Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ten przedświąteczny weekend w Paryżu miał wyglądać zupełnie inaczej! Serena miała spędzić go z mamą i siostrą, wędrując śladami swoich rodziców, którzy dwadzieścia pięć lat temu wybrali się do tego miasta w podróż poślubną i przeżyli w nim magiczne chwile. Wszystko jednak potoczyło się nie tak jak trzeba i nagle dziewczyna znalazła się w wielkiej metropolii bez rodziny, za to z nieznajomym chłopakiem, Jean-Lukiem, który od razu zaczął działać jej na nerwy… Okazuje się jednak, że Serena i Jean-Luc są sobie nawzajem potrzebni. Wyruszają więc razem na ulice tętniącego przedświątecznym gwarem Paryża. Czy pośród sprzeczek narodzi się między nimi coś więcej? Czy zimna grudniowa noc rozgrzeje ich serca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Rozdział pierwszy
SERENA
PIĄTEK, 21 GRUDNIA 9:15
Tak się musi czuć ktoś, kto już nie żyje.
Chociaż podczas całonocnego lotu z Nowego Jorku udało mi się trochę zdrzemnąć, to przez zmianę czasu nadal mam wrażenie, jakbym odleciała daleko, i to bardzo, od swojego ciała. Ulica (a raczej rue) w siódmej arrondissement, gdzie mieszka moja starsza siostra, Lara, wydaje się swoją bladą odbitką. Ale może to przez grudniową mgłę, która jest tak gęsta, że nie mogłam dostrzec żadnych atrakcji, które według Google Maps mijała taksówka – nawet wieży Eiffla!
Gramolę się z taryfy, starając się nie wyłożyć na chodniku. Trudno byłoby o żałośniejszy początek tego wypadu – dwudniowej rodzinnej przygody, którą na swój użytek romantyczną podróżą. Też mi wycieczka! Mama musiała w ostatniej chwili zrezygnować, a Lara zignorowała wszystkie moje mejlowe apele o odebranie z lotniska, zanosi się więc na dokładne przeciwieństwo rodzinnego wyjazdu.
Patrzę w lewo i w prawo (pomimo protestu zesztywniałego karku, że za szybko nim kręcę), ogarniając wzrokiem zamgloną okolicę. Brukowana ulica ciągnie się w dal. Na kłębach mgły siedzi, jak czapa błota, czarna markiza jakiejś kafejki.
Może nie trzeba było w ramach rozgrzewki przed przyjazdem tutaj poświęcać aż tyle czas na podziwianie Paryża na grafikach Google. W domu, na ekranie mojego laptopa, miasto wyglądało tak idealnie – te wszystkie scenki uliczne skąpane w złotej poświacie i kawiarenki kipiące od kwiatów – że to prawdziwe zaczyna mnie irytować; zimne, mroczne i naburmuszone, takie jak każde inne.
Potem podnoszę wzrok na kamienicę. Przez wiekowe cegły i to, jak balkony o balustradach z kutego żelaza nikną we mgle, robi się tutaj tak… zagranicznie. Momentalnie odczuwam każdą z trzech tysięcy sześciuset dwudziestu czterech mil dzielących mnie według Google od domu. Trochę chciałabym być teraz na starym swojskim Brooklynie, a nie na obcej ulicy w obcym mieście, zdziwiona, czemu gapię się na czarne drzwi frontowe ze srebrnym wieńcem, skoro Lara powiedziała mi, że jej drzwi są czerwone, a wieniec z ostrokrzewu. Proszę, nie mówcie, że skierowałam taksówkę pod niewłaściwy adres. Nie mogę nawet sprawdzić tego na telefonie (tak, oczywiście, że wykupiłam roaming), bo mam go w lewej bocznej kieszeni zimowej kurtki, obecnie zablokowanej torbą, przewieszoną przez lewe ramię. Uwalniając rękę, musiałabym ją zdjąć – a autentycznie jestem zbyt skonana, by się na to zdobyć.
„Nocny lot tutaj, świetny pomysł, Sereno”.
Przynajmniej jestem we właściwej arrondissement, by użyć fikuśnego francuskiego określenia, oznaczającego dzielnicę. Siódma może być nawet z tych najelegantszych, bo jak mówią przewodniki, znajduje się tu nie tylko wieża Eiffla, ale też Musée d’Orsay i kilka innych muzeów, a nawet miejsce spoczynku Napoleona. Normalnie zakwaterowanie tutaj znacznie przekraczałoby mój budżet na romantyczną podróż, gdyż ta dzielnica leży w samym środku lewobrzeżnej części Paryża, tuż nad Sekwaną, ale Lara pracuje jako au pair u jednej z tutejszych rodzin. Coś we mnie jej zazdrości, że wyhaczyła taką fuchę, dzięki której z łatwością opłaci studia, i to w Paryżu. Ale to także pierwszy raz w dziejach świata, gdy Lara rzeczywiście coś mi ułatwiła, więc… i ja nie narzekam.
Z chodnika do drzwi prowadzi sześć kamiennych stopni, a ja dźwigam nie tylko torbę, ale i walizkę, ważącą dokładnie pięćdziesiąt funtów (wiem, bo przed wyjazdem na lotnisko Kennedy’ego sprawdziłam to w domu, na wagach łazienkowych u mnie i u mamy, żeby na maksa wykorzystać przepisy dotyczące ciężaru bagażu rejestrowanego). Po ośmiu godzinach nocnego lotu te pięćdziesiąt funtów wydaje się dwiema setkami, a sześć stopni zmienia się w Mount Everest.
„Fuentes, bierz się w garść” – próbuję w myślach mowy mobilizującej. – „Biegałaś półmaratony! Dasz radę wnieść te pięćdziesiąt funtów na jeszcze kilka schodków.
Poza tym… nie zapominaj, po co tu jesteś”.
Potrząsam rękoma, usiłując przegnać skurcz. Potem przyciskam torbę do żeber, łapię za uchwyt walizki, zaciskam zęby i stękam, nie przejmując się tym bardziej ze zmęczenia niż dlatego, że na rue nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć.
Na wierzchołku Mount Everestu wciskam dzwonek przypisany do mieszkania numer piętnaście. Domofon przerywa i strzela kanonadą francuskich słów, których w ogóle nie rozumiem, ale i tak ten głos poznałabym wszędzie.
– Lara, to ja – informuję moją siostrę.
– Serena? – Przychodzi mi do głowy, że ją obudziłam, bo wydaje się zaskoczona. Nie mogła przecież zapomnieć o romantycznej podróży?
Lara mówi, że mam wejść na czwarte piętro. Czysta rozkosz. Wlokę więc swoją dokładnie pięćdziesięciofuntową walizę po schodach, bo oczywiście windy tutaj nie ma, a Lara równie oczywiście nie wpadła na to, żeby zejść i mi pomóc – i przyglądam się numerom na drzwiach na czwartym piętrze: dziesięć, jedenaście, dwanaście… Na każdej kondygnacji znajdują się trzy mieszkania, a więc na tym nie będzie piętnastki. Pozostaje mi znowu gramolić się po schodach; nagle sobie przypominam, że tutaj najniższych, parterowych kondygnacji nie zalicza się do pięter.
Dlaczego? Po co to wam, Europejczycy?
– Ale dla… Ty tutaj? – Lara stoi w drzwiach mieszkania numer piętnaście, czekając na mnie. Jej widok sprawiłby mi ulgę, gdyby nie wyglądała na kompletnie zdezorientowaną. Ma na sobie dres, a włosy (układające się w połyskliwe fale, w odróżnieniu od moich niesfornych kędziorów) rozwiane są na wszystkie strony, co utwierdza mnie w przekonaniu o tym, że spała. Tyle tylko, że na ustach nadal ma jaskrawoczerwoną szminkę, swój znak rozpoznawczy. Nie wydaje mi się, bym choć raz widziała ją bez niej, nawet za czasów jej szkoły średniej.
Chwilę jeszcze ją ignoruję, bo wciągam walizę w głąb mieszkania, prosto do jasnego i przestronnego salonu, i tam opieram o kanapę.
– Jeszcze chwileczkę – mówię. Wskazuję jedne z drzwi prowadzących poza salon. – Łazienka?
– Tak – potwierdza, sprawiając wrażenie, jakby uważała to wszystko za dziwaczny sen, z którego lada moment się obudzi.
Wracając z łazienki, mijam ją i opadam całym ciężarem na jasnobrązową kanapę. Okazuje się tak miękka i gąbczasta, że niemal wybija mnie w górę. Zauważam stojącą w kącie choineczkę. Zdobią ją czarno-złote bombki. Szykownie, Francja elegancja. Zbieram się w sobie i posyłam Larze najlepsze z moich gniewnych spojrzeń.
– Noo too… Jak to dzisiaj było? Zapomniałaś sprawdzić, czy masz na telefonie mejla od siostry? Zapomniałaś o naszym planie zaliczenia wszystkich widoków z miesiąca miodowego rodziców? Zapomniałaś o romantycznej podróży?
– Nie zapomniałam… – Przysiada na poręczy kanapy, patrząc na mnie jak na potłuczoną. – Ale wiesz… skoro mama musiała jechać na konferencję, tak jakoś założyłam, że odwołujemy całą tę paryską historię i obie osobno lecimy do Londynu na wigilię z mamą.
