Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna tajemnic, niedopowiedzeń i skomplikowanych bohaterów, wciągająca powieść psychologiczna!
Rok 1979. Siedemnastoletnia Krysia Romaniuk za namową rodziców poddaje się aborcji. Niedługo potem jej matka popełnia samobójstwo. Wiele lat później również Krysia odbiera sobie życie.
Czy to na pewno były samobójstwa?
Rok 2020. Trybunał konstytucyjny orzeka, że aborcja ze względu na ciężkie i nieodwracalne zmiany płodu jest niezgodna z konstytucją.
Balansująca na granicy szaleństwa Anita wspomina zabieg siostry i wszystko, co nastąpiło później. Wściekła na władzę córka Anity, Julia, bierze udział w protestach. Przeszłość wraca. Pojawia się coraz więcej pytań, na które każda z nich próbuje odpowiedzieć na własną rękę.
Tymczasem zdarza się kolejna śmierć. Tym razem nie ma wątpliwości, że to morderstwo. Czy zabójca uderzył ponownie?
W nowej powieści Magdaleny Zimniak jest wszystko, za co pokochali ją czytelnicy: mroczny klimat, napięcie i psychologia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Oli
PROLOG
W głowie mi wiruje i mam mdłości, ale nie to jest najgorsze. Duszę się. Nie jestem w stanie złapać tchu. Usta są sklejone czymś obrzydliwym. Spokojnie, nakazuję sobie. Mogę oddychać przez nos. Z trudem otwieram oczy. Widzę ciemność, jak mówił w takich sytuacjach tata, miłośnik filmów Machulskiego. Nie wiem, gdzie leżę, ale na pewno nie na swoim tapczanie. Chcę wstać, jednak nie jestem w stanie się poruszyć. Oczy powoli przyzwyczajają się do mroku. Dostrzegam zarys żyrandola i wiem już, że to miejsce, którego nie znam. Ręce i nogi mam skrępowane. Ktoś mnie zakneblował i związał. Nadchodzi panika. Mdłości się nasilają. Jeśli zwymiotuję, naprawdę mogę się zadusić. Nie. Nie poddam się. Gdzie jestem? Co się dzieje? Gdy chodziłam na terapię, mówiono mi, żeby brać głębokie oddechy. Wdech. Wydech. Śmiechu warte. Nikt nie przewidział takiej sytuacji. Próbuję rozluźnić mięśnie. Zawroty głowy i nudności przeszkadzają, ale koncentruję się na biciu serca i krążeniu krwi. Muszę sobie przypomnieć.
Anita
Boję się. Jest jakiś powód, ale nawet nie staram się go uchwycić. Wpatruję się w monitor od ósmej, a więc – zerkam na zegarek – już prawie trzy godziny, a robota się nie posuwa. Oczy mnie palą. Chyba należałoby pójść do okulisty. Odwracam się od komputera i wbijam wzrok w szafę. Chciałabym się tam schować i przeczekać. Jak w dzieciństwie. Nie tylko zresztą. Co przeczekać? Może jednak powinnam się skoncentrować, znaleźć przyczynę lęku. Tak mówiłam podczas sesji terapeutycznych, kiedy je miałam. Ostatnia seria spotkań skończyła się ponad rok temu. Przypuszczalnie czas je wznowić. Ale dlaczego? Podchodzę do szafy, patrzę w głąb. Jest taka duża, głęboka. Dobrze byłoby mi skulonej wśród grubych swetrów czy za płaszczami. Z trzaskiem zamykam drzwi. To myśli wariatki.
W dzieciństwie nie od początku się chowałam. Najpierw był jasny okres.
Do tamtego dnia, osiemnastego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, gdy miałam jedenaście lat, trzy miesiące i dwa dni, życie było pasmem szczęśliwych chwil. Idealizuję, wiem. Wielokrotnie omawiałam to z terapeutami. W każdym razie miałam szczęśliwe dzieciństwo. Ta magiczna data nie zapoczątkowała złych zmian. Chmury pojawiły się wcześniej. Miesiąc, dwa, może trzy. Nie pamiętam. Nie wiedziałam jeszcze, że to chmury.
Od czasu do czasu obijało mi się o uszy, że w Polsce nie ma prawdziwej wolności. U nas w mieszkaniu odbywały się tajne spotkania, chociaż dopiero później dowiedziałam się, że były tajne. Urwały się zresztą, zanim mój świat stał się ciemny. Bawiłam się z dzieciakami na podwórku, biegałam z nimi bez wytchnienia i nie miało znaczenia, czy ich rodzice są partyjni. Jednym z moich najlepszych kumpli był syn majora MO.
Miałam swoje sprawy, przyjaciół, ale lubiłam, gdy rodzice wracali z pracy i szliśmy na spacer, a jeszcze bardziej, gdy dołączała do nas siostra, co z każdym rokiem zdarzało się rzadziej. Sześć lat różnicy to dużo. Kryśka była dla mnie niedoścignionym wzorem, chociaż zazwyczaj zgrywałam nonszalancką. Gdy jednak proponowała mi wspólne spędzenie czasu, z mojej pozy nic nie zostawało. Chciałam wierzyć, że jesteśmy podobne, ale nie wszyscy to dostrzegali. Ona – brunetka o brązowych oczach i śniadej cerze, ja – blada blondynka. Rodzice twierdzili, że podobieństwo skrywa się w kształcie twarzy i mimice. Raz w roku wyjeżdżaliśmy rodzinnie na wczasy do Kołobrzegu. Od kiedy Kryśka skończyła piętnaście lat, błyskawicznie na takich wyjazdach znajdowała adoratora i prawie się od nas odcinała, do pokoju wracając tylko na noc i łaskawie siadając z nami przy stoliku w czasie posiłków. Niekiedy machała nam na plaży, nie przerywając gry w siatkówkę w kółeczku czy spacerku z wysokim brunetem. Czasem to był blondyn, oczywiście. Ona za to była niezmiennie idealna w skąpym bikini. Szybko się opalała i już trzeciego dnia zachwycała ciemnym brązem ramion i płaskiego brzucha. Mój jasnozłoty kolor opalenizny był okupiony wcześniejszym poparzeniem. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym czuła się poszkodowana. Dzieciarni było dużo i na nudy nie starczało czasu. Szczególnie podczas ostatnich wakacji przed burzą w naszym świecie, gdy po raz pierwszy się zakochałam. Płakałam, żegnając się z Grześkiem, a przez całą drogę powrotną w pociągu patrzyłam melancholijnie w okno i zignorowałam nawet propozycję Kryśki, żebyśmy zagrali w dupę biskupa. Sami zagrali i po pewnym czasie miałam ochotę dołączyć, ale ambicja mnie powstrzymała.
