Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podróż życia autorki bloga Life in 20 kg
Martyna Skura, zamiast kupować stół do nowego mieszkania w kredycie, spakowała swoje życie w 20 kilogramów bagażu i wyjechała do Gruzji, by pracować na rzecz kobiet i ich praw. Potem ruszyła dalej – do Chin, Tajlandii, Tanzanii, Meksyku, na Fidżi i Malediwy. W ciągu 9 lat odwiedziła 49 krajów. Była wolontariuszką w Gruzji, pracownikiem społecznym w Tajlandii w wiosce zniszczonej przez tsunami, instruktorką nurkowania w Meksyku i na Malediwach. Doświadczyła podróży w taki sposób, w jaki turyści jeżdżący na wakacje nigdy nie będą mieli możliwości.
To osobisty reportaż, który przedstawia inną, czasem ciemniejszą, czasem jaśniejszą stronę podróżowania i mieszkania za granicą. Opowiada o bezpieczeństwie, kobiecości, życiu w obcej kulturze, domu w podróży, który próbujemy zbudować, zdrowiu i jego zagrożeniach, zmieniających się relacjach z przyjaciółmi i rodziną, i o powrotach, które zawsze dyktowane są miłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich Rodziców i Siostry
Wiele osób tak wyobraża sobie moje podróże: uśmiech na twarzy, aparat w dłoni, w tle morze i palmy. W tej książce pokazuję inne oblicze podróżowania.
Dlaczego nadal podróżuję?
W każdą podróż wyruszam pełna entuzjazmu i otwarta na nową przygodę. Z każdej podróży wracam silniejsza i bogatsza w doświadczenie.
Kocha się mimo czegoś, a nie za coś. Tak mogę opisać swój osobisty, romantyczny, słodko-gorzki związek z podróżami. Anthony Bourdain powiedział, że podróż nie zawsze jest piękna. Nie zawsze jest wygodna. Czasami rani i boli, nawet łamie serce. Ale to wszystko jest w porządku. Podróż nas zmienia – a przynajmniej powinna. Pozostawia ślady w pamięci, świadomości, w sercu i ciele. Zabieramy coś ze sobą i mamy nadzieję, że również coś dobrego za sobą zostawiamy.
W tej książce pokazuję, że podróże nie są usłane różami, bywają ciężkie momenty, ale nie ma co się załamywać, lepiej podchodzić do sytuacji z dystansem. Każde doświadczenie czegoś nas uczy i dzięki temu się zmieniamy. Życie to największa podróż. I warto nauczyć się doceniać, co się ma, nieważne, czy w Tajlandii, czy w Ciechocinku.
Podróże są jak romantyczny związek między dwiema osobami. Łatwo jest się zakochać, czuć motyle w brzuchu przed każdym spotkaniem, ekscytować się każdym szczegółem randki, gestem drugiej osoby. Motylków jednak nie czuć podczas kłótni, gdy nie zgadzam się z partnerem, gdy podnoszę głos i przestaję słuchać, gdy rodzi się napięcie.
Podczas kłótni te wszystkie małe, słodkie gesty przestają być urocze, zaczynają denerwować, irytować, doprowadzać do szewskiej pasji. Aż chcę krzyczeć, czasem ze złości, czasem z niemocy. Każda burza jednak mija. Niebo się rozpogadza, chmury znikają. Wszystko się jakoś układa. Pozostaję w związku, bo są ważniejsze rzeczy niż drobne nieporozumienia i kłótnie. Związek jest wart walki o niego. Trwam w nim, bo mimo wszystko się kochamy. Tak samo jest z podróżami.