Nocka w samolocie nie tylko zrobiła coś dziwnego z moimi oczami, ale też zlasowała mi mózg. Inaczej nie wyobraziłabym sobie, że mojej siostrze wyleciały z głowy nasze pieczołowicie układane plany wędrówki po Paryżu szlakiem tych wszystkich miejsc, które podczas podróży poślubnej, dokładnie dwadzieścia pięć lat temu, odwiedzili mama i tata. Co weekend trawiłam całe godziny – czas, jaki mogłam przeznaczyć na naukę do egzaminów końcowych, które na Columbii, wierzcie, nie są łatwe – na dopinanie naszej marszruty. Przesłałam ją Larze i poprosiłam o jej przemyślenia. Nie żebym się od niej czegokolwiek doczekała.
O rany. Wszystko zaczyna nabierać straszliwego sensu.
Wpatruję się w nią w nadziei, że przekonają ją fakty.
– Nic z tych rzeczy. Mówiłam ci, że i tak lecę do Paryża.
– Mówiłaś? Kiedy?
Prostuję się, jak mogę, bo to niełatwe. Kanapa uparła się mnie połknąć, a ja ze zmęczenia prawie mogłabym jej ulec.
– W każdym mejlu, który wysłałam ci w tym tygodniu. Trzy razy napisałam: „Do zobaczyska w Paryżu, siostra!”. Podałam ci numer lotu, godzinę lądowania… Napisałam, ile odłożyć na jedzenie i bilety do metra. Tobie, dosłownie, zostało tylko przyjechać po mnie na lotnisko!
– Myślałam, że odwołałyście podróż – broni się słabo. – Ja… ja miałam mnóstwo zajęć. Rzadko sprawdzałam pocztę.
Czyli nie czytałaś moich mejli.
– To, że mamie się nie uda, nie oznacza, że my nie możemy odbyć tej podróży i sporządzić z niej pamiątkowego albumu, który wręczymy jej w Nowy Rok – tłumaczę siostrze dokładnie to samo, co napisałam w korespondencji, do której nie zajrzała – gdy wszystkie spotkamy się w Londynie na ich dwudziestej piątej rocznicy. Wiesz, jak trudny dla mamy jest Nowy Rok, odkąd…
Tego zdania nie kończę. Nie mogę.
Moja siostra reaguje na to czymś, co nasza rodzina nazywa miną Lary: robi wielkie oczy, a twarz jej nieruchomieje, jakby zamiast mózgu miała komputer, ściągający równocześnie programy z osiemdziesięciu czterech otwartych zakładek, a parę z nich dodatkowo obciążone było oprogramowaniem reklamowym. Ta mina pojawia się zawsze, ilekroć Lara uświadamia sobie, że coś schrzaniła. Siostra mamrocze, że naprawdę jej przykro.
– Myślałam, że piszesz, żeby mi przypomnieć o kupnie świątecznego prezentu dla mamy.
– A chociaż go kupiłaś? – Te słowa wyrywają mi się z ust, nie dają się powstrzymać. Znam Larę wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że tej minie zawsze towarzyszą wyrzuty sumienia. Nie powinnam jej dobijać, ale tego ranka nic na to nie poradzę. Przebyłam trzy tysiące sześćset dwadzieścia cztery mile z walizką, która waży jedną trzecią mnie!
– Zamierzałam coś znaleźć w Madrycie.
Ściskam nasadę nosa, czując narastający ból głowy, wywołany stresem.
– W Madrycie? O czym ty gadasz? Nie mamy Madrytu w planie podróży!
Przez jej twarz przemyka uśmiech zawstydzenia.
– Ale ja… nie mówiłam o nas.
Dopiero teraz zauważam, że jej czerwona szminka jest lekko rozmazana, do tego te rozczochrane włosy, a do mojego nosa dociera zapach wody kolońskiej, który wyczuwalny był cały czas.
Lara ma towarzystwo.
Rozglądam się na wypadek, gdyby ten ktoś stał idealnie nieruchomo w jakimś kącie, on jednak musi się ukrywać w innym pokoju. Gdybym wiedziała, jak jest po francusku „Pokaż no się, gdziekolwiek jesteś!”.
Mój wzrok przyciągają… inne walizki. Nie tak duże jak moja, za to trzy, otaczające wdzięczny stolik kawowy stojący na środku pokoju.
– Co jest grane?
Lara wpycha włosy za uszy, potem krzyżuje ręce na piersi. Wbija wzrok w podłogę.
– Kurczę, totalna wtopa.
– Poważnie jedziesz do Madrytu? Po co?
Wtedy przez jedne z drzwi wmaszerowuje powód tego, że Larze zabrakło czasu na czytanie moich mejli. Koleś jest wysoki, o urodzie modela (jakżeby inaczej), chociaż w koszulce jakiejś francuskiej drużyny, zdaje się, że piłkarskiej. Wysokie kości policzkowe, skóra muśnięta słońcem, ciemne falujące włosy, ciut za długie, ale perfekcyjnie zaczesane do tyłu. Uśmiecha się do mnie i mruczy coś po francusku do Lary. Ona parokrotnie odmrukuje:
– Tout va bien.
Potem koleś przenosi wzrok na mnie i robi krok w przód, wyciągając rękę i kiwając głową.
– Bonjour.
Odwzajemniam uścisk dłoni z nadzieją, że gość mnie do siebie przyciągnie na dubeltowego całusa, czego nie znoszę nawet wypoczęta („Najpierw prawy policzek? A może lewy? Sorki, za dokładnie odwzorowaliśmy swoje ruchy i teraz masz w ustach mój nos”). Taka jestem zła na Larę, że zamiast rewanżować się takim samym bonjour… mówię z natrętnie ostentacyjnym, najbardziej amerykańskim akcentem, na jaki mnie w tej chwili stać:
– Cześć, co tam?
Udało mi się nawet nadać głosowi nieco południowe brzmienie, chociaż w tamte strony (dalej niż do Filadelfii, a więc osiemdziesiąt mil) nigdy w życiu nie zajechałam.
Kącik ust tamtego podjeżdża do góry w półuśmiechu, równie dobrze mogącym być grymasem samozachwytu.
– Nieporozumienie, oui?
Lara wciąż wpatruje się w dywan.
– Sereno, to jest Henri. Henri, to moja młodsza siostra, Serena. Właśnie przyleciała z Nowego Jorku.
Henri uzupełnia uśmiech o drugą połowę – jednak nie samozachwyt – i kiwa głową, znów patrząc na Larę. Mówi coś po francusku, a ona mu po francusku odpowiada. Henri dodaje coś w tym samym języku, a ja się zastanawiam, czy nie powinnam pójść do kuchni i zrobić sobie kawę, ale nie wcielam tego w czyn, bo znowu z wolna wtapiam się w kanapę. Taka jestem zmęczona. Henri gładzi Larę po ramieniu, jak się zdaje, dodając jej otuchy. Po jego ciepłym, czułym spojrzeniu poznaję, że ten koleś mega się zabujał w mojej siostrze, i zastanawiam się, nie po raz pierwszy, jak ona godzi studia i pracę z tym, że co tydzień zakochuje się w innym chłopaku.
Zaraz jednak upominam się, żeby nie patrzeć krzywo na zakochanych tylko dlatego, że mnie jeszcze nie przytrafiło się nic tak poważnego.
– Hej – przerywam tę francuską konwersację. Siadam prosto. – To leci na żywo… Bez napisów z tłumaczeniem. O co biega?
Lara patrzy na mnie, unosi ręce w górę i znów przeczesuje nimi włosy.
– Gdy zaczną się zajęcia, nie będziemy się z Henrim widzieć prawie miesiąc, więc kupił dla nas bilety do Madrytu, żebyśmy spędzili tam parę dni, zanim polecę do ciebie i mamy do Londynu.
Niesamowite. Lara robi sobie wypad z chłopakiem? Tego jeszcze nie grali. Dużo za dużo zaangażowania.
Henri wykonuje popisowe wzruszenie ramionami, bardziej z wdziękiem galanta niż Gala.
– To twoja sjostraa. Madrit może być w styszniuu. Przecież nie zniknie, oui? Jest okeej, tout va bien.
Na twarzy Lary maluje się ból, widzę też, że to nakładanie się terminów nie wynikło przypadkowo. Ona zawsze chciała odwiedzić Madryt, zaś do romantycznej podróży, jak mi się teraz zdaje, nie pałała zbytnim entuzjazmem. Może dlatego, że wiązałaby się ona z mówieniem o tacie, a tego tematu moja siostra unika.
Lara bywa roztrzepana, mnie jednak zastanawia coś innego: czy tak mało we mnie wrażliwości?
– Nie! Wiecie co? – Podejmuję nagłą decyzję. Cała ta podróż była moim pomysłem. Album będzie miłym prezentem dla mamy, ale ta wyprawa ma jeszcze inny cel. I możliwe, że osiągnąć go mogę tylko, gdy odbędę ją sama. – Powinniście jechać.
– Na pewno? – Lara nadal wygląda na zbolałą, a mnie w jakimś sensie cieszy to, że choć oczywiście woli spędzić ten czas w Madrycie, gryzie ją sumienie, że tam pojedzie.
