85,00 zł
Kolejne przygody Claire – lekarki, podróżującej w czasie, która z końca XX wieku przeniosła się do Ameryki XVIII stulecia. Tym razem Claire i jej ukochany Jamie trafiają pod Saratogę, gdzie w roku 1777 odbyła się jedna z najważniejszych bitew w amerykańskiej wojnie o niepodległość. Jej córka Brianna wraz z mężem, żyjący w naszej epoce, odnajdują informacje o złocie ukrytym we Francji przez króla Szkocji, Jakuba Stewarta...
Szybka akcja, zaskakująca fabuła i świetnie odmalowane tło historyczne w powieści przetłumaczonej na dziewiętnaście języków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1535
Ciało jest zdumiewająco plastyczne, dusza jeszcze bardziej. Są jednak rzeczy, z których nie sposób się otrząsnąć. Tak mówisz, a nighean? To prawda, ciało łatwo zranić, a ducha można złamać. A jednak jest w człowieku coś, czego nigdy nie da się zniszczyć.
Wilmington, kolonia Karolina Północna, lipiec 1776
Głowa pirata zniknęła. William słyszał, jak grupa gapiów, stojąca obok na nabrzeżu, deliberuje, czy się jeszcze wynurzy.
– Nooo, z nim już koniec – powiedział obszarpany mieszaniec, kręcąc głową. – Jak go agator nie weźmie, weźmie woda.
– Nie – zaprotestował jakiś człowiek przybyły z głębi lądu, żując tytoń i spluwając do wody. – Ma jeszcze dzień, może dwa. Te ścięgna, co trzymają głowę, wysychają na słońcu i robią się twarde jak żelazo. Widziałem to nieraz u jeleni.
William zauważył, że pani MacKenzie zerknęła przelotnie w stronę portu i odwróciła wzrok. Pobladła, więc przesunął się lekko, by zasłonić jej widok na mężczyzn i brązowe fale – choć od kiedy zaczął się przypływ, ciała przywiązanego do pala oczywiście nie było już widać. Pal wciąż jednak wystawał nad wodę, przypominając, jaką cenę płaci się za zbrodnie. Pirata skazano na śmierć przez utopienie i kilka dni temu przywiązano na terenie zalewowym, a fakt, że jego rozpadające się szczątki wciąż wisiały przy palu, stanowił stały temat rozmów.
– Jem! – krzyknął nagle ostro pan MacKenzie, wyminął Williama i rzucił się za synem. Rudy jak matka chłopczyk oddalił się, by posłuchać rozmowy mężczyzn, teraz zaś pochylał się niebezpiecznie nad wodą, trzymając się pachołka cumowniczego i próbując wypatrzyć martwego pirata.
Pan MacKenzie złapał chłopca za kołnierz, odciągnął od brzegu i uniósł w ramionach, choć mały walczył i wyrywał się z powrotem ku bagnistemu portowi.
– Chcę zobaczyć, jak agator je pirata, tatusiu!
Gapie roześmieli się. Nawet MacKenzie uśmiechnął się mimowolnie, ale na widok wyrazu twarzy żony natychmiast spoważniał. W jednej chwili znalazł się u jej boku i podtrzymał ją za łokieć.
– Chyba musimy już iść – powiedział, przekładając synka na drugie ramię, by łatwiej podtrzymać żonę. Była wyraźnie zdenerwowana. – Porucznik Ransom... to znaczy lord Ellesmere – poprawił się z przepraszającym uśmiechem – z pewnością ma inne zajęcia.
Była to prawda. William był umówiony na kolację z ojcem. Ojciec jednak wyznaczył na miejsce spotkania tawernę tuż po drugiej stronie nabrzeża, więc nie groziło im, że się rozminą. William nalegał zatem, by jeszcze zostali, ponieważ polubił ich towarzystwo – szczególnie towarzystwo pani MacKenzie. Ona jednak uśmiechnęła się z żalem, chociaż kolory zaczęły jej już wracać na twarz, i pogłaskała okrytą kapturkiem główkę niemowlęcia, które trzymała w ramionach.
– Nie, naprawdę musimy już iść. – Spojrzała na syna, który wciąż usiłował wyrwać się ojcu, i William zauważył, że przemknęła wzrokiem po porcie ze sterczącym nad wodą palem. Odwróciła się jednak i utkwiła oczy w twarzy Williama. – Maleńka zaraz się obudzi i będzie chciała jeść. Bardzo miło było pana spotkać, żałuję, że nie możemy porozmawiać dłużej.
Powiedziała to bardzo szczerze i dotknęła lekko jego ramienia. Poczuł miły dreszcz.
Gapie prowadzili teraz zakłady, czy pirat się jeszcze pojawi, choć na pierwszy rzut żaden z nich nie miał ani grosza.
– Dwa do jednego, będzie tam ciągle, kiedy zacznie się odpływ.
– Pięć do jednego, że ciało będzie, ale bez głowy. Nieważne, co ty tam mówisz o tych ścięgnach, Lem, gdy przyszedł przypływ, jego głowa wisiała już na nitce. Następny na pewno ją zabierze.
Mając nadzieję zagłuszyć tę wymianę zdań, William rozpoczął skomplikowane pożegnanie, posuwając się nawet do ucałowania dłoni pani MacKenzie zgodnie z najlepszymi dworskimi manierami, a także pocałował rączkę niemowlęcia, na co wszyscy się roześmieli. Pan MacKenzie rzucił mu dość dziwne spojrzenie, ale nie był chyba urażony. Uścisnął mu dłoń na modłę republikańską i przeciągnął żart, stawiając na ziemi syna i skłaniając go, by również uścisnął dłoń Williamowi.
– Zabił pan kogoś? – zapytał chłopiec z zainteresowaniem na widok mundurowej szpady Williama.
– Jeszcze nie – odrzekł William, uśmiechając się.
– Mój dziadek zabił mnóstwo ludzi.
– Jemmy! – upomnieli go oboje rodzice równocześnie.
Chłopczyk energicznie wzruszył ramionami.
– Ale to prawda.
– Z pewnością twój dziadek to dzielny mężczyzna i krew mu niestraszna – zapewnił go poważnie William. – Król zawsze potrzebuje takich ludzi.
– Mój dziadek mówi, że król może go pocałować w dupę – stwierdził chłopiec rzeczowo.
– Jemmy!
Pan MacKenzie zakrył dłonią usta gadatliwego potomka.
– Dobrze wiesz, że dziadek niczego takiego nie powiedział – oburzyła się pani MacKenzie. Chłopczyk pokiwał głową potwierdzająco, a ojciec cofnął dłoń.
– Nie, ale babcia powiedziała.
– No, to już bardziej prawdopodobne – mruknął pan MacKenzie, starając się nie roześmiać – ale i tak nie mówimy takich rzeczy żołnierzom. Oni pracują dla króla.
– Aha. – Jemmy najwyraźniej tracił już zainteresowanie. – Czy teraz zaczyna się odpływ? – zapytał z nadzieją w głosie, jeszcze raz wykręcając głowę ku portowi.
– Nie – zaprzeczył zdecydowanie pan MacKenzie. – Dopiero za wiele godzin. Będziesz już w łóżku.
Pani MacKenzie uśmiechnęła się przepraszająco do Williama, rumieniąc się uroczo zawstydzona. Rodzina oddaliła się z pewnym pośpiechem, William zaś został, na pół rozbawiony, na pół zażenowany.
– Hej, Ransom!
Odwrócił się na dźwięk swego nazwiska i zobaczył Harry’ego Dobsona i Colina Osborna, dwóch podporuczników z jego pułku, którzy najwyraźniej umknęli od obowiązków w chęci zakosztowania rozkoszy Wilmington – jakiekolwiek by one były.
– Z kim rozmawiałeś? – Dobson z zainteresowaniem patrzył za oddalającą się grupą.
– Z panem i panią MacKenzie. Przyjaciółmi mego ojca.
– Ach, mężatka. – Dobson wciągnął policzki, nie spuszczając wzroku z Brianny. – Cóż, będzie nieco trudniej, jak sądzę, ale czymże byłoby życie bez wyzwań?
– Wyzwań? – William spojrzał kpiąco na swego drobnego towarzysza. – Zwracam ci uwagę, że jej mąż jest mniej więcej trzy razy taki jak ty.
Osborn roześmiał się, czerwieniejąc na twarzy.
– A ona jest dwa razy taka jak on. Rozgniotłaby cię, Dobby.
– Dlaczego uważasz, że chcę być na dole? – spytał z godnością Dobson. Osborn zaniósł się śmiechem.
– Ty masz jakąś obsesję na punkcie olbrzymek – zauważył William. Popatrzył za rodzinną grupą, która już znikała z pola widzenia na końcu ulicy. – Ta kobieta jest niemal tak wysoka jak ja.
– No tak, wcieraj sól w tę ranę, wcieraj.
Osborn, który był wyższy niż mierzący metr pięćdziesiąt Dobson, ale jednak dobrą głowę niższy od Williama, żartobliwie próbował kopnąć go w kolano. William uchylił się i szturchnął Osborna, który pochylił się i popchnął go na Dobsona.
– Panowie! – Groźny głos sierżanta Cuttera z cockneyowskim akcentem sprawił, że natychmiast się wyprostowali. Mieli wyższe szarże niż sierżant, ale żaden z nich nie odważyłby się czegoś na ten temat powiedzieć. Cały pułk bał się sierżanta Cuttera – starszego niż sam pułk, wzrostu mniej więcej Dobsona, ale w drobniutkim ciele skrywającego wściekłość potężnego wulkanu tuż przed wybuchem.
– Sierżancie. – Najstarszy z tej grupy porucznik William Ransom, earl Ellesmere, wyprostował się, wciskając podbródek w plastron. Osborn i Dobson pospiesznie poszli w jego ślady, trzaskając obcasami.
Cutter przespacerował się przed nimi tam i z powrotem jak czający się gepard. William pomyślał, że niemal da się wyczuć zamiatający na boki ogon i łakome oblizywanie zębów. Czekanie na atak było gorsze niż ugryzienie w tyłek.
– A gdzie wasi żołnierze? – warknął Cutter. – Panowie?
Osborn i Dobson zaczęli się pospiesznie usprawiedliwiać, natomiast porucznik Ransom tym razem był czysty jak łza.
– Moi ludzie strzegą pałacu gubernatora pod dowództwem porucznika Colsona. Otrzymałem przepustkę, sierżancie, by zjeść kolację z ojcem – powiedział z szacunkiem. – Udzielił mi jej sir Peter.
Z sir Peterem Packerem trzeba było się liczyć, więc Cutter zaniechał ataku, ale ku zaskoczeniu Williama to nie nazwisko sir Petera wywołało tę reakcję.
– Pański ojciec? – Sierżant zmrużył oczy. – Czyli lord John Grey, prawda?
– Hmm, tak – odpowiedział ostrożnie William. – Czy pan go zna?
Zanim Cutter zdołał odpowiedzieć, otwarły się drzwi pobliskiej tawerny i pojawił się w nich ojciec Williama. William uśmiechnął się z radością, że ojciec tak dobrze wyczuł moment, natychmiast jednak spoważniał, bo sierżant wlepił w niego stalowe spojrzenie.
– Niech pan się do mnie nie szczerzy jak włochata małpa – zaczął sierżant niebezpiecznym tonem, ale lord John przerwał mu, klepiąc poufale po ramieniu. Żaden z trzech młodych poruczników nie odważyłby się na to za żadne pieniądze.