Z podróżami jest jak z wchodzeniem pod górę, na wysoki szczyt, na przykład na Kilimandżaro. Oczekuję przygody życia. W głowie układam i planuję jej każdy najmniejszy etap. Wszystko jest przygotowane, jestem gotowa. Idealizuję tę wyprawę, oczekuję sukcesu, czyli wejścia na szczyt. Przyjeżdżam na miejsce, jest trochę chaotycznie, dużo ludzi, ktoś coś mówi w innym języku, trzeba gdzieś pójść coś podpisać. W końcu wychodzimy w góry. Zostawiam za sobą przyziemne zmartwienia, jestem gotowa na zdobycie szczytu. Są momenty zapierające dech w piersiach, widoki jak z bajki. Po to tu przyjechałam. Ale są też takie, kiedy przeklinam wszystko i wszystkich. Włażę pod tę górę w zasadzie nie wiadomo czemu i po co. Pot się leje, ubranie przykleja się do ciała. Słońce pali w twarz i razi w oczy. Albo pada deszcz, leje się strumieniami. Przeklinam każdy napotkany kamień, skałę i stopień. Są chwile, kiedy chcę to wszystko rzucić w cholerę. A jeszcze, nie daj Boże, dopadnie mnie choroba wysokościowa, mdli mnie, wymiotuję dalej, niż widzę. Pytam siebie: „Serio? I ja jeszcze za to płacę? Dość. Dalej nie idę...”. A jednak idę. Mimo tych wszystkich wkurzających mnie rzeczy i przeciwności. Mam swój cel, swoje marzenie. Wchodzę na szczyt i to wynagradza moje wysiłki. Poczucie satysfakcji, samospełnienia i radość są nie do opisania. Po to szłam te pięć dni. Było warto.
Mogę narzekać, że irytuje mnie kultura, transport jest słaby, jedzenie zbyt pikantne lub zbyt mdłe, za gorąco lub za zimno. Ale nie wracam do domu, nie zmieniam biletu. Mówię sobie, że takie rzeczy się zdarzają, i jadę dalej, w nowe miejsce, tam może będzie lepiej, z innymi ludźmi, w innej kulturze. Los się jeszcze odwróci.
Mam wrażenie, że kiedy jestem w Polsce, stoję w miejscu. Uwielbiam się uczyć, rozwijać. Podróże co chwilę dostarczają mi nowych wrażeń, emocji, lekcji i możliwości samorozwoju. Z podróżami jest jak z wchodzeniem pod górę.
Podróżowanie jest jak wchodzenie na Kilimandżaro.
Lista rzeczy, których nauczyły mnie podróże, wypełniłaby Bibliotekę Aleksandryjską. Nie wiem, czy mieszkając w Polsce, dowiedziałabym się promila z tego o świecie i o sobie. Może brzmi to jak wyświechtane, górnolotne, wyniosłe frazesy, ale jest prawdziwe.
Nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę mieszkać w Polsce, nawet zanim przeprowadziłam się pierwszy raz za granicę. Uwielbiam Trójmiasto. Morze jest dla mnie nieodzowną częścią krajobrazu, to część mnie i zawsze szukam jej w podróży. Nad Bałtykiem się wychowałam, spędziłam młodość, studia, tam podjęłam pierwszą pracę, przeżyłam pierwszą miłość. Tych miłości w Trójmieście było trochę więcej. Gdybym kiedykolwiek miała wrócić i mieszkać w Polsce, to byłoby Trójmiasto.
Ale czy ja kiedykolwiek wrócę?
Kocham to miejsce, ale nie mogę tam robić tego, co kocham – nurkować. No dobra, mogę, ale nie chcę w takich warunkach. Nurkowałam w Polsce kilka razy i wiem, że to absolutnie nie dla mnie. Chciałabym z mojej pracy i nurkowania czerpać przyjemność. A w Polsce nie umiem. Woda jest zimna, ciemna, niewiele widać. Boję się ciemności, a pod wodą to już w ogóle. Nurkowanie nocne nie jest problemem, zresztą często tego nie robię. Ale Bałtyk to już za dużo jak dla mnie. Nie będę raczej nigdy nurkiem technicznym, odkrywającym głębokie wraki, schodzącym poniżej czterdziestu metrów. Nie kręci mnie to i nie pociąga. W Polsce wiem, że dopłynęłam do wraku, bo moja maska o niego uderza.
Podróż może zwalić z nóg, czasem dosłownie.
Jest cała rzesza ludzi, którzy kochają nurkować w jeziorach, kopalniach, kamieniołomach i zimnych wodach. Podziwiam ich, ale z daleka. Mięczak ze mnie? Może i tak. Zresztą to nie są zawody, nikomu nie chcę imponować ani zbierać odznaczeń i zaszczytów. Ja wiem, czego chcę, i wiem, że jak na razie nie znajdę tego w ojczyźnie. To jak w związku z drugą osobą. Czasami kogoś bardzo kochamy, ale nie możemy ze sobą być. Życie pisze dla nas inne scenariusze.
