Podróżniczka - Diana Gabaldon - ebook + książka

Podróżniczka ebook

Diana Gabaldon

4,5
85,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Doskonałe połączenie powieści przygodowej, historycznej, fantastyki i romansu. Opowieść o wielkiej miłości, rozgrywająca się w dwóch planach czasowych: współcześnie i w XVIII wieku.

Wspaniała zabawa... fantastyczne przygody... romans... seks... Idealna lektura, by oderwać się od rzeczywistości!

„San Francisco Chronicle”

Soczysta, obrazowa, zmysłowa proza, pełna szczegółów historycznych i humoru.

„Library Jorunal”

Nie przegapcie żadnej części sagi Diany Gabaldon. W tych bestsellerowych książkach ożywa fascynująca opowieść o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze.

Jest rok 1746. 16 kwietnia armia króla Jerzego II rozgromiła wojska Karola Edwarda Stuarta w bitwie pod Culloden w Szkocji. Po walce Anglicy przeczesali pole bitwy, dobijając rannych. Większość tych, którzy przeżyli, stracono w Anglii, a tysiąc jeńców sprzedano jako niewolników do pracy na amerykańskich plantacjach bawełny.

Rok 1968. Claire, zagłębiając się w dokumenty z epoki i drżąc o Jamiego, usiłuje odgadnąć koleje jego losu. Czy „Czerwony Jamie” przeżył masakrę pod Culloden? A jeśli znalazł się wśród ocalonych, czy odwzajemnia jej tęsknotę? Jak ułożyło się jego życie? Czy kiedykolwiek zdołają się odnaleźć? Czy nawet najgorętsza miłość może pokonać dzielące ich wieki?

Diana Gabaldon - biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią „Obca”. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata.

W cyklu:

„Obca”

„Uwięziona w bursztynie”

„Podróżniczka”

„Jesienne werble”

„Ognisty krzyż”

„Tchnienie śniegu i popiołu”

„Kość z kości”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1365

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DianaGabaldon
Podróżniczka
Fragment
Przekład Justyna Kotlicka Ewa Pankiewicz Agata Puciłowska Małgorzata Tougri
Prolog

Kiedy byłam mała, nie bawiło mnie włażenie w kałuże. Nie bałam się utopionych robaków ani zamoczenia skarpet; ogólnie rzecz biorąc, należałam do dzieci wiecznie upapranych, których radości życia nie mącił żaden brud.

Przyczyną niechęci do chlapania się w kałużach było niezbite przekonanie, że pod idealnie gładką taflą kryje się coś więcej niż tylko woda. Święcie wierzyłam, że każda kałuża wiedzie do tajemniczej, niezgłębionej przestrzeni. Gdy obserwowałam drobniutkie zmarszczki na wodzie, wywołane moim zbliżeniem się, wyobrażałam sobie kałużę jako coś niewiarygodnie głębokiego. Myślałam, że w bezdennej otchłani cichych głębin kryje się potwór, którego zwinięte, okryte błyszczącą łuską, ogromne cielsko i ostre zęby stanowią nie lada zagrożenie.

Kiedy jednak widziałam odbicie własnej okrągłej, okolonej lokami twarzy na tle błękitnej kopuły, przychodziło mi do głowy, że kałuża jest wejściem do jakiegoś innego nieba. Jeden nieopatrzny krok, a wpadłabym tam i leciała coraz dalej i dalej w niebieskiej przestrzeni.

Tylko w jednej sytuacji odważałam się postawić nogę w kałuży – o zmierzchu, gdy na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy. Bez żadnych obaw mogłam wejść do wody usianej światełkami, bo gdybym wpadła w jakąś nieznaną przestrzeń, zawsze istniała szansa, że po drodze przytrzymam się gwiazd, a to nie byle jaka gwarancja bezpieczeństwa.

Jeszcze dzisiaj, po latach, gdy trafiam na kałużę, w myślach przed nią przystaję – chociaż nogi nie zwalniają tempa – po czym przyśpieszam kroku, aby czym prędzej uciec od echa dawnych wspomnień.

No, bo gdybym tak wpadła...

Część I. Bitwa i dług wdzięczności
1. Uczta kruków

Wielu wodzów górskich klanów poszło w bój,

wielu wspaniałych mężczyzn zginęło.

Drogo okupili swoją śmierć, stając w obronie

prawa i królów Szkocji.

Czy już nigdy nie wrócisz?

16 kwietnia 1746 roku

Nie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne. Ufał w wyrozumiałość i łaskę Stwórcy, ale w duszy kołatały mu resztki pierwotnego poczucia winy, które sprawia, że w każdym człowieku tkwi obawa przed trafieniem do piekła. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasową wiedzę o siedzibie dusz potępionych, ani rusz nie mógł uwierzyć, że męki piekielne, przeznaczone dla nieszczęsnych mieszkańców otchłani, ograniczają się do bólu nosa.

Z drugiej strony był przekonany, że nie trafił też do nieba. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, zupełnie na to nie zasługiwał. Po drugie, nic na to nie wskazywało. A po trzecie, złamany nos nie mógł być nagrodą dla błogosławionych ani karą dla potępionych.

Zawsze wyobrażał sobie czyściec jako miejsce bezbarwne, ale teraz uznał, iż czerwonawa poświata, kryjąca wszystko wokół, jest odpowiednia na czyśćcową aurę. Bardzo powoli umysł mu się przejaśniał i wracała zdolność logicznego rozumowania. Ktoś, pomyślał z irytacją, powinien tu przyjść i powiedzieć, jaki zapadł wyrok, jak długo przyjdzie mu cierpieć czyśćcowe męki, zanim stanie się godny Królestwa Niebieskiego. Sam nie był do końca pewien, czy oczekuje przybycia demona, czy anioła. Nie miał pojęcia, jakie wymagania stawia się pracownikom czyśćca; w szkole nauczyciele i księża pomijali ten temat.

Zaczął robić przegląd całego ciała i zastanawiać się, co jeszcze przyjdzie mu wycierpieć. Zobaczył liczne drobne skaleczenia, nieco głębsze rany oraz mnóstwo siniaków. Znów złamał czwarty palec prawej ręki – trudno go było osłonić, bo sterczał sztywny i zmarznięty. Wszystkie obrażenia nie wyglądały jednak na zbyt poważne. Co jeszcze?

Claire. To imię przeszyło mu serce, a wywołany ból był trudniejszy do zniesienia niż wszystkie dotychczasowe cielesne cierpienia.

Nie wątpił, że gdyby istniał jeszcze w realnym świecie, dźwięk tego imienia podwoiłby męki. Wiedział, że tak będzie, gdy odsyłał ją do kamiennego kręgu. Jeżeli cierpienia duchowe są w czyśćcu podstawą, to dla niego wyznaczono karę w postaci przeżywania bólu rozstania. To wystarczyło, jego zdaniem, do odkupienia wszelkich grzechów, łącznie z morderstwem i zdradą.

Nie miał pojęcia, czy w czyśćcu wolno się modlić. Postanowił spróbować. Panie, spraw, aby ona była bezpieczna. Ona i dziecko. Był pewien, że Claire da sobie radę i dojdzie do samego kręgu; była w ciąży zaledwie od dwóch miesięcy, nadal poruszała się lekko i szybko jak błyskawica. Poza tym to najbardziej uparta i stanowcza kobieta, jaką w życiu spotkał. Czy zdoła jednak przebyć niebezpieczną drogę do miejsca, z którego wyszła? Przemknąć się przez tajemnicze obszary oddzielające przyszłość od teraźniejszości, bezsilna wśród skał? On nigdy nie pozna odpowiedzi, ale na samą myśl o tym zapomniał nawet o swym bolącym nosie.

Podjął przerwaną na chwilę inwentaryzację cielesnych niedomagań. Ogromnie przygnębiło go odkrycie, że najwyraźniej brakuje mu lewej nogi. Wszelkie odczucia kończyły się kłującym mrowieniem w biodrze, dalej nie było nic. Przypuszczalnie odzyska kończynę, kiedy nadejdzie właściwa pora; może wtedy, gdy już wreszcie dostanie się do nieba, a przynajmniej w dniu sądu ostatecznego. W końcu jego szwagier, Ian, zupełnie nieźle radził sobie z drewnianym kikutem, którym zastąpił utraconą nogę.

Jego próżność została jednak urażona. No tak, rzeczywiście; taka kara musiała mieć na celu wyleczenie go z tego grzechu. Zacisnął zęby. Postanowił zaakceptować wszystko mężnie i z taką pokorą, na jaką tylko będzie mógł się zdobyć. Nie zdołał jednak powstrzymać badającej dłoni (czy tego, co mu za dłoń służyło) i sięgnął w dół, by się przekonać, w którym dokładnie miejscu kończy się noga.

Trafił na coś twardego, palce zaplątały się w mokre, zmierzwione włosy. Usiadł gwałtownie i z wysiłkiem rozkruszył warstwę zaschniętej krwi zlepiającej mu powieki. James Fraser przypomniał sobie wszystko i głośno jęknął. Tak bardzo się mylił. Naprawdę był w piekle. Tyle tylko, że niestety wcale nie umarł.

Na nim leżały w poprzek zwłoki jakiegoś mężczyzny. Pod ich ciężarem jego noga całkowicie zdrętwiała, dlatego jej nie czuł. Głowa zmarłego, ciężka niczym kula armatnia, zwrócona twarzą w dół, wciskała mu się w brzuch. Wilgotne, splątane włosy tworzyły ciemną plamę na jego mokrej koszuli. Fraser wstrząsnął się w nagłej panice; głowa zsunęła się na kolana i przekręciła na bok, spoza osłony loków na wpół otwarte, niewidzące oczy patrzyły w niebo.

Jack Randall. Elegancki, czerwony mundur kapitana tak pociemniał od wilgoci, że wydawał się niemal czarny. Jamie niezdarnie usiłował zepchnąć z siebie trupa. Ze zdumieniem szybko się przekonał, jak bardzo brak mu sił. Jego ręka zsunęła się po plecach zabitego, druga ugięła się znienacka, gdy spróbował się podeprzeć. Znowu leżał płasko na wznak. W górze wirowało szare niebo. Padał śnieg z deszczem. Z każdym oddechem głowa Jacka Randalla nieprzyzwoicie poruszała mu się na brzuchu; wędrowała to w górę, to w dół.

Fraser z całej siły przycisnął dłonie do bagnistego gruntu. Między palcami przeciekła zimna woda, koszulę na plecach miał przemoczoną do suchej nitki. Przewrócił się na bok. Przekonał się, że zmarły zapewniał mu swoim ciałem odrobinę ciepła. Gdy bezwładne zwłoki Randalla powoli osunęły się na ziemię, lodowata woda zaatakowała świeżo odsłonięte fragmenty ciała Jamiego. Przeżył szok. Nagły chłód wywołał gwałtowne dreszcze.

W lepkiej mazi wykonywał niezborne ruchy. Usiłował wydobyć spod siebie zmięty, oblepiony błotem pled. Do jego uszu dochodziły dźwięki, których nie zdołało zagłuszyć zawodzenie kwietniowego wiatru. Słyszał odległe okrzyki, płacz, jęki przywodzące na myśl nawołujące się duchy. A ponad wszystko wybijały się ochrypłe głosy kruków i wron. Z intensywności krakania wynikało, że ptaków były dziesiątki.

Dziwne, myślał Jamie. Podczas burzy ptaki nie powinny latać. Jeszcze jeden ruch i już mógł otulić się wydobytym spod siebie pledem. Wyciągnął rękę, żeby okryć nogi. Zauważył, że jego lewa kończyna i kilt umazane są krwią. Widok ten nie wywołał większego wrażenia, wydał się Fraserowi nawet dość interesujący: ciemnoczerwone plamy ostro kontrastowały z szarozieloną barwą roślin wrzosowiska. Echa bitwy cichły, aż wreszcie nad pobojowiskiem pod Culloden dało się słyszeć wyłącznie krakanie kruków i wron.

***

Ocknął się znacznie później. Ktoś wykrzykiwał jego imię i nazwisko.

– Fraser! Jamie Fraser! Jesteś tu?

Nie, pomyślał, nie ma mnie. Gdziekolwiek przebywał podczas utraty świadomości, było to lepsze miejsce niż obecne. Leżał w niewielkim zagłębieniu do połowy wypełnionym wodą. Przestało padać, ale wiatr ani trochę nie osłabł; zawodził nad wrzosowiskiem i przeszywał chłodem do szpiku kości. Niebo zrobiło się niemal czarne. Nadszedł już wieczór.