– Na pewno. Tylko dopilnuj, żeby prezent dla mamy był wspaniały!
Lara obejmuje mnie – czuję jej wdzięczność i ulgę.
– Dziękuję ci, Sereno. Jesteś niesamowita!
Wiem to i bez niej.
– Daj spokój, nie jestem. Ale przynajmniej będę mogła się trochę przespać… Kimnę się w twoim pokoju.
Powraca mina Lary.
– Hm. Rzecz w tym, że małżeństwo, u którego pracuję, wyjechało na święta do Zurychu, a to mieszkanie pod ich nieobecność czekają gruntowne porządki. Obiecałam, że opuszczę je przed przyjazdem ekipy sprzątającej. Czyli dzisiaj.
Gdy wzdycham, przez moment zerkając na sufit, wyciąga do mnie rękę.
– To tylko jedna noc, może skorzystałabyś z hotelu?
Usiłując wpasować pokój hotelowy w Paryżu w swój budżet, a tym bardziej w swoje plany, głowę mam pełną liczb. Godzinę – co najmniej – zajmie mi wyszukanie hotelu, zapewne pół godziny do czterdziestu pięciu minut dotarcie do rzeczonego miejsca zakwaterowania i uwolnienie się od bagażu, a zapłacić za to wszystko trzeba będzie co najmniej dziewięćdziesiąt euro (prawdopodobnie więcej, jeśli zamarzy mi się czysta pościel i brak pluskiew)…
– Nie jestem pewna, czy mnie na to stać.
Lara odwraca się do Henriego z przepraszającą miną.
– Może powinnam zostać… Nie mogę zostawić młodszej siostry samej w obcym mieście.
Ale Henri tylko się uśmiecha i wyciąga z tylnej kieszeni komórkę.
– Żadę problę. Mam pomiisł. – Wybiera numer i odbywa z kimś superszybką, bardzo francuską rozmowę. A niespełna dwie minuty później, voilà (on tak powiedział, nie ja): – Jest okeej. Śpij z naszym przyjacielę. Nazywa sję Jean-Luc.
Wytrzeszczam wzrok.
– Słucham?
Lara jednak już chowa twarz w dłoniach, a jej ramiona trzęsą się od śmiechu.
– Nie o to mu chodziło! Mówi, że możesz przenocować u Jean-Luca, w akademiku. Jego współlokator wyjechał na święta, więc będziesz miała całą sypialnię dla siebie. Świetnie się złożyło.
– No… ale będę mieszkać z jakimś obcym Francuzem! Bez obrazy, Henri.
Henri szczerzy się do nas obu, chociaż sprawia wrażenie równie bezradnego wobec naszego trajkotania po angielsku, jak ja w obliczu ich francuszczyzny.
– Jean-Luc jest trochę dziwny – mówi Lara. – Ale w sumie naprawdę fajny, jak się go już bliżej pozna. – To ostatnie mówi prawie bezgłośnie. Nie wiem, ile według niej miałabym spędzić z nim czasu. Przecież już zaplanowałam swoją marszrutę i prawdopodobnie zamienię z tym jakimś Jean-Lukiem najwyżej parę słów.
– Zresztą – kontynuuje Lara – to w połowie Amerykanin, więc całkiem dobrze mówi po angielsku. Świetnie się dogadacie. Proszę – pisze coś na mapce paryskiego transportu publicznego, a potem mi podaje – to pomoże ci się tutaj poruszać.
Biorę mapkę, starając się nie okazać zdumienia faktem, że własna siostra nie zna mnie na tyle, by wiedzieć, że przyjechałam uzbrojona w trzy plany tutejszego metra.
– U góry zapisałam telefon Jeana-Luca.
Wprowadzam ten numer do swojej komórki, uświadamiając sobie, że oto „zgodziłam się” przekimać u jakiegoś pół-Amerykanina, który jest naprawdę fajny, choć trochę dziwny. Idealnie nie jest, ale raczej nie mam wyboru.
– Wporzo – mówię, wzruszając ramionami. – I tak prawdopodobnie niewiele się będziemy widywać.
Lara znów mi się przygląda znowu zaskoczona, ale też trochę nieufnie i z troską.
– Naprawdę zamierzasz zwiedzać Paryż całkiem sama?
Na moment odwracam wzrok, gdyż mruży oczy dokładnie tak samo, jak robił to nasz tata, ilekroć go czymś zaniepokoiłam. Znów spoglądam na nią, licząc, że głos nie zdradzi mnie, nagle się łamiąc.
– Zamierzam. Muszę.
Siostra podchodzi i zamyka mnie w potężnym uścisku – dopiero drugim, odkąd tu weszłam, czyli od prawie pięciu minut, co stanowi wynik znacznie poniżej jej średniej. Odsuwa się, trzymając mnie za ręce, i wpatruje się we mnie. Ze łzami w oczach.
– Majonez? – pyta. Kiedy byłyśmy małe, obie nie znosiłyśmy majonezu i ślubowałyśmy sobie, że jeśli któraś z nas złamie obietnicę, zje cały jego słoik. Nawet teraz, gdy jesteśmy starsze i obie dość go lubimy, ten zwrot pozostał naszym siostrzanym kodem, oznaczającym „Zaufaj mi”.
Kiwam głową, bo wiem, że jeśli się odezwę, tym razem głos na pewno mnie zawiedzie.
Henri chrząka i mówi coś po francusku. Lara odpowiada po angielsku:
– Wiem, wiem. – Potem zwraca się do mnie: – Jeżeli mamy zdążyć na pociąg, musimy wkrótce wyjść.
Ponownie przytakuję i zdobywam się na słowo: „Rozumiem”. Kolejny uścisk, a potem łapię za swoją dokładnie pięćdziesięciofuntową walizkę i wyjeżdżam z nią z mieszkania.
Kiedy jestem u szczytu schodów, dolatuje do mnie głos Lary:
– Hej, siostra, może trzeba było pozwolić, by Henri ci ją zniósł.
Otwieram usta, by powiedzieć, że sobie poradzę, ale mięśnie odmawiają posłuszeństwa, chwyta mnie skurcz i tylko patrzę, jak pięćdziesiąt funtów bagażu koziołkuje w dół schodów.
Rozdział drugi
JEAN-LUC
9:45
Po co odebrałem ten telefon?
Ignorowałem go przez ostatnie trzy tygodnie, po tym jak Martine uznała, że zamiast zwyczajnie ze mną zerwać, woli żyć niekończącą się rozmową o naszym rozstaniu, ale dzisiaj na niego spojrzałem, żeby sprawdzić, czy to nie ona dzwoni, no i…
No i Henri wrobił mnie w niańczenie młodszej siostry Lary, bo ja, idiota, powiedziałem mu, że Olivier wyjechał do Lille w samobójczej emocjonalnie misji odzyskania uczuć swojej dziewczyny z licealnych czasów. To oznacza, że w naszym lokum w akademiku jest wolna sypialnia. Wyjaśnia też, dlaczego wynoszę z tej tymczasowej pracowni wszystkie swoje fotografie i zwijam wszelkie notatki oraz sprzęt, żeby zbłąkana Amerykanka miała gdzie się dzisiaj przespać.
Dobra, dam jej ten wolny pokój i wolny teraz klucz, ale więcej zrobić nie mogę. Muszę dokończyć projekt na rozpoczęcie styczniowych zajęć, a zacząłem wszystko od nowa dopiero trzy tygodnie temu, gdy do mnie dotarło, że moja bardzo szczodra była tak mi zawróciła w głowie, że wyprodukowałam jedynie kiepsko oprawioną amatorszczyznę. Oby ta Amerykanka nie oczekiwała, że będę robić za przewodnika, bo teraz naprawdę nie mógłbym sobie na to pozwolić. Zadbam oczywiście o to, żeby być w kontakcie, gdyby się w coś wpakowała. Ale czuwanie nad nią przez cały dzień w żadnym wypadku nie wchodzi w grę.
Próbuję ułożyć swoje zdjęcia w zgrabny stosik, zbytnio się im nie przyglądając. Tylko bym się krzywił, zwłaszcza na te zrobione o świcie na rue Lamarck na Montmartre. Z jakiegoś powodu wbiłem sobie do głowy, że muszę je zrobić pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Czemuś to miało służyć, ale za cholerę nie pamiętam czemu. Zwykle, patrząc na swoje zdjęcia, wiem dokładnie, co próbowałem osiągnąć – nawet jeśli mi to nie wyszło. Tutaj jednak nie przypominam sobie nic poza tym, że kucałem i obracałem aparat tak, jakby miało to w magiczny sposób sprawić, że obrazy będą bardziej interesujące. Nie sprawiło.
Skraj rękawa zawadza o stosik i kilka zdjęć zsuwa się na podłogę. Zbierając je, mam ochotę wywrzeszczeć wszystkie znane mi bluzgi w obu językach, którymi władam.
Nie robię tego. Biorę głęboki oddech i pytam siebie, czy w taki nastrój naprawdę wpędziła mnie perspektywa tego, że będę miał gościa. Czy jestem pewien, że to nie czerwony znaczek? Ten czerwony znaczek w prawym dolnym rogu wyświetlacza mojej komórki, który mówi mi, że o 6:05 otrzymałem wiadomość głosową od PAULA THAYERA.