W Warszawie okazało się, że Wojtek, ten syn milicjanta, niesamowicie wyprzystojniał w ciągu lata i ból po Grześku dość szybko się ulotnił. Teraz miałam inny obiekt sekretnej miłości. Wakacyjna fascynacja była tylko preludium. Bywa, że ludzie żartują z dziecięcych zauroczeń. Chyba nie przeżyli tego nieustannego zawrotu głowy, walenia serca, tęsknoty, strachu, szczęścia i rozpaczy. Ja tego wszystkiego doświadczałam przy Wojtku.
Co ciekawe, przyjaźniłam się też z jego rodzicami. Zdarzało się, że zabierali mnie na wycieczkę za miasto w dużym fiacie, szczycie marzeń przeciętnego mieszkańca PRL-u. My nie dorobiliśmy się nawet syrenki. Nie tylko auto stanowiło atrakcję. Wojtek zawsze, nawet zanim się zakochałam, znajdował się na pierwszym miejscu, ale przyjemnie się rozmawiało z jego mamą o książkach, które czytałam, a jego tata pływał z nami w jeziorze tak daleko, jak moi rodzice nigdy nie pozwalali. Na wszelki wypadek nie wspominałam o tym w domu, ale byłam pewna, że przy facecie, który ma żółty czepek, jestem bezpieczna. Wracaliśmy na brzeg wygłodniali, a mama Wojtka karmiła nas upieczonym przez siebie ciastem ze śliwkami. Nic nigdy nie smakowało równie dobrze. Czasem towarzyszyli nam w tych podróżach Kryśka i starszy brat Wojtka, ale zwykle urywali się po zaparkowaniu i wracali, dopiero gdy odjeżdżaliśmy. Kryśka i ja chodziłyśmy też czasem do ich mieszkania, nie tylko, żeby odwiedzić synów. Ojciec Wojtka najlepiej ze znanych mi osób potrafił wytłumaczyć matematykę. Nasz tata się na to obruszał, ale chyba sam rozumiał, że do córek brakowało mu cierpliwości.
To było już tak dawno temu. To, co pamiętam i jak pamiętam, nie musi być w stu procentach prawdziwe. Tamtego ranka wstałam zapewne jak zwykle, po kilkakrotnym budzeniu przez mamę. Drzwi do łazienki były zamknięte.
– Muszę wejść! – zawołałam, łomocząc pięścią.
– Zaraz! – odwrzasnęła Kryśka.
– Teraz! Nie wytrzymam!
– Ciszej. – Mama wyszła z kuchni. – Ludzie jeszcze mogą spać.
– Ale ja chcę siku, a ona tam się pindrzy!
– Krysiu, proszę, pośpiesz się.
Drzwi się otworzyły. Kryśka wyszła, nie patrząc na nas, i pobiegła do swojego pokoju. Trudno było nie zauważyć, że wcale się nie wypindrzyła, a wręcz przeciwnie. Jej długie ciemne włosy nadal były skołtunione po nocy, miała na sobie piżamę, oczy spuszczone. Twarz chyba spuchniętą. Mama zrobiła krok w stronę pokoju Kryśki, po czym stanęła.
– Idź już do tej łazienki – ponagliła mnie.
Weszłam. Kryśka płakała? Oczywiście zdarzało się to wcześniej, ale raczej nie robiła takich cyrków. Nie zamykała się w łazience, żeby poryczeć, a już na pewno przed wyjściem do szkoły dbała o urodę. Ziewnęłam. Może pokłóciła się z Robertem? Poznała go na ostatnich wakacjach. Lubiłam go, chociaż żałowałam, że nie zdecydowała się chodzić ze starszym bratem Wojtka Mirkiem, z którym była w jednej szkole, ale ona w humanie, a on w matfizie. W pewnym momencie wydawało mi się, że ich przyjaźń przeradza się w coś innego. Przed końcem roku szkolnego widziałam, jak się całują. I tyle. Pewnie wolała Roberta, bo był już studentem. Koleżanki jej zazdrościły. Może ją jednak rzucił. To by było coś nowego. Zazwyczaj ona rzucała chłopaków. Przyszło mi do głowy, że ze mną i Wojtkiem będzie inaczej. A może nawet zdarzy się, jak sobie wymarzyłam: Kryśka wyjdzie za starszego brata, a ja za młodszego. Mama zapukała, gdy nakładałam pastę na szczoteczkę.
– Szybciej, kochanie. Śniadanie na stole.
– Już.
Pociągnęłam kilka razy szczoteczką po zębach i pobiegłam do kuchni. Tata właśnie wstawał od stołu. Zawsze wychodził pierwszy, żeby zdążyć na zakładowy autobus o siódmej piętnaście. Pocałował mamę w czoło, potargał mi włosy.
– Cześć, szkrabie.
Zarzuciłam mu ręce na szyję. Byłam córeczką tatusia. Gwoli ścisłości, Kryśka też.
– Pa!
Mama powiedziała, że Kryśka jest chora i nie idzie do szkoły.