Gdy kończyłam studia w 2011 roku, pracowałam na etacie w fantastycznej organizacji pozarządowej i nie wyobrażałam sobie, że mogłabym robić coś innego. Jednak z czasem zorientowałam się, że nie bardzo pasuję do otoczenia wokół mnie. Znajomi z liceum, studiów i pracy robili wszystko, żeby się ustatkować – brali śluby, zakładali rodziny, kupowali mieszkania. Rozmowy kończyły się na pytaniu, jaki stół z Ikei kupić. Podczas wyprowadzki z domu rodziców znalazłam stary pamiętnik, w którym spisałam sobie listę celów, tego, co chciałabym osiągnąć. Nauczyciel przedsiębiorczości w liceum mawiał, że jak sobie czegoś nie zapiszesz, to tego nie osiągniesz. Ja, mimo że to sobie zapisałam, nadal tego nie osiągnęłam. Były tam między innymi dalekie podróże, życie i praca za granicą. Wprowadzałam się właśnie do nowego mieszkania, miałam rozpocząć nowy rozdział w życiu, ale czułam, że to tylko tymczasowe, przecież jeszcze uda mi się spełnić moje marzenia. Czas płynął, byłam w poważnym związku i coraz bardziej oddalałam się od swoich marzeń, ale robiłam to, czego ode mnie oczekiwano. Powielałam utarty schemat, który nie był szyty na moją miarę. Czułam wtedy, że nie odnajduję się w tym życiu, w tej rzeczywistości. Nie chciałam jeszcze kupować stołu. Kupiłam więc bilet do Gruzji.
Zaczęłam spełniać swoje marzenia. Po dziewięciu latach w podróży i na emigracji pytanie, czy spełniać marzenia, czy się ustabilizować, powraca jak bumerang. Po zakończeniu każdego kontraktu pojawia się dylemat, czy szukać nowego, czy jednak zostać tu, gdzie jestem, albo wrócić do Polski. Ale ten powrót do kraju też jest trochę wyidealizowany. Wydawałoby się, że jak wrócić z podróży, to zawsze do ojczyzny i tam zacząć stabilne życie. Ale dlaczego tam? Dlaczego muszę się stabilizować? I co to w ogóle oznacza? Praca na etacie, mąż, dzieci, emerytura? Przy każdej rozmowie z rodziną, czy to bliższą, czy dalszą, zawsze padają takie pytania. Kiedy w końcu osiądę, kiedy znajdę pracę w zawodzie (mój dziewięćdziesięcioletni dziadek upiera się, że powinnam pracować w biotechnologii, bo to mój pierwszy kierunek studiów), kiedy wrócę do Polski, a co z przyszłością, oszczędnościami, kapitałem, emeryturą? Oczekiwania, których nie mogę teraz spełnić i nie wiem, czy kiedykolwiek spełnię. Czy to by było takie straszne wrócić do Polski, znaleźć stałą pracę i zapuścić korzenie?
W życiu robiłam już wiele rzeczy: zarządzałam projektami w organizacjach pozarządowych, uczyłam angielskiego, byłam tłumaczką, przewodnikiem, teraz jestem instruktorką nurkowania. Bardzo chciałabym pozostać w obecnej profesji. Jednak w życiu niczego nie mogę być pewna. Może zdarzy się coś, co zmieni moje plany, i przyjdzie mi pracować w innym zawodzie. Czy wtedy wrócę do Polski?
Wyobrażam sobie nie mieszkać w Polsce, nie zestarzeć się tam. Ale nie wyobrażam sobie nie być blisko rodziny, gdy jestem potrzebna, gdy ktoś zaczyna chorować i odchodzić. Rodzice nie stają się młodsi z każdym rokiem. Z tym dylematem będę musiała się kiedyś zmierzyć.
Mimo wszystko nadal jeżdżę. Pakuję plecak i jadę w długą. Im dalej, tym lepiej. Gdy za długo siedzę w Polsce, to zaczyna mnie uwierać. Czegoś mi brakuje, gdzieś mnie ciągnie.
Przez wiele lat w podróży imałam się różnych zajęć, między innymi uczyłam angielskiego dzieci i dorosłych w Chinach. Parę lat zajęło mi znalezienie życiowej pasji. Zaczęło się w Tajlandii, a reszta to już historia.