– Cutter – powiedział lord John, uśmiechając się ciepło. – Tak też myślałem, słysząc te słodkie tony. Powiedziałem sobie: niech mnie diabli, jeśli to nie sierżant Aloysius Cutter. Nie ma na świecie drugiego takiego człowieka: brzmi jak buldog, który połknął kota i przeżył to doświadczenie, żeby o nim opowiedzieć.
– Aloysius – bezgłośnie powiedział Dobson do Williama, ten jednak tylko chrząknął w odpowiedzi, nie mogąc nawet wzruszyć ramionami, ponieważ ojciec skupił teraz uwagę na nim.
– Williamie – powiedział, witając go skinieniem głowy – ależ jesteś punktualny. Przepraszam, że się spóźniłem. Zatrzymano mnie. – Zanim William zdążył cokolwiek powiedzieć lub przedstawić pozostałych, lord John zagłębił się we wspominki z sierżantem Cutterem o dawnych wspaniałych czasach na równinie Abrahama z generałem Wolfe’em.
Dzięki temu trzej młodzi oficerowie odprężyli się, a dla Dobsona oznaczało to powrót do poprzedniego wątku.
– Powiedziałeś, że ta ruda laleczka to przyjaciółka twojego ojca? – szepnął do Williama. – Dowiedz się od niego, gdzie się zatrzymała, co?
– Idiota – syknął Osborn. – Nie jest nawet ładna, ma taki długi nos jak... jak Willie.
– Mój wzrok nie sięgnął jej twarzy – parsknął Dobson – ale wprost na poziomie oczu miałem jej cycki, a te...
– Dupek!
– Ciii – Osborn przydeptał Dobsonowi stopę, by zamilkł, bo lord John zwrócił się ku młodym ludziom.
– Czy przedstawisz mi swoich przyjaciół, Williamie? – spytał uprzejmie. William uczynił to, spłoniony, bo jak dobrze wiedział, mimo służby w artylerii jego ojciec miał znakomity słuch. Osborn i Dobson ukłonili się, najwyraźniej pełni nabożnego podziwu. Nie zdawali sobie sprawy, kim jest ojciec Williama; ten zaś był równocześnie dumny, że zrobiło to na nich wrażenie, i nieco zdenerwowany, że odkryli tożsamość lorda Johna. Przed jutrzejszą kolacją rozejdzie się to już po całym pułku. Oczywiście sir Peter wiedział już wcześniej, ale... Przywołał się do porządku, zdając sobie sprawę, że ojciec żegna się z młodymi porucznikami; odwzajemnił salut sierżanta Cuttera pospiesznie, ale jak należy, po czym ruszył za ojcem, zostawiając Dobby’ego i Osborna swojemu losowi.
– Widziałem, że rozmawiałeś z państwem MacKenzie – odezwał się od niechcenia lord John. – Mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku. – Rzucił spojrzenie wzdłuż nabrzeża, ale Brianna i Roger już dawno zniknęli z pola widzenia.
– Tak mi się wydaje – powiedział Willie. Nie zamierzał pytać, gdzie się zatrzymali, ale wciąż był pod wrażeniem tej młodej kobiety. Nie potrafił powiedzieć, czy jest ładna, czy nie, zapamiętał jednak jej oczy, cudownie głębokie i niebieskie, z długimi, rudymi rzęsami, utkwione w nim z pochlebiającą mu intensywnością, która rozgrzewała serce. Groteskowo wysoka oczywiście, ale... O czym on myśli? Ta kobieta była mężatką, miała dzieci, a jeszcze do tego była ruda.
– Czy... hmm, papa zna ich od dawna? – spytał z myślą o zdumiewająco przewrotnych poglądach politycznych najwyraźniej cechujących tę rodzinę.
– Tak, dość długo. Jest córką jednego z moich najdawniejszych przyjaciół, pana Jamesa Frasera. Pamiętasz go może?
William zmarszczył brwi, nie mogąc przypomnieć sobie nazwiska. Jego ojciec miał tysiące przyjaciół, jak mógłby...
– Och! – wykrzyknął nagle. – To nie angielski przyjaciel. Czy to nie pana Frasera odwiedziliśmy w górach, wtedy gdy papa zachorował na odrę?
Zrobiło mu się trochę niedobrze, gdy przypomniał sobie ten straszny czas. Podróżował przez góry głęboko nieszczęśliwy, jego matka zmarła zaledwie miesiąc wcześniej. Lord John zachorował na odrę i William był pewien, że także i on umrze, zostawiając go samego gdzieś w dziczy. Jego głowę bez reszty wypełniały strach i żałoba, zapamiętał więc z tych odwiedzin tylko niejasne obrazy. Miał wrażenie, że pan Fraser zabrał go na ryby i że był dla niego miły.
– Tak – potwierdził ojciec, uśmiechając się lekko. – Jestem wzruszony, Willie. Myślałbym raczej, że będziesz pamiętać tę wizytę bardziej ze względu na swoje własne nieszczęsne przygody.
– Nieszczęsne? – Nagle przypomniał sobie, a za przypomnieniem przyszła fala gorąca; oblał się warem, wyczuwalnym nawet w wilgotnym letnim powietrzu. – Wielkie dzięki. Udało mi się wyrzucić to z pamięci, póki papa o tym nie wspomniał.
Jego ojciec śmiał się, nie próbując nawet tego ukryć. Wprost skręcał się ze śmiechu.
– Przepraszam, Willie. – Lord John łapał powietrze i wycierał oczy rogiem chusteczki. – Nic na to nie poradzę. To było najbardziej... najbardziej... Och, Boże, nigdy nie zapomnę, jak wyglądałeś, gdy wyciągnęliśmy cię z tej latryny.
– Papa wie, że to był wypadek – stwierdził sztywno William. Na wspomnienie upokorzenia paliły go policzki. Dobrze, że córki Frasera wówczas tam nie było, nie była więc świadkiem jego upokorzenia.
– Tak, oczywiście, ale... – Lord John przycisnął do ust chustkę, a ramiona wciąż mu drżały.
– Proszę, niech papa sobie nie żałuje – powiedział chłodno William. – A gdzie my właściwie, do diabła, idziemy?
Dotarli już do końca nabrzeża, ale lord John, wciąż parskając jak delfin, parł dalej. Skręcili w jedną ze spokojnych, obrzeżonych drzewami uliczek, odległych od tawern i karczm otaczających port.
– Wieczerzamy z niejakim kapitanem Richardsonem – wyjaśnił ojciec, opanowując się z wyraźnym trudem. Odkaszlnął, wydmuchał nos i wsunął chustkę na powrót do kieszeni. – W domu niejakiego pana Bella.
Dom pana Bella był pomalowany na biało, wyglądał czysto i dostatnio, ale bez ostentacji. To samo można było powiedzieć o kapitanie Richardsonie. Był w średnim wieku, z dobrze obciętymi włosami i w dobrze uszytym ubraniu, ale pozbawionym wyraźnego stylu. Twarz miał taką, że po dwóch minutach trudno byłoby go rozpoznać w tłumie.
Znacznie silniejsze wrażenie wywierały dwie panny Bell, szczególnie młodsza, Miriam, o złotoblond kosmykach wysuwających się spod czepka. Przez całą kolację nie spuszczała z Williama dużych okrągłych oczu. Siedziała zbyt daleko, by mógł z nią rozmawiać, uznał jednak, że wystarczy mową oczu dać jej znać, że zainteresowanie jest odwzajemnione, a jeśli później pojawi się szansa na bardziej osobisty kontakt... Uśmiech i skromne opuszczenie rzęs koloru miodu, a następnie szybkie zerknięcie ku otwartym drzwiom prowadzącym na boczny ganek wystarczyło. Odpowiedział uśmiechem.
– Jak sądzisz, Williamie? – odezwał się jego ojciec, na tyle głośno, by William zrozumiał, iż pytanie zostało zadane po raz drugi.
– Och, słucham? Hmm, co myślę? – spytał, bo ostatecznie był to ojciec, a nie dowódca. Ojciec rzucił mu wymowne spojrzenie – choć nie tak wymowne, jakie by rzucił, gdyby nie byli w towarzystwie – ale cierpliwie powtórzył.
– Pan Bell pytał, czy sir Peter zamierza długo zostać w Wilmington.
Pan Bell, siedzący u szczytu stołu, pochylił uprzejmie głowę, ale William zauważył, że ostro spojrzał na Miriam. Może lepiej pojawić się tu jutro, gdy pan Bell opuści dom, by pójść do pracy.
– Och, wydaje mi się, że nie zostaniemy tu długo, sir – odrzekł z szacunkiem, zwracając się do pana Bella. – O ile rozumiem, główny problem powstał w głębi kraju, więc zapewne bez zwłoki udamy się tam, by zaprowadzić spokój.
Gospodarz wyglądał na zadowolonego, choć William dostrzegł kącikiem oka, że Miriam wdzięcznie wydęła wargi, słysząc o jego rychłym wyjeździe.
– To dobrze, dobrze – powiedział jowialnie pan Bell. – Niewątpliwie dołączą do was setki lojalistów.
– Niewątpliwie, sir – mruknął William, nabierając łyżkę zupy.
Nie sądził, by pan Bell znalazł się wśród ochotników. Nie wyglądał na takiego, co by lubił długie marsze; zresztą pomoc wielu niewyszkolonych, uzbrojonych w łopaty prowincjuszy i tak nie byłaby szczególnie przydatna; nie mógł jednak tego powiedzieć.
Usiłując zobaczyć Miriam, nie patrząc na nią wprost, William dostrzegł wymianę spojrzeń między ojcem a kapitanem Richardsonem i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać nad zgromadzonym towarzystwem. Ojciec wyraźnie powiedział, że wieczerzają z kapitanem Richardsonem, co oznaczało, że celem tego wieczoru było spotkanie z kapitanem. Dlaczego?
W tej chwili pochwycił spojrzenie panny Lillian Bell, która siedziała naprzeciwko niego, obok lorda Johna, i przestał myśleć o kapitanie Richardsonie. Zauważył, że ma ciemne oczy, jest wyższa i szczuplejsza niż siostra, ale całkiem ładna.
Niemniej jednak, gdy pani Bell i jej córki wstały, a panowie po kolacji wyszli na ganek, William bez zdziwienia stwierdził, że stoi na jednym jego końcu z kapitanem Richardsonem, podczas gdy na drugim końcu ojciec wciąga pana Bella w ożywioną dyskusję o cenach smoły. Ojciec potrafił rozmawiać o wszystkim ze wszystkimi.
– Chciałem panu złożyć pewną propozycję, poruczniku – powiedział Richardson po wymianie zwykłych grzeczności.
– Słucham, sir – odrzekł William z szacunkiem.
Obudziła się w nim ciekawość. Richardson był kapitanem dragonów, ale obecnie nie przebywał w swoim regimencie. Wyjaśnił to przy kolacji, wspominając, że otrzymał zadanie specjalne. Jakiego rodzaju?
– Nie wiem, co ojciec panu powiedział o mojej misji?
– Nic nie powiedział, sir.
– Ach tak. Zlecono mi gromadzenie informacji w Departamencie Południa. To nie znaczy, że dowodzę takimi operacjami, proszę mnie dobrze zrozumieć. – Kapitan uśmiechnął się skromnie. – Jedynie niewielką ich częścią.
– Jaaa... doceniam ogromną wartość takich operacji, sir – William starał się mówić dyplomatycznie – ale ja... jeśli o mnie chodzi... chciałem powiedzieć...
– Nie jest pan zainteresowany szpiegostwem. Nie, oczywiście. – Na ganku było ciemno, ale William słyszał suchy ton kapitana. – Rzadko ktoś z tych, którzy uważają się za żołnierzy, jest tym zainteresowany.