– Szybciej, bo się spóźnisz – dodała.
Takie zwykłe gadanie. Zazwyczaj, jeśli mama nie miała nocnej zmiany, wychodziłyśmy we trzy, ale tym razem stwierdziła, że ona musi zająć się Kryśką i do pracy pójdzie później. Zająć się Kryśką! Nawet gdy ja byłam chora, normalnie pracowała i po prostu dzwoniła ze szpitala co pół godziny. Coś mi nie grało, ale naprawdę się spieszyłam, więc zaczęłam się zastanawiać nad tym dopiero później. Może po dwóch dniach albo po tygodniu. A może dopiero wtedy, gdy wybuchła bomba. W szkole spotkałam Wojtka i to zajęło mi myśli, a kiedy wróciłam do domu, wszystko wydawało się normalne. Zagraliśmy rodzinnie w karty. Powinno mnie zaalarmować, że propozycja wyszła od Kryśki. Moja siostra zazwyczaj miała inne sprawy.
Następnego dnia poszła już do szkoły. I kolejnego też. A później, nie wiem nawet kiedy, znowu była słaba i została w domu chyba przez tydzień. Tym razem obyło się bez cyrków, ale mama przerwała pracę.
Wspomnienia się urywają. Mam dobre życie. Mój syn Kamil dwa lata temu ożenił się ze wspaniałą dziewczyną. Jestem matką i daleko mi do obiektywizmu, jednak nie mogę się nie zgodzić z opinią Magdy, przyjaciółki jeszcze ze studiów. Ich miłość ogrzewa wszystkich dookoła. Powiedziała to, gdy wpadłyśmy na Kamila i Kasię, wychodząc po plotkach ze wspólnego lunchu. Do ideału brakuje im tylko dzieci, ale mam nadzieję, że to kwestia czasu. Jestem gotowa, aby zostać babcią. Julia jest na drugim roku uniwersyteckiej chemii. Nadal jest moją małą córeczką, chociaż ma chłopaka i własne sprawy, którymi nie zawsze chce się dzielić.
Myśli ześlizgują się na małżeństwo. Przełykam ślinę i patrzę na zdjęcie, które postawiłam na biurku. Ja i Andrzej na szczycie Giewontu. Pierwszy wyjazd bez dzieci. Prawie jak druga podróż poślubna. Śmiejemy się na tej fotce jak wariaci. Pani w średnim wieku, która ją cyknęła, nie mogła powstrzymać uśmiechu. Nasza radość była zaraźliwa. Odwracam fotografię do ściany. Nie czas myśleć o małżeństwie. Biorę kilka głębokich wdechów. Potrafię się opanować. Tylko raz na jakiś czas wybucham i biada temu, kto znajdzie się w pobliżu. Teraz w pobliżu nie ma nikogo. Julia ma zajęcia w drugim końcu mieszkania. Siedzi przed komputerem w słuchawkach i nawet gdybym zaczęła krzyczeć, zapewne nie usłyszałaby przez dwoje zamkniętych drzwi. Potrzebna mi przerwa. Redakcja bzdurnego thrillera popularnej amerykańskiej autorki jest pracą, którą trzeba wykonać, ale mnie odrzuca. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy oryginału, ale powieść jest tak infantylna, że robi mi się niedobrze. Nie moją sprawą jest ocenianie redagowanych książek i nigdy nie robię tego publicznie, ale nikt nie zabroni mi mieć własnego zdania, no nie? Potrzebuję wytchnienia, oderwania myśli zarówno od beznadziejnej książki, która po moich poprawkach i tak beznadziejna pozostaje, jak i od przeszłości.
Wchodzę na Facebooka. Scrolluję posty znajomych, szukam niespodzianki w ich życiu, ale widzę jedynie wyidealizowane, wiejące nudą zdjęcia. Jest kilku covidowców i antycovidowców, dzielących się sensacyjnymi teoriami. Inni zajmują się polityką w sposób, który mnie odrzuca. Nie czytam, o co im chodzi, nie chcę się teraz denerwować. Internet miał być dla relaksu. Niemal klikam na krzyżyk, gdy dociera do mnie, że jakiś nagłówek powtarza się prawie we wszystkich postach, nawet osób, które na co dzień trzymają się z daleka od rządu, opozycji czy religii. Czytam. „Aborcja ze względu na ciężkie i nieodwracalne zmiany płodu niezgodna z konstytucją. Jest decyzja trybunału”. A więc to był ten lęk. Gdzieś tam wiedziałam, że to dzisiaj. Zamykam klapę laptopa. Potem wpatruję się w jesienny świat za oknem. Pogoda niezła, ciepło, słońce. Ludzie idą w maskach, niektórzy szybko, inni wolniej. Załatwiają sprawy, niezależnie od pandemii, niezależnie od tego, ile dziś było zakażeń i zgonów, niezależnie od decyzji trybunału. Potrzebuję Andrzeja. Drzwi się uchylają.
– Hej.
Uśmiecham się.
– Hej. Jesteś w domu.
– Tak. Robię herbatę. Chcesz?
Herbata. Chwila z mężem, odprężenie. Nie mogę.
– Nie, dziękuję. Właśnie miałam zamiar wyjść do sklepu.
Gdy go mijam, całuje mnie w usta.
– Chcesz coś specjalnego?
– Chyba nie ma już chleba.
Kiwam głową. Chwytam pieniądze i torbę, wybiegam. Słońce, nie przejmując się sytuacją epidemiologiczną czy społeczno-polityczną, ogrzewa ukrytą pod maską twarz. Jest na tyle przyjemnie, że decyduję się na krótki spacer. Zdaję sobie sprawę, że uciekam. Opóźniam rozmowę z Julią. Nie. Chcę. Rozmawiać. Nie uniknę tego, to nawet byłoby niewskazane, ale nie teraz. Jeszcze nie.
