89,00 zł
„Powiedz pszczołom, że odszedłem” to dziewiąty tom fascynującej sagi „Obca” o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze, nagradzanej i przetłumaczonej na 33 języki.
Wydaje się, że przeszłość da im schronienie... lecz te czasy są zbyt niebezpieczne, by przeżyć.
W 1743 roku powstanie jakobitów rozdzieliło Jamiego Frasera i Claire Randall. Minęło dwadzieścia lat, zanim się odnaleźli, ale rewolucja amerykańska ponownie grozi im rozstaniem.
Jest rok 1779. Claire i Jamie wreszcie spotykają córkę Briannę, jej męża Rogera oraz ich dzieci na farmie Fraser’s Ridge, choć sądzili, że już nigdy nie zdołają zjednoczyć całej rodziny.
Jednak nawet w odległych rejonach Karoliny Północnej odczuwa się skutki wojny. W koloniach rośnie napięcie, a miejscowe nastroje sprawiają, że w piekielnym tyglu wrze. Jamie wie, że nie wszyscy najemnicy są lojalni i wojna zapuka do jego drzwi. Rewolucja zbliża się do Fraser’s Ridge. A zjednoczona rodzina, z Jamiem i Claire, ma do stracenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wszystkie części sagi „Obca” zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów w 114 krajach i rozeszły się w łącznym nakładzie 50 milionów egzemplarzy. Powieść została zekranizowana. Cieszący się popularnością serial jest dostępny na platformie Netflix.
Diana Gabaldon stworzyła również sagę „Lord John”, powiązaną fabułą z serią „Obca”, oraz zbiór opowiadań „Siedem głazów przeznaczenia”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1830
Diana Gabaldon
Powiedz pszczołom, że odszedłem
Świat Książki
Prolog
Wiesz, że coś ma się wydarzyć. Coś – coś konkretnego, niedobrego, coś okropnego nadchodzi, jest coraz bliżej. Wyobrażasz to sobie i próbujesz odsunąć to wrażenie, ale ono powoli i nieubłaganie znów wkrada się do twojego umysłu.
Przygotowujesz się, jak możesz. Albo wydaje ci się, że się przygotowujesz, chociaż w głębi duszy znasz prawdę – nie ma sposobu, by uniknąć tego ciosu, zamortyzować go czy osłabić. Kiedy nadejdzie, będziesz zupełnie bezradny.
Doskonale o tym wiesz.
A jednak nigdy nie myślisz, że to się stanie właśnie dzisiaj.
Część pierwsza
RÓJ PSZCZÓŁ W TRUCHLE LWA
Fraser’s Ridge, Kolonia Karoliny Północnej
17 czerwca 1779
Pod moim prawym pośladkiem tkwił jakiś kamyk, ale nie chciałam się poruszać. Maleńkie serce pod moimi palcami biło cicho i uparcie – króciutkie drgnienia życia, a między nimi przestrzeń nieskończoności łącząca mnie z ciemnym niebem i wzbijającym się wysoko płomieniem.
– Przesuń trochę tyłek, Angliszko – usłyszałam tuż przy uchu. – Muszę się podrapać w nos, a ty siedzisz mi na ręce.
Jamie poruszył pode mną palcami. Obróciłam się w jego stronę i zmieniłam pozycję, nie wypuszczając z ramion bezwładnego ciała głęboko uśpionej trzyletniej Mandy.
Uśmiechnął się do mnie nad potarganą głową Jema i podrapał się w nos. Chyba minęła już północ, ale ogień wciąż wzbijał się wysoko. Płomienie rzucały refleksy na zarost na jego brodzie, spowijały miękkim blaskiem jego oczy, rude włosy jego wnuka oraz ciemne fałdy znoszonego tartanu, którym obydwaj byli okryci.
Po drugiej stronie ognia Brianna roześmiała się cicho, tak jak ludzie śmieją się w środku nocy w pobliżu śpiących dzieci. Głowę miała opartą na ramieniu Rogera, oczy półprzymknięte. Wydawała się całkowicie wyczerpana, włosy miała brudne i splątane, blask ognia podkreślał głębokie cienie na jej twarzy, ale wyglądała na szczęśliwą.
– Co cię tak śmieszy, a nighean? – zapytał Jamie, układając Jema wygodniej. Chłopiec ze wszystkich sił starał się nie zasnąć, ale przegrywał tę walkę. Otworzył szeroko oczy i potrząsnął głową, mrugając jak oszołomiona sowa.
– Co cię śmieszy? – powtórzył Jem, ale nie dokończył ostatniego słowa. Znieruchomiał z na wpół otwartymi ustami i szklistym wzrokiem.
Jego matka zaśmiała się dźwięcznie jak młoda dziewczyna. Dostrzegłam uśmiech Jamiego.
– Właśnie pytałam tatę, czy pamięta zgromadzenie, na którym byliśmy wiele lat temu. Przy wielkim ognisku wywoływano wszystkie klany. Podałam mu płonącą gałąź, kazałam podejść do ogniska i powiedzieć, że MacKenzie tu są.
– Och. – Jem zamrugał raz, potem drugi. Spojrzał na palące się przed nami ognisko i między jego delikatnymi rudymi brwiami uformowała się zmarszczka. – Gdzie teraz jesteśmy?
– W domu – powiedział Roger stanowczo. Napotkał moje spojrzenie i przeniósł wzrok na Jamiego. – Na dobre.
Jamie odetchnął głęboko. Ja również wstrzymywałam oddech od popołudnia, kiedy na polanie pod nami pojawiły się nagle cztery postacie i zbiegliśmy ze wzgórza, żeby je powitać. W milczącym wybuchu radości rzuciliśmy się sobie w ramiona. Potem radość rozszerzyła się na Amy Higgins, która wyszła ze swojej chaty, zwabiona hałasem. Za nią przybiegli Bobby i Aidan – który, widząc Jema, rzucił się na niego z okrzykiem i przewrócił go na ziemię – a dalej Orrie i mały Rob.
Jo Beardsley był niedaleko w lesie. Usłyszał zgiełk i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Nie minęło wiele czasu, nim polana zaroiła się od ludzi. Jeszcze przed zachodem słońca wiadomość dotarła do sześciu bliżej położonych zagród; pozostali niewątpliwie dowiedzą się jutro.
Natychmiast zalała nas cudowna fala góralskiej gościnności; kobiety i dziewczęta biegiem wróciły do chat i przyniosły to, co akurat piekły czy gotowały na kolację, mężczyźni zebrali drewno i na polecenie Jamiego ułożyli je na grani, obok fundamentów Nowego Domu, i świętowaliśmy powrót rodziny w wielkim stylu, otoczeni przez przyjaciół.
Podróżników zasypały setki pytań: Skąd przybywają? Jak udała się podróż? Co widzieli? Nikt nie zapytał, czy cieszą się z powrotu; wszyscy uznali to za oczywiste.
Ani Jamie, ani ja nie domagaliśmy się wyjaśnień. Będzie na to jeszcze dość czasu – a teraz, gdy znaleźliśmy się sami, Roger odpowiedział na jedyne pytanie, które miało jakiekolwiek znaczenie. Od tego, co kryło się za jego słowami, zjeżyły mi się włosy na karku.
– Dosyć ma dzień swego utrapienia – mruknęłam w czarne loki Mandy i pocałowałam malutkie, ogłuchłe we śnie ucho. Po raz kolejny wsunęłam palce pod jej ubranie, brudne po podróży, ale bardzo dobrej jakości, i odnalazłam cieniutką bliznę między żebrami, ślad skalpela, który uratował jej życie dwa lata wcześniej, tak daleko ode mnie.
Dzielne małe serduszko pod moimi palcami biło spokojnie. Zamrugałam, by odpędzić łzy – nie po raz pierwszy dzisiaj i na pewno nie ostatni.
– Miałem rację, prawda? – powiedział Jamie i zdałam sobie sprawę, że powtarza to po raz drugi.
– W czym?
– Że potrzebujemy więcej miejsca – odrzekł cierpliwie. Odwrócił się i wskazał niewidoczny w mroku prostokąt kamiennego fundamentu, jak dotąd jedyny namacalny fragment Nowego Domu. Ciemny ślad pierwotnego Wielkiego Domu wciąż był widoczny w trawie na polanie pod nami, ale stawał się coraz bledszy. Zanim Nowy Dom będzie ukończony, tamten być może pozostanie tylko wspomnieniem.
Brianna ziewnęła jak lew, odgarnęła z twarzy splątaną grzywę i zamrugała sennie w ciemności.
– Tej zimy pewnie będziemy spać w piwniczce – roześmiała się.
– Kobieto małej wiary – rzekł na to Jamie, zupełnie nieporuszony. – Drewno jest ścięte, popiłowane na deski i wyfrezowane. Zanim spadnie śnieg, będziemy mieli ściany, podłogi i okna. Pewnie jeszcze bez szyb – przyznał uczciwie. – Ale to może poczekać do wiosny.
– Mhm. – Brianna znów zamrugała. Potrząsnęła głową i podniosła się, żeby spojrzeć na fundamenty. – Masz kamień na palenisko?
– Mam. Piękny kawałek serpentynitu. Zielony kamień, wiesz?
– Pamiętam. A masz żelazo do pieca?
Jamie wydawał się zaskoczony.
– Nie, jeszcze nie. Ale znajdę coś, zanim pobłogosławimy palenisko.
– No więc tak. – Usiadła prosto, wsunęła rękę między fałdy płaszcza i wyciągnęła dużą płócienną torbę, wyraźnie ciężką i pełną różnych przedmiotów. Grzebała w niej przez chwilę i wyjęła coś, co w blasku ognia zalśniło czernią.
– Użyj tego, tato – powiedziała, podając przedmiot Jamiemu.
Patrzył nań przez chwilę i podał mi z uśmiechem.
– Tak, to się nada. Przywiozłaś to do paleniska?
„To” było gładkim, czarnym metalowym dłutem, ciężkim i długim na sześć cali. Na rękojeści wytłoczony był napis CRAFTSMAN.
– Tak… do paleniska. – Bree się uśmiechnęła, opierając dłoń na udzie Rogera. – Na początku myślałam, że sami zbudujemy dom dla siebie, ale… – Odwróciła się i spojrzała ponad mroczną granią na sklepienie zimnego, czystego nieba. Nad jej głową świeciła Wielka Niedźwiedzica. – Może nam się nie udać przed zimą. A skoro pewnie będziecie musieli nas przygarnąć… – Spojrzała spod rzęs na ojca, który parsknął.
– Nie mów głupstw, dziewczyno. Dobrze wiesz, że nasz dom to wasz dom. – Uniósł brwi. – Im więcej rąk do pomocy przy budowie, tym lepiej. Chcesz zobaczyć fundamenty?
Nie czekając na odpowiedź, wyplątał Jema z tartanu, położył go na ziemi obok mnie i wstał. Wyciągnął z ogniska płonącą gałąź i ruchem głowy wskazał niewidoczny w mroku prostokąt fundamentów.
Bree, choć senna, podjęła wyzwanie. Uśmiechnęła się do mnie, z humorem potrząsając głową, narzuciła płaszcz na ramiona i również się podniosła.
– Idziesz? – zapytała Rogera.
Machnął ręką.
– Kochana, jestem tak wykończony, że nie widzę na oczy. Zaczekam z tym do rana.
Lekko dotknęła jego ramienia i ruszyła za światłem pochodni Jamiego. Potknęła się o ukryty w trawie kamień i wymamrotała coś pod nosem. Przykryłam Jema skrajem mojego płaszcza. Nawet nie drgnął.
Obydwoje z Rogerem siedzieliśmy w ciszy, słuchając ich niknących w mroku głosów, a gdy ucichły, nadal milczeliśmy, wsłuchując się w ogień, w noc i w swoje myśli.