– Nie chciałem pana dotknąć, sir.
– I nie dotknął pan. Nie próbuję jednak zaangażować pana jako szpiega – to delikatne zajęcie i związane z pewnym niebezpieczeństwem – lecz jedynie jako posłańca, choć gdyby się panu udało zebrać po drodze jakieś informacje... cóż, to byłaby dodatkowa, wysoce ceniona korzyść.
William czuł, że krew napływa mu do twarzy na wyrażoną w ten sposób myśl, że nie nadaje się do zadań delikatnych lub niebezpiecznych, ale zachował spokój. Kapitan, jak się wydawało, zebrał istotne informacje o sytuacji w obu Karolinach i teraz chciał je przesłać dowódcy Departamentu Północy, generałowi Howe’owi, przebywającemu obecnie w Halifaksie.
– Oczywiście wyślę nie jednego posłańca – powiedział Richardson. – Rozumie się, że szybciej byłoby statkiem, ale chcę, żeby przynajmniej jeden posłaniec podróżował lądem. I dla bezpieczeństwa, i by mógł en route dokonywać obserwacji. Pański ojciec bardzo pochlebnie wyraża się o pańskich zdolnościach, poruczniku... – czyżby usłyszał pewne rozbawienie w tym suchym głosie? – ...i jak rozumiem, podróżował pan już po Karolinie Północnej i Wirginii. To cenne. Rozumie pan, że nie chciałbym, by mój posłaniec zniknął bez wieści na bagnach Great Dismal.
– Ha, ha. – William uprzejmie uznał to za żart.
Najwyraźniej kapitan Richardson nigdy nie znalazł się nawet w pobliżu Great Dismal – William natomiast tak, choć jego zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się tam. Chyba że na polowanie.
Miał również poważne wątpliwości co do propozycji Richardsona – choć już w chwili, gdy mówił sobie, że nie powinien nawet rozważać pozostawienia swoich ludzi, swego regimentu, widział się w romantycznej misji – sam, gdzieś w dziczy, przenoszący ważne wiadomości wśród burz i niebezpieczeństw.
Ważniejsze było jednak to, czego ma się spodziewać u kresu podróży.
Richardson uprzedził jego pytanie.
– Gdy już znajdzie się pan na północy, jeśli pan zechce, dołączy pan do sztabu generała Howe’a.
Aha, więc to tak – pomyślał. Tu jest ta przynęta – trzeba przyznać, że apetyczna. Był świadom, że zdaniem Richardsona to raczej generał Howe, a nie William, będzie podejmować decyzje w tej sprawie, miał jednak trochę wiary we własne zdolności i uważał, że istotnie może się okazać przydatny.
Przebywał w Karolinie Północnej zaledwie od kilku dni, wystarczyło mu to jednak, by dość realistycznie ocenić szanse na awans w Departamencie Północy i Departamencie Południa. Cała Armia Kontynentalna przebywała z Waszyngtonem na północy; rebelia na południu polegała głównie na męczących utarczkach z niewyćwiczoną milicją i przybyszami z głębi lądu, niestanowiącymi jednak żadnego zagrożenia. Jeśli zaś chodzi o status sir Petera i generała Howe’a jako dowódców...
– Chciałbym przemyśleć pańską propozycję, jeśli mogę, kapitanie – powiedział, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać niecierpliwości. – Czy mogę udzielić odpowiedzi jutro?
– Oczywiście. Rozumiem, że zechce pan przedyskutować tę sprawę z ojcem. Może pan to zrobić.
Kapitan rozmyślnie zmienił temat, a po kilku minutach lord John i pan Bell przyłączyli się do nich i rozmowa nabrała ogólnego charakteru.
William nie zwracał uwagi na to, co kto mówi, bo jego uwagę przyciągnęły dwie szczupłe białe postacie, krążące jak duchy wśród krzewów po drugiej stronie trawnika. Dwie głowy w białych czepeczkach pochylały się ku sobie, to znów odsuwały. To jedna, to druga zwracała się przelotnie ku gankowi, jakby się zastanawiała.
– „Podzielili między się szaty...”[1] – mruknął ojciec Williama, kręcąc głową.
– Słucham?
– Nieważne. – Lord John z uśmiechem zwrócił się do kapitana Richardsona, który właśnie rzucił jakąś uwagę o pogodzie. Dziedziniec rozświetlały robaczki świętojańskie, migoczące jak zielone iskierki wśród wilgotnych, gęstych liści. Dobrze było znów widzieć robaczki świętojańskie; brakowało mu ich w Anglii, brakowało mu również tej szczególnej miękkości, łagodności południowego powietrza, która sprawiała, iż bielizna przywierała do ciała, a krew tętniła w czubkach palców. Wokół grały świerszcze i przez chwilę wydawało mu się, że ich pieśń zagłusza wszystko prócz jego tętna.
– Kawa gotowa, panowie – miękki głos niewolnicy Bellów przebił się przez ferment jego krwi, wszedł więc z pozostałymi do środka, rzucając jedynie przelotne spojrzenie ku trawnikowi. Białe postacie zniknęły, ale w łagodnym, ciepłym powietrzu wyczuwało się obietnicę.
Godzinę później wracał na kwaterę z przyjemnym zamętem w głowie. Ojciec kroczył w milczeniu u jego boku. Pod koniec wieczoru, wśród robaczków świętojańskich, panna Lillian Bell pocałowała go przelotnie i niewinnie, ale w usta. Teraz ciężkie, letnie powietrze wydawało się mieć smak kawy i dojrzałych truskawek, mimo że nawet tu dochodził zgniły odór z portu.
– Kapitan Richardson powiedział mi, jaką ci złożył propozycję – odezwał się w końcu lord John. – Czy jesteś zainteresowany?
– Jeszcze nie wiem – odrzekł William. – Oczywiście brakowałoby mi moich ludzi, ale... – Pani Bell zaprosiła go na herbatę za kilka dni.
– W wojskowym życiu nic nie jest stałe – stwierdził ojciec, kręcąc lekko głową. – Ostrzegałem cię.
William mruknął coś potwierdzająco, w gruncie rzeczy nie słuchając.
– To dobra szansa na awans – ciągnął ojciec. – Choć oczywiście wiąże się z pewnym ryzykiem – dorzucił jakby mimochodem.
– Jakim? – parsknął William. – Konna przejażdżka z Wilmington, by wsiąść na statek w Nowym Jorku? Przecież niemal cała droga biegnie gościńcem!
– Na którym jest całkiem sporo żołnierzy Armii Kontynentalnej – zauważył lord John. – Jeśli to, co słyszałem, jest prawdą, po tej stronie Filadelfii stacjonuje cała armia generała Waszyngtona.
William wzruszył ramionami.
– Richardson powiedział, że chce mnie, bo znam kraj. Jestem w stanie znaleźć drogę nawet na bezdrożu.
– Czy jesteś pewien? Nie było cię w Wirginii prawie cztery lata.
Wątpliwość w głosie lorda Johna poruszyła Williama.
– Papa uważa, że nie potrafię znaleźć drogi?
– Nieee, absolutnie nie – odrzekł lord John, wciąż z tą nutą wątpliwości w głosie – ale propozycja Richardsona wiąże się z całkiem sporym ryzykiem. Nie chciałbym, byś ją przyjął, nie przemyślawszy jej dogłębnie.
– Już przemyślałem – rzucił dotknięty do żywego William. – Przyjmę ją.
Lord John szedł przez chwilę w milczeniu, w końcu niechętnie pokiwał głową.
– To twoja decyzja, Willie – powiedział cicho. – Byłbym jednak zobowiązany, gdybyś na siebie uważał.
Zniecierpliwienie Williama natychmiast zniknęło.
– Oczywiście, że będę – mruknął.
Szli dalej pod ciemnymi gałęziami klonów i hikor, nie rozmawiając, tak blisko, że od czasu do czasu stykali się ramionami.
W zajeździe William powiedział lordowi Johnowi dobranoc, ale nie od razu wrócił na kwaterę. Wędrował wzdłuż nabrzeża niespokojny, niegotów jeszcze do snu.
Zwrócił uwagę, że jakiś czas temu zaczął się odpływ. Dobiegał go silniejszy odór martwych ryb i gnijących wodorostów, ale na terenach zalewowych gładka powierzchnia wody wciąż lśniła w świetle księżyca.
Dopiero po chwili zdołał wypatrzyć pal. Najpierw miał wrażenie, że już go nie ma, ale był – rysował się cienką ciemną linią na tle lśniącej wody. Pusty. Nie stał już pionowo, tylko pochylał się mocno, jakby miał się zaraz przewrócić. Nad cofającą się wodą zwisała z niego pętla sznura jak z szubienicy. William poczuł pewien niepokój; sam odpływ nie wystarczył przecież, by zabrać ciało. Słyszał, jak mówiono, że są tu krokodyle czy aligatory, choć sam ich nie widział. Odruchowo spojrzał w dół, jakby jeden z tych gadów mógł nagle wyskoczyć z wody u jego stóp. Powietrze było wciąż ciepłe, ale przebiegł go dreszcz.
Otrząsnął się i zawrócił ku kwaterze. Wyjedzie dopiero za jakiś dzień czy dwa. Był ciekaw, czy przed wyjazdem uda mu się jeszcze zobaczyć błękitnooką panią MacKenzie.
***
Lord John zatrzymał się na chwilę na ganku zajazdu, patrząc za synem, który znikał w cieniu drzew. Czuł pewien niepokój; sprawa została załatwiona w większym pośpiechu, niżby sobie tego życzył, ale ufał zdolnościom Williama, i choć ten układ oczywiście niósł z sobą pewne ryzyko, taka była natura życia żołnierza. Bywały jednak sytuacje bardziej i mniej ryzykowne.
Zawahał się, słysząc gwar rozmów z baru, ale uznał, że tego wieczoru ma już dość towarzystwa. Równocześnie jednak myśl o przewracaniu się na łóżku pod niskim sufitem pokoju, w dusznym, pozostałym po gorącym dniu powietrzu, sprawiła, że postanowił udać się na spacer, aż zmęczenie przyniesie mu sen.
Schodząc z ganku i wyruszając w kierunku przeciwnym niż ten, w którym oddalił się Willie, zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tylko o upał. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nawet pozorny sukces jego planu nie zapewni mu łatwego snu. I tak leżałby bezsennie, obracając ten plan na wszystkie strony jak pies gnat, wyszukując słabości i możliwości poprawek. Ostatecznie William nie wyjedzie natychmiast, zostało jeszcze trochę czasu, by się zastanowić i w razie konieczności – wprowadzić zmiany.
Na przykład generał Howe. Czy to najlepszy wybór? Może Clinton... Jednak nie, Henry Clinton to męcząca stara baba. Nie ruszał się nawet na krok, jeśli nie otrzymał rozkazów w trzech egzemplarzach.
Bracia Howe – jeden był generałem, drugi admirałem – znani byli z brutalności. Obaj mieli maniery, wygląd i zapach dzików w rui. Żaden z nich nie był jednak głupi – i Bóg jeden wie, że obca im była bojaźń. Grey uważał, że Willie jakoś ścierpi grubiański sposób bycia i ostry język. Młody oficer łatwiej chyba zniesie, że dowódca pluje na podłogę – Richard Howe raz nawet splunął wprost na Greya, choć przypadkiem, bo wiatr nagle się zmienił – niż różne inne dziwactwa znanych Greyowi wojskowych.