Ściągam maskę. O ile nie zmieniono przepisów, w parku mogę legalnie przyjąć trochę witaminy D3. Siadam na mijanej ławce, wystawiam twarz do słońca. No dobra, nie zostanę tu wiecznie. Nawet gdybym spróbowała, rzeczywistość mnie dosięgnie. Przez sklep wracam do życia.
Zaglądam do pokoju Julii, ale podnosi rękę, pokazując, żebym nie przeszkadzała. Widocznie ma jakiś wykład. Nie pamiętam jej grafiku. Okej. Odgrzeje sobie później. Zjem z mężem. Iluzja, myślę. Potrzebuję iluzji. Chociaż teraz. Chociaż dzisiaj.
– Jak ta nowa powieść? – pyta Andrzej.
Wzdycham teatralnie.
– Thriller.
– To co? Lubisz thrillery, no nie?
– Zależy jakie. Ten jest beznadziejny.
– Dlaczego?
– Wszystko jest beznadziejne, począwszy od języka, skończywszy na intrydze. Przystojniak...
– O, widzę, że mam coś wspólnego z bohaterem.
Śmieję się.
– Tylko powalającą urodę. No więc ten przystojniak porywa młode dziewczyny i przechowuje w piwnicy, na zmianę z nimi współżyjąc i torturując. Później je zabija.
– Faktycznie. Ja bym tak nie zrobił.
– Ale wiesz co? Te panny się w nim zakochują. Podczas stosunku, dość dokładnie opisanego, patrzą w jego cudne oczy i przeżywają orgazm. I chociaż gdy nie ma tych stosunków, przypala je żelazkiem lub wbija gwoździe w żywe ciało, chociaż im mówi, że je zabije, nie wierzą mu. W końcu oczywiście zabija i szuka kolejnej.
Andrzej unosi brwi.
– No... jeszcze coś mnie z nim łączy. Każda się we mnie kocha.
Uderzam go lekko w dłoń i kontynuuję.
– Niby nie wiadomo, kto jest tym psychopatą, w powieści są sami przystojniacy, wiodący normalne życie – no, nie wiem, czy normalne, każdy opływa w luksusy – ale wiesz co? Ja, która nigdy nie mogę zgadnąć, kto jest mordercą, od razu miałam swój typ. Zajrzałam na koniec i się potwierdziło. Oczywiście miał trudną przeszłość, bla, bla, bla. Stosunki kazirodcze z matką i tak dalej. I wszystko podane w tak tani sposób, że aż mdli.
– Co chcesz? Widocznie jest zapotrzebowanie na takie książki.
Wzdycham.
– Widocznie. Mnie się wydaje, że zapotrzebowanie też można kreować. – Patrzę w oczy mojego męża. Szczere, normalne. Zawsze sądziłam, że Andrzej jest przewidywalny. W życiu nienawidzę nieprzewidywalności. Wzdrygam się. – A jak twój dzień?
– No wiesz, naprawiłem kran w łazience. Zauważyłaś chociaż?
– Pewnie! – odpowiadam, chociaż to ostatnia rzecz, o której bym dziś pomyślała. – Zdolny jesteś. A jak idzie projekt?
Zaczyna opowiadać, a ja staram się słuchać i zrozumieć. Jak kiedyś. Gdy idzie do komputera, otwieram apteczkę. Jakiś czas temu przestałam łykać lekarstwa. Lepiej mi bez nich. Chowam pigułki z powrotem. Uda mi się nawet porozmawiać z Julką.
Idę do łazienki. Kran nadal cieknie. Nie powiem Andrzejowi.
Gdy siadam do redakcji, czuję się prawie dobrze. Powieść już mnie nie irytuje, bardziej śmieszy. Wciągam się w pracę i dopiero około dwudziestej pierwszej zdaję sobie sprawę, że Julia nie weszła do mnie ani razu. Wraca pamięć o tym, co dziś stało się w Polsce. Na kilka godzin udało się to gdzieś zepchnąć, tak jak udaje się zepchnąć różne inne rzeczy. Wbrew sobie sprawdzam Facebooka. Kotłuje się bardziej niż kilka godzin temu. W większości głosy oburzenia, ale widzę też kilka wpisów typu: „Dzięki Panu” czy „Chwała niech będzie Panu” albo po prostu „Wreszcie. Koniec zabijania dzieci”. Miga mi Kaja Godek, podrzucana na rękach przez swoich zwolenników, i komentarze: „Czy ona ma orgazm?”.
Zamykam wszystkie programy i idę do córki. Drzwi pokoju Julii są zamknięte. Pukam i dopiero po dłuższej chwili słyszę stłumione: „Proszę”.
– Cześć.
Siedzi przy biurku. Komputer jest wyłączony, a Julia trzyma w ręku smartfon. Jasne włosy opadają jej na twarz. Niedawno je obcięła i zaczęły się pięknie kręcić. Odrzuca je teraz do tyłu ruchem, którego kiedyś używała Kryśka, i zwraca na mnie obojętny wzrok. Ma moje oczy. Czy ja też patrzę na ludzi w ten sposób? Pewnie tak, gdy chcę, żeby zostawili mnie samą. Mam ochotę wyć.
– Jak ci minął dzień?
– Jestem wkurwiona tym, co zrobiły te chuje.
– Julia!
W naszym domu tak się nie mówi. Julii czasem się wyrywa.
– Mamo, inaczej się nie da tego określić. A ty co myślisz?
Zna moje poglądy.
– Mnie też się to nie podoba, ale z innych powodów niż tobie.
– Mamo, przecież dla kobiety, która jest zmuszona do urodzenia głęboko upośledzonego dziecka, nie ma już przyszłości. Koniec jej planów, koniec wszystkiego.
– A jeśli takie dziecko się urodzi, też można je zabić, bo to koniec jej planów?
Kręci głową, jakby nie mogła uwierzyć z jakim debilizmem ma do czynienia.