Co takiego musiało się stać w ich czasach, że zaryzykowali niebezpieczeństwa podróży, nie wspominając już o niebezpieczeństwach istniejących teraz i tutaj…
Spojrzał mi w oczy, zrozumiał, o czym myślę, i westchnął.
– Tak, było źle. Wystarczająco źle – powiedział cicho. – Mimo to… mogliśmy tam wrócić i się tym zająć. Ja chciałem tak zrobić. Ale obawialiśmy się, że tam nie ma nikogo, kogo Mandy mogłaby wyczuć wystarczająco mocno.
– Mandy? – Opuściłam wzrok na drobne ciałko, bezwładne we śnie. – Kogo wyczuć? I co masz na myśli, mówiąc „wrócić”? Zaraz… – Przepraszająco uniosłam rękę. – Nie, nie zaczynaj mi teraz opowiadać. Jesteś zmęczony, będzie jeszcze dość czasu. – Urwałam i odchrząknęłam. – Wystarczy, że tu jesteście.
Obdarzył mnie szczerym uśmiechem, widziałam w nim jednak wyczerpanie po podróżach w czasie i przestrzeni oraz przeżytych okropnościach.
– Tak – powiedział. – To wystarczy.
Znów zamilkliśmy. Roger kiwał głową. Pomyślałam, że zasypia, i już miałam się podnieść, by zabrać wszystkich do łóżek, kiedy znów na mnie spojrzał.
– Jest jedna sprawa…
– Tak?
– Czy spotkałaś kiedyś człowieka… kiedykolwiek… nazywającego się William Buccleigh MacKenzie? Albo może Buck MacKenzie?
– Przypominam sobie to nazwisko – powiedziałam powoli. – Ale…
Przetarł twarz i powoli powiódł dłonią do szyi, do białej blizny pozostawionej przez sznur.
– No tak… trzeba zacząć od tego, że to on mnie powiesił. Ale jest też moim praprapraprapradziadkiem. Żaden z nas wtedy o tym nie wiedział – dodał niemal przepraszającym tonem.
– Jezu… Och, przepraszam. Czy nadal jesteś kimś w rodzaju pastora?
Uśmiechnął się, choć twarz wciąż miał naznaczoną zmęczeniem.
– Nie wydaje mi się, żeby to miało termin ważności. Ale nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś powiedziała „Jezu Chryste Roosevelcie Święty”. Myślę, że to byłoby adekwatne do sytuacji.
W kilku słowach opowiedział mi, jak Buck MacKenzie trafił do Szkocji w roku 1980, a potem wrócił razem z nim, szukając Jema.
– Działo się jeszcze o wiele więcej – zapewnił mnie. – Ale finał na razie jest taki, że zostawiliśmy go w Szkocji. W 1739 roku. Razem z… hmm… z jego matką.
– Z Geillis? – Mimowolnie podniosłam głos. Mandy drgnęła i mruknęła z niezadowoleniem. Pogłaskałam ją szybko i ułożyłam wygodniej. – Poznałeś ją?
– Tak. Hm… ciekawa kobieta. – Obok niego na ziemi stał kubek, wciąż do połowy napełniony piwem; czułam zapach drożdży i gorzkiego chmielu. Roger wziął go do ręki i przez chwilę wydawał się zastanawiać, czy wypić piwo, czy wylać sobie na głowę. W końcu upił łyk i znów odstawił kubek.
– Ja… my… chcieliśmy, żeby wrócił tutaj z nami. Oczywiście to byłoby ryzykowne, ale udało nam się znaleźć dość drogich kamieni i myślałem, że damy radę wszyscy razem. Poza tym… jego żona jest tutaj. – Machnął ręką w stronę odległego lasu. – To znaczy w Ameryce. Teraz.
– Coś sobie przypominam… z twojego drzewa rodowego. – Chociaż doświadczenie nauczyło mnie, że do wszystkiego, co zostało zapisane na papierze, można mieć jedynie ograniczone zaufanie.
Roger skinął głową, napił się jeszcze piwa i głośno odchrząknął. Głos miał ochrypły, łamiący się ze zmęczenia.
– Rozumiem, że mu wybaczyłeś… – Dotknęłam własnej szyi. Na jego szyi dostrzegałam ślad po sznurze i cień niewielkiej blizny, którą zostawiłam, wykonując ratunkową tracheotomię za pomocą scyzoryka i bursztynowego ustnika fajki.
– Kochałem go – odrzekł po prostu. Przez czarny zarost i zasłonę zmęczenia przebił się blady uśmiech. – Jak często masz możliwość pokochać kogoś, kto dał ci swoją krew, swoje życie, nie mając pojęcia, kim możesz być, a nawet czy w ogóle istniejesz?
– Cóż, kiedy ma się dzieci, trzeba ryzykować – powiedziałam, delikatnie opierając dłoń na ciepłej głowie Jema. Włosy pod moimi palcami były brudne, lecz miękkie. Oboje z Mandy pachnieli jak szczenięta – słodkim, intensywnym, zwierzęcym zapachem niewinności.
– Tak – powiedział cicho Roger. – Trzeba ryzykować.
Szelest trawy i głosy za naszymi plecami obwieściły powrót inżynierów pogrążonych w dyskusji na temat wewnętrznej kanalizacji.
– Tak, może – mówił Jamie z powątpiewaniem. – Tylko nie wiem, czy uda nam się zdobyć wszystko, czego będziesz potrzebować, zanim nadejdą chłody. Właśnie zacząłem kopać nowy wychodek, na razie to nam wystarczy. A potem, na wiosnę…
Brianna odpowiedziała coś, czego nie dosłyszałam, i po chwili stanęli przed nami, otoczeni aureolą płomieni, tak bardzo do siebie podobni. Ogień rzucał migotliwe refleksy na ich długie nosy i rude włosy. Roger poruszył się i wstał. Ja też podniosłam się ostrożnie. Mandy w moich ramionach była bezwładna jak jej szmaciana lalka Esmeralda.
– Jest cudownie, mamo – powiedziała Bree i otoczyła mnie ramionami. Mandy znalazła się pomiędzy nami. Ciało Bree było silne i łagodne. Przez chwilę trzymała mnie w mocnym uścisku, po czym pochyliła głowę i pocałowała mnie w czoło.
– Kocham cię – powiedziała miękko i ochryple.
– Ja też cię kocham, córeczko – odrzekłam przez zaciśnięte gardło i dotknęłam jej zmęczonej, promiennej twarzy.
Cofnęła się, wzięła ode mnie Mandy i wprawnie umieściła sobie na ramieniu.
– Chodź, kolego – powiedziała do Jema, delikatnie szturchając go czubkiem buta. – Czas do łóżka.
Wymruczał coś sennie i na wpół uniósł głowę, po czym znów ją opuścił i natychmiast głęboko zasnął.
– W porządku, wezmę go. – Roger odsunął Jamiego, wziął Jema w ramiona i podniósł się ze stęknięciem. – Wy też idziecie? Mogę wrócić i zgasić ognisko, jak tylko położę Jema.
Jamie pokręcił głową, obejmując mnie ramieniem.
– Nie, nie zawracaj sobie głowy. Posiedzimy tu chwilę i popatrzymy na ogień.
Ruszyli powoli w dół wzgórza, powłócząc nogami, przy akompaniamencie brzęknięć dochodzących z torby Brianny. Chata Higginsów, gdzie mieli spędzić noc, świeciła jak iskierka w ciemności; widocznie Amy zapaliła lampę i odsunęła skórę z okna.
Jamie wciąż trzymał w ręce dłuto; ze wzrokiem utkwionym w znikających plecach córki podniósł je i pocałował, tak jak kiedyś całował przede mną rękojeść sztyletu, i wiedziałam, że to też jest święta obietnica. Wsunął dłuto do sporranu i objął mnie od tyłu, opierając brodę na czubku mojej głowy, tak byśmy oboje mogli za nimi patrzeć.
– O czym myślisz, Angliszko? – zapytał cicho. – Widziałem twoje oczy; są zachmurzone.
Oparłam się o niego. Jego ciepłe ciało było jak bastion za moimi plecami.
– O dzieciach – powiedziałam z wahaniem. – Oni… to znaczy, wspaniale, że tu są. Myślałam, że już nigdy ich nie zobaczymy, a tu nagle… – Przełknęłam ślinę, przejęta oszałamiającą radością; nieoczekiwanie znów poczułam się, poczuliśmy się częścią czegoś tak niezwykłego jak rodzina. – Patrzeć, jak Jem i Mandy dorastają, znów mieć przy sobie Bree i Rogera…
– Tak – potwierdził z uśmiechem. – Ale?
Potrzebowałam chwili, żeby zebrać myśli i ująć je w słowa.
– Roger powiedział, że w ich czasach stało się coś złego. Rozumiesz, to musiało być coś naprawdę strasznego.
– Tak – odrzekł twardszym tonem. – Brianna też o tym mówiła. Ale wiesz, nighean, oni żyli w tym czasie już wcześniej. Chodzi mi o to, że wiedzą… jak tu jest, co będzie.
Miał na myśli trwającą wojnę. Uścisnęłam jego dłonie zaplecione wokół mojego ciała.
– Nie sądzę, by wiedzieli – powiedziałam cicho, patrząc na rozległą polanę u stóp zbocza, gdzie zniknęli w mroku. – Nikt nie wie, kto tego nie przeżył.
– Tak. – Zamilkł z dłonią opartą o mój bok, w miejscu, gdzie pod Monmouth kula muszkietu pozostawiła bliznę. – Tak – powtórzył po dłuższej chwili. – Wiem, o co ci chodzi, Angliszko. Kiedy zobaczyłem Briannę, myślałem, że serce mi pęknie, wiedziałem, że to naprawdę ona i dzieci… ale mimo tej radości… widzisz, okropnie za nimi tęskniłem, ale pocieszała mnie myśl, że są bezpieczni. A teraz…
Urwał i poczułam przy swoim ciele bicie jego serca, powolne i miarowe. Odetchnął głęboko i naraz ogień wystrzelił w górę, wyrzucając snop iskier, które znikły w mroku. Drobne przypomnienie o wojnie, która powoli narastała wokół nas.
– Patrzę na nich – powiedział – i moje serce nagle wypełnia się…
– Grozą – szepnęłam, obejmując go mocno. – Czystą grozą.
– Tak – potwierdził. – Właśnie tak.
Staliśmy tak przez jakiś czas, patrząc w mrok na dole i czekając, aż wróci do nas radość. Okno chaty Higginsów wciąż jarzyło się miękko po drugiej stronie polany.
– W tej chacie jest dziewięć osób – zauważyłam. Głęboko wciągnęłam w płuca chłodną, pachnącą świerkami noc, wyobrażając sobie zaduch i wilgotne ciepło emanujące z dziewięciu śpiących ciał, zajmujących każdy cal powierzchni, oraz z kociołka i czajnika na palenisku.
Drugie okno rozjarzyło się w ciemności.
– Czworo z nich to nasi. – Jamie zaśmiał się cicho.
– Mam nadzieję, że dom się nie spali. – Ktoś dołożył świeżego drewna do ognia i nad kominem zaczęły tańczyć iskry.
– Nie spali się. – Odwrócił mnie twarzą do siebie. – Chcę cię, a nighean – powiedział cicho. – Położysz się ze mną? To może być ostatnia okazja, kiedy jesteśmy sami.
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć: „Oczywiście!”, ale zamiast tego szeroko ziewnęłam i zakryłam usta dłonią.
– Ojej. Naprawdę nie chciałam.