Nawet najdziwniejsi członkowie bractwa szpady byli jednak lepsi niż dyplomaci. Zastanawiał się przez chwilę, jakim myśliwskim mianem można określić zbiorowość dyplomatów – skoro gromadę wilków nazywa się watahą, pisarze to bractwo pióra, więc może... sfora dyplomatów? Bractwo sztyletu? Nie, stwierdził, to zbyt proste; należałoby raczej mówić o opiatach dyplomacji, o bractwie nudziarzy – choć ci, którzy nie byli nudni, bywali z kolei niebezpieczni.
Sir George Germain należał do rzadszego gatunku: nudnych, a zarazem niebezpiecznych.
Przez jakiś czas sir John spacerował po ulicach miasta, mając nadzieję, że się zmęczy, zanim wróci do dusznego pokoju. Nadciągnęły niskie i ciężkie chmury, a gdzieś między nimi czasem zamigotała błyskawica. Powietrze było wilgotne jak gąbka. Powinien być już w Albany, też wilgotnym i zarobaczonym, ale jednak chłodniejszym. Poza tym stamtąd blisko było do ciemnych lasów na stokach gór Adirondack.
Nie żałował jednak pospiesznej podróży do Wilmington. Ważne, że Willie dostał nową szansę, a siostra Williego, Brianna... – na tę myśl zatrzymał się, zamknął oczy, raz jeszcze przeżywał tę chwilę, której doświadczył po południu, gdy ze ściśniętym sercem patrzył na tych dwoje podczas ich spotkania, które miało pozostać jedyne, na zawsze. Niemal nie był w stanie odetchnąć; nie odrywał oczu od dwóch wysokich postaci, ich przystojnych, odważnych twarzy, tak podobnych do siebie, a zarazem do mężczyzny, który stał obok niego – nieruchomy, ale w przeciwieństwie do Greya łapiący powietrze, jakby w obawie, że to ostatni jego oddech.
Grey potarł serdeczny palec lewej ręki. Nie przyzwyczaił się jeszcze, że nie ma na nim pierścienia. On i Jamie Fraser zrobili, co mogli, by chronić tych, których kochali. Mimo ogarniającej go melancholii uspokajała go myśl, że obaj dzielą tę odpowiedzialność.
Czy spotka jeszcze kiedyś Briannę Fraser MacKenzie? – zastanawiał się. Powiedziała, że nie – i wydawała się tak samo tym zasmucona jak on.
Niech cię Bóg błogosławi, dziecko – mruknął, potrząsając głową i zawracając ku portowi. Będzie mu jej brakowało, ale – tak samo jak w odniesieniu do Williego – czuł ulgę, że wkrótce nie będzie jej w Wilmington i nic jej nie będzie zagrażać. To wzięło górę nad poczuciem straty.
Wychodząc na nabrzeże, odruchowo rzucił spojrzenie na morze i odetchnął z ulgą, widząc pusty pal, pochylony w odpływie. Nie rozumiał, dlaczego zrobiła to, co zrobiła, ale znał jej ojca – a także jej brata – zbyt długo, by nie rozpoznać niezłomnej woli, którą dostrzegł w tych kocich niebieskich oczach. Załatwił jej więc łódkę, o którą prosiła, i ze ściśniętym sercem stał na nabrzeżu, gotów w razie potrzeby wywołać zamieszanie, by odwrócić od niej uwagę, gdy jej mąż wiosłował w kierunku uwięzionego pirata. Widział wielu umierających mężczyzn; zazwyczaj nie chcieli umierać, czasami dostrzegał u nich rezygnację, ale nigdy nie widział nikogo, kto by umierał z taką wdzięcznością w oczach. Grey tylko przelotnie znał Rogera MacKenzie, przypuszczał jednak, że to niezwykły człowiek, skoro nie tylko żyje w małżeństwie z tą bajeczną, niebezpieczną istotą, ale także ma z nią dzieci.
Pokręcił głową i zawrócił ku karczmie. Spokojnie mógł poczekać jeszcze ze dwa tygodnie, nim odpisze na list od Germaina – który wyciągnął zręcznie z poczty dyplomatycznej, gdy zobaczył na nim nazwisko Williama – a wówczas będzie mógł napisać zgodnie z prawdą, że niestety gdy list dotarł, lord Ellesmere znajdował się gdzieś na dzikich terenach między Karoliną Północną a Nowym Jorkiem, a zatem nie sposób go było poinformować, że został odwołany do Anglii, choć on, Grey, jest pewien, że gdy Ellesmere dowie się o tym za kilka miesięcy, będzie głęboko żałować utraty szansy na dołączenie do sztabu sir George’a. Wielka szkoda.
Gwiżdżąc Lillibulero, podniesiony na duchu, ruszył do karczmy.
Zajrzał do baru i poprosił, by przysłano mu do pokoju butelkę wina. Barmanka poinformowała go jednak, że „ten dżentelmen” już wziął na górę butelkę.
– I dwa kieliszki – dodała, uśmiechając się – więc chyba nie zamierza sam tego wypić.
Grey doznał wrażenia, że stonoga wędruje mu po kręgosłupie.
– Przepraszam bardzo, czy powiedziała pani, że w moim pokoju jest jakiś dżentelmen?
– Tak – potwierdziła – powiedział, że jest pana starym przyjacielem. Zaraz, podał mi nazwisko... – ściągnęła brwi i zaraz rozjaśniła się – Bow-shaw, albo coś w tym rodzaju. Brzmiało trochę z francuska – dodała. – Zresztą on też wygląda na Francuza. Życzy pan sobie coś do jedzenia, sir?
– Nie, dziękuję. – Machnął ręką i ruszył po schodach, myśląc gorączkowo, czy nie zostawił w pokoju czegoś, czego nie powinien był zostawiać.
Francuz nazwiskiem Bow-shaw. Beauchamp. Nazwisko zalśniło mu w pamięci jak błyskawica. Na chwilę przystanął na środku schodów, ale zaraz ruszył dalej, nieco wolniej.
To niemożliwe, ale któż jeszcze mógłby to być? Gdy przed wieloma laty zrezygnował z aktywnej służby, zaczął życie dyplomatyczne w angielskiej Czarnej Izbie, tej niejawnej organizacji osób mających za zadanie przechwytywanie i odczytywanie oficjalnej poczty dyplomatycznej oraz znacznie mniej oficjalnych informacji, krążących między rządami europejskimi. Każdy z tych rządów miał własną Czarną Izbę i członkowie jednej zazwyczaj byli świadomi istnienia pozostałych. Nigdy się nie spotykali, ale znali swoje podpisy, inicjały, niepodpisane notatki na marginesie.
Beauchamp był jednym z najbardziej aktywnych agentów francuskich. Aczkolwiek Grey dawno już zakończył swoją działalność w Czarnej Izbie, w minionych latach kilkakrotnie natknął się na ślad Beauchampa. Skoro on go znał po nazwisku, zapewne tamten znał także jego, ale ich niewidoczny związek należał już do odległej przeszłości. Nigdy nie spotkali się osobiście, ale żeby do takiego spotkania miało dość tutaj... Dotknął wewnętrznej, wszytej w płaszcz kieszeni i uspokoił się, słysząc szelest papieru.
Na szczycie schodów zawahał się chwilę, ale nie było sensu się ukrywać. Najwyraźniej był oczekiwany. Zdecydowanym krokiem przeciął więc hol i ujął gałkę z gładkiej i chłodnej białej porcelany. Pchnął drzwi.
Natychmiast ogarnęła go fala gorąca. Odruchowo wciągnął powietrze – i dobrze, bo dzięki temu nie wypowiedział przekleństwa, które cisnęło mu się na usta.
Dżentelmen, siedzący na jedynym w pokoju krześle, rzeczywiście wyglądał z francuska. Dobrze skrojone ubranie przy szyi i mankietach ozdabiały kaskady białej koronki, a srebrne sprzączki na butach lśniły tak jak włosy na jego skroniach.
– Pan Beauchamp – wycedził Grey, powoli zamykając za sobą drzwi. Wilgotna bielizna kleiła mu się do ciała, tętno waliło mu w skroniach. – Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę.
Perseverance Wainwright uśmiechnął się nieznacznie.
– Cieszę się, że cię widzę, John – powiedział.
***
Grey ugryzł się w język, by nie wymknęło mu się nic niepożądanego – a niepożądane było właściwie wszystko, co mógłby powiedzieć, być może prócz „dobry wieczór”.
– Dobry wieczór – powiedział i pytająco uniósł brew. – Monsieur Beauchamp?
– O, tak. – Percy podciągnął kolana, jakby chciał wstać, ale Grey dał znak ręką, by się nie fatygował. Sam sięgnął po stołek. Miał nadzieję, że sekundy zyskane dzięki temu ruchowi pozwolą mu odzyskać panowanie nad sobą. Ponieważ jednak tak się nie stało, kolejną chwilę przeznaczył na otwarcie okna i odetchnął kilka razy gęstym, wilgotnym powietrzem. Następnie odwrócił się i usiadł.
– Jak to się stało? – spytał, udając obojętność. – To znaczy skąd się wziął Beauchamp? Czy jest to tylko nom de guerre?
– Och nie. – Percy wyjął obszytą koronką chusteczkę i delikatnie otarł czoło przy granicy włosów, których – jak zauważył Grey – miał coraz mniej. – Ożeniłem się z jedną z sióstr barona Amandine. Nazwisko tej rodziny brzmi Beauchamp, więc je przyjąłem. Ten związek zapewnił mi pewne entrée w kręgi polityczne. A stąd... – Z wdziękiem wzruszył ramionami i wykonał gest, który podsumowywał jego karierę w Czarnej Izbie i – niewątpliwie także w innych organizacjach, pomyślał ponuro Grey.
– Gratulacje z powodu małżeństwa – powiedział lord John świadomie ironicznym tonem. – A z kim sypiasz, z baronem czy z jego siostrą?
Percy wyglądał na rozbawionego.
– Z obojgiem, od czasu do czasu.
– Obojgiem naraz?
Percy uśmiechnął się szerzej. Wciąż ma dobre zęby – zauważył w myśli Grey – choć nieco pociemniałe od wina.
– Od czasu do czasu, choć Cecile – moja żona – w gruncie rzeczy woli usługi swojej kuzynki Lucianne, ja natomiast wolę usługi pomocnika ogrodnika. Uroczy chłopiec imieniem Emile. Przypomina mi ciebie, gdy byłeś młody, szczupły, blondwłosy, muskularny i brutalny.
Ku swojemu zdumieniu Grey poczuł, że chce mu się na śmiać.
– Brzmi to niezwykle z francuska – powiedział jednak sucho – i nie wątpię, że ci odpowiada. Czego chcesz?
– Raczej chodzi o to, czego ty chcesz, jak sądzę. – Percy nie napoczął jeszcze butelki, teraz uniósł ją więc i nalał ostrożnie. Czerwony płyn wypełnił kolorem kieliszki. – A może raczej powinienem powiedzieć: czego chce Anglia. – Z uśmiechem wyciągnął do Greya kieliszek. – Bo nie możemy chyba oddzielać twoich spraw od spraw twego kraju, prawda? Przyznam zresztą, że zawsze wydawało mi się, że ty to Anglia, John.
Grey chętnie zabroniłby mu zwracać się do niego po imieniu, ale to tylko podkreśliłoby wspomnienie ich dawnej intymności – a o to niewątpliwie Percy’emu właśnie chodziło. Zignorował więc słowa gościa i łyknął wina. Wino było dobre; zastanawiał się, czy to on ma za nie zapłacić, a jeśli tak, to w jaki sposób.
– Czego chce Anglia? – powtórzył sceptycznie. – A twoim zdaniem, jaka jest odpowiedź na to pytanie?