– Nie mówimy o dziecku. Mówimy o płodzie, który nic nie czuje.
Jej słowa są wypełnione wściekłością, która zwraca się osobiście przeciwko mnie.
– Po pierwsze, ten płód ma już własny kod genetyczny. Po drugie, nie wiesz, czy nie czu...
– To zbitka komórek!
– Żeby można było określić, że istnieje jakaś ciężka choroba, to nie może już być zbitka komórek. – Mój głos drży i nie potrafię tego opanować. To źle. – Poza tym wystarczy podejrzenie choroby, nawet nie pewność.
– No i co z tego? Zawsze będę po stronie tej kobiety, bo ona żyje na pewno. Ona na pewno jest człowiekiem. I to jej życie się rozpadnie, jeśli urodzi. I tak, różnicuję. Tak, wybieram. To kobieta jest ważniejsza.
Cofam się krok.
– Również jestem przeciwko decyzji trybunału.
– Pseudotrybunału – poprawia.
– Jak chcesz. Jestem przeciwko tej decyzji, nie ze względów moralnych, ale praktycznych. Dotychczasowy kompromis, jaki był, taki był, ale ograniczał liczbę aborcji.
– Mam przynajmniej nadzieję, że projekt Aborcja Bez Granic będzie działał bez zarzutu.
Daję kolejny krok do tyłu, po czym podchodzę i całuję ją w głowę.
– Dobranoc.
– Dobranoc.
Czuję gniew nawet w tym krótkim słowie. Wracam do gabinetu.
Julia
Poszła. Krzywi się za każdym razem, gdy usłyszy przekleństwo. Muszę przeklinać. Teraz muszę. Kurwa. Kurwa. Kurwa. Mówię to szeptem, żeby znów tu nie przylazła i nie strzeliła kolejnej gadki. Mój gniew nie ma z nią związku. Raczej nie. Może trochę. To przecież ona nie rozumie. Ta jej nibyempatia odnosi się bardziej do płodu niż do kobiety. Jest przeciwko decyzji trybunału nie ze względów moralnych? Bo decyzja tego czegoś pod kierownictwem Przyłębskiej jest moralna? Ciekawe, czy tak samo by gadała, gdybym ja była w takiej sytuacji. Gdyby mnie ktoś zmuszał do urodzenia potworka bez mózgu i bez szans na przeżycie. Albo może z szansami. Może taki potworek żyłby do mojej śmierci i wszystko byłoby mu podporządkowane. A ja byłabym martwa w środku. Gorzej niż martwa. Telefon informuje o nowej wiadomości na Messengerze. To Adela. Przerwałam z nią pisanie, kiedy weszła mama. Odpowiadam. „Sorry, musiałam pogadać z mamą”.
Piszę z Adelką ze dwie godziny. To pomaga. Myślimy tak samo, czujemy tak samo. Obie jesteśmy równie wściekłe. Umawiamy się na jutro. Będzie nas więcej. Dużo więcej. Damy im popalić. Trybunałowi, rządowi, Kaczorowi. Pożałują, że nas sprowokowali.
Kuba od jakiegoś czasu próbował się ze mną skontaktować. Jest kochany, ale to facet. Teraz kobiety są najważniejsze. Dopiero gdy kończę gadać z Adelą, dzwonię do niego.
– Wybieramy się jutro z Adelą na protest. Idziesz z nami?
– Jasne. Zawsze z wami. Z tobą.
Robi mi się ciepło. Jak dobrze, że mam takiego faceta.
– Ale później pójdę do Adelki na noc – zastrzegam. – Spotkamy się w sobotę.
– Jasne – powtarza. – Teraz kobiety są najważniejsze.
Chciałabym się do niego przytulić.
– Kocham cię. – Muszę to powiedzieć. – Zawsze będziesz mnie wspierał, prawda?
– Jasne. Ja też cię kocham.
– Jeśli zaszłabym w ciążę i chciałabym czy też musiałabym usunąć, co byś zrobił?
– Twoja decyzja jest najważniejsza. To ty i twoje ciało.
– Mówisz to, co chcę usłyszeć. Podlizujesz się?
– No trochę. – Śmieje się cicho, a potem dodaje poważnie: – Mówię to, co myślę.
Gdy przerywamy połączenie, czuję się prawie dobrze. Prawie, bo Kuba jest w swoim pokoju, a ja tutaj. Chciałabym już z nim mieszkać, zasypiać obok. Tu czuję się obco. Poglądy mamy doprowadzają mnie do szału. Pamiętam, jak rozmawiali z ojcem o tych sprawach. Niczym para gołąbków. Tata zawsze ją popierał. Kamil myśli tak jak oni. Żonę znalazł też taką. To ja jestem czarną owcą w tej rodzinie. Nie chcę już tu być. Z drugiej strony, nie mam zamiaru bawić się w dom. Muszę mieć stałe dochody. Kuba już ma, ale nie pozwolę, żeby mnie utrzymywał. Nasz związek pozostanie partnerski.
To, co pomyślałam przed chwilą, nie jest prawdą. Zazwyczaj czuję się w domu dobrze, bezpiecznie. Nie zawsze tak było. Wstrząsam się na myśl o traumach z przeszłości. Wszyscy z nich wyszliśmy. Tak mi się przynajmniej wydawało. Wiadomo, blizny zostają. Biorę misia, którego dostałam od Kuby, i zwijam się z nim na tapczanie. Światło wciąż zapalone, ja nadal w ubraniu. Zamykam oczy i mocno przyciskam pluszaka.
Budzę się przed czwartą i idę do łazienki z misiem, jakbym nadal była dzieckiem. Odkładam go na pralkę, ale dotykam, nawet gdy myję zęby i się przebieram. To mój sojusznik w tym domu.