Śmiał się niemal bezgłośnie. Potrząsnął głową, wygładził wymiętą derkę, na której siedziałam, przyklęknął na niej i wyciągnął do mnie rękę.
– Chodź, połóż się ze mną i popatrz przez chwilę na gwiazdy, Angliszko. Jeśli za pięć minut nie będziesz jeszcze spać, zdejmę z ciebie ubranie i wezmę cię nagą w świetle księżyca.
– A jeśli zasnę? – Zrzuciłam buty i ujęłam jego rękę.
– Wtedy nie będę sobie zawracał głowy rozbieraniem cię.
Ogień nieco przygasł, ale wciąż palił się równo; ciepły podmuch dotykał mojej twarzy i unosił włosy na skroniach. Gwiazdy były wyraźne i jasne jak diamenty rozsypane przez jakichś niebiańskich włamywaczy. Podzieliłam się tą obserwacją z Jamiem; odpowiedział bardzo lekceważącym szkockim mruknięciem, ale potem położył się obok mnie, wzdychając z zadowoleniem na widok nieba.
– Ano tak, ładnie wyglądają. Widzisz tam Kasjopeję?
Spojrzałam mniej więcej w tym kierunku i pokręciłam głową.
– Zupełnie nie umiem odróżniać gwiazdozbiorów. Widzę Wielki Wóz i zwykle udaje mi się rozpoznać Pas Oriona, ale w tej chwili za nic nie mogę go znaleźć. I gdzieś tam są Plejady, prawda?
– To część Byka, tam, zaraz obok myśliwego. – Wyciągnął rękę. – A to jest Żyrafa.
– Och, nie mów głupstw. Nie ma konstelacji Żyrafy, słyszałabym o tym.
– Właściwie teraz jej nie widać, ale jest. A jeśli się zastanowić, czy to bardziej niedorzeczne od tego, co wydarzyło się dzisiaj?
– Nie – powiedziałam cicho. – Na pewno nie.
Otoczył mnie ramieniem. Obróciłam się, oparłam policzek na jego piersi i w milczeniu patrzyliśmy na gwiazdy, wsłuchani w szum wiatru w gałęziach drzew i powolne bicie naszych serc.
Wydawało się, że minęło dużo czasu, nim Jamie poruszył się i westchnął.
– Chyba nigdy nie widziałem takich gwiazd od tamtej nocy, kiedy spłodziliśmy Faith.
Uniosłam głowę ze zdziwienia. Rzadko wspominaliśmy o Faith – urodziła się martwa, ale była głęboko wrośnięta w nasze serca – chociaż każde z nas zdawało sobie sprawę z uczuć drugiego.
– Wiesz, kiedy została poczęta? Nawet ja tego nie wiem.
Powoli przesunął dłonią po moich plecach, zataczając palcami kółka przy dolnej części kręgosłupa. Gdybym była kotem, pomachałabym ogonem tuż przed jego nosem.
– No cóż, pewnie mogę się mylić, ale zawsze mi się wydawało, że to była ta noc w opactwie, kiedy przyszedłem do twojego łóżka. Na końcu korytarza było wysokie okno i idąc do ciebie, patrzyłem na gwiazdy. Pomyślałem, że to może być znak dla mnie, żebym jasno widział swoją drogę.
Przez chwilę błądziłam po omacku pośród wspomnień. Rzadko wracałam myślami do tego czasu w opactwie Świętej Anny, kiedy niemal udało mu się umrzeć. To był przerażający czas. Dni pełne strachu i zamieszania, przechodzące jeden w drugi, noce czarne od rozpaczy i desperacji. A jednak kiedy spojrzałam wstecz, napotkałam garść żywych obrazów, wyróżniających się z tła jak iluminowane inicjały na stronie starego łacińskiego manuskryptu.
Twarz ojca Anzelma, blada w blasku świec, oczy błyszczące współczuciem, a potem narastającym zachwytem, gdy słuchał mojej spowiedzi. Dłonie opata, delikatne jak skrzydła kolibra, dotykały czoła, oczu, ust i dłoni Jamiego, znacząc umierającego siostrzeńca krzyżmem świętym ostatniego namaszczenia. Cisza w mrocznej kaplicy, gdzie modliłam się o jego życie i usłyszałam odpowiedź na moją modlitwę.
Wśród tych chwil była noc, kiedy się obudziłam i zobaczyłam, jak stoi przy moim łóżku niczym blade widmo, nagi i przemarznięty, tak słaby, że ledwo mógł chodzić, ale znów pełen życia i upartej determinacji, która nigdy go nie opuszczała.
– Więc pamiętasz Faith? – Na wzmiankę o niej mimowolnie położyłam dłoń na brzuchu. Nigdy nie zobaczył naszej córki; czuł tylko, jak kopie i porusza się we mnie.
Dotknął ustami mojego czoła i spojrzał na mnie.
– Wiesz chyba, że tak?
– Wiem. Chciałam tylko, żebyś powiedział coś więcej.
– Och, mam taki zamiar. – Oparł się na łokciu, przygarnął mnie bliżej i okrył swoim pledem.
– To też pamiętasz? – zapytałam, ściągając z siebie tkaninę, którą na mnie narzucił. – Jak okryłeś mnie swoim pledem tamtej nocy, kiedy się poznaliśmy?
– Żebyś nie zamarzła? Ano tak. – Pocałował mnie w kark. – W opactwie to ja zamarzałem. Wyczerpywałem wszystkie siły, próbując chodzić, a ty nie pozwalałaś mi nic zjeść, więc umierałem z głodu i…
– Przecież wiesz, że to nieprawda! Ty…
– Czy ja mógłbym cię okłamać, Angliszko?
– Owszem, jak najbardziej mógłbyś – odrzekłam. – Okłamujesz mnie cały czas. Ale mniejsza o to. Marzłeś i umierałeś z głodu, i zamiast poprosić brata Paula o koc albo o miskę czegoś gorącego, nagle postanowiłeś powlec się nago ciemnym kamiennym korytarzem i wejść do mojego łóżka.
– Niektóre rzeczy są ważniejsze od jedzenia, Angliszko. – Jego dłoń stanowczo spoczęła na moim pośladku. – Musiałem się przekonać, czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł z tobą spać. To było wtedy ważniejsze od wszystkiego innego. Pomyślałem, że jeśli mi się nie uda, to po prostu wyjdę na śnieg i już nie wrócę.
– Oczywiście nie przyszło ci do głowy zaczekać jeszcze kilka tygodni i odzyskać siły.
– Cóż, byłem prawie pewny, że dam radę dojść do twojego pokoju, trzymając się ścian, a resztę robiłbym na leżąco, więc po co miałem czekać? – Dłoń na moim tyłku zaczęła się bezwiednie poruszać. – Pamiętasz tamtą noc.
– To było jak kochanie się z bryłą lodu. – Tak było. Serce ściskała mi czułość i wstąpiła w nie nowa nadzieja. – Chociaż po pewnym czasie odtajałeś.
Na początku tylko trochę. Wtuliłam go mocno w siebie, starając się wytworzyć jak najwięcej ciepła. Ściągnęłam koszulę, żeby dotykać go jak największą powierzchnią skóry. Przypomniałam sobie twardą, ostrą krzywiznę jego kości biodrowej i guzki kręgosłupa pokryte świeżymi, chropowatymi bliznami.
– Prawie cię nie było, sama skóra i kości.
Obróciłam się i przyciągnęłam go blisko, chcąc się pokrzepić jego obecnym ciepłem w obliczu chłodu wspomnień. Był ciepły. I żywy. Bardzo żywy.
– Pamiętam, że przełożyłaś przeze mnie nogę, żebym nie wypadł z łóżka. – Powolnym ruchem pogładził mnie po udzie i usłyszałam w jego głosie śmiech, chociaż twarz była tylko ciemną plamą na tle ognia, który rzucał refleksy na jego włosy.
– To łóżko było wąskie. – Ciasna klasztorna prycza, na której ledwie mieściła się jedna normalnej wielkości osoba. A Jamie, nawet wychudzony, zajmował dużo miejsca.
– Chciałem przewrócić cię na plecy, Angliszko, ale bałem się, że oboje spadniemy na podłogę, i… no cóż, nie byłem pewny, czy dam radę utrzymać się na górze.
Trząsł się wtedy z zimna i słabości, a teraz zdałam sobie sprawę, że pewnie również ze strachu. Sięgnęłam po dłoń opartą na moim biodrze, podniosłam ją do ust i ucałowałam kostki. Palce, zimne od wieczornego powietrza, zacisnęły się na moich, ciepłych.
– Udało ci się – powiedziałam miękko i obróciłam się na plecy, pociągając go na siebie.
– Ledwo co – mruknął, przedzierając się przez warstwy kołdry, pledu, koszuli i halki. Obydwoje westchnęliśmy głęboko. – O Jezu, Angliszko.
Poruszył się, tylko odrobinę.
– Jak ja się czułem – szepnął. – Wtedy. Myślałem, że już nigdy nie będę cię miał, a potem…
Udało mu się, ale ledwo co.
– Myślałem, że… chciałem to zrobić, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu…
– Niewiele brakowało – odszepnęłam, obejmując jego tyłek, mocny i krągły. – Przez chwilę naprawdę myślałam, że umarłeś, dopóki nie zacząłeś się ruszać.
– Byłem pewien, że umieram – przyznał z cieniem śmiechu. – Boże, Claire… – Zatrzymał się na chwilę, opadł niżej i przycisnął czoło do mojego. Zrobił to też tamtej nocy, zimny i wściekle zdesperowany, a ja miałam wtedy wrażenie, że tchnęłam w niego moje własne życie. Jego usta, miękkie i rozchylone, pachniały lekko piwem zmieszanym z jajkiem; tylko to był w stanie utrzymać w żołądku.
– Chciałem… – szeptał. – Chciałem ciebie. Musiałem cię mieć. Ale kiedy znalazłem się w tobie, chciałem…
Westchnął i wsunął się głębiej.
– Tam, wtedy, myślałem, że umrę od tego. I chciałem umrzeć. Chciałem odejść, będąc w tobie. – Jego głos się zmienił; wciąż był miękki, ale również odległy, pełen dystansu, i wiedziałam, że oddalił się od chwili obecnej, wrócił do zimnej, kamiennej ciemności i paniki, do strachu i przytłaczającej potrzeby.
– Chciałem wlać się w ciebie, żeby to była ostatnia rzecz, jaką poczuję, ale potem zacząłem i wiedziałem, że tak się nie stanie, że będę żył, ale zostanę w tobie na zawsze. Że dam ci dziecko.
Przy tych słowach wrócił do teraźniejszości i do mnie. Obejmowałam go mocno; w moich ramionach był duży, solidny i silny, ale poddał się, drżąc bezradnie. Poczułam własne ciepłe łzy, które wezbrały i stygnąc, spływały mi we włosy.
W jakiś czas później poruszył się i przetoczył na bok. Na moim brzuchu wciąż spoczywała wielka dłoń.
– Dałem radę, prawda? – Uśmiechnął się lekko, z twarzą złagodzoną blaskiem ognia.
– Dałeś radę – potwierdziłam. Naciągnęłam na nas pled i leżałam obok niego, zadowolona, w świetle gasnącego płomienia i odwiecznych gwiazd.
Skrajne wyczerpanie sprawiło, że Roger spał jak zabity, chociaż łóżko rodziny MacKenzie składało się z dwóch postrzępionych kołder, które Amy Higgins pospiesznie wyciągnęła ze swojego worka z szyciem, ułożonych na rzeczach do prania Higginsów, jakie nagromadziły się w ciągu tygodnia, a za przykrycie służyły im własne płaszcze. Było to jednak ciepłe łóżko, ogrzewane z jednej strony przez żar przygaszonego paleniska, a z drugiej przez gorące ciała dwojga dzieci i wtulonej w niego żony. Zasnął jak kamień, zdążywszy tylko sformułować w myślach najkrótszą możliwą – choć głęboką – modlitwę wdzięczności.