Podróże to wielka niespodzianka – nigdy nie wiemy, co może nam się przytrafić. Mawiam często: „Zaplanujesz wszystko idealnie, a później zdarza się życie”. Mimo to nadal podróżuję, nadal zapuszczam się w nieznane.
Podróże, emigracja i taki styl życia mają swoją cenę. Wszystko ma. Płacę tę cenę świadomie. Wyjazd i życie w podróży lub emigracja to moja decyzja. W trudnych momentach w podróży czujemy się trochę jak dzieci, tęsknimy za domem, rodzicami, smakami, chcemy to mieć tu i teraz. Ale przecież to była nasza decyzja o wyjeździe. Nikt jej za nas nie podjął. Uczucie tęsknoty za domem dostajemy w pakiecie z podróżami, jest na metce z ceną, wliczone jako podatek. Ale nadal decydujemy się za to płacić.
Musimy sobie zadać pytanie: ile byśmy stracili z naszego życia, gdybyśmy jednak nie podróżowali? Którą cenę jesteśmy bardziej skłonni zapłacić? Ja wybrałam. Ale to nie zmienia faktu, że są ciemne strony podróżowania. To też wybór, a nie wyrok. Nic nie zostało mi odebrane wbrew mojej woli, ja wybrałam po prostu coś innego. Nie znaczy to, że wybór był łatwy.
Wokół podróży narosły mity i legendy. Może nie mijają się z prawdą, ale nie są jedynie tym. Gdy podróżuję lub mieszkam za granicą, szukam nowych przygód, ekscytacji, ludzi, kultur i miejsc, rzeczy, których bym nie doświadczyła ani nie zobaczyła w Polsce. Ale to tylko jedna strona z księgi tej opowieści.
W dobie social mediów podróże stały się wybraną częścią rzeczywistości, przestrzenią idealną, gdzie można podziwiać piękne widoki i snuć życiowe przemyślenia. Nie ma tam miejsca na historie o molestowaniu, próbach porwania, złamanym sercu, zepsutej kanalizacji ani na samotność, tę niechcianą, przymusową, której nie wybieramy.
Czasem trudno jest nakreślić granicę między osobistym niezadowoleniem lub rozczarowaniem a generalizacją w odniesieniu do kraju, miejsca i narodu. Podczas gdy ja przeżywałam trudne chwile w Gruzji, w tym samym czasie ktoś najpewniej zakochiwał się w tym kraju.
Może też nie chcę rozczarować siebie i innych. Jak by to brzmiało, gdyby długo wyczekiwana podróż czy przeprowadzka okazała się fiaskiem? Łatwo jest idealizować podróże jako wyprawy bez zmartwień, w szeroko lub bardzo indywidualnie rozumianym raju. Czasami zakochujemy się w myśli o podróży, a nie w niej samej.
Nic nie daje mi takiego spokoju ducha jak nurkowanie. Zanurzenie się pod wodę, otaczająca cisza i natura w najpiękniejszej postaci – nigdzie indziej nie czuję się tak cudownie.
Podróże nie są idealne, ale dają nam więcej, niż zabierają. Nie idealizujmy ich, ale bądźmy szczerzy. Nie chcę młodej dziewczynie opowiadać, że podróże są bezpieczne, bo takie nie są. Ale to nie znaczy, że powinna siedzieć w domu i nie wyściubiać nosa poza próg.
Podróże są jak reszta życia – nieidealne. Wyjeżdżając, nie uciekamy od problemów. Czasem napotykamy nowe. Samotność, choroba, zmartwienia dnia codziennego są podobne, czy to w Polsce, w domu, czy w podróży lub na emigracji.
Mam wielkie szczęście, że mogę tyle podróżować i mieszkać w różnych zakątkach świata. Jeżdżąc po nich, gromadzę doświadczenia. Historie z tych podróży – śmieszne, wesołe, ale też smutne i przerażające – opowiadam w tej książce. Są nie tylko moje, ale i kilku innych podróżniczek, które się tutaj rozgościły.
Was też zapraszam do podróży – po kartach tej książki.
Podróż nie zawsze jest komfortowa. Czasem wymaga spania na dworcu autobusowym, co przytrafiło mi się w Dakarze.
Rozdział 1
Dom, który próbuję sobie zbudować
Moim pierwszym emigracyjnym domem stało się miasteczko Akhaltsikhe w Gruzji. W marcu 2011 roku przeważały tam szaro-bure kolory, które dobrze oddawały charakter moich przygód z tamtych czasów.