Rano moje nocne zachowanie wydaje mi się infantylne, a myśli jak z taniego romansu. Nie jestem obca. Informuję mamę, że nie wrócę dziś na noc. Pyta, czy idę do Kuby. Na wiadomość, że będę u Adelki, kiwa głową. Rozchodzimy się do pokoi, każda z nas zamyka się w swoim małym światku.
Gdy Kuba przysyła esemes, że wyszedł z metra, ubieram się i całuję mamę na pożegnanie. Przyciąga mnie, jakbym wyjeżdżała na wojnę. No, to jest wojna.
– O której wrócisz?
– Nie wiem. Pewnie będziemy chciały się wyspać, a potem zjemy razem śniadanie.
Cofam się do przedpokoju, zanim zdąży zadać następne pytanie. Zbiegam po schodach i wreszcie oddycham. Kuba już czeka.
– Cześć, przystojniaku. Fajną masz maskę.
– Twoja też całkiem, całkiem.
Zamyka mnie w ramionach i życie staje się łatwe. Telefon pika.
– Adelka wsiadła do autobusu. Zaraz będzie.
Idziemy na przystanek objęci. Gdy Adela wysiada, ściskamy ją. Jestem ze swoimi, na swoim miejscu.
Ludzi na proteście jest więcej, niż się spodziewałam. Przypuszczam, że nikt nie wziął pod uwagę takiej skali. Większość bardzo młodych, zapewne jeszcze niegłosujących. Oprócz kilku wyjątków, karnie noszą maseczki. Krzyczą: „Wypierdalać” czy „Jebać PiS”, a przy okazji dobrze się bawią. Duża impreza w środku pandemii nie trafia się codziennie. Nie jestem zgrana z tłumem. Nie potrafię, może nawet nie chcę. Pada nowe hasło. Ludzie skandują: „Kiedy państwo mnie nie chroni, swoje siostry będę bronić”. Tak. Dlatego przyszłam pod dom Kaczyńskiego. Dlatego przyjdę kolejny raz. Po przemówieniu Lempart mottem staje się: „Wypierdalać bez żadnego trybu”. Przez megafon słychać nawoływania do rozejścia się i przypomnienie, że gromadzenie się w czasie pandemii jest nielegalne. „Raz, dwa, trzy, jebać psy”. Organizatorzy krzyczą, żeby zrobić krok w stronę kordonu. Robimy. Później kolejny. Ktoś ochlapuje kilku policjantów farbą. Między nami a nimi nie ma przerw. Krzyki tłumu i komunikaty policji się mieszają. Trzymam Kubę za rękę. Z drugiej strony Adela. Gdyby nie oni, czułabym się klaustrofobicznie.
I nagle wszystko się zmienia. Idziemy na spacer po Warszawie. Czuć atmosferę festynu, wiele osób puszcza muzykę, niektórzy tańczą. Wszędzie policjanci. Ludzie na zmianę krzyczą: „Chodźcie z nami”, „Zdejmij mundur, przeproś matkę” lub kierują w ich stronę agresywne hasła. Szkoda mi tych mężczyzn z nieruchomymi twarzami. Coraz bardziej odcinam się od tłumu. Naszym zadaniem na niedzielę jest podobno pójście do kościoła i informowanie wiernych, czym jest aborcja.
– Jeśli nie chcecie wchodzić do środka, pozostańcie na zewnątrz.
Mamy uświadamiać ludzi. Tłum wiwatuje. Robi mi się niedobrze. Nie lubię Kościoła i wszystkiego, co sobą reprezentuje, ale kogo niby mam uświadamiać? Mamę? Kamila i jego żonę? Czy księdza proboszcza, którego kiedyś poznałam, gdy jadłam z mamą pizzę? Jestem zmęczona.
Gdy ta kobieta, o której wszyscy mówią po prostu Marta, mówi, żeby się jeszcze trochę pobawić, a później iść do domów w dużych grupach, prawie oddycham z ulgą.
Siedzimy we dwie, kończąc drugą butelkę wina. Kręci mi się w głowie, ale tego było mi potrzeba. Po wczorajszej prawie konfrontacji z mamą, po dzisiejszym proteście. Wreszcie czuję sens i siostrzeństwo.
– Zerwałam z Maćkiem.
– O!
Nic innego nie umiem powiedzieć. Adela często zmienia chłopaków, ale miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Maciek chodził z nami do klasy i wydawało mi się, że do siebie pasują.
– To chuj.
– Co zrobił?
– Przespał się z inną, a później mi o tym w szczegółach opowiedział. Nie dla mnie otwarty związek.
– Chuj – przyznaję.
– Później mówił, że nigdy więcej i tak dalej, ale on mnie już nie interesuje. Skreślony.
– Chuj – powtarzam.
– Gdybym zaszła z nim w ciążę, bez wahania zrobiłabym aborcję.
Zastygam.
– Ale się zabezpieczałaś?
Wzrusza ramionami.
– Pewnie, że tak. Znasz mnie. Zawsze się zabezpieczam. Mówię teoretycznie. Aborcja na życzenie powinna być dozwolona. Coś zawsze może nie wypalić. Kobieta może zmienić zdanie. To jej życie. Jej ciąża. Jej odpowiedzialność.
Nie to mi wmawiano. Kim jednak jestem, żeby oceniać drugą kobietę? Nawet jeśli sama uważałabym zarodek za dziecko? To ja, mój zarodek, moje dziecko. Inna ma prawo interpretować to inaczej. Zarodek, w przeciwieństwie do matki, nie czuje, nie cierpi. Powoli kiwam głową.
– Tak. Masz rację. Ale uważaj, dobrze? Gdyby było trzeba, towarzyszyłabym ci w aborcji. Wolę, żeby nie było trzeba.
Adelka chichocze.
– Czy ja kiedykolwiek w jakiekolwiek sprawie nie uważałam?
Jest perfekcjonistką pod każdym względem. Zawsze najlepsza. W szkole. W siatkówce. Na studiach. Pracodawcy już teraz walą do niej z propozycjami. Przyłączam się do jej śmiechu.