Udało się. Dziękuję.
Obudził się w mroku wśród zapachów spalonego drewna i niedawno używanego nocnika, gdy poczuł za plecami nagły powiew chłodu. Zasnął zwrócony tyłem do ognia, ale obrócił się w nocy i teraz o kilka stóp od twarzy miał przygaszony blask resztek żaru, szkarłatne żyłki w warstwie szarego popiołu i zwęglonego drewna. Wyciągnął rękę za siebie: Brianna zniknęła. Na drugim końcu kołdry rysował się niewyraźny wzgórek, zapewne złożony z Jema i Mandy; reszta chaty była uśpiona, powietrze gęste od ciężkich oddechów.
– Bree? – szepnął, podnosząc się na łokciu. Była blisko, widział jej wyraźny cień. Pośladkami oparta o ścianę przy palenisku, stała na jednej nodze, a na drugą wciągała pończochę. Postawiła stopę na podłodze, przykucnęła i musnęła palcami jego twarz.
– Idę na polowanie z tatą – szepnęła, pochylając się nad nim. – Jeśli masz dzisiaj coś do zrobienia, to mama popilnuje dzieci.
– Dobrze. Skąd wzięłaś… – Przesunął dłonią po jej biodrze; miała na sobie grubą koszulę myśliwską i luźne spodnie, mocno połatane; czuł pod palcami szorstkość szwów.
– To taty. – Pocałowała go; w jej włosach zalśniły ogniste refleksy. – Śpij dalej. Do świtu została jeszcze godzina.
Z butami w ręce lekko przeszła nad rozciągniętymi na podłodze ciałami. Drzwi otworzyły się i zamknęły bezgłośnie i do chaty wpadł zimny powiew. Bobby Higgins wymamrotał coś sennie. Jeden z chłopców usiadł i zapytał: „Co?” czystym, zdziwionym głosem, a potem opadł z powrotem na kołdrę i znów zasnął.
Świeże powietrze rozproszyło się w przytulnym zaduchu i chata ponownie zapadła w sen. Ale nie Roger. Leżał na plecach, czując spokój, ulgę, podekscytowanie i obawę w mniej więcej równych proporcjach.
Naprawdę im się udało.
Wszystkim. Wciąż obsesyjnie liczył swoją rodzinę. Cała czwórka. Wszyscy byli tutaj, bezpieczni.
W jego umyśle kłębiły się urywki poszatkowanych wspomnień i doznań; pozwalał im przepływać, nie próbując utrwalić ani uchwycić niczego ponad pojedyncze obrazy: ciężar sztabki złota w spoconej dłoni, ucisk w brzuchu, kiedy upuścił sztabkę i patrzył, jak się zsuwa po przechylonym pokładzie. Ciepła para z owsianki zaprawionej whisky, wzmocnienie przed mroźnym szkockim porankiem. Brianna ostrożnie zeskakująca ze schodów na jednej nodze, drugą, zabandażowaną, miała uniesioną, a jemu przypomniał się wierszyk o żurawiu.
Kwaśny zapach nieumytych włosów Bucka, kiedy objęli się na skraju doku, żegnając po raz ostatni. Zimne, niekończące się, zlewające się w jedno dni i noce w ciemnej ładowni „Constance” w drodze do Charles Town; wszyscy czworo kulili się w kącie za ładunkiem, ogłuszeni hukiem fal rozbijających się o kadłub; morska choroba zabijała głód, zmęczenie nie pozwalało poczuć strachu, wpatrywali się tylko jak zahipnotyzowani w wodę wzbierającą coraz wyżej na dnie ładowni, obserwując, jak jej poziom podnosi się cal za calem, ochlapywani przy każdym przechyle statku, próbując żałosną resztką ciepła własnych ciał ogrzać dzieci…
Wypuścił powietrze z płuc i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że wstrzymywał oddech. Oparł dłonie na solidnej drewnianej podłodze po obu stronach ciała, zamknął oczy i pozwolił, by to wszystko z niego spłynęło.
Nie ma sensu oglądać się za siebie. Podjęli decyzję i dotarli tutaj. Do bezpiecznego schronienia.
I co dalej?
Kiedyś mieszkał w tej chacie przez długi czas. Teraz pewnie zbuduje nowy dom; Jamie powiedział mu wczoraj wieczorem, że ziemia, którą nadał mu gubernator Tryon, nadal należy do niego i jest zapisana na jego nazwisko.
W sercu poczuł dreszcz wyczekiwania. Miał przed sobą nowy dzień; początek nowego życia. Co powinien zrobić najpierw?
– Tatusiu! – szepnął cienki głosik, opryskując mu ucho kropelkami śliny. – Tatusiu, chcie na noćnik!
Uśmiechnął się i usiadł, odsuwając na bok płaszcze i koszule. Mandy z napięciem przeskakiwała z nogi na nogę, jak czarny ptaszek na tle cieni.
– Tak, kochanie – odszepnął i ujął ciepłą, lepką rączkę. – Zaprowadzę cię do wychodka. Staraj się nikogo nie nadepnąć.
Mandy widziała już niejeden wychodek i ten również jej nie speszył. Ale kiedy Roger otworzył drzwi, z nadproża spadł nagle wielki pająk i zawisł, kołysząc się jak pion murarski, o kilka cali od jego twarzy. Obydwoje z Mandy krzyknęli – cóż, Mandy wrzasnęła; on wydał z siebie tylko chrypienie, ale w każdym razie było to męskie chrypienie.
Jeszcze się nie rozwidniło; pająk był tylko czarną plamą z cieniem odnóży, ale przez to zdawał się jeszcze bardziej niepokojący. Przestraszony ich krzykami, pospiesznie wspiął się po nici z powrotem do ciemnego zakątka, który zwykle zajmował.
– Nie wejdę tu! – oświadczyła Mandy, zapierając się plecami o nogi ojca.
Roger podzielał jej uczucia, ale zaprowadzenie jej po ciemku w krzaki przy ścieżce niosło ze sobą groźbę kolejnych (i być może większych) pająków, węży i nietoperzy, a także nocnych drapieżników. Na przykład pumy… Aidan McCallum zabawiał ich wcześniej opowieścią o tym, jak spotkał pumę w drodze do wychodka… właśnie do tego wychodka.
– Już w porządku, kochanie. – Pochylił się i wziął Mandy na ręce. – Poszedł sobie. Boi się nas i już tu nie wróci.
– Ja się boję!
– Wiem, skarbie. Nie martw się; ten pająk nie wróci, ale nawet gdyby wrócił, to go zabiję.
– Piśtoletem? – zapytała z nadzieją.
– Tak – potwierdził stanowczo i przyciskając ją do piersi, zanurkował pod nadprożem, za późno przypominając sobie opowieść Claire o wielkim grzechotniku, który siedział w wychodku…
Tym razem jednak obyło się bez niefortunnych wypadków, oprócz tego, że Mandy omal nie wpadła do dziury, gdy na chwilę ją puścił, żeby wytrzeć jej pupę wysuszoną kolbą kukurydzy.
Trochę spocony, choć poranne powietrze było chłodne, wrócił do chaty i stwierdził, że pod jego nieobecność Higginsowie – a także Jem i Germain – zdążyli już wstać. Amy Higgins zamrugała na wieść, że Brianna wybrała się na polowanie, ale kiedy Roger dodał, że poszła z ojcem, wyraz zaskoczenia zniknął z jej twarzy i tylko skinęła głową. Roger uśmiechnął się w duchu. Cieszyło go, że osobowość Jamiego wciąż dominowała w Ridge pomimo długiej nieobecności; Claire powiedziała mu wczoraj wieczorem, że wrócili dopiero przed miesiącem.
– Czy podczas naszej nieobecności przybyło wielu osadników? – zapytał Bobby’ego, siadając obok niego na ławce z miską owsianki w dłoni.
– Całe mnóstwo – zapewnił go Bobby. – Co najmniej dwadzieścia rodzin. Może odrobinę mleka i miodu, wielebny? – Życzliwie pchnął dzbanek z miodem w stronę Rogera. Bobby był Anglikiem i dlatego pozwalano mu na takie luksusy przy śniadaniu; surowi Szkoci doprawiali owsiankę jedynie szczyptą soli. – Och, przepraszam… powinienem był zapytać, czy nadal jesteś duchownym?
Claire pytała go o to ostatniego wieczoru, mimo to poczuł się zaskoczony.
– Ano tak – potwierdził i sięgnął po dzbanek z mlekiem. W istocie zarówno to pytanie, jak i odpowiedź sprawiły, że jego serce zaczęło bić szybciej.
Był duchownym, nie miał tylko pewności, na ile jest to oficjalne. Owszem, chrzcił, udzielał ślubów i chował ludzi z Ridge przez rok lub dłużej, głosił im kazania, a także spełniał pomniejsze posługi duszpasterskie i wszyscy uważali go za pastora; bez wątpienia nadal tak myśleli. Z drugiej strony nie został formalnie ordynowany na prezbiteriańskiego duchownego. Nie do końca.
– Może odwiedzę tych nowych osadników – rzucił od niechcenia. – Nie wiesz, czy są wśród nich jacyś katolicy? – To było pytanie retoryczne; wszyscy w Ridge wiedzieli, kto jest jakiego wyznania, i nie mieli oporów, by rozprawiać o cudzych wierzeniach, nawet jeśli nie robili tego w obecności samego zainteresowanego.
Amy postawiła obok jego miski blaszany kubek kawy z cykorii i z westchnieniem ulgi usiadła nad posoloną owsianką.
– Piętnaście rodzin to katolicy – powiedziała. – Dwanaście to prezbiterianie, a trzy od Niebieskiego Światła… metodyści, tak? Pewnie zechcesz zadbać o swoich, wielebny. Hm… i chyba dwie rodziny anglikanów… Orrie! – Zerwała się i w ostatniej chwili dopadła sześcioletniego syna, ukradkiem unoszącego nad głowę pełny nocnik z wyraźnym zamiarem opróżnienia go na Jema, który siedział przy ogniu ze skrzyżowanymi nogami i mrugając sennie, spoglądał na trzymany w dłoni but.
Zaskoczony krzykiem matki, Orrie upuścił nocnik – co prawda, nie trafił bezpośrednio w Jema, ale cuchnąca zawartość wylała się na świeżo rozpalony ogień – i popędził do drzwi. Matka pobiegła za nim, zatrzymując się tylko na chwilę, by chwycić miotłę. Rozwścieczone gaelickie okrzyki i wysoki, pełen przerażenia pisk ucichły w oddali.
Jem, który nienawidził poranków, spojrzał na pryskającą iskrami zawartość paleniska, zmarszczył nos i podniósł się chwiejnie, a potem podszedł do stołu i ziewając, usiadł obok Rogera.
Zapadła cisza. Naraz w palenisku pękło zwęglone polano i spośród nieczystości w górę wytrysnął snop iskier, niczym komentarz podsumowujący stan rzeczy.
Roger odchrząknął.
– Człowiek zrodzony z kobiety jest niespokojny jak iskry lecące w górę – zauważył.
Bobby powoli odwrócił głowę od kontemplacji paleniska i spojrzał na niego. Oczy miał zaczerwienione od dymu, stare piętno w kształcie litery M na policzku błyszczało bielą w półmroku chaty.
– Dobrze powiedziane, pastorze – stwierdził. – Witaj z powrotem.