Mieszkanie w Gruzji
Stałam po kostki w zimnej wodzie lejącej się z bojlera. Stałam i ryczałam jak dziecko. Wręcz zanosiłam się histerycznym płaczem, aż zaczęłam kaszleć i się krztusić. Czułam palące policzki i spływające po nich strugi łez. Nie znajdowałam już siły, by sobie z tym radzić. Wtedy myślałam, że tak właśnie kończy się świat. Nie wyobrażałam sobie następnego dnia. Poprzednie dwa tygodnie w Gruzji w 2011 roku tak dały mi w kość, że nie chciało mi się już rano wstawać. Wraz z otwarciem powiek wiedziałam, że coś się zdarzy. Coś wisiało w powietrzu i tylko czekało na mój moment nieuwagi.
Za oknem świeciło już słońce. Promienie wpadały przez okna mojego mieszkania i oświetlały jego stare pokoje z wysokimi sufitami. Słońce jakby unikało kuchni. Jakby wiedziało, że coś się tam czai.
Zaryczana nie ruszałam się z miejsca. Miałam wrażenie, że moje stopy przyrosły do drewnianej kuchennej podłogi. Miałam już serdecznie dosyć tego mieszkania, tego miasta i kraju. Czułam się bezradna niczym dziecko leżące w kołysce i niemogące się podnieść. Bezradność nigdy nie przychodzi w pojedynkę. Zabiera ze sobą samotność, tworząc z nią wierną, nierozerwalną parę, która nas nie opuszcza. Wydawało mi się, że wszechświat o mnie zapomniał. Stałam w swoim gruzińskim mieszkaniu, w małym miasteczku w kaukaskich górach, sama jak palec. Czy to było moje spełnienie marzeń, realizowanie siebie? Czy na to ciężko pracowałam ostatni rok? Chciałam wracać. Z perspektywy czasu myślę, że nie wróciłam albo dlatego, że nie miałam już siły, albo miałam jej więcej, niż mi się wydawało, i w głębi duszy chciałam jednak zostać.
Gruzja była pierwszym zagranicznym krajem, w którym zamieszkałam. Dość trudne miejsce jak na pierwszą emigrację. Wolontariat w organizacji zajmującej się aktywizacją kobiet miał być nowym doświadczeniem. Po wielu latach pracy w organizacjach pozarządowych, studiach i rutynowym życiu w Polsce zdecydowałam się na zmiany. Metryka nie kłamała. Miałam dwadzieścia pięć lat i nie to chodziło mi po głowie. Chciałam podróżować, robić coś, co ma znaczenie, spełniać się, poznawać ludzi i przeżywać przygody. Chciałam tego, czego pragnęło wiele innych osób.
W końcu swoje marzenia wprowadziłam w czyn. Dwa tygodnie po obronie pracy magisterskiej siedziałam w samolocie i leciałam do Gruzji pomagać kobietom. Poziom mojej naiwności był nieprzeciętny i nierealnie wysoki. Zachłyśnięta ideą nie wiedziałam jeszcze, co mnie czeka. A czekało wiele. Naiwność mnie nie opuszczała.
Każdy krok w nowym miejscu był wyzwaniem, jakbym biegła w maratonie w betonowych butach. Każdy krok wymagał niewiarygodnej ilości wysiłku i pracy.
Po dwóch tygodniach mieszkania z gruzińską rodziną mogłam się w końcu wprowadzić do świeżo wyremontowanego mieszkania. Ściany odmalowane na biało powiększały je optycznie. Wysokie sufity i wielkie okna wpuszczały do pokoi wiele światła. Skromnie urządzone lokum gwarantowało mi pole do popisu i pozwalało na kreatywność w jego urządzeniu.
Oczami wyobraźni widziałam już, jak wieszam na ścianach mapy moich podróży, zdjęcia rodziny i znajomych, jak układam na półkach wszystkie drobiazgi i jak ustawiam kosmetyki na toaletce przy łóżku.
Manana i jej rodzina otoczyli mnie opieką, jakbym była ich własną córką.