Percy upił wina i trzymał je w ustach, najwyraźniej się nim delektując.
– To nie jest sekret, mój drogi.
Grey westchnął i nie spuszczał z niego wzroku.
– Czy widziałeś to, co nazywają Deklaracją Niepodległości, uchwaloną przez tak zwany Kongres Kontynentalny? – spytał Percy.
Odwrócił się, sięgnął do skórzanej torby wiszącej na oparciu krzesła i wyciągnął z niej zwitek papierów, które podał Greyowi.
Grey nie widział wcześniej tego dokumentu, choć o nim słyszał. Został on wydrukowany zaledwie dwa tygodnie temu w Filadelfii, ale egzemplarze rozpleniły się po koloniach jak miecione wiatrem chwasty. Unosząc brew, rozwinął papier i przejrzał pobieżnie.
– Król jest tyranem? – powiedział, rozbawiony skrajnością niektórych sformułowań. Zwinął papiery z powrotem i rzucił je na stół.
– A skoro ja to Anglia, zapewne ty dla celów tej rozmowy stanowisz uosobienie Francji?
– Reprezentuję pewne interesy – odrzekł Percy, nie zdradzając niczego. – Tutaj i w Kanadzie.
Te ostatnie słowa sprawiły, że w głowie Greya rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Grey walczył w Kanadzie pod generałem Wolfe’em i był świadom, że choć Francuzi stracili znaczną część swoich północnoamerykańskich posiadłości, umocnili swoje pozycje w północnych regionach, od doliny Ohio po Quebec. Czy są tak blisko, że mogą teraz sprawiać kłopoty? Nie sądził, by tak było, ale Francuzów stać na wszystko. Tak samo jak Percy’ego.
– Anglia chce szybko położyć kres tym nonsensom, rzecz jasna. – Percy skinął smukłą dłonią ku papierom. – Ta Armia Kontynentalna, jak się sama nazywa, to kruchy związek ludzi, którzy nie mają żadnego doświadczenia, za to sprzeczne poglądy. Co byś powiedział, gdybym był gotów dostarczyć ci informację, która mogłaby posłużyć do... powiedzmy... odsunięcia od służby jednego z najważniejszych oficerów Waszyngtona?
– A co miałbym powiedzieć? – Grey nie starał się ukryć sceptycyzmu w głosie. – Jaką korzyść miałaby z tego Francja... albo ty, bo jak rozumiem, te interesy nie są bez reszty identyczne.
– Widzę, że czas nie złagodził właściwego ci sarkazmu, John. To jedna z twoich mniej atrakcyjnych cech. Nie wiem, czy ci kiedyś o tym mówiłem.
Grey nie spuszczał z niego wzroku. Percy westchnął.
– Noo, chodzi o ziemię – powiedział. – Terytorium Północno-Zachodnie. Chcemy je odzyskać.
Grey roześmiał się.
– Nie wątpię. – Terytorium, o którym była mowa, duży obszar na północny zachód od doliny rzeki Ohio, zostało przekazane przez Francję Wielkiej Brytanii pod koniec wojny francusko-indiańskiej. Wielka Brytania nie zajęła jednak tego terytorium i nie zezwoliła kolonistom na osiedlanie się, ponieważ Indianie stawiali zbrojny opór i wciąż toczyły się z nimi negocjacje. Kolonistom się to nie podobało – to rozumiał. Sam Grey spotkał się kilkakrotnie z Indianami i był zdania, że stanowisko rządu brytyjskiego jest i rozsądne, i honorowe.
– Francuscy traperzy mają na tym terenie liczne powiązania z tubylcami. Wy nie macie.
– Czy handel futrami to część tych „interesów”, które reprezentujesz?
Percy uśmiechnął się bez żenady.
– Nie jest to główne pole moich zainteresowań, ale owszem, też.
Grey nie pytał, dlaczego Percy zwrócił się do niego – oficjalnie emerytowanego dyplomaty, nieodgrywającego już żadnej znaczącej roli. Jeszcze z czasów, gdy byli ze sobą związani, Percy znał wpływy rodziny Greya i jego koneksje; natomiast monsieur Beauchamp wiedział znacznie więcej o jego obecnych osobistych powiązaniach z sieci informacji docierających do Czarnych Izb w całej Europie. Grey oczywiście nie mógł w tej sprawie działać sam, ale miał możliwość po cichu przedstawić ofertę tym, którzy podejmowali decyzje.
Czuł, jak powstają mu wszystkie włosy na ciele, wietrząc niebezpieczeństwo jak czułki owada.
– Potrzebowalibyśmy, rzecz jasna, czegoś więcej niż sama propozycja – powiedział bardzo chłodnym tonem. – Na przykład nazwiska oficera, o którego chodzi.
– W tej chwili nie mogę ci go podać, ale gdy rozpoczną się wiarygodne negocjacje...
Grey zastanawiał się już, komu powinien przedstawić tę ofertę. Nie sir George’owi Germaine’owi. Może komuś w biurze lorda Northa? To jednak może zaczekać.
– A twój osobisty interes? – spytał kwaśno. Znał Percy’ego Wainwrighta na tyle, by wiedzieć, że on również musi mieć z tej sprawy jakąś korzyść.
– Ach, to... – Percy łyknął wina, po czym opuścił kieliszek i sponad niego spojrzał na Greya. – To bardzo proste. Zlecono mi odnalezienie pewnego człowieka. Czy znasz może szkockiego dżentelmena nazwiskiem James Fraser?
Grey poczuł, że nóżka jego kieliszka pęka mu w dłoni. Trzymał go jednak dalej i spokojnie pił wino, dziękując Bogu, że, przede wszystkim, nigdy nie wymienił przy Percym nazwiska Jamiego Frasera i że Fraser tego popołudnia wyjechał z Wilmington.
– Nie – stwierdził spokojnie. – A czego chcesz od pana Frasera?
Percy wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
– Chcę mu tylko zadać parę pytań.
Grey czuł, że z jego zranionej dłoni cieknie krew. Dopił wino, ciągle trzymając pęknięty kieliszek. Percy nie odzywał się, także pił.
– Moje kondolencje z powodu śmierci żony – powiedział w końcu cicho. – Wiem, że ona...
– Nic nie wiesz – przerwał mu Grey. Pochylił się i postawił pęknięty kieliszek na stole. Górna jego część potoczyła się, a resztka wina obmyła brzegi. – Nic nie wiesz. Ani o mojej żonie, ani o mnie.
Percy uniósł ramiona lekkim galijskim ruchem. Jak sobie życzysz, mówił ten gest, a jednak jego oczy – wciąż piękne, niech go diabli, ciemne i głębokie – utkwione były w Greyu najwyraźniej ze szczerym współczuciem.
Grey westchnął. Rzeczywiście, współczucie na pewno było szczere. Percy’emu nigdy nie wolno było ufać, ale to, co zrobił, zrobił ze słabości, a nie ze złośliwości czy braku uczuć.
– Czego chcesz? – powtórzył.
– Twój syn... – zaczął Percy, ale Grey nagle rzucił się ku niemu. Złapał Percy’ego za ramię tak mocno, że tamten zachłysnął się powietrzem i zesztywniał. Grey pochylił się, wpatrując się w twarz Wainwrighta – nie, Beauchampa – z tak bliska, że czuł ciepło jego oddechu i zapach jego wody kolońskiej. Zabrudził płaszcz Wainwrighta krwią cieknącą z dłoni.
– Kiedy ostatni raz cię widziałem – powiedział Grey bardzo cicho – o mało nie strzeliłem ci w łeb. Nie dawaj mi teraz powodu, bym żałował swej wstrzemięźliwości. – Puścił Percy’ego i wyprostował się. – Trzymaj się z daleka od mego syna. Trzymaj się z daleka ode mnie. A jeśli przyjmiesz ode mnie życzliwą radę, to wracaj do Francji. I to szybko.
Okręcił się na pięcie i wyszedł, mocno zamykając za sobą drzwi. Dopiero na ulicy zdał sobie sprawę, że zostawił Percy’ego we własnym pokoju.
– A, do diabła – mruknął i ruszył, by poprosić o nocleg sierżanta Cuttera. Rano sprawdzi, czy wszyscy – rodzina Fraserów i William – bezpiecznie opuścili Wilmington.
[1] Cytaty z Pisma Świętego za Biblią gdańska. (Przypis tłumaczki).
Lallybroch, hrabstwo Inverness, Szkocja, wrzesień 1980
– „Wciąż żyjemy” – powtórzyła Brianna MacKenzie drżącym głosem. Patrzyła na Rogera, przyciskając do piersi kartkę papieru. Łzy spływały jej po twarzy, ale błękitne oczy lśniły jak gwiazdy. – Żyją!
– Pokaż. – Serce waliło mu w piersi tak, że niemal nie słyszał własnych słów. Wyciągnął rękę, a ona niechętnie oddała mu kartkę i natychmiast przylgnęła kurczowo do jego ramienia, by nie odrywać oczu od tego kawałka starego papieru.
Papier był trochę szorstki w dotyku; został wykonany ręcznie, było w nim widać ślady liści i kwiatów. Zżółkł z latami, ale wciąż był mocny i zdumiewająco elastyczny. Bree sama go zrobiła ponad dwieście lat wcześ niej.
Roger uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Kartka trzęsła się tak, że rozwlekłe, i tak trudne do odczytania pismo stało się niemal nie do odcyfrowania, bo atrament spłowiał.
31 grudnia 1776
Moja najdroższa Córko!
Jak zrozumiesz, jeśli kiedykolwiek to odczytasz, wciąż żyjemy...
Oczy wypełniły mu się łzami, przetarł je więc wierzchem dłoni, powtarzając sobie, że to i tak nie ma znaczenia, bo Jamie Fraser i jego żona Claire niewątpliwie już dawno umarli. Poczuł jednak taką radość na widok tych słów zapisanych na kartce, jak gdyby tamci dwoje stali przed nimi, uśmiechnięci.
I rzeczywiście list napisali oboje, jak stwierdził po chwili. List zaczynał się pismem Jamiego – niemal słyszeli jego głos – ale już na drugiej stronie pojawiło się pochyłe pismo Claire.
Ręka Twego ojca więcej już nie zniesie, a ma do opisania okropnie długą historię. Cały dzień rąbał drzewo i niemal nie potrafi rozprostować palców. Upierał się jednak, że sam Ci powie, że jeszcze nie zmieniliśmy się w popiół. Co prawda, może się to stać lada chwila, bo w starej chacie tłoczy się w tej chwili czternaście osób. Piszę to, siedząc mniej więcej na palenisku. Stara babcia MacLeod rzęzi na sienniku u moich stóp, bliziutko, bym zdążyła wlać jej jeszcze trochę whisky do gardła, gdyby zaczęła nagle umierać.
– Boże drogi! Ja ją słyszę – powiedział Roger ze zdumieniem.
– Ja też. – Po twarzy Bree wciąż spływały łzy, ale był to letni deszcz. Wycierała je, śmiejąc się i pociągając nosem. – Czytaj dalej. Dlaczego są w naszej chacie, co się stało z wielkim domem?
Roger przesunął palcem po stronie, by znaleźć miejsce, w którym przerwał, i znów zaczął czytać.
– O Jezu! – powiedział.
Pamiętacie tego idiotę Donnera?
Na dźwięk tego nazwiska ręce Rogera pokryły się gęsią skórką. Donner, podróżnik w czasie i jeden z najbardziej nieodpowiedzialnych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkał czy o jakich słyszał. Niemniej jednak niebezpieczny.