Jej matka powiedziałaby, że był to dzień błękitnego wina – powietrze zlewało się z niebem i można było się upić każdym oddechem. Liście kasztanowca i dębu trzeszczały przy każdym kroku, ich zapach był równie ostry jak zapach sosnowych igieł nad głowami. Wspinali się na górę z bronią w rękach i Brianna Fraser MacKenzie była jednością z dniem.
Ojciec przytrzymał przed nią gałąź choiny. Pochyliła głowę i zrównała się z nim.
– Feur-milis – powiedział, wskazując na szeroką łąkę, która otwierała się przed nimi. – Pamiętasz jeszcze coś z Gàidhlig, dziewczyno?
– Powiedziałeś coś o trawie – odrzekła, pospiesznie przetrząsając archiwum swojego umysłu. – Ale nie znam tego drugiego słowa.
– Słodka trawa. Tak nazywamy tę łączkę. Dobre pastwisko, ale za wysoko dla bydła, a ze względu na pumy i niedźwiedzie lepiej nie zostawiać zwierząt na całe dnie bez opieki.
Powierzchnia łąki falowała, poruszające się srebrzystozielone kłosy milionów traw chwytały poranne słońce. Tu i ówdzie krążyły żółte i białe motyle. Naraz po drugiej stronie łąki rozległo się trzaśnięcie i jakieś duże zwierzę kopytne zniknęło w zaroślach, pozostawiając za sobą rozkołysane gałęzie.
– Widzę, że mamy konkurencję – powiedziała Brianna, wskazując miejsce, gdzie zniknęło zwierzę. Uniosła brwi, chcąc zapytać, czy nie powinni za nim pójść, ale ojciec się nie poruszył; widocznie miał powód, by tego nie robić.
– Ano, mamy – odrzekł i ruszył w prawo, wzdłuż linii drzew otaczających łąkę. – Ale jelenie nie żerują tak jak bydło czy owce, w każdym razie jeśli pastwisko jest dobre. To był stary byk – rzucił obojętnie przez ramię. – Nie ma potrzeby zabijać ich w lecie, kiedy jest mnóstwo lepszego mięsa.
Znów uniosła brwi, ale poszła za nim bez komentarza. Odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej.
– Tam, gdzie jest jeden, o tej porze roku zapewne jest ich więcej. Łanie i młode cielęta zaczynają się zbierać w stada. To jeszcze nie pora rui, ale byki zawsze o tym myślą. On dobrze wie, gdzie je znaleźć. – Skinął głową w kierunku, gdzie zniknął jeleń.
Powstrzymała uśmiech, przypominając sobie niektóre niezbyt cenzuralne opinie matki na temat mężczyzn i funkcji testosteronu. Zauważył to i spojrzał na nią z nieco żałosnym rozbawieniem; poczuła się poruszona tym, że przeniknął jej myśli.
– No cóż, twoja matka nie myli się co do mężczyzn. – Wzruszył ramionami. – Miej to na uwadze, a nighean – dodał już poważniej i odwrócił się, unosząc twarz do wiatru. – Są w pobliżu łąki, ale pod wiatr; nie zbliżymy się do nich, chyba że podejdziemy wyżej i zejdziemy na dół po tamtej stronie wzgórza. – Ruchem głowy wskazał dalszy, zachodni kraniec łąki. – Ale pomyślałem, że jeśli nie masz nic przeciwko temu, to może najpierw zajrzymy do domu Młodego Iana?
– Miałabym mieć coś przeciwko? Nie! – Na wzmiankę o kuzynie poczuła radość. – Wczoraj wieczorem ktoś przy ognisku wspomniał, że jest żonaty. Z kim się ożenił?
Była bardzo ciekawa żony Iana. Jakieś dziesięć lat wcześniej poprosił ją, żeby za niego wyszła, i choć była to propozycja kierowana desperacją, a do tego zupełnie niedorzeczna, to jednak Brianna wiedziała, że myśl o pójściu z nią do łóżka nie była Ianowi niemiła. Później, kiedy obydwoje już dorośli, ona miała męża, a on rozstał się ze swoją indiańską żoną, milcząco zdawali sobie sprawę, że istnieje między nimi pociąg fizyczny – i podobnie milcząco ignorowali to przyciąganie. Pozostały jednak echa wzajemnej sympatii i Brianna miała nadzieję, że polubi również nieznaną żonę Iana.
Ojciec się roześmiał.
– Spodoba ci się, dziewczyno. Nazywa się Rachel Hunter i jest kwakierką.
Przed oczami stanęła jej wizja drobnej, nijakiej kobiety ze spuszczonym wzrokiem, ale ojciec dostrzegł zwątpienie na jej twarzy i potrząsnął głową.
– Nie jest taka, jak mogłabyś przypuszczać. Mówi, co myśli. Ian jest w niej zakochany po uszy, a ona w nim.
– Ach. To dobrze! – odrzekła szczerze. Ojciec rzucił jej rozbawione spojrzenie i uniósł brwi, ale nie powiedział nic więcej. Odwrócił się i poszedł przodem przez fale pachnących traw.
Chata Iana była urocza. Nie różniła się znacząco od wszystkich innych górskich chat, jakie Brianna widziała, ale stała pośrodku osikowego zagajnika. Trzepoczące liście rozpraszały promienie słońca w wir plamek światła i cienia, nadając jej magiczny wygląd – jakby mogła rozpłynąć się pośród drzew, gdyby na chwilę odwrócić wzrok.
Cztery kozy i dwoje koźląt wystawiły głowy ponad żerdziami zagrody i życzliwie zameczały na powitanie, ale nikt się nie pojawił, by sprawdzić, kim są goście.
– Wyszli gdzieś. – Jamie przymrużył oczy i spojrzał na dom. – Na drzwiach chyba wisi jakaś kartka?
Na skrawku papieru, przybitym do drzwi długim cierniem, widniała linijka niezrozumiałego pisma. Bree po chwili zdała sobie sprawę, że to gaelicki.
– Czy żona Młodego Iana jest Szkotką? – zapytała, wpatrując się w litery ze zmarszczonymi brwiami. Udało jej się rozpoznać, a w każdym razie tak jej się wydawało, słowa „MacCree” i „koza”.
– Nie, to od Jenny. – Jej ojciec wyjął okulary i spojrzał na notatkę. – Pisze, że ona i Rachel poszły pikować kołdry do domu rodziny MacCree i jeśli Ian wróci do domu przed nimi, to ma wydoić kozy i odstawić połowę mleka na ser.
Kozy chyba zrozumiały, że o nich mowa, bo z zagrody znów rozległo się chóralne meczenie.
– Widocznie Ian też jeszcze nie wrócił – zauważyła Brianna. – Myślisz, że trzeba je wydoić? Chyba jeszcze pamiętam, jak się to robi.
Ojciec uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Nie, Jenny na pewno je wydoiła parę godzin temu. Wytrzymają do wieczora.
Brianna w pierwszej chwili odruchowo uznała, że „Jenny” to imię dziewczyny wynajętej do pomocy, i teraz, usłyszawszy ton głosu Jamiego, zamrugała.
– Jenny. Twoja siostra Jenny? – spytała z niedowierzaniem. – Ona jest tutaj?
Wydawał się nieco zaskoczony.
– Tak, jest tutaj. Przepraszam cię, dziewczyno, w ogóle nie przyszło mi do głowy, że o tym nie wiesz. Ona… zaraz. – Uniósł rękę, patrząc na nią uważnie. – Listy. Pisaliśmy… cóż, głównie to Claire pisała… ale…
– Znaleźliśmy je. – Zabrakło jej tchu, podobnie jak wtedy, gdy Roger przyniósł drewnianą skrzyneczkę z pełnym nazwiskiem Jemmy’ego wypalonym na wieczku. Otworzyli ją i zobaczyli listy. Pamiętała oszałamiające wrażenie ulgi, radości i smutku, kiedy rozwinęła pierwszy list i ujrzała słowo „Żyjemy…”.
To samo uczucie ogarnęło ją teraz. Łzy ją zaskoczyły; wszystko wokół zadrżało i stało się niewyraźne, jakby chata, ojciec i ona sama mieli zaraz zniknąć, rozpłynąć się w świetle migoczącym pośród osikowych liści. Zdławiła szloch; ramię ojca objęło ją mocno.
– Nigdy nie przypuszczaliśmy, że jeszcze was zobaczymy – szepnął w jej włosy. Głos mu się załamywał. – Nigdy, a leannan. Bałem się… tak bardzo się bałem, że nie dotarliście bezpiecznie, że… że wszyscy zginęliście, zagubiliście się w… tam. A my nigdy się o tym nie dowiemy.
– Nie mogliśmy wam powiedzieć. – Uniosła głowę z jego ramienia i wytarła nos wierzchem dłoni. – Ale wy mogliście mówić do nas. Te listy… wiedzieliśmy, że żyjecie. To znaczy… – Urwała nagle, mrugając, by odpędzić ostatnie łzy. Jamie odwrócił wzrok, powstrzymując swoje.
– Ale my nie żyliśmy – odrzekł cicho. – Byliśmy martwi. Kiedy czytaliście te listy.
– Nie, nie byliście martwi – odrzekła gwałtownie, ściskając jego rękę. – Nie przeczytałam wszystkich listów naraz. Czytałam co jakiś czas po jednym, bo dopóki któreś pozostawały jeszcze nieotwarte… wy nadal żyliście.
– To nie ma żadnego znaczenia, dziewczyno – powiedział w końcu bardzo cicho. Uniósł jej rękę i pocałował knykcie. Poczuła na skórze jego ciepły, lekki oddech. – Jesteście tutaj. My też. Tylko to się liczy.
Brianna miała ze sobą rodzinną śrutówkę, a jej ojciec swoją dobrą strzelbę. Nie strzelała jednak do ptaków ani małych zwierząt, skoro mieli szansę wytropić jelenie. Droga wiodła stromo pod górę i choć dzień był chłodny, Bree szybko się zasapała i krople potu zaczęły jej spływać po karku. Ojciec jak zawsze wspinał się niczym kozica, bez najmniejszego wysiłku. Poczuła się upokorzona, gdy zauważył jej wysiłki i skinieniem przywołał ją na bok, na niewielką półkę skalną.
– Nie ma pośpiechu, a nighean. – Uśmiechnął się. – Tu jest woda. – Nieśmiało wyciągnął rękę, dotknął jej zarumienionego policzka i szybko cofnął dłoń. – Przepraszam, dziewczyno. Nie przywykłem jeszcze do myśli, że jesteś prawdziwa.
– Wiem, co chcesz powiedzieć – odrzekła cicho. Przełknęła ślinę, wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy, ciepłej i gładko ogolonej. Oczy miał skośne i ciemnoniebieskie, tak jak ona.
– Och – westchnął i znów łagodnie wziął ją w ramiona. Stali tak w milczeniu, słuchając krakania kruków krążących nad ich głowami i szmeru wody na kamieniach.
– Trobhad agus òl, a nighean – powiedział. Puścił ją równie delikatnie, jak wcześniej pochwycił, i obrócił w stronę maleńkiego strumyka, który spływał szczeliną między dwiema skałami. – Chodź, napij się.
Lodowata woda miała posmak granitu i lekki zapach terpentyny od sosnowych igieł. Brianna zaspokoiła pragnienie i ochlapując wodą zarumienione policzki, wyczuła nagłe poruszenie ojca. Natychmiast zastygła i zerknęła na niego kątem oka. On również znieruchomiał, ale podniósł wzrok i ruchem podbródka wskazał zbocze nad nimi.
Zobaczyła i usłyszała osypującą się powoli ziemię. Na skalnej półce obok jej stopy zagrzechotały kamyki, a potem zapadła cisza, przerywana tylko krakaniem. Brzmiało teraz głośniej, pomyślała, jakby ptaki były bliżej. Coś dostrzegły.