W Gruzji zużyty papier toaletowy wrzuca się do kosza na śmieci. Kilka razy zapomniałam o gruzińskim systemie kanalizacji i odruchowo umieszczałam papier w toalecie. Przepis na zapchany sedes gotowy! W tym kraju nie istniała żadna książka telefoniczna ani strona internetowa, na której mogłabym znaleźć numer telefonu i zadzwonić po fachowca. Zawsze musiałam kogoś prosić, a że na początku nikogo nie znałam, nie posługiwałam się językiem gruzińskim, wszystko zajmowało nieproporcjonalnie dużo czasu. Nieocenioną pomocą stała się Marina, moja szefowa trzęsąca całym miasteczkiem. Przez tydzień mieszkałam w mieszkaniu z niedziałającą toaletą. Doświadczenia kontrolowania pęcherza i zwieracza nabyte w Maroku bardzo się przydały.
Po siedmiu dniach powodzi, litrach wylanej na podłogę wody i próbach naprawienia awarii przez pięciu hydraulików znajoma z pracy i jej brat, aby podtrzymać mnie na duchu i wesprzeć, zostali ze mną w mieszkaniu w środku nocy, po kolejnej powodzi. Zastosowali gruzińską metodę wsparcia – kupili alkohol i zagrychę. Wódkę z filiżanek do kawy zapijałam piwem, bo nie miałam w mieszkaniu wody.
Ponoć nieszczęścia chodzą parami. Do mnie przypłynęły lawinowo wraz z powodziami. Gdzieś między wylaną wodą, hydraulikami, zamykanymi i otwieranymi drzwiami zaginął rachunek za prąd, który listonosz wciska w drzwi mieszkania. Niezapłacony rachunek jest równoznaczny z odcięciem prądu następnego dnia. Jeśli nie ma rachunku, nie można go zapłacić. O jego wysokość może zapytać tylko właściciel mieszkania, który niefortunnie mieszkał w Moskwie. Zapas świeczek kościelnych kupionych w sklepie z dewocjonaliami wystarczył na kilka dni.
W środku nocy dopadło mnie poczucie beznadziei. W mieszkaniu w rozsypce nie mogłam nawet umyć zębów. Nie umiałam się z nikim wystarczająco dobrze dogadać, aby zrozumieć, co się dzieje, kto i co robi i czy da się to wszystko jakoś naprawić. Bezradność otuliła całe moje ciało, wniknęła w każdy możliwy zakamarek duszy. Nie mieściło mi się w głowie, że dorosła kobieta, z ukończonymi dwoma kierunkami studiów, niezależna podróżniczka nie potrafiła poradzić sobie z powodzią w mieszkaniu. Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w nowym lokum psuło się więcej niż przez całe moje życie w Polsce. Nic nie działało poprawnie.
Siedem kolejnych dni powodzi później o siódmej rano stałam w kuchni, patrząc, jak rurka od bojlera pęka i woda znowu leje się na podłogę. W zimnej wodzie po kostki ogrzewały mnie moje łzy. Od momentu przeprowadzki do nowego mieszkania minęły dwa tygodnie, ale nie mogłam się tam poczuć bezpiecznie jak w domu.
Tamtego dnia, gdy stałam zapłakana w kuchni, świat się nie skończył. Ani wtedy, ani wówczas, gdy coś się psuło w moim mieszkaniu lub życiu. Podróż i mobilna emigracja nauczyły mnie, że to nigdy nie jest koniec świata. Obudzę się następnego dnia i jakoś to będzie. Powoli, małymi kroczkami, gdzieś mnie to zaprowadzi i czegoś mnie nauczy. Oczywiście brodząc w lodowatej wodzie po posadzce mojej kuchni, nie myślałam o tym, jak właśnie kształtuje się mój charakter i odporność. Dotarło to do mnie kilka krajów później.
Gruzja nauczyła mnie, że najważniejsza jest woda. Nauczyła mnie cierpliwości. Wybierania swoich bitew. Gdy zmagałam się z zaspokojeniem podstawowych potrzeb, takich jak dostęp do wody, a zaraz po niej ogrzewania, na drugi plan schodziły takie luksusy jak internet, nie mówiąc już o wyselekcjonowanych produktach spożywczych. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że Gruzja była dla mnie szkołą życia i samodzielności. W żadnym kraju wcześniej ani później nie przeżyłam tyle razy szoku kulturowego, nie doświadczyłam tylu życiowych lekcji. To właśnie w Gruzji doceniłam to, co mam i w jakim miejscu na świecie się urodziłam.