– Mówię ci, gdzieś go tu widziałem. Obok tej dużej kępy kolcolistu. – Głos, z początku donośny, powoli się oddalał.

Jamie usłyszał jakiś szelest. Odwrócił głowę i zobaczył wronę. Stała w trawie niecałe pół metra od niego, z ciemnymi piórami nastroszonymi przez wiatr. Przyglądała mu się okrągłymi, błyszczącymi oczyma. Po chwili uznała, że Jamie nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Obojętnie przekrzywiła szyję i wbiła mocny, ostry dziób w oko Jacka Randalla.

Jamie poderwał się gwałtownie z okrzykiem obrzydzenia, który spłoszył padlinożercę. Ptak odleciał, skrzecząc głośno na alarm.

– Patrz, jest tam!

Na mokrym gruncie rozległy się chlupoczące kroki. Przed oczyma rannego zamajaczyła czyjaś twarz, a na ramieniu spoczęła dłoń.

– On żyje! Ruszaj się, MacDonald! Podtrzymaj go, bo sam nie da rady ustać. – Było ich czterech. Podnieśli go z niemałym trudem. Fraser oparł się na ramionach Ewana Camerona i Jana MacKinnona.

Chciał im powiedzieć, żeby go zostawili. Przypomniał sobie, że przecież zamierzał umrzeć. Lecz ich towarzystwo było czymś tak cudownym, że nie miał siły się go wyrzec. Do zdrętwiałej nogi powracało życie. Dopiero teraz Fraser w pełni zdał sobie sprawę, jak poważnie został ranny. I tak niedługo umrze, a dzięki Bogu nie będzie musiał tkwić samotnie w ciemnościach.

– Wody? – Poczuł na wargach krawędź kubka. Ostrożnie uniósł się na łokciu, żeby się nie oblać. Ktoś dotknął jego czoła i cofnął rękę bez słowa.

Cały płonął. Pod powiekami czuł płomienie, bolały go wargi, spękane od gorączki. Ale z dwojga złego wolał to niż chłód i dreszcze. Gdy oblewało go gorąco, mógł przynajmniej leżeć spokojnie, dreszcze natomiast wyrywały ze snu demony drzemiące w jego ciele.

Murtagh. Gdy myślał o ojcu chrzestnym, prześladowało go straszne uczucie, ale pamięć nie podsuwała żadnych konkretnych obrazów. Murtagh nie żył; Fraser był tego pewien, ale nie miał pojęcia, skąd to wie. Ponad połowa armii szkockich górali poległa na wrzosowisku – tyle się domyślił z rozmów mężczyzn zgromadzonych w wiejskim domu. Samej bitwy jednak w ogóle sobie nie przypominał.

Już wcześniej brał udział w walkach i orientował się, że utrata pamięci nie jest u żołnierza niczym dziwnym. Widywał podobne przypadki, ale sam nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczył. Wiedział, że wspomnienia powrócą, miał jednak nadzieję, że uda mu się wcześniej umrzeć. Na myśl o śmierci drgnął. Ruch wywołał falę ostrego bólu, jakby ktoś przejechał po nodze rozpalonym do białości żelazem. Jęknął.

– Jak tam, Jamie? – Leżący obok Ewan podniósł się na łokciu. Jego zmartwiona twarz bielała w półmroku. Zaczynało dopiero świtać. Głowę miał owiniętą zakrwawionym bandażem, również na kołnierzu widać było rdzawe plamy. Krew wyciekała z drobnej rany przy uchu.

– Jakoś wytrzymam – odpowiedział Fraser i z wdzięcznością dotknął ramienia Ewana. Kompan poklepał go po ręce i z powrotem się położył.

Znów pojawiły się czarne jak noc ptaszyska. Gdy zapadł zmierzch, odleciały do gniazd, ale wróciły wraz z nastaniem poranka: kruki i wrony, ptaki wojny, stawiły się na ucztę z mięsa poległych. Równie dobrze mogło się zdarzyć, że teraz okrutnymi dziobami rozszarpywałyby i jego ciało. Pod powiekami wyczuwał kształt gałek ocznych. Okrągłe i gorące kąski smakowitej galarety obracały się bezustannie, na próżno wypatrując zapomnienia. Wstające słońce zabarwiało powieki na ciemnokrwisty kolor.

Czterech mężczyzn zebranych pod jedynym oknem wiejskiego domu rozmawiało przyciszonymi głosami.

– Z tego powodu pobiec? – odezwał się jeden z nich i wskazał głową za okno. – Chryste, człowieku, najzdrowszy z nas ledwie kuśtyka, a sześciu jest kompletnie unieruchomionych.

– Jeśli możesz chodzić, to idź – mruknął ktoś z podłogi. Skrzywił się na widok własnej nogi owiniętej strzępkami kołdry. – Dinna zostanie z nami.

Duncan MacDonald odwrócił się od okna, potrząsając głową. Uśmiechał się ponuro. Światło słoneczne uwydatniło ostre rysy twarzy, pogłębiło bruzdy wywołane zmęczeniem.

– Nie, zaczekamy – oświadczył. – Przede wszystkim dlatego, że Anglików jest więcej niż pcheł na wiejskim kundlu; widać, jak się tam kłębią. Nikt w tej chwili nie zdoła się wydostać z Drumossie.

– Nawet ci, którzy już wczoraj drapnęli z pola, nie zajdą daleko – wtrącił łagodnie MacKinnon. – Nie słyszeliście w nocy, jak angielskie oddziały szybkim marszem przechodziły w pobliżu? Sądzicie, że wyłapanie tych wszystkich nieboraków sprawi im trudność?

Pytanie nie wymagało odpowiedzi, obecni znali ją aż za dobrze. Wielu górali jeszcze przed bitwą ledwo trzymało się na nogach, tak byli osłabieni zimnem, trudami i głodem.

Jamie odwrócił twarz do ściany. Modlił się, aby jego ludzie wyruszyli dość wcześnie. Do Lallybroch było bardzo daleko. Jeśli tylko uda im się wystarczająco oddalić od Culloden, z pewnością nie zostaną złapani. A przecież Claire ostrzegła, że złaknione odwetu oddziały Cumberlanda dotrą daleko i spustoszą góry Szkocji.

Tym razem myśl o żonie wywołała jedynie falę straszliwej tęsknoty. Boże, żeby tak mieć Claire przy sobie, poczuć dotyk jej rąk; żeby tak opatrzyła rany i przytuliła do piersi. Ale odeszła – o całe dwieście lat – i dzięki Bogu! Spod przymkniętych powiek z wolna pociekły łzy. Nie bacząc na ból, przewrócił się na bok, aby je ukryć.

Boże, spraw, żeby była bezpieczna, modlił się. Ona i dziecko.

Wczesnym popołudniem powietrze wpadające przez rozbite okno przyniosło woń spalenizny. Intensywniejszą, ostrzejszą niż zapach czarnego od sadzy dymu; przywodziła na myśl pieczone mięso.

– Palą zwłoki – powiedział MacDonald. Odkąd przybyli do chaty, prawie nie opuszczał miejsca przy oknie. Jego twarz przypominała trupią czaszkę: czarne jak węgiel, matowe z brudu włosy były mocno ściągnięte do tyłu i uwidoczniały wszystkie kości twarzy.

Co jakiś czas od strony wrzosowisk dochodziły suche trzaski. Strzały. Coups de grâce były łaskawie rozdzielane przez angielskich oficerów, zanim odziani w tartan nieszczęśnicy mogli spocząć na stosie u boku poległych w boju pobratymców. Gdy Jamie znowu spojrzał w górę, Duncan MacDonald nadal tkwił przy oknie, ale oczy miał zamknięte.

Siedzący tuż obok Ewan Cameron przeżegnał się.

– Żeby tylko okazano nam tyle samo łaski – wyszeptał.

***

Okazano. Następnego dnia ledwie minęło południe przed domem dały się słyszeć kroki obutych stóp. Drzwi na skórzanych zawiasach otworzyły się bezszelestnie.

– O, Chryste! – rozległy się stłumione okrzyki.

Przeciąg poruszył cuchnące wyziewy, które unosiły się nad ponurymi, obszarpanymi, zakrwawionymi ciałami leżącymi lub siedzącymi na brudnej podłodze.

Myśl o walce nie zaświtała w niczyjej głowie. Jakobici stracili do niej serce, w zbrojnym oporze nie widzieli zresztą najmniejszego sensu. Siedzieli po prostu bez ruchu. Czekali na to, co ich gościom sprawi mnóstwo przyjemności.

Był w randze majora. W mundurze bez jednej zmarszczki i w wypolerowanych butach wyglądał jak spod igły. Przez chwilę się wahał. Obserwował z progu zebranych w domu mężczyzn, po czym wszedł do środka. Adiutant zamknął za nim drzwi.

– Jestem lord Melton – oznajmił. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu przywódcy, do którego najwyraźniej kierował słowa.

Duncan MacDonald rzucił na przybysza okiem, wstał powoli i skłonił głowę.

– Duncan MacDonald z Glen Richie – powiedział. – A pozostali – machnął ręką – byli żołnierzami w służbie Najjaśniejszego Pana, króla Jakuba.

– Domyślam się – odparł sucho Anglik. Był jeszcze młody, miał niewiele ponad trzydziestkę, ale emanowała z niego pewność siebie doświadczonego wojaka. Ostentacyjnie przenosił spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego, potem sięgnął pod kurtkę i wyjął złożoną kartkę.

– Mam tutaj rozkaz podpisany przez Jego Wysokość księcia Cumberlandu – oświadczył. – Uprawnia mnie do natychmiastowej egzekucji każdego, kto brał udział w zdradzieckiej rebelii, która właśnie została stłumiona. – Ponownie omiótł wzrokiem pomieszczenie. – Czy któryś z was uważa, że nie jest winny zdrady?

Wśród Szkotów rozległ się cichutki śmiech. O jakiej to niewinności można było mówić, skoro znajdowali się o krok od pobojowiska, a ich twarze jeszcze czerniały od bitewnego pyłu?

– Nie, mój panie – odparł MacDonald z nikłym uśmiechem. – Sami zdrajcy. Zostaniemy powieszeni?

Melton skrzywił się z niesmakiem, ale zaraz jego twarz ponownie przybrała wyraz całkowitej obojętności. Major był niewysoki i drobny, lecz jego powaga i autorytet nie budziły wątpliwości.

– Zostaniecie rozstrzelani – oznajmił. – Macie godzinę na przygotowanie się. – Zawahał się, zerknął na towarzyszącego mu porucznika, jakby się obawiał okazać nadmierną łaskę w obecności podwładnego. – Jeśli któryś z was chciałby napisać list, pisarz pułkowy dostarczy papier i pióro. – Skinął głową MacDonaldowi, zakręcił się na pięcie i wyszedł.

Była to ponura godzina. Kilku mężczyzn rzeczywiście poprosiło o materiały do pisania. Nabazgrali po parę słów na papierze rozpostartym na ukośnie biegnącym kominie.

MacDonald błagał o litość dla Gilesa McMartina i Fredericka Murraya. Argumentował, iż obaj mieli zaledwie po siedemnaście lat i powinni być traktowani łagodniej niż dorośli. Prośbę odrzucono. Chłopcy siedzieli pod ścianą z pobladłymi twarzami, trzymając się za ręce.

Jamie mocno bolał nad ich losem. Żal mu było również pozostałych – dobrych przyjaciół i dzielnych żołnierzy. A co do siebie, to odczuwał wyłącznie ulgę. Nic już nie będzie musiał robić, o nic się martwić. Dla swoich ludzi, żony, nienarodzonego dziecka zrobił, co tylko mógł. Niech już wreszcie męka się skończy, niech nadejdzie upragniony spokój.

Bardziej dla dobra innych niż z wewnętrznej potrzeby zamknął oczy i zaczął odmawiać akt skruchy, jak zwykle po francusku. Mon Dieu, je regrette... Tyle że nie odczuwał żalu, na to było już o wiele za późno.

Zastanawiał się, czy od razu po śmierci odnajdzie Claire. Czy też, jak podejrzewał, zostanie skazany na czasową separację? W każdym razie zobaczy ją znowu; to przekonanie tkwiło w nim o wiele silniej niż wszelkie nauki Kościoła. Sam Bóg mu podarował tę kobietę, więc kiedyś z pewnością ją zwróci.

Zapominając o modlitwie, przywołał w myśli obraz ukochanej: zarys policzków i skroni, szerokie gęste brwi, które zawsze zachęcały go do pocałunków, niewielką, gładką płaszczyznę u nasady nosa, między przejrzystymi, bursztynowymi oczyma. Całą uwagę skupił na kształcie ust. W najdrobniejszych szczegółach wyobrażał sobie słodycz pełnych warg, ich smak i własne uczucie radości. Przestał słyszeć słowa modlitwy, skrzypienie piór czy zdławiony płacz Gilesa McMartina.