Były bliżej. Ptak zanurkował nagle jak błyskawica tuż obok jej głowy, a inny wrzasnął z góry. Omal nie straciła równowagi, gdy na urwisku nad nimi rozległ się nagły huk. Odruchowo zacisnęła palce na młodych pędach drzewek wystających ze skalnej ściany – w samą porę, bo nad jej głową rozległo się łupnięcie i odgłos poślizgu. W tej samej chwili coś wielkiego przeleciało obok niej w deszczu ziemi i żwiru, odbiło się od półki, dysząc i krwawiąc, i z trzaskiem wylądowało w krzakach na dole.
– Błogosławiony Michale, miej nas w opiece – rzucił jej ojciec po gaelicku i przeżegnał się. Spojrzał w dół, na miotające się gwałtownie zarośla – Jezu, cokolwiek to było, nadal żyło – a potem w górę.
– Weh! – odezwał się z góry entuzjastyczny męski głos. Nie rozpoznała tego słowa, ale głos był znajomy; ogarnęła ją radość.
– Ian! – zawołała.
Na górze zapadła zupełna cisza, tylko kruki krzyczały z coraz większym podnieceniem.
– Błogosławiony Michale, miej nas w opiece – powiedział zaskoczony głos po gaelicku i chwilę później jej kuzyn Ian zsunął się na ich wąską półkę, balansując na niej bez żadnych trudności.
– To ty! – powiedziała. – Och, Ianie!
– A charaid! – Pochwycił ją w ramiona i mocno uścisnął, śmiejąc się z niedowierzaniem. – Boże, to ty! – Cofnął się na chwilę, by sprawdzić, czy to rzeczywiście ona, znów się roześmiał, mocno ją pocałował i uścisnął jeszcze raz. Pachniał jelenią skórą, owsianką i prochem strzelniczym; czuła przy piersi bicie jego serca.
Usłyszała niewyraźne szuranie i kiedy odsunęli się od siebie, zdała sobie sprawę, że jej ojciec zszedł ze skalnej półki i na wpół zsuwał się po piargu w stronę zarośli, gdzie upadł jeleń – to musiał być jeleń… Zatrzymał się na chwilę na skraju krzewów – wciąż się kołysały, ale ruchy rannego jelenia stawały się coraz mniej gwałtowne – wyciągnął nóż i mrucząc coś po gaelicku, ostrożnie wszedł w zarośla.
– Tam są same dzikie róże – powiedział Ian, patrząc w dół ponad jej ramieniem. – Ale myślę, że zdąży mu poderżnąć gardło. A Dhia, nie mogłem dobrze wycelować i bałem się, że… ale skąd do czor… chciałem powiedzieć, skąd się tu wzięłaś? – Cofnął się o krok i powiódł po niej wzrokiem, unosząc kącik ust, gdy zauważył jej spodnie i mocne skórzane buty. Jego spojrzenie, teraz zmartwione, wróciło do jej twarzy. – Nie ma z tobą twojego mężczyzny? A dzieci?
– Są wszyscy – zapewniła go. – Roger pewnie coś teraz przybija, Jem mu pomaga, a Mandy plącze się pod nogami. A co do tego, skąd się tu wzięliśmy… – Światło dnia i radość z ponownego spotkania pozwoliły jej nie myśleć o niedawnej przeszłości, ale konieczność wyjaśnień sprawiła, że naraz spadł na nią ciężar wypadków.
– Nie przejmuj się, kuzynko – powiedział Ian szybko na widok wyrazu jej twarzy. – To może poczekać. Pamiętasz jeszcze, jak się strzela do indyków? Niecałe ćwierć mili stąd całe stado spaceruje w jedną i drugą stronę, jakby tańczyły na ceilidh.
– Chyba pamiętam. – Spadający jeleń przewrócił strzelbę, którą oparła o ścianę urwiska, żeby się napić wody. Podniosła ją teraz i poprawiła przekrzywiony krzemień. Łomoty na dole ustały, słyszała tylko niesione wiatrem strzępy słów ojca, który odmawiał modlitwę gralloch.
– Nie trzeba pomóc tacie z tym jeleniem?
– To tylko roczniak. Poradzi sobie, zanim zdążysz mrugnąć. – Wychylił się poza krawędź półki i zawołał: – Idziemy z Bree postrzelać do indyków, a bràthair mo mhàthair!
Głuchą ciszę na dole przerwały głośne szelesty i spośród kolczastych krzaków róż wynurzyła się naraz rozczochrana głowa Jamiego. Włosy miał rozpuszczone i potargane, mocno zarumieniona twarz krwawiła w kilku miejscach, podobnie jak ramiona i dłonie. Wydawał się niezadowolony.
– Ian – powiedział na tyle donośnie, że było go słychać ponad odgłosami lasu. – Mac Ian… mac Ian…!
– Wrócimy, żeby ci pomóc zabrać mięso! – odkrzyknął Ian. Pogodnie pomachał ręką, sięgnął po śrutówkę, pochwycił spojrzenie Bree i uniósł głowę wyżej. Spojrzała w dół, ale ojciec znów zniknął i zobaczyła tylko rozkołysane krzaki.
Przekonała się, że straciła rozeznanie w dzikim terenie; urwisko wydawało się jej niedostępne, Ian jednak wspinał się w górę zręcznie jak pawian. Po chwili wahania podążyła za nim, znacznie wolniej, od czasu do czasu ślizgając się na błocie i wypatrując skalnych uchwytów, których używał kuzyn.
– Ian mac Ian mac Ian? – zapytała, gdy dotarła na szczyt urwiska i zatrzymała się, by wytrząsnąć ziemię z butów. Serce biło jej nieprzyjemnie mocno. – Kiedy jestem zła na Jema, mówię do niego „Jeremiah Alexander Ian Fraser MacKenzie”. Czy to coś podobnego?
– Coś w tym stylu – przyznał Ian, wzruszając ramionami. – Ianie, synu Iana, synu Iana… chodzi o to, by ci powiedzieć, że przynosisz wstyd swoim przodkom, rozumiesz? – Miał na sobie brudną i postrzępioną perkalową koszulę z oderwanymi rękawami; dostrzegła na nagim brązowym ramieniu dużą białą bliznę w kształcie czteroramiennej gwiazdy.
– Co ci się stało? – zapytała, wskazując na nią ruchem głowy.
Lekceważąco wzruszył ramionami i poprowadził ją w stronę niewielkiej grani.
– Nic takiego. Jakiś drań z plemienia Abenaki trafił mnie strzałą pod Monmouth. Denny wyciął mi to kilka dni później… to znaczy Denzell Hunter – dodał na widok jej niezrozumienia. – Brat Rachel. Jest lekarzem, jak twoja mama.
– Rachel! – zawołała. – To twoja żona?
Ian uśmiechnął się szeroko.
– Tak – odrzekł po prostu. – Taing do Dhia. – Spojrzał na nią szybko, sprawdzając, czy zrozumiała.
– Pamiętam. To znaczy „dzięki Bogu” – zapewniła go. – Pamiętam znacznie więcej. Roger odświeżał nasz Gàidhlig podczas podróży ze Szkocji. Tato mówił, że Rachel jest kwakierką? – dodała, przechodząc przez strumyk po kamieniach.
– Tak. – Ian nie spuszczał wzroku z kamieni, zdawało się jednak, że jego radość i duma nieco przygasły. Pominęła to jednak milczeniem; jeśli istniał tu jakiś konflikt, a zważywszy na to, co wiedziała o kuzynie i co wydawało jej się, że wie o kwakrach, nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogło go nie być, to nie była odpowiednia chwila na zadawanie pytań.
Ian jednak nie miał podobnych wahań.
– Ze Szkocji? – powtórzył, spoglądając na nią przez ramię. – Kiedy? – Naraz zdał sobie sprawę z dwuznaczności tego pytania i jego twarz się zmieniła. Przepraszająco machnął ręką.
– Wypłynęliśmy z Edynburga w marcu – wyjaśniła, wybierając na razie najprostszą odpowiedź. – Resztę opowiem ci później.
Skinął głową i szli dalej, czasem obok siebie, czasem Ian prowadził. Podążali ścieżkami jeleni lub skracali sobie drogę, idąc prosto w górę, by ominąć gęste zarośla. Brianna była zadowolona, że może zostać z tyłu i patrzeć na niego, nie wprawiając go w zakłopotanie.
Zmienił się, ale nic w tym dziwnego. Nadal był wysoki i bardzo szczupły, okrzepł jednak i stał się dojrzałym mężczyzną. Pod skórą wyraźnie odznaczały się długie mięśnie ramion. Brązowe włosy ściemniały, były splecione, związane rzemieniem i ozdobione czymś, co wyglądało jak wplecione w warkocz bardzo świeże indycze pióra. Na szczęście? – zastanowiła się. Łuk i kołczan, które zabrał ze szczytu urwiska, teraz kołysały się lekko na jego plecach.
„Ale nie tylko w jego twarzy widać doskonałość stworzenia mężczyzny”, pomyślała z rozbawieniem. „Widać to również w jego kończynach i stawach, o dziwo w stawach bioder i nadgarstków / W chodzie i uniesieniu karku, gibkości talii i kolan, ubranie go nie skrywa”1. Ten wiersz zawsze nasuwał jej myśl o Rogerze, ale teraz skojarzył się również z Ianem i ojcem, choć wszyscy trzej byli tak różni.
Wspięli się wyżej, poza linię drzew. Wiatr był tu silniejszy i świeższy. Ian zatrzymał się i przywołał ją, lekko poruszając palcami.
– Słyszysz je? – szepnął jej do ucha samym oddechem.
Słyszała i włoski na jej karku przyjemnie się zjeżyły. Krótkie, ostre dźwięki, niemal jak szczekanie psa. Gdzieś dalej rozlegał się urywany warkot, coś pomiędzy dużym kotem a niewielkim silnikiem.
– Zdejmij pończochy i natrzyj nogi ziemią – szepnął Ian, wskazując na jej wełniane pończochy. – Dłonie i twarz też.
Skinęła głową, oparła strzelbę o drzewo i odgarnęła na bok suche liście. Ziemia pod spodem była na tyle wilgotna, że dało się ją wetrzeć w skórę. Ian nie potrzebował kamuflażu; jego własna skóra była niemal równie ciemna jak skórzane spodnie. Odsunął się w milczeniu, kiedy nacierała ręce i twarz, i gdy podniosła wzrok, przez chwilę nie potrafiła go odnaleźć.
Rozległa się seria dźwięków przypominających skrzypienie zardzewiałego zawiasu w rozkołysanych drzwiach i nagle go zobaczyła: stał nieruchomo za ambrowcem o jakieś pięćdziesiąt stóp od niej.
Zdawało się, że las na chwilę zamarł, ciche trzaski i szelest liści ustały. Potem odezwało się wściekłe gulgotanie. Brianna niezmiernie powoli odwróciła głowę. Indor wystawił z trawy jasnoniebieski łeb i szybko obracał nim z boku na bok, szukając rywala. Jaskrawoczerwone korale kołysały się przy każdym ruchu.
Rzuciła okiem na Iana. Trzymał zwinięte dłonie przy ustach, ale nie poruszył się ani nie wydał dźwięku. Wstrzymała oddech i znów spojrzała na indyka, który ponownie głośno zagulgotał. Tym razem odpowiedział mu z oddali inny samiec. Ten, na którego patrzyła, obejrzał się w stronę dźwięku, podniósł głowę i krzyknął. Przez chwilę nasłuchiwał, po czym schował się z powrotem w trawę. Spojrzała na Iana; zauważył to i leciutko potrząsnął głową.