Paul Thayer to mój ojciec. Mieszka w New Jersey, więc praktycznie rzecz biorąc, dzwonił do mnie troszkę po północy jego czasu, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby coś mu się pomyliło i z jakiegoś powodu uznał, że Paryż jest sześć godzin do tyłu za Wschodnim Wybrzeżem. Albo to, albo faktycznie uważa, że tak wcześnie wstaję. Gdyby cokolwiek o mnie wiedział, pamiętałby, że nigdy nie byłem rannym ptaszkiem.
Nie odsłuchałem tej wiadomości. Nie muszę. Wiem, że to będzie odpowiednik tej, którą nagrał mi na pocztę głosową przed poprzednim Bożym Narodzeniem:
Synu, tak mi przykro, że tym razem nie przyjadę, jak zwykle w grudniu, do Paryża (Powiedział to tak, jakby jego wizyty stanowiły coroczną tradycję i nie przegapił siedmiu ostatnich lat). Ale mogę ci to wynagrodzić. Julie i ja bylibyśmy zachwyceni, gdybyś latem przyjechał do Jersey. Wiesz, że wspaniale byśmy się o ciebie zatroszczyli, chociaż zrozumiem, jeśli będziesz musiał, hm… wiesz, zostać na lato w Paryżu.
Ten człowiek nie odwiedził mnie z okazji siedmiu Gwiazdek i siedmiu urodzin, a oczekuje, że na własny koszt polecę na inny kontynent, żeby posiedzieć u niego i jego drugiej rodziny? Sądzi, że mamy o czym rozmawiać i coś nas łączy? Że nagle odkryję więź z jego bliźniakami, których ostatni raz widziałem jako wrzeszczące niemowlaki, podczas jego ostatniej wizyty w Paryżu?
Przechodzę z pokoju Oliviera do mojego. Kładę portfolio (mój projekt w wersji zombi) na laptopie, starając się nie zwracać uwagi na to, jak zawalone i zabałaganione jest moje biurko. Próbuję też nie wracać myślą – ponownie – do tego, że zdjęcie z Montmartre zawsze będzie zdjęciem z Montmartre, czy obrócimy aparat o dziewięćdziesiąt stopni, czy też nie. Wolę nie myśleć, jak mało polotu mają prace, które robię do tego projektu. Usiłuję też zapomnieć o obawach, że monsieur Deschamps, mój tutor, uraczy mnie jednym z tych swoich wykładów. Portfolio zwykłych ujęć Paryża, powie, nie spełnia wymogów postawionego zadania, jakim było „opowiedzenie historii zaczerpniętej z miasta”.
– Gdzie są ludzie? – zapytał mnie w środę, kiedy zajrzałem do jego gabinetu na konsultacje, których termin właśnie się kończył. Wyjaśniłem, że jest tam człowiek; czyż każde dzieło sztuki nie zawiera cząstki twórcy?
Kazał mi „przestać być tak pretensjonalnym młodym durniem”.
– Nawiąż więź z obiektem. Pamiętaj, próbujesz uchwycić miasto. Sercem miasta nie są same ulice, widoki, są nim jego ludzie.
Wolę nie informować go, że właśnie zerwałem z dziewczyną i pożegnałem współlokatorów, bo wszyscy porozjeżdżali się do domów na Boże Narodzenie, toteż akurat jakoś nie mam pod ręką ludzi. Zresztą fotografowanie ich nigdy nie było moją mocną stroną. Niektórzy moi koledzy z roku wczuwają moment, kiedy udaje się uchwycić uśmiech. Wyraz zadumy albo błysk zdziwienia w oczach. Tyle że to wymaga spędzenia jakiegoś czasu z modelem – zadbania o jego rozluźnienie, zaangażowania. I dopilnowania, żeby się nie ruszał, dopóki nie zrobimy dobrego zdjęcia.
Przekonywanie ludzi do stania nieruchomo nigdy nie przychodziło mi łatwo, a teraz, cztery dni przed świętami, mam dla siebie cały akademik, bo nie ma tu nikogo, kogo mógłbym prosić, by mi zapozował. To znaczy lada moment będzie ta Amerykanka, ale przecież do niej się chyba z tym nie zwrócę? Henri powiedział, że przygotowała całą listę rzeczy, które koniecznie chce zrobić w Paryżu. Może zdobędę się na to, żeby wyjść z akademika i porobić jakieś zdjęcia obcym. Tyle tylko, że widoczność za oknem wynosi z dziesięć metrów z powodu gęstej mgły, która chyba nie ma zamiaru się podnieść.
Recepcja wzywa mnie brzęczkiem, więc schodzę na dół do holu. Nawet tak zestresowany i poirytowany, nie potrafię powstrzymać umysłu od rejestrowania wszystkich detali w poszukiwaniu jakiegoś nowego ujęcia. Z holu wieje beznadzieją, a wiekowa sztuczna choinka, ustawiona w jednym z kątów w ramach marnej próby nadania temu miejscu „świątecznego klimatu”, wygląda jak plama mchu na nudnych ceglanych ścianach. Przed biurkiem, za którym portier Thierry nawet nie udaje, że nie wpatruje się w jakieś wydanie „L’Équipe”, stoi Latynoska z pękatą walizką, na której stoi torba; podróżniczka, która ma zamiar zrealizować swoje wielkie plany. Dziewczyna jest mniej więcej tego samego wzrostu co ja. Długie, lekko kręcone czarne włosy ma związane z tyłu, nie jest umalowana. Ma na sobie długą do kolan, czarną parkę z kapturem, pod nią ciemnoniebieskie dżinsy i fioletowy sweter. Czarne botki. Kiedy tak na nią patrzę, uświadamiam sobie, że nie spodziewałem się, że mój niezbyt chciany gość będzie wyglądał tak amerykańsko i miał tyle niewymuszonego stylu. Podnoszę rękę, żeby zasygnalizować, że to ja jestem gostkiem, którego wypatruje, a ona zaczyna mówić coś, możliwe, że po francusku.
Choć mogłoby to być też suahili.
– Nie ma sprawy – informuję ją. – Mówię po angielsku. Ty jesteś Serena?
– Zgadza się.
– Ja jestem Jean-Luc. – Wyciągam rękę, żeby się przywitać. Dziewczyna ją chwyta, po czym wychyla się do przodu, odwracając twarz i podsuwając mi policzek. Nie spodziewałem się tego po Amerykance, więc nic nie robię, stoję tylko, trzymając ją za rękę, a ona znów odwraca się do mnie i cofa dłoń, jakby ten nasz niefortunny niepocałunek nie zaistniał.
Z bardzo zmęczonym uśmiechem dziękuje mi, że ją przygarnąłem.
– Nie ma sprawy – powtarzam. – Na pewno jesteś skonana. Henri powiedział, że masz za sobą nocny lot i przyjechałaś niecałą godzinę temu.
– Tak, to cała ja. Prosto z Nowego Jorku.
– Pozwól, że wezmę twój bagaż. – Gestem pokazuję, żeby szła na górę.
– Dziękuję. – Przewiesza torbę przez ramię, a potem mnie mija.
Kiedy Serena jest w połowie schodów, Thierry odrywa wzrok od gazety. Obrzuca mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wyjaśniam mu po francusku:
– To moja przyjaciółka z Ameryki.
Schylam się, żeby podnieść walizkę Sereny, i o mało nie wyskakuje mi bark.
To coś waży ze dwadzieścia kilo!
*
Serena siedzi na szezlongu w salonie z odchyloną głową. Z całą pewnością czuje się tu jak u siebie.
– Mam nadzieję, że bardzo ci nie namieszałam – mówi do mnie. Jak większość Amerykanek, które spotykam w Paryżu, robi to za głośno, jakby krzyczała, choć nie ma powodu. Odnoszę wrażenie, że ściany się trzęsą.
– Nie ma problemu – zapewniam, ciągnąc jej walizkę pod drzwi wolnego pokoju. Odwracając się od dziewczyny, ścieram pot z czoła. – Tam możesz się przespać. Po takim locie pewnie chce się odpocząć, non?
Nagle siada prosto, jak wampiry w starych hollywoodzkich filmach. Opuszcza nogi na podłogę.
– Nie mogę. Mam plany! Poza tym wzięłam do samolotu najlepszą poduszkę podróżną, więc trochę podczas lotu pospałam. A nawet gdyby nie, i tak musiałabym iść, bo już mam w plecy. Muszę zobaczyć masę rzeczy. Luwr, Sekwanę, wieżę Eiffla. Czas zaczynać!
Zastanawiam się, czy zmęczenia podróżą nie zwalczyła kawą. Morzem kawy. Po to, żeby zaliczyć najpopularniejsze atrakcje Paryża. Te, które każdy odfajkowuje, jakby to miasto było listą rzeczy do zrobienia.
Nagle uderza mnie pewna myśl.
Wszystkie te miejsca odwiedzają tłumy… gdzie lepiej szukać ludzi do mojego projektu?
– No, jeśli jesteś pewna, że nie chcesz odpocząć… – Schylam się, żeby podnieść aparat, który zostawiłem na stoliku kawowym; nieobecny Olivier nie może narzekać na „zagracanie”. Przerzucam pasek przez szyję. – Jestem odrobinę zajęty przy mojej pracy z fotografii – „Ładne niedopowiedzenie!” – ale sądzę, że będę mógł oprowadzić cię trochę po Paryżu.