– Nie. Wasza doskonałość nie popełnia błędów.
Gdy decydujemy się położyć, jest mi niedobrze od wypitego alkoholu, ale równocześnie czuję się tak lekko, jakby niepostrzeżenie ktoś usunął wielki kamień uciskający mnie od wczoraj.
Anita
Protest się skończył. Wychodzę ze strony Strajku Kobiet, gdzie śledziłam wydarzenia na żywo. Nic się nie stało. Przynajmniej nic nie widziałam. Ludzie pokrzyczeli i się rozeszli. Jestem pewna, że Julka tam była. Nie powiedziała mi. Ma prawo do własnych decyzji. Nie jest dzieckiem. W żołądku mnie ssie. Zwykły objaw nerwicy. Muszę pogadać z Andrzejem i nic mnie nie obchodzi, co powiedziałaby na to moja psychoterapeutka. Idę do dużego pokoju. Mój mąż odrywa się od komputera. Uśmiecha się do mnie.
– Czemu jeszcze nie śpisz?
– Oglądałam protest po decyzji trybunału. Myślę, że Julka tam poszła.
Marszczy brwi.
– No i?
– No i nic. Chciałam mieć pewność, że nic złego tam się nie stanie.
Wzdycha.
– Odpuść trochę. Nie masz na to żadnego wpływu.
To takie w jego stylu. Potrzebuję jego stylu. Potrzebuję go całego.
– Przytul mnie po prostu, dobrze? Nic nie mów.
Przez chwilę stoi sztywno, potem mnie obejmuje. Fajnie by było, żeby zło tego świata znikało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przytulamy się i już. Wszystko dobrze. Przynajmniej w nas. Może to nie do końca tak działa, ale jest lepiej.
Do czasu. Budzę się w środku nocy i wysuwam z łóżka. Pokój Julii jest otwarty, tapczan pusty. Stoję w progu, wpatrując się w miejsce, gdzie powinna spać. Chwilę trwa, zanim przypomnę sobie, że nocuje u Adeli. Jest bezpieczna. Czy na pewno? Nie pisała. Nie dzwoniła. Patrzę na telefon. Jest trzecia dwadzieścia trzy. Nie mogę się z nią skontaktować. Nie będę jej budzić. Boję się. Niczego nie zrobię. Nie wolno mi. Przecież nic się nie stało. Oglądałam wczoraj ten cały protest. Wszystko dobrze. Wszystko. Dobrze. Przychodzi następna myśl. Kiedy ostatnio rozmawiałam z Kamilem? W poniedziałek. O Boże. To już piątek. Sobota właściwie. Tyle rzeczy mogło się wydarzyć. Nic się nie wydarzyło. Jutro zadzwonię. Dzisiaj. Jeszcze tyle godzin.
Panika narasta. Wszystko boli. Nie potrafię powstrzymać szlochu. Wciskam pięści do ust, żeby nie krzyczeć. Uspokój się, nakazuję sobie. Potrafisz. Biorę głęboki wdech, powoli wypuszczam powietrze. Jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Jestem tutaj. Teraz. W kuchni. Patrzę na ścianę. Julia jest u przyjaciółki. Kamil z żoną. Wszystko dobrze. Wszystko dobrze. Kolejny głęboki wdech. Wszystko. Dobrze. Dobrze. Dobrze. Dobrze.
Otwieram apteczkę. Nie. Będę. Brała. Leków. Właśnie teraz nie.
Nie zawsze wszystko było dobrze. Nie zawsze wszystko dobrze się kończyło.
Tamten spacer wydawał się taki fajny. Mama i tata trzymali się za ręce, jak zakochana para nastolatków, a ja paplałam coś o szkole. Albo o czymś innym. Kryśka czasami wtrącała jakąś kąśliwą uwagę. Prawie na pewno.
Na końcu alejki, którą szliśmy, zobaczyłam drugą rodzinę. Serce zaczęło bić jak głupie, kolana osłabły, a w głowie się zakręciło. Normalne objawy, gdy na horyzoncie pojawiał się Wojtek. Mojemu ukochanemu niedawno urodziła się siostrzyczka i to on pchał wózek. Wyprostowany major i jego żona szli dwa kroki za nim, pogrążeni w rozmowie. Ich starszy syn kilka metrów za rodzicami, z rękami w kieszeniach i chmurnym wzrokiem. Wszyscy się zatrzymaliśmy. Zajrzeliśmy do wózka. Zachwyty były głośne, a mój na pewno najgłośniejszy. To bobo było takie słodkie!
– Nie zabieramy już państwu czasu – powiedziała wreszcie mama. – Gratulujemy ślicznego dziecka.
I ruszyliśmy, każda rodzina w przeciwną stronę.
– Ja idę do domu.
Spojrzałam na Kryśkę. Jej głos brzmiał normalnie, twarz wyglądała jak zwykle. Nie czekała aż ktoś odpowie, zaczęła biec.
– Pochodźcie jeszcze trochę – powiedziała mama i ruszyła za nią.
To stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłam się zdziwić, nie mówiąc już o protestowaniu. Oszołomienie po spotkaniu z Wojtkiem działało, oczarowanie dzidziusiem też robiło swoje. Może nawet oba uczucia się mieszały, może myślałam, że ja też takie dziecko kiedyś urodzę, a ojcem będzie oczywiście Wojtek. Tata za chwilę zaproponował zabawę. Zawsze wyciągał gry jak z rękawa. Wtedy na pewno nie myślałam o Kryśce ani o mamie, dopóki nie wróciliśmy do domu.
Mama powitała nas w przedpokoju.
– Umyjcie ręce i idźcie do kuchni. Będziemy robić grzanki.
Ucieszyłam się, może nawet podskoczyłam. Kiedy usiedliśmy z tatą w kuchni i zaczęliśmy kroić pieczarki, mamy ani Kryśki nie było.