Było już dobrze po południu, gdy Melton wrócił w asyście sześciu żołnierzy, porucznika i pisarza wojskowego. Oficer ponownie zatrzymał się w progu, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, MacDonald wstał i oświadczył:

– Idę pierwszy.

Miarowym krokiem przemierzył izbę. Gdy już schylał głowę w drzwiach, lord położył mu dłoń na ramieniu.

– Proszę podać pisarzowi swoje imię i nazwisko, sir.

MacDonald zerknął na urzędnika. Gorzki uśmiech rozciągnął mu kąciki warg.

– Lista trofeów, co? Nie ma sprawy. – Wzruszył ramionami i wyprostował się. – Duncan William MacLeod MacDonald z Glen Richie. – Ukłonił się dwornie lordowi Meltonowi. – Do usług, sir. – Przeszedł przez drzwi i wkrótce rozległ się odgłos pojedynczego strzału oddanego w pobliżu.

Chłopcom pozwolono iść razem. Przekroczyli próg. Nadal kurczowo trzymali się za ręce. Resztę brano pojedynczo. Każdego pytano o pełne imię i nazwisko. Pisarz siedział na stołku przy samych drzwiach, z głową pochyloną nad papierami, które trzymał na kolanach, i notował. Nawet nie rzucił okiem na przechodzących mężczyzn.

Gdy nadeszła kolej Ewana, Jamie z wysiłkiem podniósł się na łokciu i z całej siły chwycił dłoń przyjaciela.

– Wkrótce znowu się zobaczymy – szepnął.

Cameronowi drżała ręka, ale tylko się uśmiechnął. Nagle pochylił się, ucałował w usta Jamiego i znowu się wyprostował.

Szóstkę niezdolnych do chodzenia rannych zostawiono na koniec.

– James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser – wyrecytował powoli Jamie, żeby urzędnik miał czas wszystko zapisać. – Pan na Broch Tuarach. – Cierpliwie przeliterował nazwę i zerknął na Meltona. – Muszę prosić o przysługę, sir. Bez pomocy nie dam rady wstać.

Major nie odpowiedział. Wpatrywał się w leżącego, a wyraz lekkiego niesmaku na jego twarzy zmienił się nagle w zdumienie i jednocześnie przerażenie.

– Fraser? – zapytał. – Z Broch Tuarach?

– Zgadza się – odparł cierpliwie Jamie, choć wolał, żeby lord się pospieszył. Czym innym jest poddanie się własnemu losowi, a czym innym słuchanie odgłosów egzekucji dokonywanej na przyjaciołach. Ramiona trzęsły się Jamiemu z wysiłku, bo cały czas na nich się wspierał. Jelita natomiast nie podzielały rezygnacji rannego i głośnym burczeniem zdradzały jego strach.

– A żeby to piekło pochłonęło! – wymruczał Anglik. Pochylił się i przez chwilę wpatrywał w Jamiego, który leżał w cieniu pod ścianą. Odwrócił się i skinął na adiutanta. – Pomóż mi przenieść go do światła – rozkazał. Nie zrobili tego zbyt delikatnie. Ranny jęknął głośno. Ostry ból przeszył ciało od okaleczonej nogi aż po sam czubek głowy. Zamroczony nie dosłyszał ostatnich słów Meltona.

– Czy to pana nazywają „Czerwonym Jamiem”? – dopytywał się niecierpliwie Anglik.

Frasera przeniknął dreszcz strachu. Jeśli tylko się dowiedzą, że to on jest osławionym „Czerwonym Jamiem”, z pewnością nie zadowolą się zastrzeleniem zdobyczy. W łańcuchach zawloką do Londynu, aby go tam osądzić. Był przecież bardzo cennym trofeum. A potem go podduszą i położą na platformie szubienicy. Oprawcy rozetną ciało i wywloką wnętrzności. W brzuchu głośno mu zaburczało. Najbliższa przyszłość, wyraziście odmalowana w duchu, najwyraźniej nie spotkała się z aprobatą jelit.

– Nie – odparł tak stanowczo, jak tylko zdołał. – Kończcie już, dobrze?

Lord Melton zignorował jego słowa. Opadł na kolana i rozerwał rannemu koszulę na piersi. Chwycił Jamiego za włosy i odciągnął mu głowę do tyłu.

– Niech to diabli! – zaklął. Palce oficera dźgały Frasera w gardło, tuż nad obojczykiem. Ranny miał tam niewielką, trójkątną bliznę i właśnie ona wzbudziła zainteresowanie Anglika.

– James Fraser z Broch Tuarach. Rude włosy i trójkątna blizna na gardle. – Melton puścił włosy ofiary i przysiadł na piętach. W zamyśleniu potarł dłonią podbródek, po czym wskazał na pięciu pozostałych rannych.

– Weźcie resztę – polecił porucznikowi. Jasne brwi zbiegły mu się nad nosem, na czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Z marsem na twarzy stał nad rudowłosym Szkotem, podczas gdy innych wynoszono z chałupy.

– Muszę pomyśleć – wymamrotał. – Niech to cholera, muszę pomyśleć!

– Jasne, jeśli jest pan do tego zdolny – odparł Jamie. – Ale ja muszę się położyć. – Z pomocą żołnierzy usiadł. Oparł się o ścianę i wyciągnął przed siebie nogę. Po dwóch dniach bezustannego leżenia utrzymanie pozycji siedzącej okazało się jednak ponad jego siły; przed oczyma pojawiły mu się mroczki, całe pomieszczenie wirowało. Przechylił się na jedną stronę i opadł na podłogę. Z zamkniętymi oczyma czekał, aż minie zawrót głowy.

Melton mruczał coś pod nosem, ale Jamie nie rozróżniał poszczególnych słów. Prawdę mówiąc, nie bardzo go to obchodziło. Wcześniejsza pozycja i jasne światło słoneczne umożliwiły mu dokładne obejrzenie rannej nogi. Doszedł do wniosku, że nie zdążą go powiesić, bo nie pożyje dostatecznie długo.

Od połowy uda ku górze wędrowała intensywna czerwień ostrego zapalenia, przy której blakły plamy zaschniętej krwi. Z rany sączyła się ropa. Gdy tylko zmniejszył się odór bijący od innych rannych, dało się wyczuć słaby słodko-mdlący smród wydzieliny. Ciągle jednak strzał w głowę wydawał się Szkotowi bardziej pociągający niż śmierć na skutek zakażenia, wraz z towarzyszącym jej bólem i wysoką gorączką. Słyszałeś huk, zdążył pomyśleć i odpłynął w nicość. Chłodna, brudna podłoga pod rozpalonym policzkiem wydała się miła i delikatna jak matczyna pierś.

Ranny powędrował w świat wywołanych gorączką majaków; ostry głos Meltona tylko częściowo przywołał Jamiego do stanu świadomości.

– Grey – mówił głos. – John William Grey! Zna pan to nazwisko?

– Nie – odparł Fraser, nadal oszołomiony wysiłkiem i gorączką. – Posłuchaj no, człowieku, albo mnie zastrzel, albo idź sobie stąd. Jestem chory.

– W pobliżu Carryarrick. – Melton niecierpliwie drążył temat. – Pytam o chłopca, jasnowłosego, około szesnastu lat. Spotkał go pan w lesie.

Jamie spojrzał na dręczyciela. Wizerunek, jaki miał przed oczyma, był zniekształcony przez gorączkę, ale w pochylonej twarzy o delikatnych rysach i wielkich, niemal dziewczęcych oczach Fraser dostrzegł coś znajomego.

– Och – mruknął, gdy wychwycił jedną, konkretną podobiznę z powodzi obrazów chaotycznie przepływających przez jego mózg. – Drobny chłopaczek, który usiłował mnie zabić. Owszem, pamiętam. – Znowu przymknął oczy. Dziwny, gorączkowy stan, w jakim się znajdował, sprawiał, że jedno odczucie całkowicie wypierało poprzednie. Złamał Johnowi Williamowi Greyowi rękę; wspomnienie szczupłego ramienia chłopca w jego własnych dłoniach przesłonił obraz przedramion Claire, kiedy uwalniał ją z kamiennej pułapki. Chłodny, wilgotny powiew musnął mu twarz, gdy dotknęły jej palce dziewczyny.

– Obudź się, do cholery! – Głowa Frasera poleciała do tyłu, gdy major potrząsnął nim niecierpliwie. – Proszę mnie posłuchać!

Jamie z trudem uniósł powieki.

– Tak?

– John William Grey jest moim bratem – wysapał Melton. – Opowiedział mi o swoim spotkaniu z panem. Darował mu pan życie, a on złożył obietnicę. To prawda?

Jamie z wielkim wysiłkiem skierował myśli ku tamtemu zdarzeniu. Spotkał chłopca na dwa dni przed pierwszą bitwą powstańców, przed potyczką pod Preston, zakończoną zwycięstwem Szkotów. Od tamtej chwili upłynęło sześć miesięcy, a wydawało się, że minęło całe stulecie, tak wiele się w tym czasie wydarzyło.

– Jasne, przypominam sobie. Obiecał, że mnie zabije. Nie będę miał jednak nic przeciwko temu, jeśli pan to uczyni za niego. – Powieki znowu mu opadły. Czyżby musiał być przytomny, żeby go mogli zastrzelić?

– Powiedział, że ma wobec pana dług wdzięczności. – Melton wstał, otrzepał spodnie i zwrócił się do adiutanta, który obserwował przesłuchanie z narastającym zdziwieniem.

– Niezły bigos, Wallace. Ten... ten jakobita jest bardzo znany. Słyszałeś o „Czerwonym Jamiem”? Tym z ogłoszeń? – Porucznik skinął głową. Z zainteresowaniem spoglądał w dół, na obszarpany kształt leżący w brudzie u jego stóp. Melton uśmiechnął się gorzko.

– Nie, teraz nie wygląda aż tak niebezpiecznie. Nadal jednak jest „Czerwonym Jamiem” Fraserem. Jego Wysokość będzie więcej niż zadowolony, gdy się dowie, kogo wzięliśmy do niewoli. Nie znaleziono jeszcze Karola Stuarta, ale jego popularni poplecznicy równie dobrze zabawią gawiedź pod Tower Hill.

– Powiadomić króla? – Porucznik sięgnął po przybory do pisania.

– Nie! – Lord wbił wzrok w więźnia. – W tym cały problem! Ten plugawy urzędnik jest pierwszym kandydatem na szubienicę, ale oprócz tego jest także człowiekiem, który koło Preston wziął do niewoli mojego najmłodszego brata. I zamiast go zastrzelić, na co smarkacz w pełni zasługiwał, darował mu życie i pozwolił odejść do swoich. I tym sposobem – wycedził przez zęby major – nałożył na moją rodzinę cholernie duży dług wdzięczności!

– O Jezu – westchnął porucznik. – A więc nie może pan podarować „Czerwonego Jamiego” Jego Wysokości.

– Nie, do licha! Nie wolno mi nawet zastrzelić tego łotra, jeśli chcę ocalić honor brata!

Fraser otworzył jedno oko.

– Jeśli mnie pan zabije, to przecież nie powiem nikomu ani słowa – rzucił i ponownie opuścił powiekę.

– Zamknij się! – Melton stracił panowanie nad sobą i ze złości kopnął więźnia. Ranny jęknął z bólu.

– Może należałoby go zastrzelić pod przybranym nazwiskiem – podsunął usłużnie porucznik.

Lord rzucił podwładnemu pogardliwe spojrzenie, potem zerknął w okno.

– Za jakieś trzy godziny się ściemni. Będę nadzorować pogrzeb pozostałych skazańców. Zdobądź w tym czasie wózek i napełnij go sianem. Trzeba też znaleźć woźnicę. Niech się tu stawi zaraz po zmroku. Tylko uwaga, Wallace, chcę kogoś dyskretnego, a to oznacza łasego na pieniądze.

– Tak, sir. Sir? Aaa... co z więźniem? – Porucznik wskazał ciało leżące na podłodze.

– Nic. Jest za słaby, aby się czołgać, a co dopiero chodzić. Sam nigdzie się nie wybierze – odparł szorstko Melton.

– Wóz? – Ranny dał znak życia. Pod wpływem nagłego wzburzenia zdołał nawet podnieść się na jednym ramieniu. Szeroko rozwarte, nabiegłe krwią oczy lśniły czujnie spod brudnych rudych włosów. – Dokąd mnie wysyłacie?