Gruzja była dla mnie wielką szkołą życia, nauczyłam się doceniać podstawowe rzeczy i warunki bytowe.
Z czasem Akhaltsikhe zaczęło ożywiać się kolorami, zieleń zagościła tam na długo. Tak samo jak w moim życiu.
Zima w gruzińskich górach dała mi w kość. Minus 15 za oknem, sypiący śnieg, a ja w wysokim mieszkaniu bez ogrzewania. Kilka miesięcy przeleżałam w łóżku pod śpiworem i kołdrą, obłożona dodatkowo butelkami z wrzątkiem. Nigdy wcześniej ani później tak nie przemarzłam.
Zima w Gruzji
Gdy śnieg topniał i robiło się ciepło, pojawiały się powodzie w mieszkaniu. Czy lepiej było żyć w Gruzji zimą? Gdy okna pokrywały się lodem, wiedziałam, że robi się zimno i nadchodzą ciężkie dni gruzińskiej zimy.
W domu rodziców w Polsce w grudniowe wieczory zawijałam się w ciepły, puszysty koc. Kubek parującej herbaty ogrzewał mi dłonie, gdy za oknem padał biały puch i pokrywał czarny las. Te wspomnienia ocieplały mnie podczas gruzińskich mroźnych nocy.
Jedynym źródłem ciepła były dwa elektryczne grzejniki, które nie mogły działać w tym samym czasie. Gdy grzałam wodę na herbatę, musiałam je odłączyć. Instalacja elektryczna nie nadążała za zimnem. Podczas gdy Gruzini gromadzili się wokół pieca na drewno lub gazowego, mnie w kamienicy z wysokimi sufitami miały wystarczyć grzejniki elektryczne.
W szybkiej kalkulacji wyszło, że lepiej zamknąć się w jednym pokoju. W czapce na głowie, rękawiczkach bez palców i grubych skarpetach przesiedziałam w łóżku dwa i pół miesiąca, a później kolejne dwa i pół po przeprowadzce do Kutaisi. Z szafy wyciągnęłam puchowy śpiwór na górskie wyprawy. Clinta poznałam latem – jak znalazł na zimowe wieczory. Najlepsza inwestycja w osobisty grzejnik o temperaturze 36,6.
Magazynowane butelki i baniaki po winie odrodziły się jako termofory. Napełnione wrzątkiem z kranu, lądowały w stopach śpiwora.
– Dziwię się, że w tym czasie nie zmontowaliście jakiegoś dziecka – zaśmiała się Rita, gdy opowiadałam tę historię po latach.
– A chciałoby ci się? Najpierw rozebrać się w tym zimnie. Później spoconym trzeba się znów ubrać, przebrnąć przez mroźny salon do lodowatej łazienki i się rozebrać. Później znów ubrać i zakopać w łóżku. – Aż dostawałam gęsiej skórki na wspomnienie tamtego zimna. – Za dużo zachodu...
Zimowe widoki Gruzji zapierają dech w piersi. Jednak mieszkanie w domu bez ogrzewania niewiele ma wspólnego z zachwytem.
Zima w Chinach
W 2012 roku w chińskim mieszkaniu z nieszczelnymi oknami jedyne źródło ciepła stanowiła klimatyzacja nastawiona na trzydzieści stopni. Nigdy nie odczułam nawet promila tej temperatury. Stawałam na łóżku i wyciągałam sine, skostniałe dłonie, aby ogrzać je ciepłym podmuchem powietrza.
Pomarańczowe drzewko świąteczne imitujące choinkę zmarzło po kilku dniach w naszym mieszkaniu. Wkładanie jedzenia do lodówki straciło sens. Kilka razy w nocy znalazłam Clinta w łazience pracującego na laptopie, bo wielkie żarówki w małym pomieszczeniu dawały więcej ciepła niż klimatyzacja.
Do tej pory spinają mi się ramiona, gdy przypomnę sobie tamtą zimę. Za każdym razem opowiadam o tym z humorem, ale pamiętam dokładnie przenikające każdą kość i mięsień zimno. Czy to dlatego teraz wybieram tropikalne wyspy jako miejsca zamieszkania?
Kto powiedział, że w tropikach jest ciepło? W Meksyku marzłam od listopada do lutego.