Serena grzebie w swojej torbie, stojącej u jej nóg.
– Och, nie musisz. Mam cztery plany miasta, prawie naładowany telefon i trzy przewodniki. Dam sobie radę.
Widzę, że rzeczywiście ma to wszystko.
– Żadna książeczka nie da ci pojęcia o duszy miasta – tłumaczę. – Nie możesz się ograniczać do oglądania muzeów i widoczków dla turystów. Musisz przejechać się metrem, pochodzić ulicami, przyjrzeć się architekturze, wsłuchać w odgłosy miasta. Musisz dać mu przemówić do ciebie. Dopiero wtedy poczujesz, że naprawdę tu byłaś. Jeśli pozwolisz, mogę cię zabrać w wiele niesamowitych miejsc, o których autorzy tych przewodników nawet nie słyszeli. Pokazać prawdziwy Paryż. – Możliwe, że nie udało mi się go, jak dotąd, utrwalić na filmie. Wiem jednak, że istnieje.
– Tyle że ja nie po „prawdziwy” Paryż tutaj przyjechałam – odpowiada, podnosząc jeden z przewodników.
– Nie rozumiem.
Waha się, zaraz jednak łagodnieje i mówi:
– Chodzi o to… Jestem tu ze względu na moich rodziców. W Paryżu spędzili miesiąc miodowy prawie dwadzieścia pięć lat temu. Oboje zawsze twierdzili, że była to ich najlepsza, najbardziej magiczna wspólna podróż. A od dwóch lat, około Bożego Narodzenia i Nowego Roku, mamę ogarnia wielkie przygnębienie, bo przypominają jej o… kimś, kogo nie ma. Pomyślałam, że jeśli zwiedzę to miasto, zobaczę to wszystko, co oni widzieli, i stworzę dla niej album, który przypomni jej szczęśliwsze czasy. Może nie będzie już taka smutna o tej porze roku…
Głos jej się łamie, wzrokiem znów szuka przewodnika. Kartkuje go, najpierw w jedną stronę, potem w drugą. Wiem, że go nie przegląda, a tylko zajmuje czymś uwagę, póki chwila słabości nie minie. Widzę, jak walczy, by nie dać po sobie niczego poznać.
Wiszący na szyi aparat nagle mi ciąży. Podnoszę go i robię jej zdjęcie.
Momentalnie podrywa głowę i się krzywi. Chyba należy mi się ten grymas – właśnie skradłem jej bardzo osobistą chwilę. Ale zdjęcie wyszło świetnie.
– Pardon. – Gapię się w podłogę, próbując opanować krew, napływającą mi do policzków. – Studiuję fotografikę. To był odruch.
Pozuję na nieco większego Francuza, niż jestem w rzeczywistości, licząc na darowanie winy.
– Nie ma sprawy – odpowiada. Już mam na końcu języka pytanie, czy studiuje, a jeśli tak, to co… ona jednak wyciąga z torby podróżnej zgrabną torebkę z ekologicznej skóry, na długim pasku, i wpycha do niej swoje przewodniki, program wyprawy oraz plany miasta. – Powinnam ruszać. Znajdzie się dla mnie zapasowy klucz?
Zadziwiający zwrot wydarzeń! Jeszcze kilka minut temu kombinowałem, jak pozbyć się tej Amerykanki, a teraz, gdy szykuje się do wyjścia, chcę pójść z nią. Lepszej okazji do zrobienia dobrych zdjęć do projektu mieć nie będę. Może to nawet interesująco ironiczne: pretensjonalne ujęcia w tłumie, gdy morze ludzi przesłania największe miasto świata.
W sumie to całkiem niezły pomysł.
– Pewnie wolałabyś – mówię – mieć przy sobie kogoś, kto zna miasto. Co, jeśli się zgubisz?
– Jestem ekspertką od map Google. – Zaraz potem milknie, wzdycha i przygląda mi się. Już nie miażdży mnie wzrokiem, nie czuje się urażona, wygląda raczej na zaciekawioną. – Jeżeli ci się chce trochę się ze mną powłóczyć po mieście, nie mam nic przeciwko.
Gdy wspomina o „włóczeniu się”, z jakiegoś powodu odrobinę mnie to krępuje.
– Ale ostrzegam – kontynuuje. – Chcę zobaczyć masę miejsc, a czasu na dotarcie do nich mam bardzo mało, myślę więc, że będę się poruszać za szybko na zrobienie dobrych zdjęć.
Skąd u niej tyle energii? Wzruszam ramionami, świadomy, że staram się to robić tak, by nie wypadło to za bardzo „po francusku”.
– Co najpierw? – pytam.
– Luwr – odpowiada, podchodząc do walizki, którą zostawiłem pod drzwiami pokoju Oliviera. Kładzie ją i rozpina zamek. Wyjmuje jaskrawopomarańczowe trampki, które zmieniają moją opinię o jej wyczuciu stylu. – Musimy już iść, bo całe to zamieszanie z Larą zabrało mi za wiele czasu.
Zamienia swoje buty na to okropieństwo, potem sięga po torebkę i znika za drzwiami, zanim zdążyłem pomyśleć, jakie obiektywy zabrać. Przez tupot na schodach przebija jej głos. Dałbym głowę, że dobiega już z holu!
– Idziesz czy nie?
Widzę, że ta pomarańczowonoga Amerykanka ani myśli zwolnić. I chociaż czuję się nieswojo, wychodząc w świat z jednym tylko obiektywem – jakbym patrzył na niego tylko jedną parą oczu, mon dieu! – wybiegam za nią, dziwnie podekscytowany perspektywą spędzenia dnia na oglądaniu Paryża dla turystów.
Czy aż tak bardzo nie chcę być dzisiaj sam?
Rozdział trzeci
SERENA
10:25
– Hej! – wołam do Jeana-Luca, maszerując po moście Pont de Carrousel w drodze do Luwru. – Może po prostu spotkamy się po moim powrocie do akademika?
Dotarcie tutaj powinno nam zająć mniej czasu, ale odkąd wysiedliśmy z metra przy Palais Royal, prześladuje nas jego nieustająca potrzeba, by zostawać w tyle i pstrykać, co mu wpadnie w oko. Wiem, że ma skończyć jakiś projekt, ale ja raczej go nie obejrzę, więc nie muszę dotrzymywać mu towarzystwa, gdy fotografuje uliczne lampy lub czekających na autobus ludzi. Mnie goni czas! Doceniam to, że mi towarzyszy, ale chyba łatwiej będzie, jeśli teraz każde z nas pójdzie swoją drogą. Chociaż on raczej nie przyzna mi racji, bo dogania mnie z drogim aparatem na piersi, mamrocząc jakieś przeprosiny. Schodzę z mostu na Place de Carrousel i ruszam w stronę dziedzińca królewskiego pałacu.
Chciałabym powiedzieć, że Luwr zauroczył mnie od pierwszego spojrzenia, ale tego ranka niewiele da się zobaczyć – cały tonie we mgle, przykrywającej Paryż jak wielka łapa. Przechodzimy przez dziedziniec, kierując się ku wielkiej szklanej piramidzie pośrodku. I oczywiście Jean-Luc znów się zatrzymuje. Patrzy na mnie po swojemu, z zaciśniętymi ustami i twarzą tak napiętą, że zaraz popęka mu skóra, mrużąc oczy, jakby wszystko, co powie, miało być głębokie i doniosłe. Przychodzi mi do głowy, że nawet bez koziej bródki i bagietki jest bardzo francuski. Łapię się na tym, że myślę stereotypami, a to chyba niedobrze.
Ale dam głowę, że i on dzisiaj choć przez moment widział we mnie typową Amerykankę.
– Sereno… – Jego akcent wydaje się grzęznąć w każdej samogłosce mojego imienia. – Chwila postoju. Patrz. Widzisz? Oto Piramida Luwru.
Żadnego postoju, patrzenia, oglądania. Zasuwam przez kamienny dziedziniec z pewnością siebie właściwą komuś, kto bywał tu wiele razy, a przynajmniej niejeden raz zwiedzał to miejsce wirtualnie na YouTubie. Włączam się w kolejkę gości z zamówionymi wcześniej biletami, stając za parą – chyba niemieckojęzyczną – okutaną w szale chroniące przed mroźnym wiatrem. Zgodnie z zapewnieniami mojego przewodnika ten ogonek tuż przed świętami nie należy do długich (w odróżnieniu od tego po przeciwnej stronie piramidy, o wiele okazalszego i gromadzącego bardziej spontanicznych turystów bez rezerwacji, czy też, jak ich nazywam, narwańców).
– Wiem wszystko o tej piramidzie – informuję Jeana-Luca, gdy staje przy mnie w kolejce. – Zaprojektowana przez I.M. Peia, ukończona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku. Wykonana z sześciuset siedemdziesięciu trzech tafli szkła, nie z sześciuset sześćdziesięciu sześciu, jak chcieliby niektórzy. Przeczytałam wszystko, co trzeba.
Kręci głową.
– Paryża nie da się chłonąć przez Wikipedię – ucina.