Melton odwrócił się od drzwi i spojrzał na niego z niechęcią.

– Jest pan właścicielem Broch Tuarach, prawda? Cóż, tam właśnie pana poślę.

– Nie chcę wracać do domu! Zastrzelcie mnie!

Anglicy wymienili spojrzenia.

– Bredzi – rzucił znacząco porucznik. Oficer potwierdził skinieniem głowy.

– Wątpię, czy przeżyje podróż, ale na szczęście jego śmierć nie spadnie na moje sumienie.

Drzwi zatrzasnęły się za Anglikami. W środku został Jamie Fraser, całkiem sam i ciągle żywy.

2. Początek polowania

Inverness, 2 maja 1968 roku

– Oczywiście, że nie żyje! – Podniecenie sprawiło, że słowa Claire zabrzmiały ostro; głośno rozległy się w na pół opustoszałym pokoju, echem odbiły się od opróżnionych półek. Na tle wykładanych korkiem ścian Claire wyglądała jak więzień oczekujący plutonu egzekucyjnego. Jej spojrzenie przenosiło się z córki na Rogera Wakefielda i z powrotem.

– Myślę, że nie masz racji. – Roger czuł się straszliwie zmęczony. Potarł dłonią twarz, po czym wziął z biurka teczkę. Zawierała wyniki badań, jakie podjął z chwilą, gdy Claire wraz z córką po raz pierwszy przyszły do niego i poprosiły o pomoc. Było to trzy tygodnie temu.

Otworzył teczkę i przekartkował jej zawartość. Jakobici z Culloden. Powstanie z czterdziestego piątego roku. Dzielni górale, skupieni wokół sztandarów pięknego księcia Karola, jak błyskawica przeszli całą Szkocję po to tylko, aby ponieść druzgocącą klęskę z ręki księcia Cumberlandu na szarych wrzosowiskach pod Culloden.

– Proszę. – Wyciągnął kilka spiętych ze sobą kartek. Archaiczne litery wyglądały dziwnie na kserokopiach. – Oto spis oficerów i żołnierzy pułku Lovata.

Popchnął kartki w stronę Claire, ale to jej córka, Brianna, wzięła je i zaczęła przeglądać. Między rudawymi brwiami dziewczyny pojawiła się niewielka zmarszczka.

– Wystarczy, jak przeczytasz pierwszą – rzucił Roger. – Pod nagłówkiem: „Oficerowie”.

– Zgoda. „Oficerowie” – odczytała na głos. – Szymon, pan na Lovat...

– Młody Lis – wpadł jej w słowo Roger. – Syn Lovata. I jeszcze pięć nazwisk, zgadza się?

Brianna uniosła brew, lecz nie przerwała czytania.

– William Chisholm Fraser, porucznik; George D’Amerd Fraser Shaw, kapitan; Duncan Joseph Fraser, porucznik; Bayard Murray Fraser, major... – przerwała, żeby przełknąć ślinę przed odczytaniem ostatniego nazwiska – ... James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser, kapitan. – Opuściła papiery, twarz jej lekko pobladła. – Mój ojciec.

Claire szybko podeszła do Brianny i ścisnęła ją za ramię. Była równie blada jak córka.

– Tak – zwróciła się do Rogera. – Wiem, że poszedł pod Culloden. Kiedy mnie zostawił... tam, przy kamiennym kręgu... miał zamiar wrócić pod Culloden, żeby ratować swoich ludzi w szeregach Karola Stuarta. I wiemy, że to zrobił... – Głową wskazała teczkę leżącą na biurku. W świetle lampy powierzchnia kartonu wyglądała na dziewiczo czystą. – Znalazłeś ich nazwiska. Ale... ale... Jamie... – Dźwięk tego imienia wywołał w niej burzę. Mocno zacisnęła wargi.

Teraz Brianna musiała podtrzymać matkę.

– Powiedziałaś, że zamierzał tam iść. – Pełne zachęty, ciemnoniebieskie oczy dziewczyny intensywnie wpatrywały się w twarz matki. – Chciał skrzyknąć swoich ludzi z pól i wziąć udział w bitwie.

Claire przytaknęła. Odzyskała panowanie nad sobą.

– Wiedział, że jego szanse na wyjście z tego cało były niewielkie. Gdyby Anglicy go złapali... Mówił, że już woli zginąć z bronią w ręku. I właśnie to zamierzał zrobić. – Zwróciła się ku Rogerowi, jej bursztynowe oczy połyskiwały niespokojnie. Młodemu mężczyźnie kojarzyły się z oczami jastrzębia. Odnosił wrażenie, że stojąca przed nim kobieta widziała znacznie dalej niż inni ludzie. – Nie mogę uwierzyć, że tam nie zginął. Tylu ich przecież poległo... W dodatku on pragnął śmierci!

Niemal połowa szkockiej armii wyginęła pod Culloden, zmasakrowana pociskami artyleryjskimi i kulami z muszkietów. Ale nie Jamie Fraser.

– Nie – powtórzył z uporem Roger. – Pamiętasz fragment, który ci odczytałem z książki Linklatera? – Sięgnął po biało oprawiony tom zatytułowany Książę we wrzosach.

„Po bitwie – czytał – osiemnastu oficerów jakobickich schroniło się w wiejskiej chałupie w pobliżu wrzosowisk. Przez dwa dni leżeli z nieopatrzonymi ranami, znosząc ból. Na koniec zostali wyprowadzeni i rozstrzelani. Jeden z mężczyzn, Fraser z pułku Lovata, uniknął rzezi. Reszta została pochowana na skraju ogrodu za domem”.

– Widzicie? – Odłożył książkę i patrzył z powagą na obie kobiety. – Oficer z pułku Lovata. – Chwycił kartki z wykazem ofiar. – O, tu mamy nazwiska rozstrzelanych. Było ich sześciu. No, i tak: wiemy, że wymienionym mężczyzną nie mógł być Młody Szymon; jest to postać historykom dobrze znana i wiadomo, co się z nim stało. Z grupą swoich ludzi wycofał się z pola bitwy, gdzie nie odniósł żadnych ran, i szpadą utorował sobie drogę na północ. W końcu doszedł z powrotem aż do zamku Beaufort, niedaleko stąd. – Roger machnął ręką w stronę okna, przez które było widać mrugające nocne światła Inverness.

– Ocalałym mężczyzną nie mógł być także żaden z pozostałych czterech oficerów: William, George, Duncan czy Bayard – stwierdził Roger. – Dlaczego? – Młody historyk wyjął z teczki kolejny dokument i potrząsnął nim triumfalnie. – Ponieważ cała czwórka zginęła pod Culloden! Wszyscy czterej polegli w czasie walki. Znalazłem ich nazwiska na tablicy pamiątkowej w kościele w Beauly.

Claire dłuższą chwilę wypuszczała powietrze z płuc. Opadła na stary, skórzany fotel stojący za biurkiem.

– Jezu Chryste! – jęknęła i przymknęła powieki. Siedziała z rękoma opartymi na biurku, z twarzą ukrytą w dłoniach, za zasłoną z gęstych, kręconych, brązowych włosów. Brianna, na której twarzy malowało się silne wzruszenie, pochyliła się nad matką i położyła rękę na jej plecach. Dziewczyna była wysoka i szczupła; długa ruda grzywa Brianny ciepło połyskiwała w świetle stojącej na biurku lampy.

– Jeżeli nie zginął... – zaczęła nieśmiało.

Claire poderwała głowę.

– Ale przecież on nie żyje! – krzyknęła. Jej twarz zdradzała napięcie, wokół oczu uwidoczniły się drobne zmarszczki. – Na miłość boską! Minęło już dwieście lat. Zginął pod Culloden czy nie, teraz z pewnością nie żyje!

Brianna aż się cofnęła przed gwałtownością matki. Nisko pochyliła głowę. Rude włosy, identyczne jak u ojca, opadły wzdłuż policzków.

– Pewnie masz rację – szepnęła. Roger zauważył, że dziewczyna z trudem opanowuje łzy. I nic dziwnego, pomyślał. W krótkim czasie dowiedziała się, że, po pierwsze, mężczyzna kochany i przez całe życie zwany „ojcem” wcale nim nie był; po drugie, prawdziwy ojciec, szkocki góral, żył przed dwustu laty; a po trzecie, najprawdopodobniej zginął jakąś straszliwą śmiercią, gdy, na zawsze rozdzielony z żoną i dzieckiem, poświęcił siebie dla ich uratowania... To by każdego zwaliło z nóg.

Podszedł do Brianny i dotknął jej ramienia. Zerknęła na niego bez zainteresowania, ale spróbowała się uśmiechnąć. Roger otoczył ją ramieniem. Mimo współczucia, jakie miał dla dziewczyny w tej trudnej chwili, nie mógł się powstrzymać od myśli, jak cudowne w dotyku jest jej ciało, tak miękkie i ciepłe, a przy tym bardzo sprężyste.

Claire nadal siedziała przy biurku w całkowitym bezruchu. Pod wpływem wspomnień żółte oczy jastrzębia nabrały nieco cieplejszej barwy. Kobieta niewidzącym wzrokiem wpatrywała się we wschodnią ścianę gabinetu, od podłogi po sufit upstrzoną notatkami, pozostawionymi przez świętej pamięci wielebnego Wakefielda.

Roger podążył za spojrzeniem Claire i dostrzegł zawiadomienie o dorocznym spotkaniu Towarzystwa Białej Róży, skupiającego rozmaitych ekscentryków i entuzjastów, gotowych dalej walczyć o niepodległość Szkocji. Spotykali się co roku, by złożyć hołd Karolowi Stuartowi i góralom, którzy bohatersko wytrwali u boku Pięknego Księcia.

Młody historyk cicho odchrząknął.

– Jeżeli Jamie Fraser nie zginął pod Culloden... – zagadnął.

– To najprawdopodobniej zmarł wkrótce potem. – Claire spojrzała młodzieńcowi prosto w oczy. W jej wzroku czaił się dawny chłód. – Nie masz pojęcia, jak przed dwustu laty wyglądało życie – oświadczyła. – W górach Szkocji panował głód. Już na wiele dni przed bitwą żołnierze musieli się obywać bez większości posiłków. Wiemy, że Jamie był ranny. Nawet jeśli uciekł... to nie miał przy sobie nikogo, kto by o niego zadbał. – Przy tych słowach głos nieznacznie się jej załamał. Obecnie miała dyplom lekarza, ale uzdrawianiem zajmowała się zawsze, także wtedy, gdy dwadzieścia lat temu wkroczyła do kamiennego kręgu i spotkała Jamesa Aleksandra Malcolma MacKenzie Frasera, swoje przeznaczenie.

Roger zdawał sobie sprawę ze swojego trudnego położenia. Znalazł się w towarzystwie dwóch ciężko doświadczonych przez życie kobiet: jedna rozdygotana wtulała się w jego ramiona; druga siedziała przy biurku, spokojna i zrównoważona. Claire, która wkroczyła w kamienny krąg i odbyła podróż w czasie, była podejrzana o szpiegostwo i aresztowana jako czarownica, przez nieprawdopodobny splot okoliczności została wyrwana z ramion pierwszego męża, Franka Randalla. A w trzy lata później drugi mąż, James Fraser, odesłał ją przez kamienny krąg z powrotem, w desperackim wysiłku uratowania żony i nienarodzonego dziecka przed nadchodzącym nieszczęściem, które jego samego miało niebawem pochłonąć.

Szkoda gadać, pomyślał, sporo przeżyła. Tyle tylko, że Roger był historykiem. Miał w sobie typową dla wszystkich uczonych, nigdy nienasyconą, amoralną ciekawość, której żadne współczucie nie mogło do końca stłumić. Co więcej, Roger w pełni uświadamiał sobie istnienie trzeciego bohatera rodzinnej tragedii: Jamiego Frasera.

– Jeżeli nie zginął pod Culloden – zaczął znowu, tym razem bardziej stanowczo – to może zdołam stwierdzić, co się z nim stało. Chcesz, żebym spróbował? – Z zapartym tchem czekał na odpowiedź. Przez koszulę czuł ciepły oddech Brianny.

Jamie Fraser przeżył swoje życie i umarł. Roger pragnął odkryć całą prawdę. Uważał, że obie kobiety zasługiwały na to, by wiedzieć jak najwięcej o losach zmarłego. Dla Brianny wiedza ta byłaby wszystkim, co pozostanie jej po prawdziwym, nigdy niepoznanym ojcu. A co do Claire... Za postawionym pytaniem krył się pomysł, który w umyśle wstrząśniętej kobiety jeszcze do końca się nie wykrystalizował: skoro dwukrotnie przekroczyła granicę czasu, to niewykluczone, że uda jej się zrobić to ponownie. A jeżeli Jamie Fraser nie zginął pod Culloden...