– A one gdzie?
Poderwałam się i pobiegłam do pokoju siostry. Bez pukania otworzyłam drzwi. Siedziały na kanapie, mama trzymała Kryśkę mocno, a ona miała opuszczone ręce.
– Wyjdź, proszę – powiedziała mama szeptem. – Zaraz do was przyjdę.
Kryśka wyrwała się z jej objęć i wstała.
– Dlaczego ona ma wychodzić?! Za mała jest, żeby się dowiedzieć, że nie zawsze dzieci się rodzą?! – Krzyczała tak, że prawie pękały mi bębenki w uszach. – Że czasem zaczynają rosnąć, ale wtedy zaprowadza się córki na zabieg i już, koniec kłopotu?! Że miałaby taką siostrzenicę czy siostrzeńca jak przed chwilą widziała, tylko że nie ma?! Bo mama dziecka, babcia, dziadek, wszyscy, wszyscy uradzili, że lepiej, żeby dziecka nie było?! Bo...
Szlochała już tak, że przestałam rozróżniać słowa.
– Krysiu – powtarzała mama co chwila, próbując dotknąć ramienia starszej córki, ale ona zrzucała jej rękę.
W końcu Kryśka osunęła się na podłogę, nie próbując już niczego przekazać, ale cała się trzęsła. Objęła się ramionami, ukrywając twarz w kolanach, wciąż wydając dźwięki, które stały się monotonnym zawodzeniem. Mama ponownie ją objęła. Moja siostra się nie broniła. Płakały już obie.
– Chodź.
Tata pociągnął mnie za rękę i wyprowadził z pokoju. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że sama też płaczę i też się trzęsę.
– O czym... ona...
Chciałam, żeby tata zaprzeczył, powiedział, że Kryśka zwariowała, ale jutro już będzie normalna. Że jutro wszyscy zapomnimy o tej scenie, bo ona tak naprawdę nie miała miejsca albo znaczyła zupełnie co innego niż mi się wydawało.
– Krysia...
Odsunęłam się i spojrzałam twardo. Po jego policzkach spływały łzy i powinno mnie to wzruszyć, bo tylko raz, po śmierci babci – jego mamy – widziałam, jak płakał, jednak zamiast tkliwości czułam gniew.
– Była w ciąży i kazaliście jej zrobić skrobankę?
Nadal tliła się nadzieja, że to nie tak, że wszystko uda się postawić na swoim miejscu.
– Anitko, to nie tak – zaczął tata.
– Nie była w ciąży? – przerwałam mu.
– Była.
– Nie zrobiła skrobanki?
– Anitko....
Nie miał zamiaru zaprzeczać. Moja idealna rodzina rozsypała się jak domek z kart.
– Nie zrobiła?
– Zrobiła, ale...
Próbował mnie dotknąć, ale strąciłam jego rękę, jak wcześniej Kryśka rękę mamy. Pobiegłam do pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Tata poszedł za mną.
– Wynoś się! – zawołałam.
Rzuciłam się na łóżko i płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez. W trakcie przyszła mama, ale ją też wyrzuciłam. Tej nocy nie posłałam łóżka, nie umyłam zębów. Gdy przebudziłam się około trzeciej, zajrzałam do Kryśki. Mama leżała przy niej. Chyba spały. Wróciłam do siebie i weszłam pod koc. Drzwi niedługo się otworzyły. Już chciałam wrzeszczeć, ale to była Kryśka. Położyła się obok. Objęłam ją.
– Nienawidzę ich – powiedziałam.
Pogłaskała mi włosy, ale pokręciła głową.
– Nie mów tak. To nie ich wina. Nikt mnie nie zmuszał.
Przytuliłam ją mocniej.
– Krysiu. – Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam jakoś ją pocieszyć, bo to ona cierpiała najbardziej. Nie ja. Nie mama. Nie tata. To ona nigdy nie zobaczy swojego dziecka. – Ja cię kocham.
Może to było marne pocieszenie, ale chciałam, żeby wiedziała.
– Wiem. Ja też cię kocham. Przepraszam cię za tę scenę.
– Kryśka, no co ty?!
– To boli. Kiedy zobaczyłam tamto dziecko i pomyślałam, że moje też zaraz by takie było, to... po prostu nie umiałam się opanować. Będzie zawsze bolało, ale nie tak. Będzie dobrze. I sądzę, że mama ma rację. Że to była najlepsza decyzja. Skończę studia, wyjdę za mąż i będę mieć dzieci. W takiej kolejności.
I znów zaczęła płakać, a ja razem z nią.
– Mama tak mówi?
– No nie, raz powiedziała. To ja chciałam. Ja zdecydowałam. Ja...
Zatchnęła się.
– A Robert?
Nie powinnam pytać. To mogło jeszcze pogorszyć.
– Co Robert?
– No, przecież to też jego sprawa – brnęłam.
– Nie jego – powiedziała twardo.
Chyba przeprosiłam, ale ona urwała temat.
– Nieważne. Już nie jesteśmy razem.
I tyle.
– Krysiu, ja cię kocham – powtórzyłam. – Jestem po twojej stronie.
– Wiem. Ja też cię kocham. – Zamilkła na chwilę. – Zobaczysz, będzie dobrze – obiecała.
Nie było.
Wtedy właśnie, osiemnastego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, miałam dokładnie jedenaście lat, trzy miesiące i dwa dni.
Znów jestem tu i teraz. Dorosła znerwicowana kobieta w kuchni o czwartej nad ranem. Jutro sobota. Dzisiaj właściwie. Wybiłam się ze snu, więc nastawiam czajnik. Pierwsza kawa będzie wcześnie, co tam. Pijąc ją, zastanawiam się, jak to wszystko znosi tata.
A potem kładę się do łóżka i przytulam do męża. Jedyną alternatywą byłoby wejście do szafy.