Odczekali szesnaście wolnych oddechów – liczyła – nim Ian znów zagulgotał. Indor wyskoczył z trawy i przeszedł przez skrawek ziemi pokrytej liśćmi. Oczy miał nabiegłe krwią, pióra na piersiach nastroszone, ogon rozpostarty. Zatrzymał się na chwilę, aby cały las mógł podziwiać jego wspaniałość, po czym zaczął się powoli przechadzać w jedną i drugą stronę, wydając ostre, agresywne okrzyki.
Poruszając tylko oczami, spoglądała raz na kroczącego indora, to znów na Iana, który synchronizując ruchy z ruchami indyka, zsunął łuk z ramienia, zastygł, sięgnął po strzałę, znów zastygł i wreszcie nałożył strzałę, gdy ptak obrócił się po raz ostatni.
W każdym razie miał to być ostatni obrót. Ian naciągnął łuk, tym samym płynnym ruchem wypuścił strzałę i wydał z siebie przestraszony, aż nazbyt ludzki okrzyk, gdy z drzewa nad nim spadło coś dużego i ciemnego. Odskoczył do tyłu i indyk przeleciał tuż obok jego głowy. Brianna dostrzegła teraz, że to była indyczka: przestraszona, z nastroszonymi piórami, biegła z wyciągniętą szyją przez otwartą polanę w stronę równie przestraszonego indora, który sklęsł z szoku.
Odruchowo pochwyciła strzelbę i wypaliła. Spudłowała; obydwa indyki zniknęły w gąszczu paproci, wydając dźwięki przypominające uderzenia młotka w drewniany klocek.
Echa ucichły i znów usłyszeli szelest liści. Spojrzała na kuzyna, który zerknął na swój łuk, a potem na strzałę, tkwiącą absurdalnie między dwoma kamieniami. Popatrzył na nią i obydwoje wybuchnęli śmiechem.
– No tak – stwierdził filozoficznie. – To dlatego, że zostawiliśmy wujka Jamiego, żeby sam zrywał róże.
Brianna przeczyściła lufę i ubiła następną porcję śrutu – z całej siły, żeby uspokoić drżące ręce.
– Przepraszam, że chybiłam – powiedziała.
– Dlaczego? – Ian spojrzał na nią zaskoczony. – Przy polowaniu masz szczęście, jak trafisz raz na dziesięć. Dobrze o tym wiesz. Poza tym ja też chybiłem.
– Tylko dlatego, że indyk spadł ci na głowę – odparła, ale się roześmiała. – Strzała jest zniszczona?
– Tak. – Wyciągnął strzałę spomiędzy kamieni i pokazał jej złamane drzewce. – Ale grot jest dobry. – Schował żelazny grot do sporranu, odrzucił drzewce i wstał. – Z tego stada już nic nie uda nam się ustrzelić, ale… co się dzieje, dziewczyno?
Próbowała wepchnąć wycior w uchwyt, ale nie trafiła i wycior upadł na ziemię.
– Jak to się nazywa, kiedy jesteś zbyt podniecony, by trafić w jelenia? Jelenia gorączka? – powiedziała, zdobywając się na żart i podnosząc wycior z ziemi. – Więc ja chyba mam indyczą gorączkę.
– Ach, tak. – Uśmiechnął się, patrząc uważnie na jej dłonie. – Kiedy ostatnio strzelałaś, kuzynko?
– Nie tak dawno – odrzekła krótko. Nie spodziewała się, że to wróci. – Jakieś sześć, siedem miesięcy temu.
– Na co wtedy polowałaś? – zapytał, przechylając głowę na bok.
Spojrzała na niego, podjęła decyzję i ostrożnie wkładając wycior na miejsce, zwróciła się twarzą do niego.
– Na grupę mężczyzn, którzy czekali na mnie ukryci w moim domu, żeby mnie zabić i zabrać dzieci – powiedziała wprost, ale te słowa zabrzmiały śmiesznie, melodramatycznie.
Ian uniósł krzaczaste brwi.
– Zabiłaś ich? – W jego głosie brzmiało tak wielkie zainteresowanie, że mimo ciężaru wspomnień roześmiała się. Zupełnie jakby pytał, czy udało jej się złapać dużą rybę.
– Niestety, nie. Strzeliłam w oponę ich ciężarówki i okno własnego domu. Nie trafiłam w nich. Ale z drugiej strony – dodała z udawaną obojętnością – im nie udało się dostać mnie ani dzieci.
Skinął głową, przyjmując to, co powiedziała. Ta rzeczowość zdziwiłaby ją, gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego mężczyznę.
– Dlatego tu jesteście, tak? – Odruchowo rozejrzał się wokół, jakby wypatrywał czających się w lesie wrogów, i nagle zaczęła się zastanawiać, jak by to było mieszkać z Ianem i nigdy nie wiedzieć, czy rozmawia ze Szkotem, czy z Mohawkiem. Teraz była jeszcze bardziej ciekawa Rachel.
– Przede wszystkim dlatego – odpowiedziała. Zauważył jej ton i spojrzał na nią przenikliwie, ale znów skinął głową.
– Wrócisz tam, żeby ich zabić? – zapytał zupełnie poważnie.
Brianna z wysiłkiem stłumiła furię, jaka ją ogarnęła na myśl o Robie Cameronie i jego przeklętych wspólnikach. Ręce zaczęły jej drżeć, ale nie ze strachu ani nie od wspomnień, lecz dlatego, że kiedy dotknęła spustu, wróciło do niej dojmujące pragnienie zabijania.
– Chciałabym – rzekła krótko. – Ale nie możemy. To znaczy fizycznie. – Machnięciem ręki odsunęła od siebie to wszystko. – Opowiem ci później; nie rozmawialiśmy o tym jeszcze nawet z tatą i mamą. Dotarliśmy tu dopiero wczoraj wieczorem. – Ziewnęła szeroko, jakby na wspomnienie długiej wspinaczki przez górskie przełęcze.
Ian się roześmiał, a ona pokręciła głową, mrugając.
– Tato chyba mówił, że masz dziecko? – zapytała, stanowczo zmieniając temat.
Na jego twarz wrócił szeroki uśmiech.
– Mam. – Promieniał taką radością, że Brianna też się uśmiechnęła. – Mam małego synka. Nie dostał jeszcze prawdziwego imienia, ale nazywamy go Oggy. Od Oglethorpe – wyjaśnił na widok jej szerokiego uśmiechu. – Byliśmy w Savannah, kiedy Rachel zaczął rosnąć brzuch. Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczysz!
– Ja też – powiedziała, chociaż nie rozumiała związku między Savannah a imieniem Oglethorpe. – Czy… – Przerwał jej odległy dźwięk. Ian natychmiast zerwał się na nogi, spoglądając w tym kierunku.
– Czy to był tata? – zapytała.
– Chyba tak. – Podał jej rękę i pomógł wstać, jednocześnie sięgając po łuk. – Chodź!
Pochwyciła świeżo załadowaną strzelbę i pobiegła, nie zważając na zarośla, kamienie, gałęzie drzew, strumienie ani na nic innego. Ian przemykał przez las zwinnie i szybko jak wąż; przedzierała się za nim, łamiąc gałęzie i przecierając oczy rękawem.
Ian dwa razy zatrzymał się nagle i pochwycił ją za ramię, gdy zbliżyła się do niego. Stali razem, nasłuchując, próbując zwolnić rytm serca i wstrzymać oddech na wystarczająco długą chwilę, by usłyszeć cokolwiek ponad szumem lasu. Za pierwszym razem, po kilku minutach, które wydawały się wiecznością, wychwycili poprzez szum wiatru coś w rodzaju kwiku, a po nim serię pomruków.
– Świnia? – zapytała między haustami powietrza. Dziki bywały duże i bardzo niebezpieczne.
Ian potrząsnął głową i przełknął ślinę.
– Niedźwiedź. – Odetchnął głęboko, złapał ją za rękę i ruszył biegiem.
Za drugim razem, gdy znów się zatrzymali, nie usłyszeli nic.
– Wuju Jamie! – krzyknął Ian, gdy udało mu się złapać oddech.
Nic.
– Tato! – krzyknęła Brianna najgłośniej, jak potrafiła, ale ten dźwięk wydawał się żałośnie cichy i daremny wobec ogromu góry. Czekali, krzyczeli, znów czekali, a gdy wciąż odpowiadała im cisza, w końcu pobiegli dalej. Ian poprowadził ją w stronę kolczastych zarośli i martwego jelenia.
Dysząc ciężko, zatrzymali się chwiejnie na urwisku. Brianna pochwyciła Iana za ramię.
– Tam na dole coś jest!
Krzaki poruszały się – nie tak mocno, jak podczas agonii jelenia, ale z całą pewnością drżały, poruszane nieregularnie przez coś zdecydowanie większego od Jamiego Frasera. Dobiegały stamtąd pomruki, świst rozdzieranych ścięgien, odgłosy łamania kości… i przeżuwania.
– Chryste – powiedział Ian pod nosem, ale niewystarczająco cicho. Pierś Brianny ścisnęła się; zobaczyła mroczki przed oczami i z przerażenia zakręciło jej się w głowie. Mimo to zaczerpnęła jak największy haust powietrza i jeszcze raz krzyknęła:
– Taaato!
– Aha, teraz się pokazaliście. – Głęboki, gniewny szkocki głos dochodził z miejsca gdzieś pod nimi. – Mam nadzieję, dziewczyno, że ustrzeliłaś indyka na kolację, bo nie będziemy dziś jedli dziczyzny.
Z ulgi znów zakręciło jej się w głowie. Rzuciła się na ziemię i wystawiła głowę poza krawędź urwiska. Ojciec stał dziesięć stóp pod nią, na wąskiej półce skalnej, na którą zaprowadził ją wcześniej. Jego pochmurna twarz rozpogodziła się nieco na jej widok.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Tak, ale nie mamy indyka. Co ci się stało, u licha? – Był rozczochrany i podrapany, ramiona i twarz pokrywały plamy i strużki zaschniętej krwi, rękaw koszuli miał rozdarty, prawą stopę bosą, a łydkę zakrwawioną. Spojrzał w dół na krzaki róż i znów spochmurniał.
– Dia gam chuideachadh – powiedział, szybkim ruchem podbródka wskazując zamieszanie na dole. – Obdzierałem ze skóry jelenia Iana, kiedy ten gruby, włochaty diabeł wyszedł z krzaków i mi go zabrał.
– Cachd – stwierdził Ian z niesmakiem. Przykucnął obok Brianny, patrząc na kolczaste zarośla. Oderwała na chwilę spojrzenie od ojca i dostrzegła w krzakach coś bardzo dużego i czarnego, mocno w tej chwili zajętego; krzewy trzęsły się i łamały, gdy zwierzę rozszarpywało jelenia. Zauważyła pośród liści drżącą, sztywną nogę z racicą.
Widziała niedźwiedzia tylko przez krótką chwilę, ale uderzenie adrenaliny było tak silne, że znów zawirowało jej w głowie, a całe ciało się napięło. Oddychała najgłębiej jak mogła. Pot spływał jej po plecach, dłonie zaciśnięte na strzelbie były mokre. Doszła do siebie w chwili, gdy Ian zapytał Jamiego, co mu się stało w nogę.
– Kopnąłem go w pysk – odparł Jamie krótko, patrząc z niechęcią na krzaki. – Obraził się i próbował odgryźć mi stopę, ale dostał tylko but.
Ian lekko zadrżał, ale roztropnie nie roześmiał się na głos.
– No tak. Pomóc ci się podciągnąć, wuju?
– Nie – odrzekł Jamie szorstko. – Czekam, aż ten mac na galladh sobie pójdzie. Ma mój karabin.
– Ach. – Ian docenił wagę tych słów.