W zamglonych, bursztynowych oczach Roger dostrzegł migoczące światełko, oznakę uświadomienia sobie szansy. Zwykle blada twarz Claire przybrała kolor kości słoniowej, identyczny, jaki miała rękojeść leżącego przed nią noża do otwierania listów. Palce lekarki zacisnęły się na nim z taką siłą, że zbielałe kostki mocno się uwydatniły.

Długi czas nie odezwała się ani słowem. Jej spojrzenie powędrowało ku Briannie, po chwili powróciło na twarz Rogera.

– Tak – odparła ledwie słyszalnym szeptem. – Tak. Dowiedz się dla mnie wszystkiego. Bardzo o to proszę.

3. Szczere wyznanie

Inverness, 9 maja 1968 roku

Na chodnikach mostu łączącego brzegi rzeki Ness panował duży ruch, wszyscy spieszyli do domu na podwieczorek. Tuż przede mną szedł Roger. Dzięki jego szerokim ramionom nie byłam szturchana przez tłoczących się wokół ludzi.

Moje serce tłukło w sztywne okładki książki, którą mocno przyciskałam do piersi za każdym razem, gdy przystawałam, żeby się zastanowić, co my tak naprawdę robimy. Sama już nie wiedziałam, która z dwóch możliwości wydawała mi się gorsza: czy ta, że Jamie zginął pod Culloden, czy że przeżył wojnę.

Byliśmy coraz bliżej plebanii. Każdy kolejny krok dudnił głucho na moście. Pod naszymi stopami rozwierała się próżnia. Ramiona rozbolały mnie od ciężaru niesionych tomów; co chwila przesuwałam je z jednej strony na drugą.

– Psiakrew! Uważaj, jak jedziesz, człowieku! – wrzasnął Roger i zręcznie odsunął mnie na bok, gdy jakiś robotnik na rowerze, torując sobie drogę wśród tłumu przechodniów, omal nie wypchnął mnie za poręcz mostu.

– Przepraszam! – odkrzyknął rowerzysta ze skruchą i dał nura między wracające ze szkoły dzieciaki. Obejrzałam się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie pojawiła się Brianna, ale nigdzie nie było jej widać.

Roger i ja spędziliśmy całe popołudnie w Towarzystwie Opieki nad Zabytkami. Brianna poszła do biura przechowującego dokumenty dotyczące górskich klanów, aby odebrać kserokopie materiałów wyszperanych przez Rogera.

– To miło z twojej strony, że zadałeś sobie tyle trudu, Rogerze – powiedziałam podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć dudnienie mostu i szum rzeki.

– Nie zrobiłem przecież nic takiego – odparł nieco zakłopotany i przystanął, żebym mogła zrównać z nim krok. – A wszystko z ciekawości – dodał z uśmiechem. – Znasz historyków: nie potrafią zostawić niewyjaśnionej zagadki. – Potrząsnął głową. Usiłował odrzucić do tyłu włosy, które wiatr zwiał mu na oczy.

Owszem, znałam historyków. Nawet żyłam z jednym przez dwadzieścia lat. Frank też nie chciał zostawić tej konkretnej zagadki bez wyjaśnienia. Tyle tylko, że nie miał również ochoty na jej zgłębianie. Ale od dwóch lat nie żył, nadeszła więc moja kolej – i Brianny.

– Czy doktor Linklater już się odezwał? – spytałam, gdy mijaliśmy filar mostu. Było późne popołudnie, lecz słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Spoza liści lip rosnących na brzegu rzeki oświetlało różowym blaskiem pusty granitowy grobowiec usytuowany tuż pod mostem.

Roger potrząsnął głową i zmrużył oczy przed wiatrem.

– Jeszcze nie, ale to dopiero tydzień, gdy do niego napisałem. Jeśli nie odezwie się do poniedziałku, zatelefonuję. Nic się nie martw – uśmiechnął się do mnie krzywo – wyrażałem się bardzo oględnie. Stwierdziłem tylko, że potrzebuję listy jakobickich oficerów, którzy zaraz po bitwie pod Culloden znaleźli się w posiadłości Leanach. I spytałem, czy dysponujemy informacjami na temat mężczyzny ocalonego przed egzekucją. Prosiłem, żeby mi podał oryginalne źródła.

– Znasz Linklatera? – spytałam. Znów przesunęłam ciężar niesionych książek bardziej na biodro, aby odciążyć lewą rękę.

– Nie, ale użyłem papieru firmowego Balliol College i wspomniałem o moim opiekunie ze studiów, panu Cheesewright, który zna Linklatera osobiście. – Roger mrugnął uspokajająco, a ja się roześmiałam.

Jego oczy, lśniące przejrzystą zielenią, kontrastowały ze śniadą cerą. Chęć pomocy w odtworzeniu losów Jamiego Roger tłumaczył ciekawością historyka, ale w pełni zdawałam sobie sprawę, że jego zainteresowanie sięgało znacznie głębiej, w kierunku Brianny. Wiedziałam, że mojej córce on również nie jest obojętny. Pytanie tylko, czy on zdawał sobie z tego sprawę.

Gdy już znaleźliśmy się w gabinecie świętej pamięci wielebnego Wakefielda, z ulgą rzuciłam książki na stół. Sama padłam na bujany fotel stojący przed kominkiem. Roger przyniósł mi z kuchni szklankę lemoniady.

Oddech się wyrównał, gdy piłam cierpko-słodki napój, tętno natomiast znacznie przyspieszyło, gdy spojrzałam na imponujący stos przytaszczonych tomów. Czy nazwisko Jamiego figurowało na jednej z setek stron? Jeśli tak... dłonie trzymające zimną szklankę raptem zwilgotniały. Zdławiłam tę myśl w zarodku. Nie wybiegaj zbyt daleko w przyszłość, ostrzegłam się w duchu. Lepiej poczekać i zobaczyć, na czym stoimy.

Roger przeglądał książki na półkach w gabinecie. Wielebny Wakefield był całkiem dobrym historykiem amatorem, a poza tym nigdy niczego nie wyrzucał. Listy, czasopisma, broszury, periodyki fachowe, stare wydania i współczesne edycje, upchnięte byle jak, zalegały wszystkie półki.

Roger zawahał się. Po chwili jego ręka zawisła nad stosem książek ułożonych na pobliskim stoliku. Były autorstwa Franka. Niezłe osiągnięcie, sądząc z pochwał drukowanych na zakurzonych obwolutach.

– Czytałaś to? – spytał Roger. Podniósł tom zatytułowany Jakobici.

– Nie – odparłam. Wlałam do ust ostatni łyk lemoniady i zakrztusiłam się. – Nie – powtórzyłam. – Nie mogłam. – Po powrocie do współczesności stanowczo odmówiłam zajmowania się materiałami dotyczącymi historii Szkocji, mimo że Frank specjalizował się w badaniach osiemnastego wieku. Przekonana o śmierci Jamiego, zmuszona do życia bez niego, unikałam wszystkiego, co mogłoby mi go przypominać. Próżny wysiłek, nie było sposobu usunięcia z myśli rudowłosego Szkota, skoro samo istnienie Brianny budziło o nim wspomnienia. Mimo to nie mogłam czytać książek o niewiele wartym Pięknym Księciu i jego zwolennikach.

– Rozumiem. Myślałem tylko, że może się orientujesz, czy jest sens szukać w tej monografii... czy mamy szanse natknąć się tutaj na jakąś użyteczną wskazówkę. – Urwał, jego twarz pokryła się ciemnym rumieńcem. – Czy... czy twój mąż... mam na myśli Franka – dodał pospiesznie... – czy powiedziałaś mu... o... – Głos ścichł zdławiony zakłopotaniem.

– Oczywiście, że tak – odparłam odrobinę za ostro. – A co sobie wyobrażasz? Że po trzech latach nieobecności weszłam tak po prostu do jego biura i spokojnie oświadczyłam: „Cześć, kochanie, co byś zjadł dzisiaj na kolację”?

– Nie, oczywiście, że nie – wymamrotał. Odwrócił się do mnie tyłem. Wzrok wciąż miał utkwiony w półkach z książkami.

– Przepraszam – powiedziałam i zrobiłam głęboki wdech. – Miałeś prawo zapytać. Chodzi tylko o to, że... ta rana jest wciąż świeża. – Sama byłam zdumiona i przerażona, gdy się przekonałam, jak bardzo jeszcze krwawiła. Postawiłam szklankę na stole, tuż przy łokciu. Jeśli nadal będziemy drążyć ten temat, z pewnością przyda mi się coś mocniejszego od lemoniady.

– Tak, powiedziałam mu o wszystkim. O kamiennym kręgu... o Jamiem... Wszystko.

Przez chwilę Roger milczał. Potem zrobił pół obrotu, tak że uwidoczniły się tylko linie jego profilu. Nie patrzył na mnie, lecz w dół, na stos książek, na zamieszczoną na obwolucie fotografię Franka: szczupłego, ciemnowłosego i przystojnego, uśmiechającego się dla potomności.

– Uwierzył? – spytał cicho. Wargi lepiły mi się od lemoniady. Oblizałam je starannie, zanim odpowiedziałam.

– Nie. Początkowo nie. Myślał, że oszalałam. Odesłał mnie nawet do psychiatry. – Roześmiałam się krótko. Na samo wspomnienie jeszcze dzisiaj pięści same zaciskały mi się z wściekłości.

– No, a potem? – Roger zwrócił się twarzą do mnie. Rumieniec zniknął już niemal zupełnie, tylko w oczach pozostał błysk ciekawości. – Co myślał?

Zaczerpnęłam powietrza i zamknęłam oczy.

– Nie mam pojęcia.

Malutki szpitalik w Inverness rozsiewał obce zapachy, głównie kwasu karbolowego jako środka dezynfekcyjnego oraz krochmalu.

Nie mogłam myśleć i starałam się nic nie czuć. Powrót okazał się znacznie bardziej przerażający niż wyprawa w przeszłość. Wtedy otaczała mnie ochronna warstwa wątpliwości i niewiary w to, gdzie się znajdowałam i czego doświadczałam. Ponadto żyła we mnie niegasnąca nadzieja ucieczki. Teraz aż zbyt dobrze się orientowałam, gdzie jestem, i wiedziałam, że nie mam dokąd uciekać. Jamie nie żył.

Lekarze i pielęgniarki przemawiali do mnie łagodnie, karmili i poili, ale ja byłam wypełniona rozpaczą i przerażeniem; na nic innego nie starczało już miejsca.

Powiedziałam im, jak się nazywam, gdy o to zapytali, ale potem nie odezwałam się ani słowem.

Z zamkniętymi oczyma leżałam w czystym, białym łóżku i osłaniałam dłońmi brzuch. Wciąż na nowo przywoływałam z pamięci obrazy, które widziałam tuż przed wstąpieniem w kamienny krąg: tonące w deszczu wrzosowiska i twarz Jamiego. Wiedziałam, że gdy zbyt długo będę się przyglądać obecnemu otoczeniu, wywołane obrazy zblakną i zaczną zanikać, zostaną wyparte przez scenki zaczerpnięte z rzeczywistości: krzątające się pielęgniarki, wazon z kwiatami przy łóżku. W tajemnicy przed innymi przyciskałam palcem nasadę kciuka. Czerpałam pociechę z dotykania niewielkiej ranki, nacięcia w kształcie litery J. Zrobił je Jamie na moją prośbę: wtedy po raz ostatni mnie dotykał.

Czasami śniłam o kilku ostatnich dniach powstania jakobitów. Wciąż na nowo stawał mi przed oczami mężczyzna w lesie – spał snem wiecznym pod przykryciem z niebieskawej pleśni. Albo Donald MacKenzie – umierał na gołych deskach strychu w Culloden. Widziałam obszarpanych żołnierzy z armii górali. Odpoczywali w błotnistych rowach: po raz ostatni przed rzezią.

Budziłam się z krzykiem, a wtedy w nozdrza uderzał zapach środków dezynfekcyjnych, ktoś wypowiadał uspokajające słowa. Nic nie rozumiał, bo w moich uszach rozbrzmiewały gaelickie okrzyki z majaków. Po chwili znów ściskałam malutką rankę u nasady kciuka i zapadłam w sen.

W pewnym momencie otworzyłam oczy i ujrzałam przed sobą Franka. Stał w drzwiach, jedną ręką przygładzał włosy. Nie bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Trudno się biedakowi dziwić.