– Nie przyjechałam go chłonąć – odpowiadam, gdy kolejka przesuwa się o kilka stóp. Męczy mnie poczucie déjà vu, jakbym znów przechodziła kontrolę celną na lotnisku. Różnica jest taka, że twarz chłoszcze mi lodowaty wiatr. Różnica dokuczliwa i poniekąd bolesna, ale i w dziwny sposób prawie fajna, bo wreszcie coś czuję. Nieustające oszołomienie zmianą czasu, lub może czymś innym, zaczęło już mnie niepokoić. – Może nie pamiętasz, ale mam tylko jeden dzień. Dlatego muszę wszystko załatwić szybko. Zobaczę sześć konkretnych dzieł sztuki i zrobię zdjęcia do mojego albumu. Zaraz potem wypadam z Luwru i lecę w następne miejsce.
Oglądam się przez ramię i łapię go na tym, że znów mi się przypatruje, ale nie z totalną zgrozą ani z oburzeniem, a leciutko pogardliwie. Dziwnie mnie to peszy i krępuje… spieszę więc z wyjaśnieniem, że choć cenię sztukę i kulturę, nie one są dzisiaj moim priorytetem. Powód wizyty tutaj jest inny. Podnoszę ręce w geście sygnalizującym: chłopie, chcesz lecieć, leć, nie ma sprawy. On jednak już na mnie nie patrzy, tylko obcina wzrokiem kolejkę narwańców, wyraźnie kalkulując, ile będzie musiał w niej odstać, żeby mnie dogonić.
Musi naprawdę lubić Luwr.
– Mam zapasowy bilet – informuję go. A nawet dwa, bo rezerwacji dla mamy, Lary i siebie dokonałam tygodnie temu. – Jeśli koniecznie chcesz wejść, możesz z niego skorzystać.
– Merci – odpowiada. – Tylko… serio zamierzasz biegać od obrazu do obrazu?
– Jeżeli dzięki temu uda mi się trzymać planu, to tak.
– Ile zapamiętasz z tego, co zobaczysz, będąc stale w biegu?
Nie otwieram ust. W myślach zaś odpowiadam: „Dla siebie nie muszę nic pamiętać”.
Jean-Luc nadal gada.
– Jeśli nie zwolnisz, niczego nie doświadczysz.
Niekoniecznie bym się z nim zgodziła. Przyjechałam do tego miasta, żeby wejść w buty moich rodziców, podążyć szlakiem, który przemierzyli, gdy byli młodzi i zakochani. Jestem tu po to, żeby zrozumieć ich przeżycia, a nie dla doświadczania własnych. Co szkodzi, że trochę się z tym spieszę?
Jean-Luc mówi i mówi, choć trochę z tego, co powiedział, mi uciekło:
– …chłonięcie sztuki, jej znaczenia? Jak mogłaby… – pstryka palcami, chyba szukając odpowiedniego angielskiego określenia – cię poruszyć, skoro to ty będziesz w ciągłym ruchu?
Zgrabna gra słów, jak na kolesia posługującego się swoim drugim językiem. Chociaż według Lary to pół-Amerykanin, więc pewnie od małego mówi oboma.
– Nie jestem, tu by się wzruszać – odpowiadam, gdy w końcu przechodzimy przez drzwi piramidy, podsuwając nasze torby pod skaner ochrony. – Mam zobaczyć sześć rzeczy i liczę, że nie przesłoni mi ich mur ludzi i da się zrobić zdjęcia. Potem powędruję do księgarni Shakespeare and Company, bo chcę coś tam znaleźć.
Znów na mnie spogląda, jakby z bólem. Albo z urazą. A może i z tym, i z tym.
Naprawdę chciałabym, żeby się zmył.
Gdy zjeżdżamy ruchomymi schodami do atrium, odwracam się od niego, sygnalizując, że odtąd skupiam się wyłącznie na muzeum; wejściu do niego, zrobieniu fotek i wyjściu. Mówię to, co należało powiedzieć jeszcze w akademiku lub gdzieś po drodze:
– Naprawdę nie musisz mi towarzyszyć.
Pomijam: Dlaczego tego chcesz? Skoro nawet moja mama i siostra, dla których wymyśliłam tę wycieczkę, zdecydowały, że sobie ją odpuszczą, czemu ty się tak napaliłeś? Fotografować mógłbyś gdziekolwiek.
Serio, Laro? Nie przyszło ci do głowy, że twój koleżka fotograf, którego uwagę ciągle odwraca coś nowego, niezbyt się nadaje na przewodnika dla twojej megazorganizowanej siostry?
Kolejne kliknięcie – chyba czterdzieste, odkąd opuściliśmy akademik. Znowu zrobił mi zdjęcie, nawet nie próbując się z tym kryć. Za bardzo jednak jestem przejęta trzymaniem się rozkładu, żeby zawracać sobie tym głowę.
Aparat znów dynda mu na pasku, a on bacznie mi się przygląda. Potem wzrusza ramionami i mówi:
– W sumie, czemu nie? Jeszcze nigdy nie widziałem Mony Lisy.
O mało nie prycham. Tak się oburzył, gdy powiedziałam, że chcę wpaść do Luwru i zaraz z niego wypaść… a sam nie widział arcydzieła, które miało mnie poruszyć. To jak jest u niego z tym „chłonięciem”, skoro dotąd nawet nie rzucił okiem na najsławniejszy obraz w tym muzeum? Może ma coś z nowojorskich hipsterów, których zdarzyło mi się poznać (przeważnie kolesi, w których Lara się kochała, a potem spławiała) zbyt zajętych byciem sobą, żeby mieć czas na obejrzenie Statuy Wolności…
I wprost palących się do tego, żeby innych o tym powiadomić.
Teraz ja wzruszam ramionami, starając się nie myśleć, który raz dzisiaj to robię, na tej z założenia romantycznej wędrówce po Paryżu.
– Proszę bardzo – zgadzam się, kiedy dochodzimy do bliźniaczych budek, żeby pokazać nasze bilety. – Tylko, jeśli łaska, nie zostawaj w tyle, okej?
*
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy po przejściu przez kontrolę, to mała podobizna Mony Lisy, przypięta do ściany. Jest czarno-biała i wygląda na wykonany na kartce ze skoroszytu wydruk z typowej drukarki, takiej, jakich używa się w liceum lub w uczelnianych bibliotekach, ze strzałką kierującą w stronę wiadomego obrazu. Idziemy za tymi prymitywnymi technicznie drogowskazami przez Luwr, a cała reszta dzieł sztuki, gdy je mijamy, wydaje się wtapiać w ściany, jakby wołając: Wporzo, wiemy, po co tu przyszliście. Pozdrówcie ją. Nie ma sprawy, nigdzie się nie wybieramy. Może potem nas sobie obejrzycie.
Odnalezienie właściwej galerii nie trwa długo, wchodzimy do środka, porwani przez lawinę innych tłoczących się turystów. Sala jest przestronna, sufit znajduje się wysoko i nawet stłumione rozmowy niosą się głośnym echem. Wbrew temu, co założyłam, nie jest to spokojne doznanie. Gdy dochodzimy do Mony Lisy, tłoczy się przed nią tłum i muszę się wspiąć na palce, żeby na nią zerknąć, a to też okazuje się trudne, bo jest raczej nieduża. Nie wiem, czemu, ale spodziewałam się, że będzie większa ode mnie. Na gołej ścianie, w szklanej kasecie, w sali tak wielkiej, jak niektóre aule Columbii, wydaje się taka… mała. Jej barwy to głównie stonowane brązy i czernie, nic też nie wskazuje na to, że obraz patrzy na widza i śledzi go wzrokiem, gdziekolwiek by się stało.
Domyślam się, że może zrobić większe wrażenie, gdy podejdę bliżej. Wzrok mam spuszczony, dopóki nie uda mi się jej dobrze przyjrzeć, tak naprawdę oszczędzam sobie doznań, póki nie mogę ich w pełni docenić.
Po kilku minutach przesuwania się w tłumie jestem na tyle blisko, by móc zrobić zdjęcie do albumu mamy. Początkowo podnoszę telefon nad głowę, ale ani razu nie udaje mi się uniknąć rzędów czapek z pomponami, bejsbolówek i szali, dzielących mnie od obrazu. Co i rusz w kadr wchodzi mi ktoś robiący sobie selfie na dowód, że był tutaj, w Luwrze.
Przepycham się jeszcze bardziej, by wysforować się na przód. Nie należę do kruchych dziewczątek, którym eteryczne sylwetki pozwalają w czarodziejski sposób przenikać przez tłum, a że nie chcę też burzyć wszystkim doznań nieustającym „przepraszam”, proces ten trwa dłużej niż bym chciała. A kiedy wreszcie docieram tak daleko, że pomiędzy mną a najsławniejszym obrazem wszech czasów jest tylko rozsuwana taśma, natychmiast zauważam, że dobrego zdjęcia zrobić się nie da, bo choćbym nie wiem jak przesuwała telefon, nie udaje mi się uniknąć zielonej poświaty odbitych w pancernym szkle lamp ewakuacyjnych z przeciwległej ściany. Takie to denerwujące, że nie zdziwiłabym się, gdyby Mona – czy bardziej Lisa? – sama zamachała rękoma, prosząc któregoś ze strażników, żeby coś z tym zrobił.
