podłogę.
– A zdradzał? – pytam ostro.
Podnosi na mnie wzrok.
– Skąd mogę wiedzieć?
Wstaję.
– Przepraszam – mówię płaczliwie. – Byłam na jej grobie. Chciałam zrozumieć.
Oddech Marianny się rwie.
– Chyba nikt nie rozumie do końca – odpowiada.
Obejmuje mnie na pożegnanie.
Patrzę na swój sfatygowany samochód, ale go nie otwieram. Postanawiam zrobić sobie wycieczkę w jeszcze jedno miejsce.
Po półgodzinie wracam, wsiadam do auta i mknę jak jakiś rajdowiec z prowincji. Co za głupia demonstracja. Nigdy tak nie prowadzę. Zwalniam i staram się koncentrować na drodze, odgonić nakładające się na siebie wspomnienia. Wykrzywiona wściekłością twarz mamy. Smutne oczy taty. Jej krzyk i jego milczenie. Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Talerz przelatujący tuż koło mojej twarzy. Mama przyciskająca mnie do siebie, szepcząca: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam”. I ja dusząca się w jej ramionach, wyrywająca.
W ostatniej chwili zauważam psa przebiegającego drogę. Hamuję z piskiem opon. Samochód za mną też hamuje. Kierowca wygraża mi pięścią przez otwarte okno. Na szczęście zaraz skręcam, on jedzie prosto. Nie pamiętam, czy mama oskarżała ojca o zdradę. Wspomnienia ich kłótni prawie wyparłam. Wróciły teraz pod wpływem mojej wizyty na cmentarzu lub rozmowy z Marianną. Przeanalizuję je w domu.
Gdy docieram do mieszkania, zamiast analizą zajmuję się błyskawicznym przygotowaniem obiadu. Ciecierzyca, sos pomidorowy, trochę przyprawy curry i mleko kokosowe. Odkąd rzuciliśmy mięso, tylko ja gotuję. Emil jest w jakiś sposób obrażony, że nie skonsultowałam z nim przejścia na wegetarianizm. Na moje argumenty, że przecież nie zabraniam mu jeść kurczaka czy wołowiny, tylko kręci głową. W tym też go rozczarowałam. Uczucie żałości nie wraca. Nie jem. Poszczę, żeby odpokutować wieczorne obżarstwo. To nie zaburzenie. Jutro będę odżywiać się normalnie.
Droga do szkoły zajmuje piętnaście minut. Nim zaczęłam zastanawiać się nad rozmową z Marianną czy rozbierać wspomnienia na czynniki pierwsze, odezwała się moja komórka. Wygrzebuję ją z torebki.
– Cześć, tato.
Ojciec dzwoni o różnych porach. Omija zajęcia – zna mój rozkład. Pomimo moich trzydziestu lat i pięcioletniego stażu małżeńskiego nie oduczył się mnie kontrolować. Zazwyczaj nie mam mu tego za złe. Rozumiem, że z dawnego życia zostałam tylko ja, a nowego, oprócz pracy zawodowej, nie ma zamiaru układać. Teraz jednak czuję złość. Nie umiał zapobiec odejściu mamy. Jej śmierć może być jego winą.
– Halo! – To nie powitanie, to raczej warknięcie.
– Cześć, kochanie. Przeszkadzam ci?
– Niedługo zaczynam lekcję.
– Tak, tak. Wiem. Chciałem tylko się dowiedzieć, czy wszystko w porządku.
– W porządku.
– Na pewno?
– Tak. Tato, może porozmawiamy później? Idę teraz do szkoły i muszę jeszcze trochę się przygotować.
– Okej. – Już mam się rozłączyć, kiedy dodaje: – Kocham cię.
Rzadko słyszę taką deklarację, szczególnie przez telefon. Tata wyznaje zasadę, że słowa, zbyt często powtarzane, dewaluują się. Złość nagle przechodzi, coś ściska mnie w gardle.
– Ja też cię kocham.
Rozłączam się. Jeszcze chwila, a wybuchłabym płaczem. Do tej pory udaje mi się dzisiaj unikać histerii i lepiej, żeby tak zostało.
Docieram do szkoły i rzucam okiem na podręczniki. Nie ma już Bianki, która nie rozumie świata. Została lektorka.