Leżałam oparta o poduszki i bez słowa go obserwowałam. Miał delikatne, czyste, arystokratyczne rysy i kształtną głowę z masą prostych, ciemnych włosów. Był bardzo podobny do swoich przodków, Jacka i Aleksa Randallów. A jednak się od nich różnił, czymś nieokreślonym, co wykraczało poza różnice w uformowaniu nosa czy ust. W jego rysach nie znalazłam śladu lęku i bezwzględności, uduchowienia Aleksa czy lodowatej arogancji Jacka. Szczupła twarz Franka była inteligentna i miła, trochę zmęczona, z lekkim zarostem i ciemnymi kręgami pod oczyma. Bez wątpienia jechał całą noc, żeby się tutaj dostać.

– Claire? – Podszedł do łóżka. Odezwał się z wahaniem, jakby nie był pewien, czy to naprawdę ja.

Sama nie byłam tego pewna, ale kiwnęłam twierdząco głową.

– Cześć, Frank – powiedziałam szorstko i chrypliwie, jakbym odwykła od mówienia.

Ujął moją dłoń, a ja mu na to pozwoliłam.

– Czy wszystko... w porządku? – spytał po chwili. Patrzył na mnie, marszcząc czoło.

– Spodziewam się dziecka. – W moim wzburzonym umyśle ta kwestia miała pierwszorzędne znaczenie. Nie zastanawiałam się, co powiem Frankowi, gdy go znów zobaczę, lecz słowa same się pojawiły. Poinformuję go o ciąży, on odejdzie, a ja zostanę z ostatnim wspomnieniem Jamiego oraz jego palącego dotyku na moim ciele.

Frank ściągnął lekko twarz, ale nie wypuścił mojej dłoni z uścisku.

– Wiem. Już słyszałem. – Nabrał powietrza, zrobił długi wydech. – Claire... czy możesz mi powiedzieć, co się z tobą działo?

W głowie miałam kompletną pustkę. Wzruszyłam ramionami.

– Myślę, że tak – odparłam. Z trudem zbierałam myśli. Nie chciałam o niczym mówić, ale czułam, że siedzący obok mnie mężczyzna ma prawo znać prawdę. Nie kierowało mną poczucie winy, przynajmniej na razie, jednak sumienie podpowiadało, że ciąży na mnie obowiązek wyjaśnień. Ostatecznie byłam jego żoną.

– No więc... – zaczęłam – zakochałam się w kimś innym i... poślubiłam tego mężczyznę. Przykro mi – dodałam, gdy na twarzy męża pojawił się wyraz zaskoczenia i szoku. – Nic nie mogłam na to poradzić.

Tego się nie spodziewał. Otwierał i zamykał usta, a rękę ściskał mi tak mocno, że z jękim wyszarpnęłam ją z jego dłoni.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał ostrym głosem. – Gdzie byłaś, Claire? – Poderwał się na nogi i patrzył na mnie z góry.

– Nie wiem, czy pamiętasz, ale kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, wybierałam się do kamiennego kręgu na Craigh na Dun.

– Tak? – Wyraz jego twarzy oscylował między gniewem a podejrzliwością.

– No więc – oblizałam wargi, które zrobiły się całkiem suche – szczeliną przedostałam się do kamiennego kręgu i raptem znalazłam się w tysiąc siedemset czterdziestym trzecim roku.

– Nie żartuj sobie, Claire!

– Uważasz, że się wygłupiam? – Ta myśl wydała mi się tak absurdalna, że zaczęłam się śmiać, chociaż do dobrego humoru było mi bardzo daleko.

– Przestań!

Umilkłam. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w progu pojawiły się dwie pielęgniarki. Musiały się kręcić po korytarzu w pobliżu drzwi. Frank chwycił mnie za ramię.

– Posłuchaj – wycedził przez zęby. – Jeszcze mi powiesz, gdzie byłaś i co robiłaś! Przekonasz się!

– Właśnie ci mówię! Puść! – Usiadłam i wyszarpnęłam rękę z jego uścisku. – Przeszłam przez kamienie i cofnęłam się o dwieście lat. Nawet spotkałam twojego krwawego przodka, Jacka Randalla!

Frank zamrugał, całkowicie zaskoczony.

– Kogo?

– Czarnego Jacka Randalla. Był żądnym krwi, obrzydliwym, plugawym zboczeńcem!

Frank i pielęgniarki patrzyli na mnie z otwartymi ustami. W korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków i ożywionych rozmów.

– Musiałam poślubić Jamiego Frasera, żeby uciec Jackowi Randallowi, ale potem... pokochałam Jamiego i zostałabym tam z nim, gdybym tylko mogła. On jednak odesłał mnie z powrotem z powodu Culloden i dziecka, i... – urwałam, gdy mężczyzna w lekarskim fartuchu przepchnął się obok pielęgniarek przez drzwi.

– Frank, przykro mi – dodałam zmęczonym głosem. – Nie chciałam, żeby tak się stało. Próbowałam wrócić. Naprawdę. Ale nie zdołałam. A teraz jest za późno.

Wbrew mojej woli łzy zaczęły mi się zbierać pod powiekami i powoli ściekać po policzkach. Płakałam trochę nad Jamiem i nad sobą, trochę nad dzieckiem, ale część łez poświęciłam także Frankowi. Pociągałam nosem, zaciskałam zęby, byle tylko nie wybuchnąć płaczem.

– Posłuchaj – odezwałam się. – Wiem, że teraz nie będziesz chciał mieć ze mną nic wspólnego, i wcale cię za to nie winię. Tylko... tylko idź już sobie, dobrze?

Zmienił się na twarzy. Cały gniew wyparował, zostało przygnębienie i trochę ciekawości. Przysiadł na brzegu łóżka, ignorując lekarza, który mierzył mi puls.

– Nigdzie się nie wybieram – oświadczył łagodnie. Znów wziął mnie za rękę, chociaż usiłowałam temu przeszkodzić. – Kim był ten... Jamie?

Zrobiłam głęboki, spazmatyczny wdech. Lekarz delikatnie trzymał mnie za nadgarstek drugiej ręki. Nadal próbował zmierzyć mi puls, a ja czułam się absurdalnie przerażona, jakby mnie właśnie brano do niewoli. Zdławiłam to uczucie i postarałam się mówić spokojnie.

– James Aleksander Malcolm MacKenzie Fraser – oznajmiłam formalnie, oddzielając od siebie poszczególne wyrazy. W taki właśnie sposób Jamie po raz pierwszy w dniu naszego ślubu oficjalnie mi się przedstawił pełnym imieniem i nazwiskiem. Wspomnienie wywołało nowy strumień łez. Otarłam je ramieniem, bo obie ręce miałam zajęte.

– Był góralem, zginął pod Culloden. – Nic nie pomagało, znowu płakałam. Łzy nie uśmierzały poczucia dojmującej straty i nie tłumiły rozpaczy, ale po prostu stanowiły jedyną dostępną mi reakcję na ból, którego w przeciwnym razie bym nie zniosła. Pochyliłam się lekko. Próbowałam choć trochę wyciszyć cierpienie. Z całej siły skoncentrowałam się na życiu, które niepostrzeżenie rozwijało się w moim brzuchu: jedyna spuścizna po Jamiem Fraserze.

Frank i lekarz wymienili spojrzenia. Oczywiście dla nich bitwa pod Culloden to jedynie fragment dość odległej przeszłości. Dla mnie – wydarzenie zaledwie sprzed dwóch dni.

– Chyba powinniśmy dać pani Randall chwilę odpoczynku – zasugerował doktor. – Wydaje się mocno przygnębiona.

Frank przeniósł niepewne spojrzenie z lekarza na mnie.

– Cóż, z całą pewnością. Ale ja naprawdę chcę wiedzieć... o co tu chodzi, Claire. – Głaszcząc mnie po ręku, natknął się na srebrną obrączkę na palcu serdecznym prawej ręki. Schylił głowę, żeby ją dokładnie obejrzeć. Był to klejnocik ofiarowany mi przez Jamiego w prezencie ślubnym: szeroka srebrna wstążka utworzona ze splecionych w szkocki wzór pasm, z delikatnie grawerowanymi, stylizowanymi kwiatami ostu na łączeniach.

– Nie! – krzyknęłam w panice, gdy Frank spróbował zdjąć mi obrączkę. Wyrwałam rękę i zwiniętą pięść przytuliłam do brzucha poniżej biustu. Osłoniłam pierścień lewą dłonią, na której wciąż widniał złoty krążek ofiarowany mi przez Franka w dniu ślubu. – Nie, nie możesz mi jej zabrać, nie pozwolę! To moja ślubna obrączka!

– Ale posłuchaj, Claire... – wtrącił się lekarz. Przeszedł na drugą stronę łóżka i pochylony szeptał coś do ucha mojemu pierwszemu mężowi. Wychwyciłam tylko kilka słów: „...nie niepokoić żony akurat teraz. Szok...”. Raptem Frank zerwał się na równe nogi i na bardzo stanowcze żądanie lekarza opuścił pokój. Jednocześnie doktor dał głową sygnał jednej z pielęgniarek.

Ledwie poczułam ukłucie igły. Byłam tak pogrążona w świeżej fali rozpaczy, że na nic nie zwracałam uwagi. Jak przez mgłę doszły mnie pożegnalne słowa Franka:

– W porządku... ale, pamiętaj, Claire, i tak się wszystkiego dowiem!

Potem otoczyła mnie błogosławiona ciemność. Spałam bardzo długo, bez snów.

Roger przechylił karafkę i szczodrą ręką nalał trunku do szklanki. Z półuśmiechem wręczył naczynie Claire.

– Babcia Fiony zawsze twierdziła, że whisky jest dobra na wszystko.

– Widywałam gorsze środki. – Claire wzięła szklaneczkę i odpowiedziała mu również lekkim uśmiechem.

Roger nalał także sobie. Usiadł obok Claire i powoli sączył alkohol.

– Próbowałam się go pozbyć – oświadczyła znienacka. – To znaczy Franka. Powiedziałam, że nigdy nie zrozumie moich odczuć, bez względu na to, co w jego mniemaniu naprawdę się zdarzyło. Oświadczyłam, że dam mu rozwód, że musi odejść i zapomnieć o mnie... że powinien kontynuować życie, które zaczął budować beze mnie.

– Jednak tego nie zrobił – zauważył Roger. Pochylił się, żeby zapalić stary elektryczny kominek. Teraz, gdy słońce już zaszło, w pokoju robiło się coraz chłodniej. – Z powodu twojej ciąży? – domyślił się.

Claire przez moment patrzyła na niego ostrym wzrokiem, potem uśmiechnęła się trochę krzywo.

– Tak, właśnie dlatego. Oznajmił mi, że tylko ostatni łajdak porzuciłby ciężarną kobietę pozbawioną środków do życia. A zwłaszcza taką, której władze umysłowe pozostawiają wiele do życzenia – dodała ironicznie. – Nie byłam tak zupełnie pozbawiona materialnych zasobów, wujek Lamb pozostawił mi drobną sumkę, ale też trzeba przyznać, że Frank w żadnym razie nie należał do łajdaków. – Omiotła spojrzeniem półki, gdzie stały prace historyczne jej męża. Grzbiety tomów połyskiwały w świetle lampy.

– Był bardzo przyzwoitym człowiekiem – stwierdziła miękko. Pociągnęła kolejny łyk i przymknęła oczy. – Ale też... wiedział albo podejrzewał, że sam nie mógłby mieć dzieci. Mocny cios dla człowieka tak żywo zainteresowanego genealogią. Snuł rozważania dynastyczne.

– Tak, rozumiem – powiedział wolno Roger. – Ale chyba nie czułby się dobrze w roli ojca dziecka poczętego przez innego mężczyznę?

Znów spoczęło na nim spojrzenie orzechowych oczu, ale tym razem łagodniejsze pod wpływem whisky i wspomnień.

– W zaistniałej sytuacji ojciec dziecka pozostawał nieznany, bo Frank w nic nie uwierzył, co mówiłam o Jamiem. No, a skoro nie wiedział, kim był tamten mężczyzna, a co gorsza uważał, że ja także tego nie wiedziałam, tylko pod wpływem szoku wymyśliłam sobie całą bajkę... więc, cóż, nikt na tym świecie nie mógłby mu rzucić w twarz, że to nie jego dziecko. A już z pewnością nie ja – dodała z prawie nieuchwytną nutką goryczy.

Claire przełknęła kolejny łyk, na tyle duży, że oczy lekko zaszły jej łzami. Dobrą chwilę poświęciła na ich wytarcie.