Ojciec mówił Briannie, że to bardzo dobry, długi karabin z Pensylwanii. Najwidoczniej był gotów czekać tak długo, jak to będzie konieczne, i prawdopodobnie był o wiele bardziej uparty niż niedźwiedź, pomyślała i zaśmiała się w duchu.
Jamie spojrzał na nich.
– Możecie iść. To pewnie trochę potrwa.
– Chyba mogłabym stąd do niego strzelić – zaproponowała Bree, oceniając odległość. – Nie zabiłabym go, ale pewnie by uciekł, gdyby dostał ptasim śrutem.
Ojciec gwałtownie machnął ręką, wydając szkockie mruknięcie.
– Nawet nie próbuj. Mogłabyś go tylko rozwścieczyć, a skoro mnie się udało zejść z tego zbocza, ta bestia z pewnością potrafi się wspiąć na górę. Idźcie sobie, bo dostaję skurczu w karku od tego gadania.
Bree zerknęła kątem oka na Iana, a ten niemal niezauważalnie skinął głową, rozumiejąc jej niechęć do pozostawienia ojca bez butów na półce skalnej o niecałe dwadzieścia stóp od głodnego niedźwiedzia.
– Dotrzymamy ci przez jakiś czas towarzystwa – oznajmił i zanim Jamie zdążył się sprzeciwić, zacisnął palce na mocnym pędzie sosny i opuścił się na zbocze urwiska. Palce jego stóp odzianych w mokasyny natychmiast znalazły punkt oparcia. Idąc za jego przykładem, Brianna pochyliła się i podała ojcu śrutówkę, po czym również zeszła, trochę wolniej.
– Dziwię się, że nie zadźgałeś go sztyletem, wujku Jamie – mówił Ian. – Pogromca Niedźwiedzi, chyba tak cię nazywali Indianie Tuscarora?
Bree ucieszyła się, widząc, że Jamie odzyskał spokój ducha i tylko spojrzał na Iana z politowaniem.
– Słyszałeś kiedyś, że człowiek z wiekiem mądrzeje?
Ian wydawał się zbity z tropu.
– Słyszałem.
Jamie oparł strzelbę o urwisko.
– No cóż, jeśli nie zmądrzejesz, to pewnie nie doczekasz starości. A ja już jestem za stary, żeby dla jeleniej tuszy rzucać się na niedźwiedzia z nożem. Masz coś do jedzenia, dziewczyno?
Całkiem zapomniała o niewielkiej torbie. Zdjęła ją z ramienia i znalazła w środku zawiniątko z podpłomykami i serem, które dała jej Amy Higgins.
– Usiądź – powiedziała, podając je ojcu. – Chcę obejrzeć twoją nogę.
– Nie jest źle – odrzekł, ale albo był zbyt głodny, by się kłócić, albo przy jej matce przywykł już, że jest opatrywany, czy tego chce, czy nie, bo usiadł i wyciągnął zranioną nogę.
Rzeczywiście nie wyglądało to źle, chociaż na łydce miał głęboką ranę, a obok niej kilka długich zadrapań – te prawdopodobnie powstały, gdy gwałtownie wyciągał stopę z paszczy niedźwiedzia. Gdy Brianna sobie to wyobraziła, zrobiło jej się słabo. Nie miała przy sobie nic, czego mogłaby użyć, oprócz dużej chustki do nosa. Zamoczyła ją w lodowatej wodzie ze strumyka spływającego po skalnej ścianie i oczyściła ranę najlepiej jak potrafiła, zastanawiając się przy tym, czy od ugryzienia niedźwiedzia można dostać tężca. Przed wyjazdem dopilnowała, by wszystkie szczepienia dzieci były aktualne, ale szczepionka przeciwtężcowa dawała odporność chyba tylko na dziesięć lat? Coś w tym rodzaju.
Rana wciąż krwawiła, choć niezbyt obficie. Brianna wycisnęła chustkę i dość mocno owiązała wokół łydki Jamiego.
– Tapadh leat, a gràidh. – Uśmiechnął się do niej. – Twoja matka nie zrobiłaby tego lepiej. Proszę. – Zostawił jej dwa podpłomyki i kawałek sera. Oparła się plecami o urwisko, siedząc między nim a Ianem. Była zdumiona, że czuje głód, a jeszcze bardziej dziwiło ją, że zupełnie spokojnie siedzą i rozmawiają w pobliżu dużego drapieżnika, który niewątpliwie mógłby ich wszystkich zabić.
– Niedźwiedzie są leniwe – wyjaśnił Ian, widząc, w jakim kierunku patrzy. – Skoro on – to samiec, wujku? – ma tam na dole dobrego jelenia, nie będzie zawracał sobie głowy wspinaczką po byle jaką przekąskę. A jeśli już o tym mówimy – pochylił się przed nią do Jamiego – czy on zjadł twój sandał?
– Nie czekałem tam, żeby popatrzeć. – Humor Jamiego wyraźnie się polepszył po jedzeniu. – Ale mam nadzieję, że nie. W końcu miał pod nosem stertę parujących wnętrzności jelenia, więc po co miałby zawracać sobie głowę kawałkiem starej skóry? Niedźwiedzie nie są głupie.
Ian skinął głową i oparł się o skałę, lekko pocierając ramionami o nagrzany słońcem kamień.
– A więc, kuzynko – spojrzał na Bree – obiecałaś, że mi opowiesz, jak to się stało, że wróciliście. A że mamy teraz trochę czasu… – Ruchem głowy wskazał w kierunku, skąd dochodziły miarowe odgłosy rozrywania i przeżuwania mięsa.
Poczuła ściskanie w żołądku. Na widok jej twarzy ojciec poklepał ją po kolanie.
– Nie kłopocz się tym, a leannan. Będzie na to dość czasu. Pewnie wolałabyś opowiedzieć to wszystkim, kiedy będzie z tobą Roger Mac.
Zawahała się; wiele razy wyobrażała sobie, jak mówią wszystko rodzicom, wyobrażała sobie, jak ona i Roger opowiadają całą historię razem, na przemian… ale na widok napięcia w oczach ojca zdała sobie sprawę, że nie mogłaby szczerze przedstawić swojej części w obecności Rogera. Nawet nie powiedziała mu wszystkiego, kiedy go odnalazła, bo widziała, jak bardzo rozwścieczyło go to, czym zdążyła się z nim podzielić.
– Nie – odrzekła powoli. – Mogę wam opowiedzieć teraz. W każdym razie moją część. – Popiła ostatnie okruchy podpłomyka garścią zimnej wody i zaczęła mówić.
Owszem, mama zna mężczyzn, pomyślała, widząc, jak Ian zaciska pięść na kolanie i słysząc niski, mimowolny pomruk ojca, gdy opowiedziała, jak Rob Cameron przyparł ją do ściany w gabinecie w Lallybroch. Nie powtórzyła im dokładnie tego, co mówił – prostackich gróźb i rozkazów – ani nie powiedziała, jak na jego polecenie zdjęła dżinsy, a następnie z całej siły uderzyła go nimi w twarz, a potem powaliła go na podłogę. Wspomniała tylko, że roztrzaskała mu na głowie drewnianą skrzynkę z listami. Obydwaj chrząknęli z satysfakcją.
– Skąd się wzięła ta skrzynka? – zapytała ojca, przerywając relację. – Roger znalazł ją w garażu swojego przybranego ojca. To takie miejsce, w którym parkuje się samochód, to znaczy… – Na widok zakłopotania na twarzy Jamiego dodała: – Nieważne, to coś w rodzaju szopy na narzędzia. Ale zawsze się zastanawialiśmy, gdzie wy ją schowaliście?
– Ach, o to chodzi? – Twarz Jamiego nieco się rozluźniła. – Roger Mac mówił mi, że jego ojciec był księdzem i wiele lat mieszkał w domu w Inverness. Zrobiliśmy trzy skrzynki; trzeba było mnóstwo pracy, żeby przepisać wszystkie listy. Zapieczętowałem je i wysłałem do trzech różnych banków w Edynburgu z instrukcją, aby w takim to a takim roku przesłali skrzynkę do domu wielebnego Wakefielda w Inverness. Mieliśmy nadzieję, że przynajmniej jedna tam dotrze. Na każdej umieściłem pełne nazwisko Jemmy’ego. Pomyślałem, że to będzie coś znaczyć dla ciebie, ale nie dla nikogo innego. Ale mów dalej. Uderzyłaś Camerona skrzynką, a potem…?
– Nie ogłuszyłam go całkiem, ale udało mi się go wyminąć i wydostać się na zewnątrz. Pobiegłam do wieszaka w korytarzu… to nie ten sam wieszak, który jest u twoich rodziców – powiedziała do Iana i dopiero teraz przypomniała sobie, co było napisane w jednym z ostatnich listów. – Boże! Twój ojciec, Ianie… Tak mi przykro!
– Ach. Tak – powiedział, spuszczając wzrok. Chwyciła go za nadgarstek. Nakrył jej rękę dużą dłonią i lekko uścisnął. – Nie przejmuj się, a nighean. Od czasu do czasu czuję go obok siebie. A wujek Jamie przywiózł moją mamę ze Szkocji… o Jezu. – Urwał i utkwił w niej okrągłe oczy. – Ona nie wie, że tu jesteście!
– Niedługo się dowie – wtrącił cierpko Jamie. – Powiesz mi, co się u diabła stało z tym gównianym Cameronem?
– Za mało – stwierdziła ponuro i dokończyła historię, opowiadając o wspólnikach Camerona i strzelaninie.
– Więc zabrałam Jema i Mandy i wyjechałam do Kalifornii, to po drugiej stronie Ameryki, żeby się zastanowić, co robić. W końcu uznałam, że nie ma wyboru; musieliśmy spróbować znaleźć Rogera. Zostawił mi list z informacją, że jest w Szkocji, i z datą. Tak zrobiliśmy i… – Wskazała szerokim gestem na otaczającą ich dzicz. – No i jesteśmy.
Jamie wciągnął powietrze przez nos, ale nic nie powiedział. Ian tylko krótko skinął głową, jakby do siebie. Brianna czerpała dziwną pociechę z bliskości krewnych. To, że opowiedziała im całą historię, zwierzyła się z lęków, przyniosło jej ulgę. Już od dawna nie czuła się chroniona tak jak teraz.
– Idzie – powiedział nagle Ian. Podążyła za jego spojrzeniem: kolczaste gałązki kołysały się jak szalone pod naporem czarnego cielska. Niedźwiedź oddalał się powoli.
Ian wstał i podał rękę Briannie. Podniosła się i przestąpiła z nogi na nogę, rozluźniając kończyny. Czuła się tak lekko, że prawie nie słyszała tego, co mówił ojciec, również wstając za jej plecami.
– Co takiego? – Obejrzała się.
– Powiedziałem, że jest jeszcze coś, prawda?
– Coś jeszcze? – Uśmiechnęła się lekko. – Nie wystarczy tego, co powiedziałam?
Jamie wydał z siebie szkockie mruknięcie – na wpół przepraszające, na wpół ostrzegawcze.
– Ten Robert Cameron. Mówiłaś, że on prawdopodobnie przeczytał nasze listy.
Po plecach Brianny spłynęła strużka lodowatego potu.
– Tak. – Poczucie spokoju i bezpieczeństwa nagle zniknęło.
– W takim razie wie o jakobickim złocie, które schowaliśmy razem z whisky, i wie, gdzie jesteśmy. A jeśli on wie, to jego przyjaciele też. Możliwe, że on nie może przejść przez kamienie, ale mogą być tacy, którzy potrafią. – Spojrzał na nią wprost niebieskimi oczami. – Prędzej czy później ktoś się tu pojawi, żeby poszukać.