Przeszedł samego siebie, bo zebrał bandę zbirów z Brownsville i przybył tu z nimi, by ukraść klejnoty, które – jak ich przekonał – posiadamy. Tylko że oczywiście ich nie mamy.
Nie mieli, ponieważ on, Brianna, Jemmy i Amanda wykorzystali ostatnie pozostałe klejnoty, by bezpiecznie przejść przez kamienie.
Wzięli nas na zakładników, obrabowali dom, niech ich diabli. Stłukli też kolbę z eterem, która stała u mnie w gabinecie. Opary omal nie udusiły nas wszystkich na miejscu.
Szybko przeczytał list do końca. Brianna zerkała mu przez ramię, od czasu do czasu wydając ciche odgłosy przerażenia i zdumienia. Skończywszy, odłożył kartki na stół i zwrócił się do niej, tłumiąc śmiech.
– A więc to twoja wina – powiedział, świadom, iż nie powinien tak tego formułować, ale nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. – Ty i te twoje cholerne zapałki. To ty spaliłaś dom.
Na jej twarzy malowały się kolejno przerażenie, oburzenie, i w końcu, histeryczna wesołość.
– Och, to nieprawda, to przez eter mamy. Każda iskra wywołałaby eksplozję.
– Ale to nie była „każda iskra” – zauważył Roger. – Twój kuzyn Ian zapalił twoją zapałkę.
– A więc to wina Iana!
– Nie, twoja i twojej matki. Och, te uczone kobiety! Osiemnasty wiek miał szczęście, że was przeżył.
Oburzyła się.
– Nic z tego by się nie zdarzyło, gdyby nie ten przygłup Donner.
– To prawda – zgodził się Roger. – Ale on także przybył z przyszłości, prawda? Choć oczywiście nie był ani kobietą, ani uczonym.
Podniosła list, trzymając go delikatnie, ale nie potrafiła się powstrzymać, by nie gładzić palcami stron.
– Cóż, on nie przeżył osiemnastego wieku.
Spuściła wzrok, oczy wciąż miała czerwone.
– Chyba ci go nie żal? – spytał Roger ze zdumieniem.
Pokręciła głową, ale jej palce wciąż wykonywały lekkie ruchy po grubych, miękkich kartkach.
– Nie, nie chodzi mi o niego. Tylko o samą myśl, że ktoś może tak umrzeć. Sam, tak daleko od domu.
Nie, to nie o Donnerze myślała. Objął ją ramionami i oparł brodę o jej głowę. Pachniała szamponem i świeżą kapustą, bo przed chwilą pracowała w ogrodzie. Słowa wypisane na kartce bladły i wzmacniały się zawsze, gdy piszące je pióro zanurzało się w kałamarzu. Były jednak wyraźne – to pismo chirurga.
– Nie jest sama – szepnął i wyciągnąwszy rękę, pogładził palcem postscriptum Jamiego. – Żadne z nich nie jest samo i niezależnie od tego, czy mają dach nad głowami, czy nie, oboje są w domu.
***
Odłożyłam list na bok. Pomyślałam, że mam dość czasu, by dokończyć go później. Pisałam go w ciągu kilku ostatnich dni z doskoku, gdy tylko miałam wolną chwilę. Nie musiałam się spieszyć, by zdążyć przed przyjściem listonosza. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Ostrożnie zgięłam kartki i odłożyłam dla bezpieczeństwa do nowej torby z robótkami. Wytarłam pióro, a potem masowałam bolące palce, przez chwilę jeszcze ciesząc się z tego poczucia więzi, jaką dawało mi pisanie. Pisanie przychodziło mi znacznie łatwiej niż Jamiemu, ale ciało i krew mają swoje ograniczenia. A ten dzień był bardzo długi.
Spojrzałam na siennik po drugiej stronie paleniska. Robiłam to co kilka minut, ale leżała cicho. Słyszałam, jak oddycha. Gwiżdżący, rzężący oddech unosił jej pierś tak rzadko, że czasami byłam pewna, że już umarła. Ale nie – i według mojej oceny jeszcze trochę to potrwa. Miałam nadzieję, że odejdzie szybko, bo dysponowałam bardzo ograniczonym zapasem laudanum.
Nie wiedziałam, ile ma lat; wyglądała na setkę, ale równie dobrze mogła być młodsza ode mnie. Jej dwaj wnukowie, kilkunastoletni chłopcy, przynieśli ją tu przed dwoma dniami. Zeszli z gór, zamierzając zabrać babcię do krewnych w Cross Creek, a następnie udać się do Wilmington, by wstąpić tam do milicji. Jednakże – jak powiedzieli – babci się pogorszyło, a ktoś ich poinformował, że na Ridge mieszka znachorka. Przynieśli ją więc do mnie.
Babcia MacLeod – nie wiedziałam, jak ma na imię, chłopcy nie powiedzieli mi przed wyjazdem, a ona sama już nie mogła – niemal na pewno była w końcowym stadium jakiegoś raka. Wychudła, skórę miała szarą, a twarz wykrzywiał jej ból nawet wtedy, gdy była nieprzytomna.
Ogień przygasał; powinnam go przegarnąć i dorzucić kolejny kawałek sosny, ale na moim kolanie spoczywała głowa Jamiego. Czy zdołam sięgnąć po drwa, nie budząc go? Oparłszy dla równowagi jedną dłoń o jego ramię, wyciągnęłam drugą rękę i udało mi się uchwycić koniec niewielkiego bierwiona. Przeciągnęłam je do siebie, przygryzając wargę, i z trudem wepchnęłam na palenisko; czerwono-czarny żar rozjaśnił się i buchnęła chmura iskierek.
Jamie poruszył się pod moją dłonią i mruknął coś niewyraźnie, ale gdy ponownie oparłam się wygodniej w fotelu, westchnął, ułożył się i znów zasnął.
Rzuciłam okiem ku drzwiom, nasłuchując, nie słyszałam jednak niczego oprócz szelestu drzew. Oczywiście i tak nic bym nie usłyszała – zważywszy na to, że oczekiwałam młodego Iana.
Obaj z Jamiem na zmianę trzymali straż w zagajniku nad spalonymi resztkami dużego domu. Iana nie było już od ponad dwóch godzin. Zbliżał się czas, gdy powinien się pojawić, by coś zjeść i rozgrzać się przy ogniu.
– Ktoś próbował zabić białą maciorę – oświadczył trzy dni temu przy śniadaniu.
– Co takiego?! – Podałam mu miskę owsianki ozdobioną kawałkiem topiącego się masła i odrobiną miodu. Na szczęście, gdy wielki dom się palił, dzbany z miodem i skrzynki, w których trzymałam plastry, były w chłodni. – Jesteś pewien?
Kiwnął głową, biorąc ode mnie miskę i z rozkoszą wdychając parę.
– Tak. Ma na boku ślad po nożu. Nie jest głęboki i już się goi, cioteczko – dodał, zwracając się do mnie; najwyraźniej uważał, że powinnam traktować zdrowie maciory z takim samym zainteresowaniem jak każdego innego mieszkańca Ridge.
– Tak? To dobrze – powiedziałam, choć gdyby się jej to nie goiło, i tak niewiele mogłabym zrobić.
Mogłam – i robiłam to – leczyć konie, krowy, kozy, gronostaje, a nawet od czasu do czasu kurę, która nie chciała składać jaj; ale ta konkretna świnia musiała sobie radzić sama.
Na wspomnienie maciory Amy Higgins przeżegnała się.
– Może to niedźwiedź – powiedziała. – Nic innego by się nie odważyło. Aidan, zwróć uwagę, co mówi pan Ian, nie oddalaj się od domu i pilnuj brata, gdy jesteście na dworze.
– Niedźwiedzie w zimie śpią, mamo – powiedział Aidan niecałkiem przytomnie.
Był bez reszty zajęty nowym bączkiem, który wystrugał mu Bobby – jego nowy ojczym – a którego nie nauczył się jeszcze dobrze puszczać. Utkwiwszy w bączku spojrzenie zezowatych oczu, położył go na stole, przytrzymał sznurek i szarpnął. Bączek przeleciał przez stół, z ostrym dźwiękiem odbił się od słoika z miodem i z dużą szybkością skierował się ku dzbankowi z mlekiem. Ian wyciągnął rękę, złapał go i nie przestając gryźć grzanki, pokazał gestem Aidanowi, by podał mu sznurek. Okręcił go wokół bączka i dobrze wyćwiczonym ruchem nadgarstka wprawił go w ruch na samym środku stołu. Aidan przyglądał się temu z otwartymi ustami, a potem zanurkował pod stół, gdy bączek powędrował ku brzegowi i spadł.
– Nie, to nie zwierzę – powiedział Ian, gdy udało mu się przełknąć. – To było równe cięcie. Ktoś się na nią rzucił z nożem albo szablą.
Jamie podniósł wzrok znad przypalonej grzanki.
– A znalazłeś jego ciało?
Ian zaśmiał się, ale pokręcił głową.
– Nie, jeśli go zabiła, to go zjadła – i nie znalazłem żadnych resztek.
– Świnie zwykle jedzą nieporządnie – zauważył Jamie.
Ugryzł kawałek grzanki, skrzywił się, ale ją zjadł.
– Myślisz, że to Indianin? – spytał Bobby.
Mały Orrie próbował zejść z kolan ojczyma, postawił go więc na jego ulubionym miejscu – pod stołem.
Jamie i Ian wymienili spojrzenia, ja zaś poczułam, jak włosy na karku lekko mi się jeżą.
– Nie – odpowiedział Ian. – Wszyscy Czirokezi, którzy mieszkają w pobliżu, dobrze ją znają – nie ruszyliby jej nawet trzyjardowym kijem. Myślą, że jest demonem.
– A Indianie podróżujący z północy mieliby strzały albo tomahawki – dokończył Jamie.
– Jesteście pewni, że to nie była pantera? – spytała pełna wątpliwości Amy. – Pantery polują w zimie, prawda?
– Polują – potwierdził Jamie. – Wczoraj widziałem ślady pantery przy zielonym źródle. Hej, słyszycie mnie tam? – powiedział i pochylił się do chłopców pod stołem. – Bądźcie ostrożni, dobrze? – Wyprostował się i dodał: – Ian, jak sądzę, potrafi odróżnić ślady pazurów od cięcia nożem.
Uśmiechnął się do Iana, a ten uprzejmie pokiwał tylko głową, wpatrując się pełnym wątpliwości wzrokiem w koszyk z grzankami.
Nikt nawet nie zasugerował, że na białą maciorę mógł zapolować jakiś mieszkaniec Ridge albo Brownsville. Miejscowi prezbiterianie nie zgadzali się z Czirokezami w żadnej sprawie duchowej, ale jedni i drudzy niezłomnie wierzyli, że maciora jest demonem. Nie byłam pewna, czy przypadkiem nie mają racji. To zwierzę przeżyło bez szwanku nawet pożar wielkiego domu. Wynurzyła się ze swego legowiska pod fundamentami, wypychając spalone drewno, a za nią ruszył najnowszy miot niedorosłych jeszcze prosiąt.
– Moby Dick – powiedziałam nagle głośno.
Rollo z pełnym zdziwienia „hau” uniósł głowę, rzucił mi spojrzenie żółtych oczu i znów się położył, wzdychając.
– Jaki Dick? – spytał sennie Jamie.
Usiadł, przeciągnął się, jęknął, potarł dłonią twarz i zamrugał.
– Właśnie uświadomiłam sobie, co mi przypomina ta maciora. To długa historia o wielorybie, opowiem ci jutro.