– Zresztą, aby już nie mieć co do tego żadnych wątpliwości, wywiózł mnie stąd. Do Bostonu – ciągnęła. – Zaproponowano mu dobre stanowisko w Harvardzie, gdzie nikt nas nie znał. I tam urodziła się Brianna.

***

Rozpaczliwy płacz obudził mnie po raz kolejny. Poszłam do łóżka o szóstej trzydzieści. Przedtem już pięciokrotnie wstawałam w nocy do dziecka. Rzuciłam półprzytomne spojrzenie na zegar. Była dopiero siódma. Z łazienki dobiegał radosny śpiew. Głos Franka przy słowach „Panuj, Brytanio” wzniósł się ponad szum wody.

Leżałam w łóżku i zastanawiałam się, czy zdołam wytrzymać ten płacz do czasu, gdy Frank wyjdzie spod prysznica i przyniesie mi Briannę. Ręce i nogi miałam z wyczerpania ciężkie jak ołów. Dziecko jakby się domyślało, co mi przyszło do głowy, i rozkrzyczało się jeszcze głośniej. Płacz małej okresowo przechodził w ostry wrzask, od czasu do czasu przerywany gwałtownym wdechem powietrza. Odrzuciłam okrycie i zerwałam się na nogi, poganiana taką samą paniką, z jaką podczas drugiej wojny światowej witałam naloty Luftwaffe.

Poczłapałam wzdłuż chłodnego korytarza do pokoju dziecinnego. Trzymiesięczna Brianna leżała na wznak z buzią czerwoną od krzyku. Byłam tak otępiała z braku snu, iż długo docierało do mojej świadomości, że przecież przed swoim odejściem położyłam córeczkę na brzuszku.

– Najdroższa moja! Obróciłaś się! Zupełnie sama! – Przerażona swoim wyczynem Brianna wymachiwała różowymi piąstkami i wrzeszczała coraz głośniej. Powieki miała mocno zaciśnięte.

Wzięłam maleństwo na ręce, poklepałam po plecach i zamruczałam w czubek główki pokrytej rudawym meszkiem.

– Och, mój najdroższy skarbie! Jesteś taką mądrą dziewczynką!

– A to co? – Frank stanął w progu pokoju, wycierając ręcznikiem głowę, drugim owinął sobie biodra. – Czy Briannie coś się stało?

Podszedł do nas, wyglądał na zmartwionego. Im bardziej zbliżał się termin porodu, tym gwałtowniej kończyła się nasza wytrzymałość nerwowa. Frank był ciągle podenerwowany, a ja przerażona: żadne z nas nie miało pojęcia, jak ułożą się między nami stosunki, gdy na świecie pojawi się dziecko Jamiego Frasera. Kiedy pielęgniarka wyjęła Briannę z łóżeczka i podała ją domniemanemu ojcu ze słowami: „A oto pańska córeczka”, twarz Franka przypominała maskę bez wyrazu. Dopiero po chwili, gdy spojrzał na malutką buzię, równie doskonałą jak pączek róży, jego rysy zmiękły, pojawił się w nich zachwyt. W ciągu tygodnia mała zawładnęła nim całkowicie, należał do niej duszą i ciałem.

Zwróciłam się do Franka z uśmiechem:

– Przekręciła się na brzuszek! Sama!

– Naprawdę? – Zarośniętą twarz męża rozjaśnił zachwyt. – Dość wcześnie jak na taki wyczyn, prawda?

– Owszem. Doktor Spock twierdził, że dziecko ma na to jeszcze co najmniej miesiąc!

– A co on tam wie! Chodź tutaj, ślicznotko. Daj tatusiowi całusa za to, że jesteś przedwcześnie rozwinięta. – Podniósł miękkie ciałko w wygodnych różowych śpioszkach i ucałował nosek w kształcie guziczka. Brianna kichnęła. Oboje się roześmialiśmy.

Gwałtownie przestałam. Nagle uświadomiłam sobie, że śmiałam się po raz pierwszy od roku, a poza tym po raz pierwszy śmiałam się razem z Frankiem.

Mojemu mężowi przyszła do głowy ta sama myśl. Nasze spojrzenia się spotkały nad głową Brianny. W orzechowych oczach Franka pojawiła się czułość. Uśmiechnęłam się do niego, chociaż byłam lekko rozdygotana, bo stał przede mną prawie nagi. Kropelki wody ściekały po szczupłych ramionach i lśniły na gładkiej, smagłej skórze piersi.

Naszą idyllę niespodziewanie przerwała ostra woń spalenizny.

– Kawa! – Frank bezceremonialnie wcisnął Briannę w moje ramiona i rzucił się w stronę kuchni. Oba ręczniki zostały u moich stóp. Uśmiechnęłam się na widok gołych, świecących bielą pośladków. Poszłam za mężem statecznym krokiem, z dzieckiem na ręku.

Stał przy zlewie, nagi, wśród niemile pachnących oparów, które unosiły się z przypalonego dzbanka do parzenia kawy. Oparłam sobie Briannę na biodrze i drugą ręką zaczęłam przeszukiwać szafkę.

– Niestety nie ma już herbaty pomarańczowej, została tylko zwykła, w torebkach.

Frank skrzywił się z obrzydzeniem. Jako pełnokrwisty Anglik wolałby chłeptać wodę wprost z sedesu, niż napić się torebkowej herbaty. Opakowanie Liptona zostawiła pani Grossman, nasza dochodząca raz w tygodniu sprzątaczka. Ona z kolei uważała parzenie herbaty z liści za coś wyjątkowo brudnego i obrzydliwego.

– Nie, kupię sobie kawę po drodze na uniwersytet. Och, ¡ propos, pamiętasz, że zaprosiliśmy na dzisiejszy obiad dziekana z żoną? Pani Hinchcliffe ma przynieść prezent dla Brianny.

– A, prawda – odparłam bez entuzjazmu. Zdążyłam już poznać Hinchcliffe’ów i wcale nie paliłam się do kolejnego spotkania. Wypadało jednak zdobyć się na wysiłek. Westchnęłam w duchu, przełożyłam dziecko na drugą stronę i sięgnęłam do szuflady po ołówek, żeby zrobić listę zakupów.

Brianna wtuliła buzię w mój czerwony, zdobiony aksamitem szlafrok. Mlaskała przy tym i pochrząkiwała głośno. Najwyraźniej szukała sutka.

– Chyba nie jesteś znowu głodna? – powiedziałam do czubka maleńkiej głowy. – Nie minęły jeszcze dwie godziny od ostatniego karmienia. – Jednak w odpowiedzi na zachowanie niemowlęcia z piersi zaczęło mi się sączyć mleko. Po chwili więc siedziałam i szykowałam się do karmienia.

– Pani Hinchcliffe twierdzi, że nie należy dawać dziecku piersi za każdym razem, kiedy zapłacze – zauważył Frank. – W ten sposób tylko się je rozpieszcza. Należy się trzymać ścisłych godzin karmienia.

Nie po raz pierwszy mój mąż przytaczał opinie pani Hinchcliffe odnoszące się do wychowania dzieci.

– No to ją rozpieszczę – odparłam chłodno, nie patrząc na Franka. Małe usteczka zacisnęły się gwałtownie i Brianna zaczęła ssać z ogromnym apetytem. Wiedziałam też, że w opinii pani Hinchcliffe karmienie piersią jest i wulgarne, i niehigieniczne. Byłam innego zdania, zwłaszcza że w pamięci miałam mnóstwo osiemnastowiecznych niemowlaków z zadowoleniem ssących matczyną pierś.

Frank westchnął, jednak nie powiedział już ani słowa. Po chwili odłożył uchwyt do garnków i ruszył w kierunku drzwi.

– A zatem – odezwał się speszony – widzimy się około szóstej. Czy ci coś przynieść, żebyś nie musiała wychodzić z domu?

Uśmiechnęłam się do niego przelotnie:

– Dziękuję, dam sobie radę.

– To dobrze. – Przez chwilę stał niezdecydowany, podczas gdy ja układałam Bree wygodniej na kolanach, tak że w zgięciu ramienia spoczęła główka dziecka. Krągłość małego łebka harmonizowała z krzywizną pełnych piersi. Podniosłam wzrok. Frank z napięciem obserwował mój na pół obnażony biust.

Zerknęłam w dół i dostrzegłam początki erekcji. Szybko pochyliłam się nad dzieckiem, żeby ukryć wypieki na twarzy.

– Do widzenia – wymamrotałam z ustami przy główce małej.

Przez chwilę stał nieporuszony, potem pocałował mnie w policzek. Jego ciepłe ciało znalazło się niepokojąco blisko.

– Do widzenia, Claire – odparł miękko. – Zobaczymy się wieczorem.

Nie zajrzał już do kuchni przed wyjściem, miałam więc możliwość nakarmienia Brianny i doprowadzenia emocji do stanu równowagi.

Od powrotu z przeszłości ani razu nie widziałam męża nagiego, zawsze ubierał się w łazience albo w garderobie. Nigdy też, aż do dzisiejszego ostrożnego cmoknięcia, nie próbował mnie całować. Moja ciąża była mocno zagrożona, co wykluczało dzielenie z Frankiem łóżka, nawet gdybym miała na to ochotę. A nie miałam.

Powinnam zauważyć, że to nadchodzi, ale niczego nie spostrzegłam. Pogrążona najpierw w absolutnej rozpaczy, potem w apatii i odrętwieniu związanym z nadchodzącym macierzyństwem usuwałam ze świadomości wszystko, co nie wiązało się z rosnącym brzuchem. Po przyjściu Brianny na świat żyłam od jednego karmienia do drugiego, a te krótkie momenty, kiedy mogłam trzymać jej miękkie ciałko tuż przy piersi, przynosiły chwilowe wytchnienie od myśli i wspomnień, płynące z czysto zmysłowej przyjemności dotykania i przytulania córki.

Frank również pieścił małą i chętnie się z nią bawił. Nieraz zasypiał w ulubionym głębokim fotelu z dzieckiem wyciągniętym na swym długim i chudym ciele. W cichej zgodzie chrapali oboje w najlepsze, a delikatny różowy policzek wtulał się w męską pierś. My dwoje natomiast nie dotykaliśmy się wzajemnie, a nawet o niczym ważnym nie rozmawialiśmy. Ograniczaliśmy się wyłącznie do wymiany podstawowych, codziennych informacji. Jedynym wspólnym tematem była oczywiście Brianna.

Moje maleństwo znalazło się w centrum zainteresowania nas obojga. W tym jednym punkcie osiągaliśmy natychmiastowe porozumienie i mogliśmy zbliżyć się do siebie na odległość ramienia. A teraz nagle się okazało, że taką odległość Frank przestał uważać za bliską.

Mogłam to zrobić, przynajmniej fizycznie. Tydzień wcześniej wypadła mi kontrolna wizyta u lekarza. Pan doktor przymrużył oko, po ojcowsku klepnął mnie w tyłek i zapewnił, że w każdej chwili mogę podjąć „relacje” ze swoim mężem.

Wiedziałam, że podczas mojej nieobecności Frank nie żył w celibacie. Miał blisko pięćdziesiąt lat, ale nadal był bardzo przystojny: szczupły i muskularny, z ciemną lśniącą czupryną. Na wszystkich przyjęciach kobiety kręciły się wokół niego niczym pszczoły wokół słoika z miodem i wydawały z siebie pomruki seksualnego podniecenia.

Zwłaszcza jedna dziewczyna o brązowych włosach zwróciła na siebie moją uwagę. Pojawiła się na przyjęciu dla pracowników wydziału. Przez długi czas tkwiła w kącie i znad kieliszka spoglądała na Franka smutnymi oczyma. Potem po pijanemu zaczęła się mazać i została odstawiona do domu przez dwie przyjaciółki, które kolejno rzucały na Franka i na mnie złe spojrzenia. Stałam u jego boku, w ciążowej sukience w kwiatki.

Trzeba jednak Frankowi przyznać, że w tych sprawach zachowywał dyskrecję. Na noc zawsze wracał do domu i zadawał sobie wiele trudu, żeby na kołnierzyku koszuli nie pozostawały ślady szminki. A teraz najwyraźniej zamierzał powrócić na łono rodziny. Miał do tego prawo: ostatecznie znów byłam jego żoną.

Na przeszkodzie stał tylko jeden problem. To nie do Franka wyciągałam ręce, gdy budziłam się w środku nocy. To nie jego gładkie, gibkie ciało widziałam we śnie i podniecało mnie tak, że byłam mokra i z trudem łapałam powietrze, a moje serce waliło głucho od wspomnień tych częściowo zapomnianych pieszczot. Ale już nigdy nie będzie mi dane dotknąć upragnionego mężczyzny.