Muszę przykucnąć i sfotografować ją spod taśmy. Potem się prostuję i chowam telefon, żeby w końcu „dobrze” się przyjrzeć obrazowi i doświadczyć obcowania z Moną Lisą, piękną damą, której wyraz twarzy wciąż wywołuje spory. Z arcydziełem Leonarda da Vinci.
Dochodzę do wniosku, że czegoś nie łapię. Bo przecież przychodzi się tu po to, by ten obraz coś w człowieku wywołał. Ja niczego takiego nie czuję. Wygląda na to, że na mnie on nie działa. Ładny jest, nie powiem, ale to tylko portret jakiejś damy. Może rzeczywiście była uśmiechnięta, a może nie; naprawdę nie rozumiem, jaka to różnica i dlaczego masa ludzi uważa to za ważne.
Co opętało cały ten tłum, że kotłuje się tutaj niczym małolaty na koncercie One Direction? Mnie zaczyna dopadać klaustrofobia. Widzę, że Jean-Luc wpatruje się w obraz z miną równie nieodgadnioną jak Mona. Chyba wyczuwa, że na niego patrzę, bo obrzuca mnie spojrzeniem, a potem opuszcza wzrok na swój aparat, może więc nie jest totalnie zauroczony. Zresztą nieważne, zrobiłam zdjęcie, więc mogę stąd spadać. Już mam go o tym powiadomić, kiedy dociera do mnie, że dzieli nas osiem osób, a ja za nic nie chciałabym wyjść na hałaśliwą Amerykankę, przekrzykującą innych turystów. Dlatego tylko pokazuję na siebie, a potem wskazuję ręką nad głowami tłumu: Idę do następnego arcydzieła.
Wyrazu jego twarzy nie trzeba tłumaczyć: Już? Poważnie?
Absolutnie nie mam czasu na wymianę min, więc tylko poklepuję się ręką po zegarku, którego nie noszę, potem wzruszam ramionami i uśmiecham się pojednawczo, mając nadzieję, że zrozumie to jako: Dziękuję, że towarzyszyłeś mi aż tutaj, baw się dobrze i zobaczymy się w akademiku… najprawdopodobniej.
Odwracam się i przeciskam między napływającymi ludźmi. Muszę zobaczyć jeszcze pięć arcydzieł, potem będę mogła stąd spadać. Jeśli zdecyduję się pobiec, może zdążę do Shakespeare and Company na dwunastą piętnaście, a więc na tyle wcześnie, by realizację reszty planu dnia zacząć bez napinki.
– Sereno… – Jednak się do mnie przyczepił. Zatrzymuję się, żeby mnie dogonił. – Nie zrobiła na tobie wrażenia? – pyta.
– Nie interesują mnie wrażenia – wyjaśniam. – Jestem tu tylko po to, by zrobić kilka zdjęć.
– Po to, żeby wyglądało na to, że tu byłaś. – Wypowiedziane z amerykańskim akcentem, znaczyłoby to co najwyżej tyle, co jakakolwiek fraza z piosenek Coldplay, ale z lekką nutą francuszczyzny wydaje się głębokim przemyśleniem w rodzaju tych, jakie za pomocą gęsich piór przelewali na pergaminy dziewiętnastowieczni stateczni panowie z imponującymi brodami i monoklami, pykając z fajek. Jean-Luc powiedział to tak, że widzę, że oczekuje reakcji, mnie jednak – czy to przez zmęczenie podróżą, czy przez stres wywołany koniecznością trzymania się planu – nie przychodzi do głowy żadna odpowiedź. Sprawa, która mnie tu przywiodła, jest poważna, ale w innym sensie. Nieważne, czy ten chłopak uzna mnie za płytką, nie robię tego dla doznań artystycznych, nie oczekuję poszerzenia świadomości, rozwinięcia jej czy czegoś innego, co według niego może nastąpić, jeśli będę się wgapiać w jakiś obraz dostatecznie długo. Jestem tu z innego powodu. Co z tego, że próbuję przelecieć Luwr w niecałą godzinę? Ze wspomnień mamy wynika, że ona z tatą też nie spędzili tutaj całego dnia, a założę się, że zobaczyli wszystko, co zamierzali zobaczyć, dlatego że żadne z nich się nie ociągało. Wizytę tutaj tata postawił sobie ze jeden z życiowych celów, dokładnie ją zaplanował i się tego trzymał. Mama była taka sama. Oni nie zatrzymywaliby się po to, by się spierać, czy coś wywołuje poruszenie czy nie.
– Sereno? – Jean-Luc znów się we mnie wpatruje, ale już bez urazy, jedynie z zaciekawieniem.
– Nie wiem, czemu wszyscy szaleją na jej punkcie – mówię, wskazując na Monę Lisę, ledwie widoczną przez gąszcz selfie sticków. – Bo popatrz na to… – Odwracam się do obrazu wiszącego na ścianie naprzeciwko da Vinciego. To ogromne malowidło (naprawdę ogromne, zdarzało mi się pływać w mniejszych basenach) przedstawia coś, co w pierwszej chwili uznałam za Ostatnią Wieczerzę. Szybko jednak orientuję się, że wokół Jezusa i apostołów odchodzi cała impreza, i nie jestem pewna, czy przypominam sobie coś takiego z Biblii. – Obejrzyj sobie. Albo tamto. – Nie pokazuję niczego konkretnego, jedynie liczne obrazy, które, skoro już obejrzałam Monę Lisę, śmiało wysuwają się do przodu i proszą o uwagę. – Na tych obrazach coś się dzieje. Mona Lisa tylko siedzi i się krzywo uśmiecha. A może i nie, ale nic więcej nie robi.
Widzę, że Jean-Luc mi się przygląda. Nie umiem nic wyczytać z jego miny, ale nie wydaje mi się, by znów patrzył z wyższością, chociaż mruży oczy.
– Słuchaj – dodaję – muzea to naprawdę nie moja bajka. Jak szukasz kogoś, kogo sztuka poruszy, zapytaj moją siostrę, czy nie zechce tu wpaść w przyszłym semestrze. Ją takie rzeczy kręcą znacznie bardziej niż mnie.
– Chciałabyś, żeby była tutaj z tobą?
Udaję, że mnie to nie rusza, ale serce ściskaniem sygnalizuje, że uważa mnie za kłamczuchę. Muzea, sztuka, to wszystko bardziej strefa zainteresowań Lary niż moja, a jednym z powodów wizyty w Luwrze było to, że liczyłam, że mnie w nią wprowadzi. Oczekiwałam, że będzie wiedziała, co zafascynowało tutaj mamę i tatę dwadzieścia pięć lat temu. Lara miała mi wyjaśnić, czym było dla nich to miejsce. Bez niej nie czuję nic, jedynie smutek i swoisty wstyd, że niczego nie czuję. Dla mamy i taty to miejsce coś znaczyło. Było szczególne. Ale dlaczego?
Kiedy już skończę ten album, mówię sobie, będzie inaczej. I dobrze, że Lara i mama też będą coś miały. Dzięki temu nie będziemy się starały tak usilnie trwać przy naszych wspomnieniach o…
Wciąż jeszcze nie jestem w stanie dokończyć tej myśli.
– To może obejrzymy te wszystkie obrazy najszybciej, jak to możliwe – mówi Jean-Luc, gestem wskazując korytarz – i wyniesiemy się stąd?
Na jego twarzy maluje się wyraz skupienia, a ręce gmerają przy pasku od aparatu. Tak jakby po tym całym gadaniu o „poruszeniu” sztuką przypomniał sobie, że wyszedł z akademika, żeby zrobić zdjęcia do pracy zaliczeniowej, a Luwr mu to uniemożliwia.
Wyprzedza mnie w pośpiechu, kręcę więc głową.
Nagle to ja go spowalniam!
*
Pięć minut później jesteśmy na parterze i idziemy przez wystawę greckich starożytności ku miejscu, w którym eksponowana jest Wenus z Milo. Po drodze mijamy mnóstwo rzeźb przedstawiających, jak się domyślam, Greków, których jedynym zainteresowaniem było najwyraźniej pozowanie nago lub walka. Walczyć zresztą też woleli raczej nago. Sufity w Luwrze, wysokie i łukowate, wydają się wyłapywać nieustające mamrotanie w niezliczonych językach, a potem ciskać je po salach niczym odbijającą się wszędzie piłkę. Jakoś mnie to nie drażni; mam nawet nadzieję, że ten hałas wypełni mi głowę, wypychając walczące o uwagę myśli. Myśli o tacie. Pytania o to, jak bardzo był tu szczęśliwy tamtego dnia z mamą. Zastanawianie się, czy zawsze czuł się tak szczęśliwy? Czy również tego dnia, gdy… wsiadł do samochodu…? Zaciskam powieki i kręcę głową, jakbym mogła wyrzucić z niej te myśli, te pytania. W pewnej chwili chwytam spojrzenie Jeana-Luca i czuję ukłucie lęku, że zapyta, o czym myślę, a cokolwiek mu odpowiem, wyjdzie okropnie, bo wątpię, czy uda mi się przy tym uniknąć łez.