– Jeśli dożyję – powiedział, ziewając tak, że o mało nie wypadła mu szczęka. – Gdzie jest whisky? Czy też potrzebujesz jej dla tej biednej kobiety? – Ruchem głowy wskazał babcię MacLeod.
– Jeszcze nie. Tu jest.
Pochyliłam się i wsunęłam rękę do koszyka stojącego pod moim krzesłem. Wyciągnęłam stamtąd zakorkowaną butelkę.
Odkorkował i łyknął. Kolory powoli wracały mu na twarz. Całymi dniami polował lub rąbał drewno, przez pół nocy siedział w lodowatym lesie, więc nawet jego wielka witalność zaczynała słabnąć.
– Jak długo zamierzacie to ciągnąć? – spytałam cicho, by nie obudzić Higginsów: kilkudniowych małżonków Bobby’ego i Amy, a także dwóch chłopców i dwóch szwagierek Amy z pierwszego małżeństwa, które przybyły na ślub z pięciorgiem dzieci poniżej dziesięciu lat. Wszyscy oni spali w małej sypialni. Ponadto mieszkaliśmy tu my, ja z Jamiem, Ian, pies Iana Rollo, stara kobieta śpiąca na podłodze, a dodatkowo w dużym pokoju zgromadziliśmy wszystko to, co udało nam się uratować z pożaru. Czasami czułam się jak w ataku klaustrofobii. Nic dziwnego, że Ian i Jamie przemierzali las nie tylko dlatego, że ich zdaniem ktoś tam się czaił, ale i dlatego, by odetchnąć świeżym powietrzem.
– Już niedługo – zapewnił mnie, wzdrygając się lekko po dużym łyku whisky. – Jeśli i dziś niczego nie zauważymy, to... – przerwał i odwrócił głowę ku drzwiom.
Niczego nie słyszałam, zobaczyłam jednak, jak rusza się zapadka, a po chwili do pokoju wpadł powiew lodowatego powietrza, zimnymi palcami sięgając mi pod spódnicę i wzbudzając pióropusz iskierek na palenisku.
Pospiesznie złapałam szmatę i wygasiłam iskierki, zanim zdołały zapalić włosy babci MacLeod albo jej siennik. Gdy już udało mi się zapanować nad ogniem, zobaczyłam, że Jamie przywiązuje do pasa pistolet, rożek z prochem i woreczek z kulami. Rozmawiał cicho z Ianem przy drzwiach. Ian miał policzki czerwone od zimna i najwyraźniej był podniecony. Także Rollo wstał i obwąchiwał nogi Iana, machał ogonem, oczekując lodowatej przygody.
– Ty lepiej zostań, a cù – powiedział Ian, drapiąc go między uszami. – Sheas.
Rollo warknął cicho i próbował przemknąć obok swego pana, ale ten zablokował mu drogę nogą. Jamie odwrócił się, włożył kurtkę, pochylił się i pocałował mnie leciutko.
– Zarygluj drzwi, a nighean – szepnął – i nie otwieraj nikomu oprócz nas.
– Ale co... – zaczęłam, lecz ich już nie było.
***
Noc była zimna i czysta. Jamie odetchnął głęboko i wzdrygnął się, pozwalając, by ogarnął go chłód w miejsce ciepła żony, dymu i zapachu ognia. Kryształki lodu zadrżały mu w płucach, przyspieszyły bieg krwi. Pokręcił głową jak wilk wyczuwający zapach i wciągnął noc głęboko w siebie. Nie było właściwie wiatru, ale od wschodu czuć było lekki przepływ powietrza, niosący ze sobą gorzki zapach popiołu z ruin wielkiego domu i słabą nutę czegoś jakby krwi.
Spojrzał na siostrzeńca, ruchem głowy zadając pytanie. Ian potaknął – zobaczył ten gest na tle lawendowego blasku nieba.
– Tuż za ogrodem cioci leży martwa świnia – powiedział chłopak cicho.
– Tak? Ale to nie biała maciora?
Serce zatrzymało mu się na chwilę. Zastanowił się, czy byłoby mu żal zwierzęcia, czy też tańczyłby na jego kościach. Ale Ian pokręcił głową. Jamie bardziej wyczuł, niż dostrzegł ten ruch.
– Nie, nie ta bestia. Jakaś młoda, może z zeszłorocznego miotu. Ktoś ją zarżnął, ale wyciął tylko parę płatów szynki, a potem sporą część tego, co wyciął, rozrzucił w kawałkach na ścieżce.
Jamie obejrzał się zaskoczony.
– Co takiego?
Ian wzruszył ramionami.
– No właśnie. I jeszcze coś, wuju. Świnię zabito i porąbano toporem.
Kryształki lodu w krwi Jamiego zamarły tak nagle, że niemal przestało mu bić serce.
– Jezus Maria – szepnął, nie tyle zaskoczony, ile niechętny przyznać coś, co wiedział już od dłuższego czasu. – A więc to on.
– Ano tak.
Obaj wiedzieli, choć żaden nie chciał powiedzieć tego głośno. W milczeniu oddalili się od chaty i zagłębili między drzewa.
Jamie odetchnął głęboko i westchnął, a jego oddech zarysował się w ciemności białą chmurką. Miał nadzieję, że Arch Bug zabrał swoje złoto i żonę i opuścił Ridge na zawsze – ale była to jedynie nadzieja. Arch Bug był Grantem, a klan Grantów to mściwi ludzie.
Jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej Fraserowie z Glenhelm złapali Archa Buga na swoich ziemiach i dali mu wybór: stracisz oko albo pierwsze dwa palce prawej ręki. Mężczyzna radził sobie bez dwóch palców. Nie mogąc już napinać łuku, zwrócił się do topora, którym mimo swojego wieku potrafił rzucić zręcznie jak Mohawk.
Nie pogodził się natomiast z przegraną sprawy Stuartów i utratą złota jakobitów, przysłanego z Francji za późno, uratowanego – lub ukradzionego, zależnie od punktu widzenia – przez Hektora Camerona, który swoją jedną trzecią przywiózł do Karoliny Północnej. Tę część następnie ukradł – lub odzyskał – Arch Bug od wdowy po Cameronie.
Arch Bug nie pogodził się również z Jamiem Fraserem.
– Uważasz, że to pogróżka? – spytał Ian. Oddalili się już od chaty, ale trzymali się wśród drzew, okrążając obszerną polanę, na której stał przedtem wielki dom. Został z niego jeszcze komin i pół ściany. Rysowały się teraz czarną masą na tle brudnego śniegu.
– Nie wydaje mi się. Gdyby to miała być pogróżka, dlaczego czekałby do tej pory?
W duchu dziękował jednak Bogu, że Brianna i jej dzieci bezpiecznie odeszły. Były gorsze pogróżki niż martwa świnia, a według niego Arch Bug nie zawahałby się przed żadną.
– Może odszedł, by zapewnić schronienie żonie, i teraz wrócił – wysunął przypuszczenie Ian.
To miało sens. Jeśli Arch Bug kogoś kochał, to swoją żonę Murdinę, która pomagała mu od ponad pięćdziesięciu lat.
– Może – potwierdził Jamie.
A jednak w tygodniach, które upłynęły od odejścia Bugów, często czuł na plecach czyjeś spojrzenie. Czuł w lesie ciszę, która nie była ciszą drzew i skał.
Nie pytał, czy Ian szukał śladów używania topora. Gdyby można je było znaleźć, Ian by je znalazł. Śnieg nie padał już jednak od ponad tygodnia, a to, co zostało na ziemi, było zdeptane przez bardzo wiele osób. Spojrzał w niebo. Wkrótce znów zacznie padać.
Wszedł na niewielkie wzniesienie, ostrożnie, bo pokrywał je lód. W ciągu dnia śnieg topniał, ale z nadejściem nocy znów zamarzał; zwisał z okapu chaty i ze wszystkich gałęzi lśniącymi soplami, które wypełniały las światłem błękitnego świtu, a następnie we wschodzącym słońcu rozbłyskiwały złotymi diamentami. Teraz nie miały koloru – brzęczały tylko jak szkło, gdy potrącał ramieniem gałązki oblodzonych krzaków. Zatrzymał się, przykucnął na szczycie wzniesienia i spojrzał na polanę.
No dobrze. Pewność, że Arch Bug tu był, zapoczątkowała łańcuch półświadomych wniosków, a ostatni z nich przybrał w jego umyśle wyraźny kształt.
– Wrócił dla jednej z dwóch przyczyn – powiedział do Iana. – Albo by mnie zabić, albo by odzyskać złoto. Całe.
Gdy odkrył zdradę Bugów i kazał im odejść, dał Archowi złotą sztabkę. Była to właściwie połowa sztabki, która jednak pozwoliłaby temu starszemu małżeństwu przeżyć resztę życia skromnie, ale wygodnie. Jednakże Arch Bug nie był człowiekiem skromnym. Był niegdyś prawą ręką przywódcy klanu Grantów – choć przez pewien czas ukrywał swoją dumę, duma nie lubi długo pozostawać w ukryciu.
Ian rzucił mu zaciekawione spojrzenie.
– Całe złoto? – powtórzył. – Więc sądzisz, że schował je gdzieś tutaj tak, że nie mógł go łatwo wydostać, gdy kazałeś mu odejść?
Jamie wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od polany. Nie było już domu, więc widział z tyłu stromą ścieżkę, wiodącą tam, gdzie niegdyś znajdował się ogród jego żony, bezpieczny za wysoką palisadą, uniemożliwiającą jeleniom dostanie się do środka. Część palisady wciąż rysowała się czarnym kształtem na łatach śniegu. Jeśli Bóg pozwoli, pewnego dnia znów zrobi jej ogród.
– Gdyby chciał tylko skrzywdzić nas, już miał możliwość.
Nawet stąd widział zarżniętą świnię. Ciemny kształt na ścieżce, otoczony kałużą krwi.
Odsunął od siebie niespodziewaną myśl o Malvie Christie i zmusił się, by rozważyć wszystkie możliwości.
– Tak, schował je gdzieś tutaj – powtórzył z większą pewnością. – Gdyby miał całe złoto, już dawno by zniknął. Czekał, szukając sposobu, by je wydobyć. Nie był jednak w stanie zrobić tego potajemnie, więc teraz próbuje czegoś innego.
– Tak, ale czego? To... – Ruchem głowy Ian wskazał niewyraźny kształt na ścieżce. – Sądziłem, że może to być jakaś zasadzka, ale nie. Rozejrzałem się.
– Może przynęta?
Zapach krwi dochodził nawet tutaj. Każdy drapieżnik musiał ją poczuć. W tym samym momencie zauważył jakiś ruch w pobliżu świni, położył więc rękę na ramieniu Iana. Rzeczywiście – coś się poruszyło, a potem niewielki kształt przemknął i zniknął za ciałem zabitego zwierzęcia.
– Lis – powiedzieli równocześnie i roześmiali się cicho.
– Jest też ta pantera za Zielonym Źródłem – powiedział Ian niepewnie. – Wczoraj widziałem jej ślady. Czy to możliwe, by chciał ją zwabić świnią, mając nadzieję, że wybiegniemy walczyć z panterą, a on wtedy dotrze do złota, gdy będziemy zajęci?
Na tę myśl Jamie zmarszczył brwi i rzucił wzrokiem ku chacie. To prawda, pantera mogła wywabić mężczyzn, ale nie kobiety i dzieci. Gdzie zresztą można schować złoto w tak gęsto zamieszkanym miejscu? Jego wzrok spoczął na długim, garbatym kształcie pieca garncarskiego, stojącego w pewnym oddaleniu od chaty, nieużywanego od chwili, gdy Brianna odeszła. Poczuł podniecenie – to byłoby... ale nie. Arch wykradał złoto Jokaście Cameron po jednej sztabce i przemycał je na Ridge, a zaczął na długo, zanim Brianna odeszła. Może jednak...
Ian nagle zesztywniał, a Jamie gwałtownie odwrócił głowę, by zobaczyć, dlaczego. Nic nie widział. Potem jednak usłyszał to, co przed chwilą usłyszał Ian: głębokie świńskie chrząkanie, jakiś szelest, jakiś trzask, a potem wyraźny ruch wśród poczerniałych belek spalonego domu – i nagle wszystko zrozumiał.
– Jezus! – powiedział i złapał Iana za rękę tak mocno, że ten jęknął zaskoczony. – Jest pod wielkim domem!
Biała maciora wynurzyła się ze swego legowiska pod ruinami domu. Widzieli potężny kremowy kształt na tle ciemnego nieba; kręciła głową i łapała zapach, a potem ruszyła, jak potężna groźba wędrująca w górę wzgórza.
Było to tak piękne, że Jamie miał ochotę się roześmiać. Arch Bug chował złoto pod fundamentami wielkiego domu w chwilach, gdy maciora wychodziła. Nikomu nie przyszłoby do głowy, by zagłębić się w jej jamę. Była znakomitym stróżem. Niewątpliwie, gotowy do odejścia, zamierzał odzyskać złoto w ten sam sposób – ostrożnie, sztabka po sztabce.
Potem jednak dom spłonął, a drewniane ściany zawaliły się na fundamenty, co sprawiło, że nie można było do skarbu dotrzeć. Wymagało to pracy i wysiłku, to zaś niewątpliwie zwróciłoby uwagę. Dopiero teraz, gdy oczyszczono już większość ruin, przy czym sadza i węgle rozniosły się po całej polanie, Arch Bug mógł wyciągnąć coś, co było schowane pod domem, nie zwracając na siebie uwagi. Była jednak zima i biała maciora, która choć nie spała jak niedźwiedź, rzadko wynurzała się z przytulnego legowiska. Tylko jedzenie mogło ją wywabić na zewnątrz.
Słysząc odgłosy pożerania, Ian parsknął z obrzydzeniem.
– Świnie nie są zbyt wrażliwe – mruknął Jamie. – Jeśli coś jest martwe, zjedzą to.
– Tak, ale to pewnie jej potomstwo.
– Czasami zjada swoje małe żywcem, więc wątpię, by się powstrzymała, gdy są martwe.
– Ciiiiiiiiiiiiii.
Umilkł natychmiast, wpatrzony w czarną plamę, która kiedyś była najpiękniejszym domem w hrabstwie. Rzeczywiście, zza chłodni wynurzyła się ciemna postać i ostrożnie przemierzała śliską ścieżkę. Świnia, zajęta makabryczną ucztą, zignorowała człowieka, który najwyraźniej owinięty był ciemną peleryną i niósł coś w rodzaju worka.
***
Nie zamknęłam drzwi od razu; najpierw wyszłam na dwór, by przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem. Rolla zostawiłam w środku. Jamie i Ian w jednej chwili zniknęli między drzewami. Rozejrzałam się niespokojnie po polanie, rzuciłam okiem na drugą stronę, ku ciemnej masie lasu, ale niczego nie dostrzegłam. Nic się nie ruszało, nie słyszałam żadnego dźwięku. Byłam ciekawa, co znalazł Ian – może jakieś nieznane ślady? To by wyjaśniało tak pilne wezwanie Jamiego, bo najwyraźniej niedługo znów zacznie padać śnieg.
Księżyca nie było widać, ale niebo miało głęboki, szaroróżowawy kolor, a na ziemi wciąż leżał stary śnieg, choć zdeptany i gdzieniegdzie stopiony. W efekcie przestrzeń wypełniał dziwny mleczny poblask, w którym wszystko wydawało się unosić w powietrzu, jakby ktoś namalował to na szkle, bez zarysów i ostrych krawędzi. Po drugiej stronie polany stały spalone resztki wielkiego domu. Z tej odległości była to jedynie ciemna plama – jakby ktoś odcisnął tam wielki, pobrudzony sadzą kciuk. Czułam w powietrzu ciężar nadchodzącego śniegu, słyszałam go w stłumionym westchnieniu sosen.
Chłopcy MacLeod dotarli do nas z babcią przez góry. Powiedzieli, że na wysokich przełęczach bardzo trudno było przejść. Jeszcze jedna burza śnieżna, a zostaniemy tu uwięzieni do marca, a może nawet kwietnia.
To mi przypomniało o pacjentce. Jeszcze raz rozejrzałam się po polanie i ujęłam zasuwę. Rollo po drugiej stronie piszczał i drapał w drzwi, więc otwierając je, bezceremonialnie pchnęłam go kolanem.
– Zostań, psie. Nie martw się, wkrótce wrócą – powiedziałam. Wydał z siebie wysoki, niespokojny dźwięk i wiercił się, trącając mnie pyskiem w nogi, bym go wypuściła. – Nie! – powtórzyłam, odciągając go, żeby zaryglować drzwi. Rygiel wszedł na swoje miejsce z uspokajającym stukotem, zwróciłam się więc do ognia, rozcierając ręce. Rollo zadarł łeb i wydał z siebie ciche, żałosne wycie, od którego włosy stanęły mi dęba. – Co jest? – zaniepokoiłam się. – Cicho! – Przebudzone hałasem jedno z dzieci w sypialni rozpłakało się; słyszałam szelest pościeli i senne matczyne pomruki. Przyklęknęłam szybko i złapałam Rolla za pysk, zanim zdołał zawyć ponownie.
– Cicho – powtórzyłam i spojrzałam, czy ten dźwięk nie obudził babci MacLeod. Leżała nieruchomo, z woskowobiałą twarzą i zamkniętymi oczyma. Czekałam, automatycznie licząc sekundy przed kolejnym uniesieniem się jej piersi w oddechu. Sześć, siedem... – O, do diabła – mruknęłam pod nosem, uświadamiając sobie, co się stało.
Przeżegnałam się pospiesznie i przysunęłam ku niej na kolanach, ale bliższe badanie nie powiedziało mi nic nowego. Do ostatniej chwili usuwała się w cień; teraz też skorzystała z chwili zamieszania, by spokojnie umrzeć.
Rollo biegał tu i tam; nie wył już, ale był niespokojny. Delikatnie położyłam dłoń na zapadniętej piersi babci MacLeod. Nie starałam się już postawić diagnozy ani nieść pomocy, po prostu było to konieczne potwierdzenie odejścia kobiety, której imienia nie znałam.
– Cóż, niech Bóg przyjmie twoją duszę, biedaczko – powiedziałam cicho i przysiadłam na piętach, zastanawiając się, co powinnam teraz zrobić.
Zgodnie ze zwyczajami szkockich górali natychmiast po śmierci należy otworzyć drzwi, by dusza mogła opuścić ciało. Przesunęłam niepewnie palcami po wargach. Może dusza wymknęła się szybko, gdy otwierałam drzwi, by wejść do chaty? Obawiałam się jednak, że nie.
Można by myśleć, że ze względu na tak mało sprzyjający klimat jak w Szkocji dopuszczono czasem odstępstwo od tego zwyczaju, wiedziałam jednak, że tak nie jest. Deszcz, śnieg, zawieja czy wichura – szkoccy górale zawsze otwierali drzwi i zostawiali je otwarte całymi godzinami – i żeby uwolnić odchodzącą duszę, i z obawy, by dusza, której przeszkodzono, nie zawróciła i nie zamieszkała w środku jako duch. Większość chat była za mała, by się pogodzić z takim współmieszkańcem.
Mały Orrie już się obudził. Słyszałam, jak sobie śpiewa, zadowolony, piosenkę składającą się z jednego słowa – imienia jego ojczyma.
– Bobby, Bobby, Bobby.
Usłyszałam cichy, rozespany śmiech i wymruczaną odpowiedź Bobby’ego.
– Hej, maluchu. Potrzebujesz może nocnika, akuszla? – Słysząc to celtyckie czułe słówko – a chuisle, czyli krew mego serca – uśmiechnęłam się. I ze względu na samo słowo, i dlatego, że brzmiało ono dziwnie w wymowie z Dorset.
Rollo znów wydał z siebie niespokojny dźwięk, uświadamiając mi potrzebę działania. Jeśli za parę godzin Higginsowie wstaną, odkryją na podłodze ciało i zobaczą zamknięte drzwi, będą zaniepokojeni tym naruszeniem odwiecznych obyczajów, ale też dlatego, że zmarła nieznajoma może zadomowić się przy ich ognisku. To bardzo zły znak dla nowego małżeństwa i nowego roku. Jej obecność niewątpliwie niepokoiła także Rolla, a perspektywa, że za chwilę pies wszystkich pobudzi, niepokoiła z kolei mnie.
– No dobrze – zdecydowałam się. – Chodź, psie.
Jak zwykle na kołku przy drzwiach wisiały kawałki uprzęży do naprawy. Wyplątałam stamtąd długie lejce i zrobiłam z nich coś w rodzaju smyczy, którą założyłam psu na szyję. Cieszył się, że może ze mną wyjść na dwór, i rzucił naprzód, gdy tylko otworzyłam drzwi. Trochę mniej odpowiadało mu to, że zaciągnęłam go do przybudówki, pospiesznie okręciłam niby-smycz wokół podpórki półek, potem zaś wróciłam do chaty po ciało babci MacLeod.
Nim wyszłam ponownie, rozejrzałam się ostrożnie, pamiętając o ostrzeżeniach Jamiego, ale noc trwała nieruchomo. Nawet drzewa milczały.
Biedna kobieta nie ważyła chyba więcej niż trzydzieści kilo. Kości obojczyka wystawały, wypychając skórę, a palce miała kruche jak suche gałązki. Ale i tak trzydzieści kilo wagi to więcej, niż zdołałabym unieść, musiałam więc rozwinąć koc, którym ją przedtem otuliłam, i użyć go jako sań. Wyciągnęłam ją na zewnątrz, mrucząc pod nosem modlitwy i przepraszając. Zanim dociągnęłam ciało do dobudowanej spiżarni, mimo chłodu dyszałam ciężko i byłam cała spocona.
– Cóż, twoja dusza przynajmniej miała dość czasu, by się oddalić – mruknęłam, przyklękając, aby obejrzeć zwłoki, zanim znów je zawinę. – I nie wydaje mi się, byś zechciała straszyć w spiżarni.
Powieki miała nie całkiem zamknięte – widać było pasek białka, jakby próbowała je otworzyć i ostatni raz spojrzeć na świat – a może by zobaczyć znaną twarz?
– Benedicite – szepnęłam i delikatnie zamknęłam jej oczy, zastanawiając się, czy kiedyś jakiś obcy człowiek zrobi to samo dla mnie. Tak się mogło zdarzyć, chyba że...
Jamie oświadczył, że zamierza pojechać do Szkocji, zabrać swoją prasę drukarską, a następnie wrócić tu, by walczyć. A co, odezwał się gdzieś we mnie cichy, tchórzliwy głosik, co by było, gdybyśmy nie wrócili? Gdybyśmy pojechali do Lallybroch i tam zostali?
Jednakże już w chwili, gdy ta myśl pojawiła się w mojej głowie wraz z różową wizją rodziny, życia w pokoju i powolnego starzenia się, bez stałego lęku przed zamieszaniem, głodem i przemocą, zrozumiałam, że nic by z tego nie wyszło.