– Jamie – szeptałam. – Och, Jamie. – Rankami płakałam, a moje łzy zdobiły rudy meszek na główce Brianny. W dziennym świetle błyszczały niczym perły i brylanty.

Nie był to dobry dzień. Brianna odparzyła sobie pupę i była rozdrażniona. Niemal bez przerwy domagała się, żeby ją brać na ręce. Naprzemiennie ssała i grymasiła, co chwilę pluła, brudząc i mocząc mi ubranie. Przed jedenastą aż trzy razy musiałam zmieniać bluzkę.

Ciężki stanik, przeznaczony dla karmiących matek, otarł mi skórę pod pachami. Bolały mnie sutki. Gdy pracowicie porządkowałam dom, spod podłogi rozległ się brzęk i regulator ogrzewania podłogowego z cichym westchnieniem wyzionął ducha.

– Nie, następny tydzień mi nie odpowiada – powiedziałam przez telefon majstrowi. Rzuciłam okiem w stronę okna. Zimna lutowa mgła groziła wdarciem się przez szpary i otoczeniem nas ze wszystkich stron. – W domu jest zaledwie pięć stopni, a ja mam trzymiesięczne niemowlę! – Wspomniane maleństwo siedziało w swym foteliku, opatulone we wszystkie możliwe koce, i darło się na całe gardło. Ignorując wypowiedź rozmówcy, przez dobrych kilka sekund trzymałam słuchawkę tuż koło szeroko rozwartej buzi Brianny.

– Przekonał się pan? – spytałam, gdy znów przyłożyłam słuchawkę do ucha.

– W porządku, proszę pani – odparł zrezygnowany głos. – Zajrzę dziś po południu, między dwunastą a szóstą.

– Między dwunastą a szóstą? Nie może pan dokładniej określić czasu? Muszę wyjść po zakupy – zaprotestowałam.

– Nie pani jedna ma awarię ogrzewania w domu – warknął i przerwał połączenie. Spojrzałam na zegar: wpół do dwunastej. Nie miałam cienia szans, żeby kupić wszystko w trzydzieści minut. Zakupy w towarzystwie niemowlęcia stanowiły dwugodzinną ekspedycję, wymagającą bogatego wyposażenia i olbrzymich nakładów energii.

Zgrzytając zębami, zadzwoniłam do bardzo drogiego supermarketu. Zamówiłam niezbędne produkty i poprosiłam o dostawę do domu. W końcu zajęłam się dzieckiem, które kolorem przypominało już bakłażan i rozsiewało wokół siebie niemiłą woń.

– Ojej, kochanie. Zaraz ci będzie znacznie milej – przemawiałam kojąco podczas ścierania brązowej mazi z mocno zaczerwienionej pupki. Mała wygięła się w łuk, byle jak najdalej odsunąć pośladki od lepkiej myjki, i rozkrzyczała się jeszcze głośniej. Rozsmarowałam grubą warstwę wazeliny i założyłam Briannie dziesiątą już tego dnia pieluchę; dostawy czystych pieluch spodziewano się dopiero nazajutrz. W całym domu cuchnęło amoniakiem.

– No już, najdroższa, spokojnie. – Kołysałam ją na ręku, poklepywałam, ale córeczka ignorowała moje wysiłki i dalej krzyczała ile sił w płucach. Nie mogłam jej za to winić: biedna pupka wyglądała jak piwonia. Należałoby położyć dziecko nago na jakimś ręczniku, ale przy braku ogrzewania było to niemożliwe. Obie miałyśmy na sobie grube swetry i ciężkie zimowe kurtki, co sprawiało, że częste karmienie stało się jeszcze większą udręką niż zwykle; dokopywanie się do piersi zajmowało długie minuty, a w tym czasie dziecko krzyczało wniebogłosy.

Brianna nie zmrużyła oka na dłużej niż dziesięć minut, w konsekwencji czuwałam i ja. Kiedy wreszcie o czwartej obu nam jednocześnie udało się zdrzemnąć, już po piętnastu minutach zostałyśmy brutalnie wyrwane ze snu przez hałaśliwe przybycie montera. Głośno dobijał się do drzwi. Wcześniej nie zadał sobie trudu odłożenia wielkiego, metalowego klucza do rur.

Jedną ręką tuliłam dziecko do piersi, drugą zabrałam się do przyrządzania obiadu. Z piwnicy dochodziły zgrzyty i gwałtowne walenia.

– Niczego nie obiecuję, ale na razie ma pani ciepło. – Monter pojawił się znienacka. Wytarł smugę smaru z pomarszczonego czoła i pochylił się nad Brianną. Dziecko w miarę spokojnie leżało na moim ramieniu i głośno ssało własny kciuk.

– No, i jak ci ten palec smakuje, skarbie? – spytał. – Wie pani, mówią, że nie należy pozwalać dziecku na ssanie kciuka – poinformował mnie, prostując się. – Wykrzywia zęby, a potem trzeba je prostować.

– Naprawdę? – wycedziłam. – Ile jestem panu winna?

Pół godziny później kurczak leżał już w brytfannie: nafaszerowany, zszyty, obłożony rozdrobnionym czosnkiem, gałązkami rozmarynu i skórką cytryny. Jeszcze parę kropel soku cytrynowego na wysmarowane masłem mięso i mogłam wsadzić ptaka do pieca, i zabrać się do przebierania Brianny i siebie. Kuchnia wyglądała tak, jakby buszował po niej niedoświadczony złodziej: wszystkie szafki były otwarte, na blatach poniewierały się rozmaite narzędzia kuchenne. Po drodze zasunęłam kilka szuflad. Zamknęłam też drzwi do kuchni. Miałam nadzieję, że powstrzyma to panią Hinchcliffe od zaglądania do środka, bo na jej dobre wychowanie nie można było liczyć.

Frank kupił dla Brianny piękną różową sukienkę. Koronki wokół dekoltu budziły moje zastrzeżenia, ale mimo wszystko sprawiały wrażenie delikatnych.

– Cóż, spróbujemy – oświadczyłam córce. – Tatuś chciałby, żebyś ładnie wyglądała. Postaraj się tego nie zapluć!

Brianna zamknęła oczy, wyprężyła się parę razy, chrząknęła i zrobiła kupę.

– Och, znakomicie! – powiedziałam szczerze. Oznaczało to zmianę prześcieradła w łóżeczku, ale przynajmniej pupie nie groziło mocniejsze odparzenie. Po uprzątnięciu kupy i założeniu świeżej pieluchy starannie wytarłam małej nos i buzię, strzepnęłam różową sukienkę i ostrożnie przełożyłam ją przez główkę córki. Brianna mrugnęła do mnie, zagulgotała z zachwytu i pomachała piąstkami.

Opuściłam głowę i zrobiłam „Pufff!” prosto w jej pępek, co wywołało szaloną radość dziecka. Powtórzyłyśmy tę zabawę jeszcze parę razy, zanim zabrałam się do uciążliwej pracy, czyli wkładania sukienki.

Brianna nie polubiła nowego stroju. Gdy próbowałam wcisnąć jej pulchne łapki w bufiaste rękawy, rozpłakała się rozdzierająco.

– Co się stało? – spytałam zaskoczona. Znałam już wszystkie rodzaje jej płaczu, w większości przypadków wiedziałam także, co chciała nimi wyrazić, lecz tym razem krzyk był inny: brzmiał w nim lęk i ból. – O co chodzi, kochanie?

Wrzeszczała zajadle, po policzkach ciekły łzy. Gorączkowo odwróciłam ją na brzuszek. Sądziłam, że dostała nagłego ataku kolki, ale nie podciągała kolan po sobie w górę. Walczyła zaciekle. Dopiero gdy przewróciłam ją ponownie, żeby wziąć na ręce, zauważyłam długą czerwoną pręgę na wewnętrznej stronie machającego ramienia. W materiale sukienki została szpilka, która zadrapała skórę, gdy naciągałam rękaw na pulchną łapkę.

– Och, dziecinko! Przepraszam! Mamusi jest bardzo przykro! – Pociekły mi łzy, gdy usuwałam szpilkę. Przytuliłam dziecko i pogłaskałam uspokajająco. Usiłowałam wyciszyć także własne przerażenie i poczucie winy. Oczywiście, że nie miałam zamiaru jej skaleczyć, ale przecież ona tego nie wiedziała.

– Moja najdroższa – wymruczałam. – Już dobrze. Tak, mamusia cię kocha, wszystko w porządku. – Dlaczego nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, czy w materiale nie ma szpilek? A w ogóle co za idiota pakuje niemowlęce ubranka, posługując się szpilkami? Targana naprzemiennie wściekłością i poczuciem winy ubrałam Briannę, otarłam jej buzię i zaniosłam do sypialni. Położyłam ją na łóżku, a sama pospiesznie przebrałam się w przyzwoitą spódnicę i świeżą bluzkę.

Dzwonek odezwał się, gdy naciągałam rajstopy. Na jednej stopie zauważyłam dziurę, ale nie miałam już czasu, żeby temu zaradzić. Wepchnęłam nogi w przyciasne pantofelki ze skóry aligatora, porwałam Briannę i pospieszyłam do drzwi.

Za progiem stał Frank, zbyt obładowany pakunkami, żeby posłużyć się kluczem. W wolną rękę wzięłam od niego wszystko i położyłam na stole w holu.

– Obiad gotowy, skarbie? Przyniosłem nowy obrus i serwetki. Nasze są już podniszczone. No i wino, rzecz jasna. – Uniósł butelkę, uśmiechnął się, potem zmierzył mnie wzrokiem i spoważniał. Z dezaprobatą przenosił spojrzenie z moich rozczochranych włosów na bluzkę przed sekundą ubrudzoną ulanym mlekiem.

– Claire, na Boga – powiedział. – Powinnaś się trochę wyszykować! Nie masz przecież nic innego do roboty. Całe dnie spędzasz w domu. Nie mogłaś poświęcić kilku minut na...

– Nie – odparłam głośno. Całkowicie wyczerpana wepchnęłam mu Briannę w ramiona. Dziecko znowu marudziło. – Nie – powtórzyłam. Wyjęłam z jego rąk butelkę wina. Nie stawiał oporu. – Nie! – wrzasnęłam i tupnęłam nogą. Machnęłam butelką. Frank zdołał odskoczyć. Trafiłam prosto we framugę. Czerwone bryzgi beaujolais przeleciały przez próg, na podłogę posypały się odłamki szkła. Połyskiwały w świetle wpadającym przez otwór wejściowy.

Część butelki, która mi pozostała w ręku, rzuciłam w azalie i tak jak stałam, bez płaszcza, pobiegłam ścieżką prosto w lodowatą mgłę. Koło furtki minęłam zaskoczonych Hinchcliffe’ów, którzy pojawili się pół godziny przed czasem. Prawdopodobnie chcieli przyłapać mnie na domowych niedociągnięciach. Miałam nadzieję, że obiad sprawi im przyjemność.

Ciepły nawiew w samochodzie skierowałam na stopy. Jechałam zupełnie bez celu, dopóki się nie okazało, że bak jest niemal pusty. Nie zamierzałam wracać do domu, przynajmniej na razie. Jakaś całonocna kawiarnia? W tym momencie uświadomiłam sobie, że jest piątek i dochodzi północ. Mimo wszystko było takie miejsce, do którego mogłam pojechać. Zawróciłam w kierunku przedmieścia, gdzie mieszkaliśmy, i ruszyłam do kościoła Świętego Finbara.

O tak późnej porze kaplica była już zamknięta. Obawiano się kradzieży albo aktów wandalizmu. Dla spóźnionych adoratorów tuż pod klamką zainstalowano elektroniczny zamek. Przyciśnięcie trzech guzików w odpowiedniej kombinacji zwalniało zapadkę i umożliwiało wejście do środka.

Wolnym krokiem przeszłam na tyły kaplicy. Musiałam wpisać swoje nazwisko do książki wejść, umieszczonej u stóp figury świętego Finbara.

– Finbar? – powtórzył z niedowierzaniem Frank, gdy pierwszy raz o nim usłyszał. – Przecież nie ma takiego świętego.

– A właśnie, że jest – upierałam się z satysfakcją. – Był biskupem w Irlandii, żył w dwunastym wieku.

– Aaa, Irlandczyk – skwitował lekceważąco Frank. – To wszystko wyjaśnia. Ale w żaden sposób nie potrafię zrozumieć... – urwał, najwyraźniej szukał odpowiednich słów, żeby pytanie zabrzmiało taktownie. – Eee... no, cóż... dlaczego?

– Co dlaczego?