On jednak nie pyta, co mi chodzi po głowie, nie robi współczującej miny i nie troszczy się, czy wszystko ze mną dobrze. Jego ciemnobrązowe oczy po prostu śledzą mnie, gdy idziemy, jakby oczekiwał, że sama powiem mu, dlaczego nagle zadygotałam. Skoro nic nie mówię, odwraca wzrok, a ja czuję dziwną wdzięczność, że nie muszę się tłumaczyć.
– Te korytarze ciągną się bez końca – marudzę, gdy wymijamy coraz to nowe grupy ludzi. Z uwagi na zimowe okrycia wszyscy zajmują dwa razy więcej miejsca niż latem. – Przypomina mi to stare kreskówki, wiesz, takie z lat osiemdziesiątych, gdzie bohaterowie uciekają korytarzami, w których ciągle powtarza się to samo, bo animatorzy narysowali tylko jeden czy dwa meble.
Jean-Luc się uśmiecha.
– Tak wyobrażam sobie czyściec – odpowiada. – Miejsce, w którym się wiecznie idzie i nigdzie nie dochodzi.
Chwila. Czy on chce powiedzieć, że bycie ze mną to dla niego czyściec?
Skręcamy pod jakiś łuk i nagle już widać Wenus, stojącą bokiem do nas. Zobaczenie jej pod tym kątem, tak raptownie, sprawia, że w pierwszej chwili ten widok nas nie zaskakuje. Nie było żadnego przygotowania, znaków zapowiadających: „Uwaga na arcydzieło, będzie za pięć… cztery… trzy…”. Po prostu sobie… jest! Turyści – nie tak wielu jak przed Moną Lisą, ale też sporo – skupiają się przed bezręką rzeźbą i po obu jej stronach.
Powoli przesuwamy się na sam przód, niechcący psując co najmniej sześć selfie. Jak tylko stajemy przed posągiem, podnoszę na niego wzrok i pierwszym, co rzuca mi się w oczy, nie jest brak rąk, obnażone piersi czy dziwna postawa – zauważam bowiem coś, na co nigdy nie zwróciłam uwagi, oglądając zdjęcia Wenus z Milo.
– Ona ma kaloryfer – szepczę do Jeana-Luca, on zaś znów obrzuca mnie spojrzeniem, jakby pytał: „Poważnie?”. Wzruszam ramionami i tłumaczę: – Mówię przecież. Skąd ci wszyscy Grecy i Rzymianie mieli taką formę? Przecież nie było siłowni w każdej wiosce. Ja biegam dwa razy w tygodniu, a nigdy aż tak nie schudłam. Chyba trudno się dziwić, że tak wielu z nich najwyraźniej nie miało nic przeciwko malowaniu ich lub rzeźbieniu nago? – To głupia myśl, pasująca do kogoś, kto może nie bierze Luwru tak poważnie, jak powinien, ale wydaje mi się prawdopodobnym tematem dyskusji mamy z tatą podczas ich wizyty tutaj. Mama jest tak praktyczna, że pewnie widząc Wenus z Milo, zaczęła współczuć tym biedakom, którzy musieli ją przenosić. Może nawet martwiła się, że po tym jak ją upuścili i utraciła ręce, mieli przez to kłopoty.
Co powiedziałby na to tata? Pewnie by ją uspokoił, stwierdzając, że nie mogło być mowy o poważnych kłopotach, nie po tym, jak ludzie zobaczyli uszkodzenia rzeźby. Z rękoma przypominała normalną kobietę, bez nich była wyjątkowa. Właśnie tak, tata powiedziałby coś w tym stylu, bo zawsze starał się, żeby mama widziała nie tylko same negatywy. Ona by się roześmiała, bo wywody taty zawsze ją bawiły. Czasem śmiała się, bo uwielbiała jego pozytywny stosunek do życia, kiedy indziej śmieszyło ją, że taki z niego głuptas (w najlepszym sensie tego słowa).
Jedno było pewne: śmiała się. Zawsze doprowadzali siebie nawzajem do śmiechu. Dawali sobie radość.
Zerkam na Jeana-Luca, gdy przygląda się Wenus, patrzę na jego bardzo poważną, pogrążoną w zadumie twarz, na której maluje się taki wyraz skupienia i zamyślenia, że trudno mi sobie wyobrazić, że mógłby śmiać się tak, jak mama i tata w moich wspomnieniach. Mam wrażenie, że jedyny uśmiech, który u niego dziś widziałam, pojawił się wtedy, gdy pobyt w muzeum ze mną skojarzył mu się z byciem w czyśćcu.
Wracam spojrzeniem do Wenus. Rany, jakim cudem rzeźbiarz sprzed ponad dwóch tysięcy lat umiał wyrzeźbić z marmuru tak żywo wyglądającą postać ludzką, podczas gdy mnie w dwudziestym pierwszym wieku trzeba czasem aż dwóch podejść, żeby dobrze nałożyć eyeliner?
*
Po odwiedzinach u popiersia Satyra o prawdziwie wrednym uśmiechu (mamę i tatę chyba zawsze śmieszyły największe okropieństwa) miałam komplet zdjęć, po które tu przyszłam. Jestem oficjalnie gotowa zaliczyć następny punkt tej wycieczki: księgarnię Shakespeare and Company. Oczywiście Jean-Luc znów się gdzieś zaplątał. Serio, to jakby niańczyć przerośniętego, bardzo zasadniczego bobasa – może i ma sympatyczny akcent, ale niekoniecznie jest najlepszym towarzyszem, gdy trzeba pilnować rozkładu dnia. Z drugiej strony nawet mi się podoba, że nie wymądrza się na temat tych rzeczy – nawet kiedy pytam go po raz ósmy: „Ten niemowlak to miał być Jezus? Czy tamci faceci to muszkieterowie?”. Poza tym, gdyby go nie było, błąkałabym się wszędzie całkiem sama, czasem lekko zdezorientowana, kiedy indziej zapłakana. To nie to samo, co mieć przy sobie mamę lub Larę, ale i tak jakoś się cieszę, że Jean-Luc postanowił dzisiaj mi towarzyszyć.
Wykonuję ćwierć obrotu i widzę go, podkradającego się do starszej pary, która siedzi na ławce, trzymając się za ręce. Chyłkiem do niego podchodzę i syczę:
– Co robisz?
Płoszy się. Wbrew moim oczekiwaniom nie mówi jednak mon dieu! ani sacré bleu!. Za to obrzuca mnie spojrzeniem sygnalizującym: „Nigdy więcej tego nie rób”. Odwraca się, żeby sprawdzić wyświetlacz aparatu, kiwa głową, a potem spogląda na mnie.
– Zrobiłaś ostatnie zdjęcie? – pyta.
Potwierdzam, że tak, zastanawiając się, czy powie mi teraz, co on robił.
Ogranicza się do kolejnego kiwnięcia głową.
– No to możemy iść.
Muszę podbiec, żeby go dogonić. Dziękuję mu za tę wycieczkę, po prostu po to, żeby coś powiedzieć. Widząc, jak znów dłubie przy swoim aparacie, mam przelotne poczucie winy, że może krzyżuję mu plany. Jakkolwiek by było, ma do skończenia swoją pracę.
– Dalej mogę iść sama, jeśli masz coś do zrobienia. – Ale obyś nie miał, dodaję w duchu. Obyś został.
– Z przyjemnością będę ci dalej towarzyszył – odpowiada. Trudno powiedzieć, czy to sarkazm. Może tak. A może mówi szczerze. Może to być też ogólniejsza życiowa refleksja.
Zaraz dodaje:
– O ile będziemy szli niezbyt szybko, okej?
Oszczędzam mu odpowiedzi, że szybki marsz to podstawa, jeśli próbuje się odfajkować wszystkie etapy wycieczki. Chociaż w sumie wątpię, czy mama i tata, będąc tutaj, tak gnali. Jedno i drugie było podniecone tym, że jest w Paryżu z osobą, którą kocha, a nie z jakimś marudnym Francuzikiem, który może ich niezbyt lubi.
Mogłabym powędrować dosłownie śladem mamy i taty, ale i tak nie udałoby mi się doświadczyć tego, co oni. Na moment dopada mnie rozpacz – skoro w tej romantycznej podróży zabraknie cienia romantyczności, jak mogę liczyć na to, że w pełni zrozumiem, ile miasto znaczyło dla moich rodziców? Może w chwili, gdy Lara powiedziała mi, że wybiera się do Madrytu z Henrim, powinnam sobie odpuścić tę moją małą misję?
Nie. Mama będzie zachwycona albumem, który dla niej zrobię, a ja zdecydowałam, że wyjadę stąd, rozumiejąc choć trochę, czym naprawdę jest miłość.
Gdy już jesteśmy na zewnątrz, stawiam kołnierz, by w miarę możliwości osłaniał mi twarz przed ziąbem.
– To teraz z powrotem na lewy brzeg? – upewnia się Jean-Luc. – Shakespeare and Company?
Odpowiedzi udzielają nie moje usta, a żołądek. Nagle dobiega z niego głośne burczenie, które wydaje się ciągnąć w nieskończoność.
Brwi Jeana-Luca podjeżdżają do góry. Mają idealny kształt. Zastanawiam się, czy to europejskie geny, czy regulował je profesjonalnie. To drugie byłoby chyba trochę dziwne? A może odezwała się we mnie „nieoświecona Amerykanka”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki