Spisane własną krwią - Diana Gabaldon - ebook + książka

Spisane własną krwią ebook

Diana Gabaldon

4,7
85,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Doskonałe połączenie powieści przygodowej, historycznej, fantastyki i romansu, na kanwie którego powstał popularny serial w AXN White

Jest rok 1778. Francja wypowiada wojnę Wielkiej Brytanii, armia brytyjska opuszcza Filadelfię, a w ślad za nią z Valley Forge ruszają

w pościg wojska Jerzego Waszyngtona. Jamie Fraser, który rzekomo zginął w katastrofie okrętu, powraca, aby się dowiedzieć, że najlepszy przyjaciel ożenił się z jego małżonką, syn z nieprawego łoża odkrył (ku swemu przerażeniu), kto jest jego prawdziwym ojcem, a ukochany siostrzeniec Ian pragnie poślubić kwakierkę. Żona Jamie'ego Claire i jego siostra Jenny próbują ratować rodzinę. Fraserowie są spokojni, że ich córka Brianna wraz z rodziną jest bezpieczna, żyjąc w Szkocji w XX wieku. Czy tak jest naprawdę?

Diana Gabaldon biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata. W przygotowaniu wszystkie części sagi o ponadczasowej wielkiej miłości Claire Randall i Jamiego Frasera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1648

Oceny
4,7 (51 ocen)
39
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ka_ada

Nie oderwiesz się od lektury

Nie da się iść spać, musisz czytać aż książka wypadnie ci z ręki
00
szachimacio

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, piękna... Jednak opisy wojenne trochę męczące, wiec pomijane prze ze mnie.
00
KateMoon-35

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00

Popularność




Tytuł oryginału WRITTEN IN MY OWN HEART’S BLOOD

WydawcaGrażyna Smosna

Redaktor prowadzącyKatarzyna Krawczyk

RedakcjaHelena Klimek

KorektaHalina Ruszkiewicz Marianna Filipkowska

Copyright © 2014 by Diana Gabaldon All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Barbara Górecka, 2015

Wszystkie postaci w tej książce, wyjąwszy osoby publiczne, są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Warszawa 2021

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-659-2872-6

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Książkę tę poświęcam WSZYSTKIM (poza mną), którzy włożyli mnóstwo pracy w udostępnienie jej czytelnikom. A zwłaszcza:

Jennifer Hershey (redaktorka, USA),

Billowi Masseyowi (redaktor, Wielka Brytania),

Kathleen Lord (vel „Herkules” – adiustatorka),

Barbarze Schnell (tłumaczka i koleżanka, Niemcy),

Catherine MacGregor, Catherine-Ann MacPhee i Adhamh Ò Broin (znawcy gaelickiego),

Virginii Norey (vel „Bogini Książek” – graficzka),

Kelly Chian, Maggie Hart, Benjaminowi Dreyerowi, Lisie Feuer i pozostałym członkom zespołu produkcyjnego wydawnictwa Random House

oraz

Beatrice Lampe i Petrze Zimmermann z Monachium.

Prolog

W blasku wieczności czas nie rzuca cienia.

„Wasi starcy będą śnili sny, a młodzieńcy będą mieli wizje”. Co takiego jednak widzą stare kobiety?

Widzimy konieczność i robimy to, co musi zostać zrobione.

Młode kobiety nie widzą – one są i bije w nich źródło życia.

Do nas należy ochrona tego źródła i światła, które roznieciłyśmy, i będącego nami płomienia.

Co takiego widziałam? Jesteś wizją z czasu mojej młodości, wiecznym snem wszystkich moich epok.

Oto znowu staję u progu wojny, obywatelka bez miejsca, bez czasu, bez własnego kraju… Moją jest ziemia omywana nie morzem, lecz krwią. Jej granice wytyczają rysy z dawna ukochanej twarzy.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1. Stukilowy kamienny ciężar

Las między Filadelfią a Valley Forge, 16 czerwca 1778

Ian Murray stał z kamieniem w ręku, spoglądając na wybrane przez siebie miejsce. Nieduża polana, położona na uboczu, u stóp olbrzymiego starego żywotnika, otoczona wielkimi omszałymi głazami, ocieniona sosnami rozkołysanymi na wietrze; miejsce, gdzie nie trafi przypadkowy przechodzień, zarazem jednak swobodnie dostępne. Zamierzał sprowadzić tutaj ich – swoją rodzinę.

Najpierw Fergusa. Może zresztą tylko jego. Mama wychowywała go od dziesiątego roku życia, wcześniej zaś nie miał matki. Fergus był z mamą dłużej niż Ian i równie mocno ją kochał. Może nawet mocniej – pomyślał, zdjęty żalem zmieszanym z poczuciem winy. To Fergus, a nie on, przebywał z nią w Lallybroch, pomagał opiekować się nią i domostwem. Przełknął w milczeniu i zbliżywszy się do polany, położył kamień pośrodku, po czym cofnął się, by ocenić efekt.

Z niechęcią potrząsnął głową. Nie, muszą być dwa kopce. Mama i wuj Jamie byli rodzeństwem, więc rodzina mogłaby opłakiwać ich tu razem, lecz być może zjawią się też inni, aby powspominać i oddać szacunek zmarłym. Ludzie ci znali i kochali Jamiego Frasera, ale Jenny Murray była dla nich równie obca jak…

Na myśl o matce leżącej w ziemnej jamie poczuł bolesne szarpnięcie, tym ostrzejsze, iż nie był jej przecie dany spoczynek w tradycyjnym grobie. Nie chciał wyobrażać sobie, jak tonęli, kurczowo złączeni, usiłując utrzymać się na…

– A Dhia! – wyrzekł z pasją i nachylił się po następny kamień. Wszak nieraz widział już tonących.

Po twarzy ciekły mu łzy zmieszane z kroplami potu; upał dawał się mocno we znaki. Nie zwracał na to uwagi, jedynie od czasu do czasu przystawał i ocierał nos rękawem. Czoło obwiązał zwiniętą chustką, aby kosmyki włosów i pot nie drażniły mu oczu; wilgoć zaczęła z niej ściekać, zanim zdążył położyć na obu kopcach choćby dwadzieścia kamieni.

Krótko przed śmiercią ojca razem z braćmi usypali dla niego na cmentarzysku w Lallybroch porządny kopiec, a na dużym płaskim kamieniu, nie bacząc na koszty, kazali wyryć jego imię – wszystkie jego imiona. Później, podczas pogrzebu, członkowie rodu, dzierżawcy, a na końcu służba podchodzili jeden po drugim, kładąc na pamiątkę kamienie od siebie.

Zatem Fergus. Albo… nie, co też mu chodzi po głowie? Pierwszeństwo należy się niechybnie cioci Claire. Nie jest wprawdzie Szkotką, ale rozumie znaczenie kamiennego kopca, a widok tego, który został wzniesiony dla wuja Jamiego, mógłby jej przynieść pociechę. Tak, słusznie. Cioteczka Claire, a potem Fergus. Wuj Jamie był jego przybranym ojcem, zatem jest on w prawie. Następnie może Marsali i dzieci. Czy Germain jest już dostatecznie dorosły, aby przyjechać z Fergusem? Ma dziesięć lat, czyli niemal tyle, ile trzeba, by rozumieć i być traktowanym jak mężczyzna. A wuj Jamie był jego dziadkiem, więc było to właściwe.

Znowu się cofnął i, ciężko zdyszany, otarł spoconą twarz. Złaknione ludzkiej krwi owady próbowały go atakować z wściekłym bzyczeniem, ale przezornie ściągnął z siebie ubranie, zostawiając jedynie przepaskę na biodra, i na sposób Mohawków natarł się cały niedźwiedzim sadłem i miętą, więc go nie ruszały.

– Czuwaj nad nimi, o potężny duchu żywotnika – wyrzekł cicho w języku Indian, spoglądając na pachnące żywicą gałęzie. – Chroń ich dusze i sprawuj nad nimi opiekę.

Przeżegnał się, schylił obolałe plecy i zaczął grzebać wśród liści w miękkiej próchnicznej ziemi. Jeszcze kilka kamieni, pomyślał. Na wypadek gdyby przebiegające mimo zwierzę rozrzuciło kopce na kształt jego myśli, krążących niespokojnie wokół rodziny, mieszkańców Ridge. Boże, czy dane mu będzie jeszcze kiedyś tam wrócić? Brianna. Słodki Jezu, Brianna…

Przygryzł wargi i poczuł smak soli. Zlizał ją i dalej szukał kamieni. Jest bezpieczna z Rogerem Makiem i dzieciakami, ale, Jezu, jak przydałyby mu się teraz jej dobre rady, a jeszcze bardziej Rogera Maca.

Kogo jeszcze mógłby poprosić o pomoc w opiece nad nimi wszystkimi?

Pomyślał o Rachel i ucisk w piersi odrobinę zelżał. O tak, gdyby miał przy sobie Rachel… Jest od niego młodsza, niedawno skończyła dziewiętnaście lat i jako kwakierka ma dość dziwaczne poglądy na wiele spraw, lecz gdyby przy nim była, stanowiłaby dla niego oparcie. Nie tracił nadziei, że pewnego dnia się z nią zwiąże, lecz przedtem będzie musiał jej jeszcze coś wyznać, a na myśl o czekającej go rozmowie ucisk w piersi powrócił.

Zjawił się także na powrót obraz wysokiej, długonosej i grubokościstej jak ojciec kuzynki Brianny i trwał w jego umyśle… a po nim ukazał się wizerunek kuzyna, jej przyrodniego brata. Święty Boże, William. Cóż ma począć z Williamem? Wątpił, by kuzyn znał prawdę o tym, iż w rzeczywistości jest synem Jamiego Frasera – czy to na barkach Iana spoczywa obowiązek uświadomienia go w tej kwestii? Czy ma go tu przywieźć i wyjawić mu, jak wiele stracił?

Zapewne stęknął głośno na tę myśl, bo jego pies Rollo uniósł swój potężny łeb i spojrzał na niego z troską w wiernych ślepiach.

– Nie, ja także tego nie chcę – powiedział Ian z przekonaniem. – Zostawmy to, dobrze?

Rollo znów ułożył łeb na wyciągniętych łapach, zamiótł ogonem, by odpędzić uprzykrzone muchy, i pogrążył się w spokojnej drzemce.

Ian popracował jeszcze trochę, by niespokojne myśli wyparowały razem z potem i łzami. Kiedy promienie zachodzącego słońca musnęły czubki usypanych kopców, przerwał, czując wielkie znużenie, lecz i kojący spokój. Bliźniacze kopce sięgały mu nieco powyżej kolan, nieduże, ale solidne.

Przez chwilę trwał nieruchomo, nie myśląc o niczym, tylko nasłuchując, jak maleńkie ptaszki uwijają się w trawie i wiatr szeleści tajemniczo w gałęziach drzew. Potem westchnął głęboko, przykucnął i dotknął jednego kopca.

– Tha gaol agam oirbh, a Mhàthair – powiedział cicho. Moja miłość zostanie przy tobie, Matko.

Zamknął oczy i położył podrapaną dłoń na drugim stosie kamieni. Brud tak głęboko wżarł mu się w skórę, że doznał osobliwego wrażenia – mógłby sięgnąć palcami w trzewia ziemi i dotknąć tego, co było mu potrzebne.

Tkwił nieruchomo, sapiąc, po czym otworzył powieki.

– Pomóż mi, wuju Jamie – powiedział. – Nie sądzę, bym sam sobie z tym poradził.

2. Brudny sukinsyn

William Ransom, dziewiąty hrabia Ellesmere, wicehrabia Ashness, baron Derwent, przeciskał się gwałtownie przez ciżbę na Market Street, obojętny na głośne skargi popychanych ludzi.

Nie wiedział, dokąd zmierza ani co pocznie, kiedy już się tam znajdzie. Jednego był pewien: jeśli będzie tkwił w miejscu, rozsadzi go.

Czaszka pulsowała niczym nabrzmiały wrzód. Zresztą nie tylko czaszka. Ręka – pewnie sobie coś złamał, ale się tym nie przejmował. Serce, boleśnie tłukące się w piersi. I stopa; na miłość boską, czyżby w coś kopnął? Zamachnął się z impetem na odłupany kawałek bruku i posłał go prosto w środek stada gęsi, które z ogłuszającym syczeniem rzuciły się na niego, bijąc skrzydłami.

Zakotłowało się, pierze zmieszane z gęsim łajnem zawirowało w powietrzu i stado rozpierzchło się na wszystkie strony.

– Sukinsyn! – wrzasnęła piskliwie gęsiarka i zamachnąwszy się na niego kosturem, wymierzyła mu celny cios prosto w ucho. – Niech cię diabli porwą, brudny sukinsynu!

Zawtórował jej chór oburzonych głosów, on zaś skręcił w alejkę, ścigany gniewnymi okrzykami.

Potarł bolące ucho i parł naprzód, trzymając się blisko ścian mijanych budynków, obojętny na wszystko poza tym jednym słowem, tłukącym się w skołatanym umyśle. „Sukinsyn”.

– Sukinsyn! – wyrzekł na głos, po czym wrzasnął na całe gardło: – Sukinsyn! Sukinsyn! Sukinsyn! – waląc przy tym pięścią w mur.

– Kto jest sukinsynem? – spytał zaciekawiony głos za jego plecami.

Odwrócił się na pięcie i ujrzał przyglądającą mu się z uwagą młodą kobietę. Powoli omiotła go wzrokiem; jej uwadze nie uszły plamy krwi na gorsie mundurowej kurtki, zielonkawe smugi gęsich odchodów na spodniach i wznosząca się ze wzburzeniem klatka piersiowa. Spojrzenie dotarło do zapinanych na srebrne sprzączki butów i, jeszcze bardziej zaciekawione, spoczęło na jego twarzy.

– Ja – wychrypiał z goryczą.

– Och, naprawdę?

Oderwała się od framugi, o którą się opierała, i przeciąwszy alejkę, stanęła przed nim. Była wysoka i szczupła i miała cudownie sterczące młode piersi, doskonale widoczne pod muślinową bluzką, bo choć przywdziała jedwabną halkę, nie miała gorsetu. Nie miała także czepka, długie włosy swobodnie spływały na ramiona. Dziewka.

– Osobiście lubię sukinsynów – odezwała się i musnęła lekko jego ramię. – Jakim to sukinsynem jesteś, mój panie? Podstępnym? Złym?

– Żałosnym – odparł i zmarszczył brwi, gdy się roześmiała. Dostrzegła to, lecz się nie przelękła.

– Chodź – oznajmiła, ujmując jego rękę. – Widzi mi się, że dobrze by ci zrobił łyczek czegoś mocniejszego.

Spostrzegł, że dziewczyna zerka na jego krwawiące, poobijane knykcie i drobnymi białymi ząbkami przygryza dolną wargę. Nie okazała jednak lęku, on zaś bez protestu pozwolił się zaciągnąć do ponurej sieni.

Jakie to ma znaczenie? – pomyślał, zdjęty nagle straszliwym znużeniem. Czy cokolwiek ma jeszcze jakieś znaczenie?

3. Kobiety jak zwykle wszystko naprawiają

Filadelfia, Chestnut Street 17

William wybiegł z domu niczym błyskawica, zostawiając wszystko w takim stanie, jakby trzasnął piorun. Ja z pewnością czułam się jak ocalała z potężnej nawałnicy, włosy stały mi dęba, nerwy miałam napięte do ostateczności i wymachiwałam rękami w najwyższym wzburzeniu.

Wtedy właśnie weszła Jenny Murray i choć jej widok nie powinien być dla mnie szczególnie wielkim szokiem, odebrało mi mowę. Gapiłam się na moją niegdysiejszą szwagierkę – choć prawdę mówiąc, nadal nią jest… ponieważ Jamie żyje. Żyje.

Niespełna dziesięć minut temu trzymałam go w ramionach, a wspomnienie jego dotyku wciąż jeszcze przyprawiało mnie o dreszcz. Mgliście zdawałam sobie sprawę, że uśmiecham się szeroko jak wariatka, pomimo rozmiaru zniszczeń, przeokropnych scen, cierpienia Williama – o ile tak straszliwy wybuch można nazwać cierpieniem – niebezpieczeństwa, w jakim znalazł się Jamie, oraz mego lekkiego zaciekawienia, co też za chwilę powiedzą na to wszystko Jenny bądź pani Figg, kucharka i gospodyni lorda Johna.

Pani Figg była krągła, lśniła jak wypolerowany heban i miała nieprzyjemny zwyczaj bezszelestnego zachodzenia człowieka od tyłu.

– Co to ma być? – zagrzmiała tuż za plecami Jenny.

– Święci pańscy! – Jenny okręciła się na pięcie, robiąc wielkie oczy i chwytając się za serce. – Na miłość boską, kim pani jest?

– To pani Figg – odezwałam się, czując absurdalną potrzebę śmiechu pomimo – a może na skutek – niedawnych wydarzeń. – Kucharka lorda Johna Greya. Pani Figg – zwróciłam się do niej – to jest pani Murray, moja… hm, moja…

– Twoja szwagierka – oświadczyła Jenny stanowczo, unosząc czarną brew. – O ile z twojej strony nic się nie zmieniło? – Patrzyła na mnie poważnym, szczerym spojrzeniem, a potrzeba śmiechu zamieniła się raptem w równie silną chęć płaczu. Nie przypuszczałam, że akurat ona przyjdzie mi z pomocą w takiej chwili… Odetchnęłam głęboko i wyciągnęłam do niej rękę.

– Ależ oczywiście – zapewniłam. W Szkocji rozstałyśmy się w gniewie, ale kiedyś bardzo ją lubiłam i nie zamierzałam zmarnować okazji, by naprawić nasze stosunki.

Splotła swoje krótkie silne palce z moimi, które uścisnęła mocno, i ten prosty gest sprawił, że raptem było po wszystkim. Nie trzeba przepraszać ani prosić o wybaczenie. Ona nigdy nie musiała nosić maski, tak jak Jamie. Nieco skośne jak u kota niebieskie oczy, takie same jak brata, zdradzały jej uczucia i myśli. Znała teraz prawdę o tym, kim jestem, i wiedziała, że zawsze kochałam i będę kochać jej brata całym sercem i duszą, pomijając tę drobną niedogodność, iż obecnie jestem żoną innego mężczyzny.

Jej pierś zafalowała pod wpływem westchnienia, przymknęła na moment powieki, po czym spojrzała na mnie z uśmiechem. Tylko wargi odrobinę drżały.

– No to pięknie – podsumowała krótko pani Figg.

Zmrużyła oczy i obróciła się wokół własnej osi, oceniając rozmiary katastrofy. Balustrada u szczytu schodów została oderwana, a połamane poręcze, zadrapania na ścianie i krwawe smugi znaczyły drogę, jaką poruszał się William. Na podłodze walały się odłamki kryształowego żyrandola, mieniąc się świątecznie w strudze blasku, napływającego z otwartych na oścież drzwi wejściowych, pękniętych w kilku miejscach i chwiejących się niebezpiecznie na jednym zawiasie.

– Merde na grzance – wymamrotała pani Figg, po czym odwróciła się do mnie gwałtownie, mrużąc jeszcze bardziej paciorkowate oczy. – Gdzie jego lordowska mość?

– A – powiedziałam.

Już widziałam, że łatwo nie pójdzie. Zachowując najwyższą rezerwę w stosunku do większości ludzi, pani Figg była szczerze oddana Johnowi. Z pewnością nie ucieszy jej wieść, że został porwany przez…

– A właśnie, skoro już o tym mowa, to gdzie jest mój brat? – wtrąciła Jenny, rozglądając się dookoła, jakby się spodziewała, że Jamie wygramoli się nagle spod kanapy.

– O – wykrztusiłam. – Hmm… Cóż… – Zapowiadało się trudniej, niż przypuszczałam. Ponieważ…

– I gdzie mój słodki William? – zapytała pani Figg, węsząc w powietrzu. – Był tu, czuję smród tej jego wody kolońskiej, którą skrapia bieliznę. – Z dezaprobatą trąciła czubkiem buta kawał tynku, który odpadł od ściany.

Zaczerpnęłam głęboki haust powietrza, próbując nie tracić resztek zdrowego rozsądku.

– Pani Figg – powiedziałam – czy byłaby pani uprzejma zaparzyć nam wszystkim herbaty?

Usiadłyśmy w salonie, pani Figg zaś krążyła między nim a kuchnią, doglądając gotującej się zupy żółwiowej.

– Szkoda byłoby przypalić żółwika, nie ma co – oznajmiła z powagą, stawiając na stoliku imbryk w żółtym watowanym kubraczku. – Głównie ze względu na ilość sherry, jaką jego lordowska mość lubi w tej zupie. Poszła prawie cała butelka tego zacnego trunku, więc byłaby to niepowetowana strata.

Wnętrzności natychmiast wywróciły mi się na drugą stronę. Zupa żółwiowa z dodatkiem sporej ilości sherry wybitnie kojarzyła mi się z Jamiem, gorączkowym delirium i sposobem, w jaki kołyszący się na falach statek wspomaga akt miłosny. Z kolei kontemplowanie tych wspomnień z pewnością w najmniejszym stopniu nie pomagało skupieniu przed czekającą mnie nieuchronnie rozmową. Potarłam garbek nosa w nadziei rozproszenia niechcianych myśli. Powietrze w domu nadal zdawało się naelektryzowane.

– Skoro już mowa o sherry – przemówiłam – bądź też jakimkolwiek innym gatunku mocnego alkoholu, jaki miałaby pani pod ręką, pani Figg…

Spojrzała na mnie z namysłem, skinęła głową i sięgnęła po stojącą na kredensie karafkę.

– Brandy jest mocniejsza – powiedziała, stawiając ją przede mną.

Jenny przyjrzała mi się uważnie, po czym wzięła karafkę i nalała do mojej filiżanki solidną miarkę alkoholu. Podobnie do swojej.

– Na wszelki wypadek – oznajmiła, unosząc znacząco brew. Przez chwilę byłyśmy zajęte popijaniem z filiżanek. Wydawało mi się, że będzie potrzeba czegoś skuteczniejszego niż wzmocniona brandy herbatka, by ukoić moje skołatane ostatnimi wydarzeniami nerwy – na przykład laudanum albo wielkiej porcji czystej szkockiej whisky – ale gorący, aromatyczny napój bezsprzecznie mi pomógł. Przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele.

– O wiele lepiej, prawda? – Jenny odstawiła filiżankę i spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.

– Może być. – Odetchnęłam i przedstawiłam jej précis porannych wydarzeń.

Oczy Jenny niepokojąco przypominały oczy Jamiego. Wysłuchawszy mnie w milczeniu, zamrugała raz, drugi i potrząsnęła głową, jakby chciała sobie w niej przejaśnić.

– Zatem Jamie wyjechał z twoim lordem Johnem, ściga ich armia brytyjska, wysoki, gotujący się z wściekłości chłopak, którego spotkałam na schodach, jest synem Jamiego – o tak, to oczywiste, ślepy by zauważył – a w mieście roi się od brytyjskich żołnierzy. Czy to już wszystko?

– To niezupełnie mój lord John – odparłam. – Ale owszem, sytuacja mniej więcej tak właśnie wygląda. Domyślam się, że to Jamie powiedział ci o Williamie?

– Zgadza się. – Uśmiechnęła się do mnie szeroko znad filiżanki z herbatą. – Bardzo się uradowałam. Co jednak trapi tego chłopaka? Sprawiał wrażenie, że nie ustąpiłby z drogi niedźwiedziowi.

– Co ja słyszę? – przerwała nam pani Figg. Głośno postawiła na stoliku tacę ze srebrnym dzbanuszkiem na mleko i cukiernicą, która zachwiała się niebezpiecznie. – Czyim synem jest William?

Upiłam łyk herbaty na uspokojenie. Pani Figg wiedziała, że byłam żoną niejakiego Jamesa Frasera, teoretycznie po nim owdowiałą. Na tym wszakże jej wiedza się kończyła.

– Otóż – zaczęłam, gdy udało mi się już wydobyć głos – widziała tu pani zapewne przed chwilą wysokiego rudowłosego dżentelmena?

– Owszem. – Pani Figg mierzyła mnie niezbyt przychylnym spojrzeniem.

– Czy dobrze mu się pani przypatrzyła?

– Nie zwróciłam specjalnej uwagi na jego twarz, gdy stanął w drzwiach, pytając o panią, ale za to dokładnie widziałam jego plecy, kiedy przepchnął się obok mnie i popędził na górę.

– Prawdopodobnie z tej perspektywy podobieństwo mniej rzuca się w oczy. – Znów upiłam solidny łyk herbaty. – Otóż – powtórzyłam – ów dżentelmen nazywa się James Fraser i jest moim… ee… moim… – Nie mogłam użyć określenia „pierwszy mąż”, podobnie jak i „ostatni” ani też, niestety, „najnowszy”. Zdecydowałam się więc na wersję najprostszą. – Moim mężem. A także… ojcem Williama.

Pani Figg bezgłośnie poruszała ustami. Cofnęła się powoli i z miękkim sapnięciem opadła na otomanę do robótek ręcznych.

– Czy William o tym wie? – zapytała po chwili namysłu.

– Teraz już tak – odrzekłam, nieznacznym ruchem wskazując na zniszczenia dokonane na schodach, doskonale widoczne z salonu, w którym siedziałyśmy.

– Merde na… To znaczy, Baranku Boży, miej nas w swojej opiece. – Drugi mąż pani Figg był pastorem metodystów, stąd te jej pobożne wtręty, tyle że pierwszy był francuskim hazardzistą. Wbiła we mnie wzrok niczym parę sztyletów. – Pani jest jego matką?

Zakrztusiłam się łykiem herbaty.

– Nie – odparłam, ocierając brodę lnianą serwetką. – To nie jest aż tak skomplikowane. – Było dokładnie na odwrót, ale nie zamierzałam wyjaśniać, skąd się wziął Willie, ani pani Figg, ani Jenny. Jamie wyznał jej zresztą, kim była matka Williama, wątpiłam jednak, czy opisał okoliczności, w jakich owa kobieta, Geneva Dunsany, zwabiła go do swojego łoża, grożąc rodzinie jego siostry. Żaden prawdziwy mężczyzna nie zechce przyznać, że dał się skutecznie zaszantażować osiemnastoletniemu dziewczęciu.

– Lord John został prawnym opiekunem Williama po śmierci dziadka chłopaka, wówczas też ożenił się z lady Isobel Dunsany, siostrą matki Williego. Wychowywała ona siostrzeńca, gdyż jego matka zmarła przy porodzie. Oboje z lordem Johnem byli dla niego czułymi rodzicami. Isobel osierociła chłopca, gdy miał jakieś jedenaście lat.

Pani Figg przyjęła te wyjaśnienia ze zrozumieniem, nie dała się jednak odciągnąć od głównego wątku.

– James Fraser – powiedziała, postukując palcami w kolano i kiwając oskarżycielsko głową do Jenny. – Jakim cudem on żyje? Doszły nas słuchy, że utonął. – Przeniosła na mnie pełen potępienia wzrok. – Myślałam, że jego lordowska mość rzuci się do morza, kiedy się o tym dowiedział.

Zadrżałam na to wspomnienie i na moment zamknęłam oczy. Choć nadal czułam ciepły dotyk Jamiego, a serce radowało się jego niedawnym widokiem, trudno mi było nie przeżywać na nowo straszliwego bólu, z jakim przyjęłam wieść o jego śmierci w odmętach.

– Mogę oświecić panią przynajmniej w tej kwestii.

Otworzyłam oczy i ujrzałam, że Jenny wrzuca kostkę cukru do świeżo nalanej herbaty, kiwając głową do pani Figg.

– Ja i mój brat mieliśmy wypłynąć z Brestu statkiem zwącym się „Euterpe” – zaczęła opowieść. – Ale kapitan, złodziej o czarnym sercu, wyszedł z portu bez nas. No i doigrał się – orzekła, marszcząc brwi.

W istocie. „Euterpe” zatonęła podczas sztormu na Atlantyku, nikt nie zdołał się uratować. Tak przynajmniej powiedziano mnie i Johnowi Greyowi.

– Jamie znalazł dla nas inny statek, który wysadził nas na ląd w Wirginii. Musieliśmy posuwać się w górę wybrzeża już to wozem konnym, już to łodzią, pilnując, by trzymać się z dala od żołnierzy. Te igiełki przeciw chorobie morskiej, które dałaś Jamiemu, zdziałały cuda – wtrąciła skierowaną do mnie pochwałę. – Pokazał mi, jak mam je wkłuwać. Wczoraj przybyliśmy do Filadelfii – ciągnęła – i nocą niczym para złodziei zakradliśmy się do miasta. Skierowaliśmy się prosto do drukarni Fergusa. Dobry Boże, dziesiątki razy myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi!

Uśmiechnęła się na to wspomnienie, a mnie uderzyła zmiana, jaka w niej zaszła. Na jej twarzy wciąż widniał cień smutku, była chuda i zmęczona podróżą, lecz potworne napięcie, związane z długim umieraniem jej męża Iana, zelżało. Znów miała rumieńce i jasne spojrzenie, jakie widziałam u niej przy naszym poznaniu przed trzydziestu laty. Pomyślałam, że odnalazła wreszcie spokój, i poczułam wdzięczność kojącą mą duszę.

– …Jamie stuka do tylnego wejścia, lecz nikt się nie odzywa, choć przez szpary w okiennicach widzimy blask ognia. No więc stuka ponownie, tym razem do rytmu – Jenny zabębniła lekko w blat stolika, bump-ba-da-bump-ba-da-bump-bump-bump, a mnie ścisnęło się serce, bo rozpoznałam temat z Samotnego jeźdźca, którego nauczyła go Brianna. – Po pewnym czasie – ciągnęła – kobiecy głos krzyknął głośno: „Kto tam?!”, na co Jamie odpowiedział po gaelicku: „Twój ojciec, moja córko, a zarazem zdrożony, zziębnięty, mokry i bardzo głodny człowiek”. Albowiem lało jak z cebra i oboje byliśmy przemoczeni do suchej nitki.

Odchyliła się do tyłu, wyraźnie rada z opowieści.

– Wtedy drzwi uchyliły się odrobinę i ukazała się Marsali z wielgachnym pistoletem, a za nią jej dwie dziewczyny w groźnej postawie archaniołów, z drewnianymi pałkami w rękach, gotowe przejechać złodziejowi po piszczelach. Jak tylko zobaczyły Jamiego, wszystkie trzy wrzasnęły tak głośno, że umarły by się obudził, rzuciły się na niego i wciągnęły do środka, paplając jedna przez drugą, wykrzykując powitania i pytając, czy aby nie jest duchem i czemu się nie utopił, i właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, że „Euterpe” zatonęła. – Przeżegnała się, kręcąc głową. – Biedacy, niech spoczywają w spokoju.

Ja również uczyniłam znak krzyża i pochwyciłam przy tym kose spojrzenie pani Figg; nie wiedziała, że jestem papistką.

– Oczywiście ja także weszłam do środka – mówiła dalej Jenny – i stałam niezauważona, podczas gdy wszyscy dawaj się przekrzykiwać i latać po całym domu w poszukiwaniu suchego przyodziewku i gorących napojów. Rozglądałam się dokoła, bo jeszcze nigdy nie byłam w drukarni i zapach papieru, ołowiu i farby drukarskiej był dla mnie nowością, aż tu nagle czyjaś rączka ciągnie mnie za spódnicę i śliczny chłopaczek zagaduje: „A kim pani jest, madame? Czy chciałaby się pani napić cydru?”.

– Henri-Christian – mruknęłam, uśmiechając się na wspomnienie najmłodszego dziecka Marsali, a Jenny przytaknęła.

– „Jestem twoją babcią, synku, mam na imię Janet”, powiadam, a jego oczy robią się okrągłe jak spodki, wrzeszczy piskliwie i rzuca się na mnie, obejmując za nogi tak mocno, że tracę równowagę i upadam na kanapę. Mam na tyłku siniak wielkości twojej dłoni – zwróciła się do mnie półgębkiem.

Poczułam, że napięcie, którego istnienia sobie nie uświadamiałam, nieco ze mnie opadło. Jenny wiedziała, rzecz jasna, że Henri-Christian urodził się karłem, ale wiedzieć, a przekonać się na własne oczy to nie to samo. Najwyraźniej jednak nie dla niej.

Pani Figg przysłuchiwała się tej relacji z zainteresowaniem, zachowując jednakowoż rezerwę. Na wzmiankę o drukarni wyraźnie się nastroszyła.

– Ci ludzie… Marsali jest w takim razie pani córką, ma’am? – Czytałam w jej myślach. Cała Filadelfia wiedziała, że Jamie jest rebeliantem, a co za tym idzie, pewnie ja także. To właśnie groźba natychmiastowego aresztowania mnie w związku z zamieszkami po rzekomej śmierci Jamiego skłoniła Johna, aby nalegać na nasze małżeństwo. Wzmianka o istnieniu drukarni w okupowanej przez Brytyjczyków Filadelfii prowokowała pytania, co takiego jest mianowicie drukowane i przez kogo.

– Nie, jej mąż jest adoptowanym synem mojego brata – wytłumaczyła Jenny. – Ja jednak wychowywałam Fergusa od małego, więc jest również moim przybranym synem. Tak my, górale szkoccy, rozumiemy więzi pokrewieństwa.

Pani Figg zamrugała nerwowo. Do tej pory dzielnie usiłowała porządkować w pamięci listę kolejnych postaci, teraz jednak dała sobie z tym spokój i tylko energicznie pokręciła głową, zamiatając przy tym różowymi wstążkami u czepka.

– W takim razie dokąd, u diabła, to znaczy, na Boga, udał się pani brat ze szlachetnym lordem? – zadała pytanie. – Czyżby do wspomnianej drukarni?

– Wątpię – odparłam. – Prawdopodobnie wyjechał z miasta, wykorzystując Johna, to znaczy jego lordowską mość, jako zakładnika, aby w razie czego bezpiecznie ominąć posterunki. Zapewne puści go wolno, gdy oddalą się na znaczną odległość.

Pani Figg mruknęłą z dezaprobatą.

– A może skieruje się do Valley Forge i odda go w ręce rebeliantów.

– O, nie wydaje mi się – wtrąciła pocieszająco Jenny. – Na co im on, sama powiedz?

Pani Figg żachnęła się z oburzenia, że ktoś mógłby nie cenić jego lordowskiej mości tak wysoko jak ona, lecz po chwili dąsania się uznała, że to całkiem możliwe.

– Nie miał na sobie munduru, prawda, proszę pani? – zapytała mnie, marszcząc brwi. Potrząsnęłam głową. John nie był w służbie czynnej. Miał status dyplomaty, choć ściśle biorąc, nie przestał być podpułkownikiem w pułku swego brata, w związku z czym zdarzało mu się wkładać mundur z okazji ceremonialnych lub gdy chciał wywrzeć szczególne wrażenie, lecz oficjalnie wystąpił z armii i w zwykłym ubraniu byłby raczej wzięty za cywila, a nie za byłego żołnierza, stąd też wątpliwe, by zainteresowały się nim wojska generała Waszyngtona, stacjonujące w Valley Forge.

Zresztą nie sądziłam, by Jamie tam właśnie się udał. Wiedziałam bez cienia wątpliwości, że wróci tutaj. Po mnie.

Ta myśl rozkwitła w mym podbrzuszu i rozlała się falą gorąca po całym ciele, więc szybko nachyliłam twarz nad filiżanką, by ukryć jaskrawy rumieniec.

Jamie żyje. Pieściłam te słowa, tuliłam je w sercu. Żyje. Choć radowała mnie wizyta Jenny, a zwłaszcza wyciągnięcie w moją stronę gałązki oliwnej, w istocie pragnęłam pobiec na górę, zamknąć się w swojej sypialni i oparłszy się mocno o ścianę, przeżywać wciąż na nowo każdą sekundę, jaka nastąpiła po tym, gdy wszedł do pokoju, wziął mnie w ramiona i całował, przyciskając do ściany, a jego obecność, raptem tak zwyczajna, choć przecież nieoczekiwana, oszołomiła mnie tak silnie, że zakręciło mi się w głowie i byłabym upadła, gdyby mnie nie podtrzymał.

On żyje, powtarzałam w duchu. Żyje.

Nic innego nie miało znaczenia. Chociaż przemknęło mi krótko przez myśl, jak też postąpił z Johnem.

4. Nie zadawaj pytań, na które nie chcesz poznać odpowiedzi

W lasach, godzinę drogi od Filadelfii

John Grey z rezygnacją przyjmował myśl o śmierci. Spodziewał się jej od momentu, gdy wypalił: „Poznałem cieleśnie twoją żonę”. Zadawał sobie tylko pytanie, czy Fraser go zastrzeli, pchnie nożem, czy też raczej udusi gołymi rękami.

To, że zraniony małżonek popatrzy na niego bez emocji i spyta krótko: „Naprawdę? Dlaczego?”, było nie tylko nieoczekiwane, lecz także… haniebne. Bezsprzecznie obraźliwe.

– Dlaczego? – powtórzył John Grey z niedowierzaniem. – Czy powiedziałeś: dlaczego?

– W rzeczy samej. I chętnie posłucham odpowiedzi.

Teraz, kiedy Grey otworzył oboje oczu, dostrzegał, że zewnętrzny spokój Frasera nie jest wcale tak niezachwiany, jak się wydawało. Na skroni pulsowała mu żyłka i przeniósł ciężar z nogi na nogę, jak człowiek, który spodziewa się burdy w gospodzie; nie chce wprawdzie używać przemocy, lecz sposobi się na tę okoliczność. Grey poczuł się przez to dziwnie uspokojony.

– Co masz na myśli mówiąc: dlaczego, do jasnej cholery? – spytał z nagłą irytacją. – I jakim cudem nie jesteś martwy, co?

– Sam często się nad tym zastanawiam – odrzekł Fraser uprzejmie. – Domyślam się, że byłeś pewien, iż nie żyję?

– Owszem, tak samo zresztą twoja żona! Czy zdajesz sobie sprawę, jak tragicznym ciosem była dla niej wiadomość o twojej śmierci?

Ciemnobłękitne oczy zwęziły się odrobinę.

– Czy sugerujesz, że przeżyła to tak ciężko, iż postradała zmysły i siłą wciągnęła cię do swojego łoża? Ponieważ – ciągnął, nie dając wzburzonemu Greyowi czasu na odpowiedź – o ile nie mylę się całkowicie co do zalet twego charakteru, jedynie przemoc mogłaby cię skłonić do podjęcia takiego działania. A może jednak jestem w błędzie?

Oczy pozostały zwężone. Grey wpatrywał się w nie bez mrugnięcia. Po chwili przymknął powieki i mocno potarł twarz obiema rękami, jak człowiek obudzony z koszmaru. Opuścił ręce i otworzył oczy.

– Nie mylisz się – odrzekł przez zaciśnięte zęby. – A jednak jesteś w błędzie.

Fraser uniósł krzaczaste brwi, zdaniem Greya prawdziwie zdumiony.

– Poszedłeś do niej, ponieważ… Wskutek pożądania? – spytał podniesionym głosem. – A ona cię wpuściła? Za nic w to nie uwierzę!

Rumieniec piął się po opalonej szyi jak pnącze róży. Grey nieraz widywał już tę reakcję i lekkomyślnie uznał, że najlepszą – i jedyną – obroną będzie pierwszemu stracić opanowanie. Uchwycił się tego z prawdziwą ulgą.

– Myśleliśmy, że nie żyjesz, ty cholerny głupku! – wykrzyknął z furią. – Oboje byliśmy o tym przekonani! Miałeś być martwy! Pewnego wieczora wypiliśmy stanowczo za dużo… naprawdę przesadziliśmy… Rozmawialiśmy o tobie i… Cholera, nie kochaliśmy się wcale ze sobą, oboje pieprzyliśmy się z tobą!

Na twarzy Frasera odmalowała się kompletna konsternacja, bezgłośnie otworzył usta. Przez ułamek sekundy Grey rozkoszował się tym widokiem, po czym pięść wielka jak bochen trafiła go pod żebro i runął w tył, przeszedł chwiejnie kilka kroków i zwalił się ciężko na ziemię. Leżał bez tchu wśród zeschłych liści, łowiąc ustami powietrze jak ryba wyrzucona na piasek.

Niech będzie, pomyślał. A zatem gołe ręce.

W tej samej chwili ręce chwyciły go za kołnierz i mocnym szarpnięciem postawiły na nogi. Udało mu się utrzymać pion, płuca dostały pierwszy haust powietrza. Twarz Frasera znajdowała się o kilka centymetrów od jego twarzy. Tak blisko, że nie mógł rozeznać jej wyrazu, widział jedynie dwoje nabiegłych krwią niebieskich oczu, z których wyzierało szaleństwo. To wystarczyło. Czuł się teraz całkiem spokojny. To nie potrwa długo.

– Opowiesz mi szczegółowo, co wtedy zaszło, ty mały brudny zboczeńcu – szepnął Fraser, owiewając Greya gorącym, cuchnącym piwem oddechem. Potrząsnął go lekko za ramiona. – Przytoczysz każde słowo. Każdy gest. Wszystko.

Grey odzyskał już mowę.

– Nie – odparł z uporem. – No dalej, możesz mnie zabić.

Fraser potrząsnął nim tak silnie, że zęby zagrzechotały boleśnie i ugryzł się w język. Wydał zduszony jęk, a cios, którego nie przewidział, trafił go w lewe oko. Znowu upadł na ziemię, przed oczami zatańczyła feeria barw i czarnych punkcików, w nozdrza uderzył przenikliwy odór rozkładu i pleśni. Fraser jeszcze raz szarpnął go za kołnierz i postawił na nogi, po czym znieruchomiał, próbując się prawdopodobnie zastanowić, jak dalej poprowadzić proces wiwisekcji.

Grey miał w uszach szum krwi i ciężkie dyszenie Frasera, niczego więc nie usłyszał, kiedy jednak ostrożnie odemknął zdrowe oko, by ocenić, skąd przyjdzie kolejny cios, dostrzegł nieznajomego mężczyznę. Zza pobliskiego drzewa wychylał się potężnie zbudowany brudny włóczęga w wystrzępionej koszuli, gapiąc się na nich tępo.

– Jethro! – krzyknął, zaciskając dłonie na strzelbie.

Z zarośli wyłoniła się grupa mężczyzn. Kilku miało na sobie obszarpane mundury, ale większość ubrania cywilne, chociaż z dodatkiem dziwacznych „wolnościowych” czapek, zrobionych z wełny na drutach, ciasno dopasowanych na czołach i uszach. W załzawionych oczach Greya prezentowali się jak groźni bliźniacy.

Żony, których dziełem były zapewne owe nakrycia głowy, wydziergały na otokach hasła: WOLNOŚĆ i NIEPODLEGŁOŚĆ, aczkolwiek jedna szczególnie krwiożercza osóbka opatrzyła mężowską czapkę rozkazem: ZABIJ! Grey spostrzegł, że jej właściciel jest mężczyzną drobnej budowy i wzrostu, w okularach o połamanych oprawkach.

Na dźwięk kroków Fraser znieruchomiał, po czym odwrócił się jak niedźwiedź osaczony przez sforę psów. Psy przystanęły raptownie w bezpiecznej odległości.

Grey przycisnął rękę do wątroby, która wedle jego mniemania prawdopodobnie była pęknięta, i ciężko dyszał. Wiedział, że musi jak najprędzej odzyskać oddech i mowę.

– Ktoś ty?! – zawołał jeden z mężczyzn, wojowniczo dziabiąc Jamiego końcem długiego kija.

– Pułkownik James Fraser, karabinierzy Morgana – odrzekł chłodno Fraser, ignorując zaczepkę. – A ty?

Na twarzy mężczyzny odmalował się niepokój, szybko jednak pokryty chełpliwością w głosie.

– Kapral Jethro Woodbine, zwiadowcy Dunninga – odpowiedział szorstko. Skinął głową w stronę swych towarzyszy, którzy natychmiast otoczyli polanę. – Kim jest pański jeniec?

Grey poczuł skurcz żołądka, bolesny, zważywszy na żałosny stan wątroby. Nie czekając, aż Jamie się odezwie, odrzekł przez zaciśnięte zęby:

– Jestem lord John Grey, choć to wcale nie twój interes. – Myśli skakały mu po głowie jak pchły, usiłował bowiem wykalkulować, czy szanse na przeżycie są większe z Jamiem Fraserem, czy raczej z bandą obszarpańców. Jeszcze przed chwilą był pogodzony z myślą, że zginie z ręki Jamiego, lecz jak to często bywa, zamysł wydawał się bardziej atrakcyjny niż jego realizacja.

Odpowiedź wprawiła chyba mężczyzn w zakłopotanie, zaczęli bowiem szeptać i popatrywać na niego z powątpiewaniem.

– Nie ma na sobie munduru – rzekł jeden półgłosem do kolegi. – Chyba nie jest żołnierzem. A skoro tak, to nic on nas nie obchodzi, prawda?

– Przeciwnie, obchodzi – oświadczył Woodbine, odzyskując pewność siebie. – A jeśli pułkownik Fraser wziął go do niewoli, to przypuszczam, że miał dobry powód? – Mimo woli podniósł pytająco głos. Jamie nie odpowiedział, nie spuszczając wzroku z Greya.

– To żołnierz. – Głowy obróciły się gwałtownie, by sprawdzić, kto przemówił. Okazało się, że to niski człowieczek w popękanych okularach, które przytrzymywał ręką, by móc lepiej widzieć Greya. Wodnisto niebieskie oko przyjrzało mu się uważnie i mężczyzna skinął, tym razem z większą pewnością. – To żołnierz – powtórzył. – Widziałem go w Filadelfii, jak siedział w mundurze na ganku domu przy Chestnut Street, tak blisko jak teraz. Jest oficerem – dodał niepotrzebnie.

– Mylisz się, on wcale nie jest żołnierzem – zaprzeczył Fraser, świdrując człowieczka stanowczym spojrzeniem.

– Przecież go widziałem – wymamrotał mężczyzna. – Na własne oczy. Miał złoty galon – dodał niemal niesłyszalnym szeptem, spuszczając wzrok.

– Aha. – Jethro Woodbine zbliżył się do Greya i przyjrzał mu się badawczo. – Czy zechciałby pan to wytłumaczyć, lordzie Grey?

– Lordzie Johnie – odparł Grey opryskliwie i dyskretnie usunął z ust kawałek zeschłego liścia. – Nie jestem członkiem Izby Lordów, jest nim mój starszy brat. Grey to moje nazwisko rodowe. Owszem, byłem kiedyś żołnierzem, nadal mam rangę podpułkownika, ale skończyłem już czynną służbę. Czy to wystarczy, czy też pragnie się pan dowiedzieć, co jadłem dzisiaj na śniadanie?

Celowo starał się ich poróżnić, podjął już bowiem decyzję, choć jeszcze nie w pełni świadomie: wolał się udać z Woodbine’em i znosić jego dalsze nieufne wypytywania niż zostać tutaj, zdany na łaskę Jamiego Frasera. Fraser przyglądał mu się bacznie spod zmrużonych powiek. Grey z trudem zwalczył chęć odwrócenia wzroku.

To szczera prawda – powtarzał wyzywająco w duchu. Powiedziałem ci szczerą prawdę. Więc teraz już wiesz.

A owszem – odpowiadało posępne spojrzenie Frasera. Wydaje ci się, że będę tak sobie z tym żył?

– On nie jest żołnierzem – odezwał się Fraser z uporem, celowo odwracając się plecami do Greya i całą uwagę skupiając na Woodbinie. – Jest moim jeńcem, ponieważ pragnę mu zadać kilka pytań.

– W jakiej sprawie?

– To nie pańska rzecz, panie Woodbine – odparł Jamie cichym, ale groźnym tonem. Jethro Woodbine nie zamierzał jednak pozwolić, by ktokolwiek rozstawiał go po kątach.

– Sam będę decydował, co jest moją rzeczą, a co nie. Sir – dodał po wyraźnej pauzie. – Skąd niby mamy wiedzieć, że jest pan tym, za kogo się podaje, hę? Nie nosi pan munduru. Czy któryś z was, koledzy, zna tego człowieka?

Koledzy, zagadnięci w ten sposób, popatrzyli po sobie niepewnie, parę głów pokręciło się przecząco.

– No cóż – oznajmił ośmielony Woodbine. – Skoro nie potrafi pan dowieść, kim jest pański jeniec, to myślę, że zabierzemy go teraz do obozu i porządnie wypytamy. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie pod wpływem myśli, która widocznie przyszła mu nagle do głowy. – Może powinniśmy zabrać także i pana…

Fraser stał nieruchomo, oddychając powoli i przyglądając się Woodbine’owi wzrokiem tygrysa, który ma przed sobą jeża: tak, mógłby go pożreć, ale czy warto narażać się na taką niedogodność?

– Bierzcie go, jeśli chcecie – przemówił, odstępując od Greya. – Mam inne, niecierpiące zwłoki sprawy.

Woodbine spodziewał się sprzeczki; zamrugał, zaskoczony, i uniósł nieco swój kij, ale się nie odezwał, gdy Fraser skierował kroki w stronę lasu. Dotarłszy do linii drzew, Jamie odwrócił się i posłał Greyowi mroczne spojrzenie.

– Jeszcze ze sobą nie skończyliśmy, sir – powiedział.

Grey wyprostował się z wysiłkiem, próbując ignorować obolałą wątrobę i łzy cieknące z podbitego oka.

– Do usług, sir – odwarknął. Fraser spiorunował go wzrokiem i wkroczył między drzewa, zupełnie nie zwracając uwagi na Woodbine’a i jego ludzi. Niektórzy z nich spojrzeli na kaprala, na którego twarzy malowało się niezdecydowanie. Grey go nie podzielał. Zanim wysoka postać Frasera na dobre znikła mu z oczu, przyłożył zwinięte dłonie do ust i krzyknął: – Ni diabła nie jest mi przykro!

5. Młodzieńcze namiętności

Chociaż Jenny z ogromnym zaciekawieniem słuchała opowieści o Williamie i dramatycznych okolicznościach, w jakich dowiedział się, kto jest jego ojcem, jej prawdziwe zainteresowanie tyczyło innego młodzieńca.

– Czy wiesz, gdzie przebywa Młody Ian? – spytała ciekawie. – I czy odnalazł tę młodą kobietę, kwakierkę, o której opowiadał ojcu?

Uspokoiłam się nieco na te słowa; Młody Ian i Rachel Hunter nie znajdowali się, dzięki Bogu, na liście osób mogących stworzyć potencjalnie groźne sytuacje. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

– Tak, odnalazł ją – odrzekłam z uśmiechem. – Co się zaś tyczy tego, gdzie obecnie przebywa… Nie widziałam go od wielu dni, ale to nic nadzwyczajnego, gdyż często wyjeżdża na dość długo. Czasem działa jako zwiadowca Armii Kontynentalnej, chociaż ostatnio rzadko jest taka potrzeba, od dawna bowiem wojsko przebywa na zimowej kwaterze w Valley Forge. Ze względu na Rachel Ian spędza tam jednak sporo czasu.

– Jak to? – zdziwiła się Jenny – A cóż ona tam robi? Czy kwakrzy nie potępiają wojen i przemocy?

– Na ogół tak, ale jej brat Denzell jest lekarzem wojskowym, i to prawdziwym lekarzem, a nie felczerem czy weterynarzem, jacy zazwyczaj trafiają do armii, i od listopada przebywa w Valley Forge. Rachel czasem bywa w Filadelfii. Może swobodnie przekraczać posterunki, więc przynosi ze sobą żywność i inne artykuły pierwszej potrzeby. Głównie jednak pracuje z Dennym, pomaga mu pielęgnować pacjentów, więc widuje się ją tutaj raczej rzadko.

– Opowiedz mi o niej – poprosiła Jenny, nachylając się do mnie z uwagą. – Czy to dobra dziewczyna? Jak sądzisz, czy kocha Młodego Iana? Z tego, co on mi mówił, jest w niej bez pamięci zakochany, lecz jeszcze jej tego nie powiedział, nie wie bowiem, jak ona to przyjmie… Nie jest pewien, czy będzie chciała mieć z nim do czynienia… zważywszy na to, kim jest. – Krótki, zamaszysty gest opisywał całą historię i charakter Młodego Iana, od czasów chłopaka z Highland do wojownika Mohawków. – Dobry Bóg wie, że nigdy nie będzie z niego przyzwoity kwakier, i spodziewam się, że Młody Ian także jest tego świadomy.

Roześmiałam się na tę myśl, choć w gruncie rzeczy sprawa była poważna; nie wiedziałam, jak rada starszych kwakrów może przyjąć propozycję takiego związku, choć byłam skłonna przypuszczać, iż reakcje mogą być pełne rezerwy. Oczywiście nie wiedziałam nic na temat małżeństw kwakrów.

– To bardzo dobra dziewczyna – pośpieszyłam z zapewnieniem. – Szalenie wrażliwa, inteligentna i najwyraźniej zakochana w Ianie, choć nie przypuszczam, żeby mu to wyjawiła.

– Hm… Czy znasz jej rodziców?

– Nie, oboje zmarli, gdy była jeszcze mała. Wychowała ją owdowiała kwakierka, a kiedy Rachel dorosła, zaczęła prowadzić dom bratu. Miała wtedy szesnaście lat.

– Mowa o tej małej kwakierce? – Pani Figg wniosła wazon letnich róż, roztaczających słodki zapach mirry. Jenny wciągnęła haust aromatycznego powietrza i usiadła prosto. – Mercy Woodcock wysoko ją ceni. Dziewczyna odwiedza jej dom zawsze, kiedy przyjeżdża do miasta. Składa wizytę temu młodzieńcowi.

– Młodzieńcowi? – spytała Jenny, ściągając brwi ze zdziwieniem.

– Chodzi o Henry’ego, kuzyna Williama – pośpieszyłam z wyjaśnieniem. – Denzell i ja przeprowadziliśmy na nim w zimie trudną operację. Rachel zna zarówno Williama, jak i Henry’ego; bardzo miło z jej strony, że sprawdza, jak chłopak się czuje. Pani Woodcock wynajmuje mu mieszkanie.

Przypomniało mi się, że sama zamierzałam dziś odwiedzić Henry’ego. Chodziły słuchy o wycofaniu się Brytyjczyków z miasta i musiałam sprawdzić, czy jego stan jest na tyle dobry, by mógł ruszyć w podróż. Gdy zajrzałam do niego przed tygodniem, czuł się nieźle, ale mógł zrobić ledwie kilka kroków, wsparty na ramieniu pani Woodcock.

A co z Mercy Woodcock? – pomyślałam, czując nieprzyjemny skurcz w żołądku. Zarówno dla mnie, jak i dla Johna było całkowicie jasne, że między wolną czarnoskórą kobietą i jej młodym, arystokratycznym lokatorem rozwija się poważne i coraz głębsze uczucie. Poznałam męża Mercy, ciężko rannego, przed rokiem, podczas wyjścia z Fortu Ticonderoga, a ponieważ kontakt się urwał i wszelki słuch o nim zaginął, przypuszczałam, że dostał się do angielskiej niewoli i wkrótce umarł.

Mimo to możliwość cudownego zmartwychwstania Waltera Woodcocka – ostatecznie takie rzeczy się zdarzają, pomyślałam, czując, jak rośnie we mnie bańka radości – była najmniejszym problemem. Nie mogłam sobie wyobrazić, że brat Johna, szalenie stanowczy książę Pardloe, ucieszy się na wieść, iż jego najmłodszy syn zamierza się ożenić z wdową po stolarzu, pomijając już kolor jej skóry.

A skoro mowa o kwakrach, była jeszcze przecież jego córka Dottie, zaręczona z Denzellem Hunterem. Ciekawe, co książę sądzi na ten temat. John, który lubił zakłady, obstawiał wybuch piekielnej awantury.

Potrząsnęłam głową, odganiając niepotrzebne myśli o sprawach, na które nie miałam żadnego wpływu. Podczas mej krótkiej zadumy Jenny i pani Figg wdały się w rozmowę o Williamie i jego nagłym zniknięciu ze sceny.

– Dokąd też on się udał, bardzom ciekawa. – Pani Figg przeniosła zatroskany wzrok na ścianę przy schodach, na której pozostały pobrudzone krwią ślady po pięściach Williama.

– Poszedł poszukać flaszki, bijatyki albo kobiety – oznajmiła Jenny z niezachwianą pewnością żony, siostry i matki kilku synów. – Bądź też wszystkiego naraz.

Aleja Elfretha

Minęło południe, a jedynym odgłosem, jaki dochodził Williama, gdy nieznajoma wiodła go wydeptanymi schodami na górę do swego pokoju, były ściszone kobiece śmiechy i rozmowy. W salonie, przez który przeszli, było pusto, nikt też za nimi nie wyjrzał. William doznał osobliwego wrażenia, że jest niewidzialny. Przyniosło mu ono pociechę; nie mógł znieść samego siebie.

Dziewczyna weszła pierwsza i otworzyła okiennice. Chciał ją poprosić, by je na powrót zamknęła; w jaskrawym blasku słońca czuł się straszliwie odsłonięty i bezbronny. Lecz przecież było lato, a pokój gorący i duszny, William zdążył się już obficie spocić. Wionęło świeże powietrze, ciężkie od zapachu drzewnych soków po niedawnym deszczu. Promienie słońca zalśniły na czubku głowy dziewczyny niczym na gładkiej powierzchni świeżo wyjętego z łupiny kasztana. Odwróciła się do niego z uśmiechem.

– No, wszystko po kolei – oznajmiła z ożywieniem. – Zdejmij kurtkę i kamizelkę, bo się udusisz. – Nie czekając, aż William skorzysta z jej propozycji, podeszła do stojącej na zniszczonym drewnianym blacie miski i nalała do niej wody z dużego dzbana. Gestem przywołała Williama do tej umywalni, pokazując mu leżący tam ręcznik i kawałek mydła. – Przyniosę nam coś do picia, dobrze? – Odeszła, znowu nie czekając na odpowiedź. Bose stopy zatupały na drewnianych stopniach schodów.

William odruchowo zaczął się rozbierać. Tępo rzucił okiem na miskę, ale potem przypomniał sobie, że w lepszych przybytkach oczekiwano, iż to mężczyzna pierwszy obmyje części intymne. Zetknął się już raz wcześniej z tym obyczajem, wówczas jednak to dziewka dokonała za niego aktu ablucji, namydliwszy go tak dokładnie i skutecznie, że nasienie wytrysnęło wprost do miski.

Na to wspomnienie twarz Williama oblekła się rumieńcem. Zaczął rozpinać rozporek tak niecierpliwie, że urwał guzik. Nadal był roztrzęsiony, trawiony gorączką, lecz teraz miało to więcej wspólnego z pożądaniem.

Klnąc pod nosem, szarpał odzież drżącymi palcami, a pokaleczone kostki przywiodły mu na myśl bezceremonialne opuszczenie domu ojca… Nie, nie ojca. Lorda Johna.

– Ty cholerny sukinsynu! – wymamrotał z furią. – Wiedziałeś! Wiedziałeś przez cały ten czas! – Rozwścieczyło go to nawet bardziej niż przerażające wieści o tym, czyim właściwie jest synem. Ojczym, którego tak bardzo kochał, któremu ufał bardziej niż komukolwiek na świecie – lord John przeklęty Grey! – okłamywał go przez całe życie!

Wszyscy go okłamali.

Wszyscy.

Poczuł się tak, jakby załamała się pod nim skorupa zmarzniętego śniegu i nieoczekiwanie wpadł do lodowatej rzeki. Dusił się pod lodem w czarnej otchłani, bezradny, nie mogąc wydobyć głosu, a serce ściskał coraz mocniej śmiertelny chłód.

Dobiegł go z tyłu jakiś szmer, więc instynktownie okręcił się na pięcie, i dopiero przestraszona twarz młodej dziewki uświadomiła mu, że stoi czerwony, zapłakany, z rozpiętym rozporkiem i mokrym przyrodzeniem w ręku.

– Wynoś się – wychrypiał, gorączkowo usiłując uporządkować ubranie.

Nie posłuchała, lecz zbliżyła się do niego, trzymając w jednej ręce karafkę, a w drugiej dwa cynowe kubki.

– Czy dobrze się czujesz? – spytała, zerkając na niego z ukosa. – Chcesz, naleję ci miarkę trunku. A potem mi wszystko opowiesz.

– Nie!

Podeszła jeszcze bliżej, tym razem powoli, niepewnie. Dojrzał przez łzy, że wargi drgnęły jej lekko na widok żałosnego stanu jego męskości.

– Chciałam, żebyś obmył te pokaleczone ręce – wyjaśniła, z trudem tłumiąc śmiech. – Przecież widzę, że prawdziwy z ciebie dżentelmen.

– Nieprawda!

Zamrugała.

– Czy to obraźliwe nazwać cię dżentelmenem?

Ogarnięty nagłą furią rzucił się naprzód na oślep, wytrącając jej przy tym karafkę. Szkło i tanie wino rozprysły się na podłodze, a dziewczyna krzyknęła, gdy czerwone krople pobrudziły jej halkę.

– Ty sukinsynu! – wrzasnęła piskliwie i zamachnąwszy się, rzuciła w niego kubkami. Nie trafiła i naczynia potoczyły się z brzękiem po podłodze. Podbiegła do drzwi, wołając głośno: – Ned! Ned!

Chciał tylko, żeby przestała tak krzyczeć, przestała wzywać na pomoc osiłka, zatrudnionego przez przybytek do ochrony. Zakrył jej usta i odciągnął od drzwi, wolną ręką próbując okiełznać jej dziko wymachujące ramiona.

– Przepraszam, przepraszam! – powtarzał. – Nie chciałem… nie chcę… Ech, do stu tysięcy piorunów! – Niespodziewanie trafiła go łokciem w nos, więc ją wypuścił i cofnął się chwiejnie, zakrywając twarz rękami. Krew skapywała spod palców na podłogę.

Na policzkach dziewczyny zostały czerwone pręgi, oczy miotały iskry gniewu. Cofnęła się, ocierając usta wierzchem dłoni.

– Wynoś się! – wysapała.

Nie musiała mu tego powtarzać. Wybiegł pędem, odepchnął gwałtownie gnającego po schodach mężczyznę i wypadł na ulicę, gdzie dopiero sobie uzmysłowił, że jest w samej koszuli i ma niezapięte spodnie.

– Ellesmere! – wykrzyknął czyjś głos z najwyższym zdumieniem.

Ku swemu przerażeniu spostrzegł, że jest ośrodkiem zainteresowania grupy angielskich oficerów, w tym samego Alexandra Lindsaya.

– Dobry Boże, Ellesmere, co ci się stało? – Sandy pośpieszył mu z pomocą, wyjmując z kieszeni dużą śnieżnobiałą chustkę. Przytknął ją Williamowi do nosa i ścisnąwszy mocno, próbował go skłonić, by odchylił głowę do tyłu.

– Czy zostałeś napadnięty i obrabowany? – zapytał inny. – Boże, co za okropne miejsce!

W ich towarzystwie znalazł natychmiastową pociechę, zarazem jednak odczuł zakłopotanie. Nie należał już teraz do ich grona.

– Więc jak? Czy to był napad rabunkowy? – wypytywał go jeden z oficerów, rozglądając się gorliwie dokoła. – Znajdziemy drani, przysięgam na honor! Odzyskamy twoją własność i damy nauczkę winnym!

Krew ściekała Williamowi po brodzie i szyi. Zakaszlał, czując w ustach jej żelazisty smak, próbując jednocześnie skinąć głową i wzruszyć ramionami. To prawda, został obrabowany. Ale nikt nigdy nie zdoła zwrócić mu tego, co dzisiaj utracił.

6. Pod moją opieką

Dzwon kościoła prezbiteriańskiego wybił wpół do drugiej i mój żołądek zaburczał do wtóru, przypominając mi, że zajęta wieloma sprawami, nie zdążyłam jeszcze zjeść drugiego śniadania.

Jenny przekąsiła wprawdzie coś u Marsali i dzieciaków, ale była gotowa spożyć jajko, gdyby miała taką okazję, więc posłałam panią Figg do kuchni i po niespełna dwudziestu minutach zajadałyśmy już jajka na miękko, smażone sardynki oraz – z braku drożdżowego placka – grube drożdżowe naleśniki posmarowane masłem i miodem, których Jenny nigdy nie widziała na oczy, mimo to rzuciła się na nie skwapliwie.

– Patrzcie no, chłoną słodycz jak gąbka! – dziwowała się, naciskając je widelcem i powoli puszczając. – Całkiem inne niż zwykłe placki! – Zerknęła przez ramię, po czym nachyliła się do mnie i zapytała przyciszonym głosem: – Jak myślisz, czy kucharka objaśni mnie, jak się je robi, kiedy ją o to poproszę?

Przerwało jej energiczne stukanie do uszkodzonych drzwi wejściowych, a kiedy się obejrzałam, dostrzegłam na dywanie długi cień, poprzedzający osobę. Do salonu zajrzał ostrożnie młody brytyjski oficer niższej rangi, speszony zniszczeniami, jakie minął po drodze.

– Czy zastałem podpułkownika Greya? – spytał z nadzieją, patrząc to na mnie, to na Jenny.

– W tej chwili jego lordowska mość jest nieobecny – odparłam, usiłując emanować pewnością siebie. Przelotnie zaciekawiło mnie, ile jeszcze razy będę musiała powtórzyć te słowa – i komu.

– Och. – Młody mężczyzna jeszcze bardziej się speszył. – Czy zechce mi pani wyjawić, dokąd się udał? Pułkownik Graves wysłał mu wiadomość, prosząc, aby podpułkownik Grey stawił się natychmiast u generała Clintona, więc pan generał… e-e, jest ciekaw, czemu jeszcze nie przybył.

– Ach… – zaczęłam, zerkając z ukosa na Jenny. – Obawiam się, że jego lordowska mość otrzymał pilne wezwanie, zanim doszła do niego wiadomość od pułkownika.

John istotnie otrzymał jakiś list dosłownie na chwilę przed tym, jak na scenie w dramatycznych okolicznościach pojawił się Jamie, nieoczekiwanie zmartwychwstały z wodnego grobu. Wsunął go do kieszeni, nie czytając.

Żołnierz wydał cichutkie westchnienie, ale nie dał się zbyć.

– Rozumiem, proszę pani. Jeśli zechce mi pani wyjawić, dokąd udał się lord Grey, to pójdę tam po niego. Koniecznie muszę go przyprowadzić, nie mogę wrócić bez lorda. – Spojrzał na mnie z żalem, po czym uśmiechnął się czarująco. Ja także się uśmiechnęłam, próbując ukryć rosnącą we mnie panikę.

– Ogromnie mi przykro, ale naprawdę nie wiem, gdzie lord się teraz znajduje – powiedziałam, wstając, w nadziei skierowania młodzieńca z powrotem w stronę drzwi.

– Wystarczy, że powie mi pani, dokąd zmierzał, a ja tam pobiegnę i poszukam dalszych wskazówek – odparł z podziwu godnym uporem.

– Niestety, nie powiedział mi tego.

Postąpiłam krok w jego stronę, ale się nie cofnął. Sytuacja stawała się coraz bardziej groteskowa, a zarazem poważna. Zetknęłam się przelotnie z generałem Clintonem na balu podczas Mischianzy przed kilkoma tygodniami – Boże, czy istotnie upłynęły zaledwie tygodnie? Zdawało mi się, że to cała wieczność. Generał był wtedy dla mnie całkiem miły, ale wątpiłam, by przyjął z zadowoleniem moje żałosne wymówki. Najwyższe szarże są znane z wysokiego mniemania o sobie.

– Jak pan wie, jego lordowska mość nie jest już w służbie czynnej – powiedziałam, tracąc powoli nadzieję, że uda mi się pozbyć natręta.

– Owszem, jest, proszę pani. Pułkownik właśnie przesłał mu dziś rano taką wiadomość.

– Jak to? On nie mógł tego zrobić… A może mógł? – zakończyłam niepewnie, czując na plecach zimny dreszcz strachu.

– Czego nie mógł zrobić, proszę pani?

– Oznajmić ni stąd, ni zowąd, że przywraca jego lordowską mość do służby czynnej?

– Oczywiście, że nie, proszę pani – przyznał mi rację żołnierz. – Podpułkownika Greya powołał dowódca jego pułku, książę Pardloe.

– Jezu Chryste Roosevelcie święty – wybąkałam, siadając.

Jenny chwyciła serwetę i zakryła nią usta, wyraźnie tłumiąc śmiech; minęło ćwierć wieku, odkąd ostatni raz słyszała, jak to mówię. Spojrzałam na nią znacząco, ale nie była to pora na wspominki.

– No, dobrze – oznajmiłam z głębokim westchnieniem i popatrzyłam posłańcowi w oczy. – Najlepiej będzie, jak pójdę z panem do generała. – Podniosłam się i dopiero teraz zauważyłam, że – zaskoczona przy przebieraniu – mam na sobie tylko koszulę i luźny szlafrok.

– Pomogę ci się ubrać – wtrąciła Jenny, wstając żwawo od stołu. Obdarzyła żołnierza czarującym uśmiechem i wskazała na rozstawione na nim potrawy: grzanki, marmoladę, miód, smażone sardynki. – Poczęstuj się, żołnierzyku. Szkoda marnować takie dobre jedzenie.

Jenny wystawiła głowę na korytarz i nasłuchiwała, lecz cichy brzęk sztućców i zastawy z chińskiej porcelany oraz głos pani Figg, dochodzący z dołu, świadczyły o tym, że młody żołnierz przyjął jej propozycję. Delikatnie zamknęła drzwi.

– Pójdę z tobą – oznajmiła. – W mieście roi się od żołdaków, nie powinnaś wychodzić samotnie.

– Nic mi… – zaczęłam, ale urwałam, zdjęta niepewnością. Większość brytyjskich oficerów w Filadelfii znała mnie jako lady Grey, żonę Johna, nie oznaczało to jednak wcale, że zwykli szeregowcy posiadali tę wiedzę bądź żywili dla mnie należny szacunek. Ja sama czułam się w tym względzie oszustką, choć było to bez znaczenia. – Dziękuję – powiedziałam. – Będę ci wdzięczna za towarzystwo.

Czułam, że w zaistniałej sytuacji istotnie przyda mi się wsparcie moralne, aczkolwiek zastanawiałam się także, czy powinnam napomknąć Jenny, by zachowała powściągliwość, gdy będę rozmawiać z generałem Clintonem.

– Nie odezwę się ani słówkiem – zapewniła, sapiąc lekko przy ściąganiu wstążek mojego gorsetu. – Jak uważasz, czy powinnaś wyznać mu szczerze, co się stało z lordem Johnem?

– Nie, nie, to wykluczone – odparłam, łapiąc dech. – Dzięki, tyle wystarczy.

– Hm… – Jenny zanurkowała już do garderoby i zajęła się przeglądaniem sukien. – Co powiesz na tę? Ma głęboki dekolt, a twój biust jest nadal całkiem ponętny.

– Nie zamierzam uwodzić tego mężczyzny!

– O, wręcz przeciwnie – odrzekła bez emocji. – Chcesz przynajmniej odwrócić jego uwagę. No bo skoro nie zamierzasz wyjawić mu prawdy… – Zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem. – Gdybym była brytyjskim generałem i dowiedziała się, że mój podpułkownik został porwany przez podstępnego, niebezpiecznego Szkota, uznałabym raczej, że coś tu jest mocno nie w porządku.

Nie miałam argumentów, by zbić to rozumowanie, więc tylko wzruszyłam ramionami i wcisnęłam się w bursztynową jedwabną suknię z kremowymi wypustkami przy szwach i kremową marszczoną koronką przy dekolcie.

– O, tak jest doskonale – pochwaliła Jenny, gdy zawiązawszy wstążki na plecach, odstąpiła kilka kroków, by ocenić efekt. – Koronka ma niemal tę samą barwę co twoja skóra, dekolt wydaje się więc przez to jeszcze głębszy.

– Można by pomyśleć, że przez ostatnie trzydzieści lat prowadziłaś salon krawiecki albo dom schadzek, a nie wiejską farmę – zauważyłam z przekąsem, wynikłym z rosnącego zdenerwowania.

– Mam trzy córki, dziewięć wnuczek, a po stronie siostry Iana jest szesnaście kuzynek i ich córek. Nie brak mi więc doświadczenia.

Roześmiałam się na to i Jenny mi zawtórowała. Już po chwili walczyłam ze łzami tak jak i ona – myśl o naszych biednych, utraconych Briannie i Ianie była zbyt bolesna – i rzuciłyśmy się sobie w objęcia, tuląc się mocno, by powstrzymać przypływ rozpaczy.

– Już dobrze – szeptała Jenny, obejmując mnie mocno. – Nie straciłaś swojej dziewczynki. Ona żyje. I Ian jest nadal ze mną. Nigdy mnie nie opuści.

– Wiem – odrzekłam zdławionym głosem. – Wiem. – Wysunęłam się z jej objęć i ukradkiem otarłam łzy, żałośnie pociągając nosem. – Czy masz może chusteczkę?

Trzymała ją właśnie w ręku, ale sięgnęła za pazuchę i wyjęła nową, świeżo upraną i uprasowaną, i podała mi z bladym uśmiechem.

– Jestem babcią – powiedziała i mocno wydmuchała nos. – Zawsze noszę przy sobie zapasową chusteczkę, nawet kilka. No dobrze, a co z twoją fryzurą? Nie możesz przecie wyjść na ulicę w tym stanie.

Podczas gdy Jenny pomagała mi upiąć włosy w porządny kok, schować go pod siateczką i umocować na głowie pleciony słomkowy kapelusz z szerokim rondem, udało mi się jako tako sklecić tekst przemowy, jaką zamierzałam wygłosić przed generałem Clintonem. O ile to możliwe, trzymać się jak najbliżej prawdy. Oto pierwsza zasada skutecznego kłamstwa, choć upłynęło już sporo wody w rzece od dnia, w którym ostatnio byłam zmuszona ją zastosować.

Jak zatem miały się sprawy? Otóż do lorda Johna przybył posłaniec – tak było – przynosząc wiadomość – zrobił to. Nie znałam jej treści – niewątpliwa prawda. Lord John wyszedł w towarzystwie posłańca, nie mówiąc mi, dokąd się udają. Teoretycznie prawda, tyle że był to już inny posłaniec. Nie, nie zauważyłam, w którą stronę skierowali swe kroki; nie, nie widziałam, czy poszli pieszo, czy też pojechali konno – lord John trzymał swojego wierzchowca w stajni Davisona przy Piątej Ulicy, o dwie przecznice od domu.

Opowieść brzmiała dobrze. Gdyby generał Clinton zechciał dalej dociekać, byłam raczej pewna, że znajdzie konia w stajni, z czego wypływa jedyny rozsądny wniosek, iż John przebywa w mieście. Wobec tego zainteresowanie mną jako źródłem informacji stawało się bezcelowe. Mądrzej było rozesłać na poszukiwanie żołnierzy i kazać im przetrząsnąć miejsca, jakie mógł odwiedzić człowiek pokroju lorda Johna Greya.

Przy odrobinie szczęścia, gdy już wszystkie oferowane przez Filadelfię możliwości zostaną wyczerpane, John zdąży wrócić i będzie mógł osobiście odpowiedzieć na przeklęte pytania generała.

– A co z Jamiem? – zagadnęła Jenny z niejaką obawą. – Niemożliwe, żeby wrócił do miasta, co?

– Mam taką nadzieję. – Brakowało mi tchu, i to nie tylko z powodu mocno ściągniętego gorsetu. Czułam, jak serce uderza głucho o fiszbiny.

Jenny zmierzyła mnie długim, badawczym spojrzeniem, zmrużyła oczy i potrząsnęła głową.

– Wcale nie – powiedziała. – Spodziewasz się, że przybiegnie prosto do ciebie. Zresztą masz rację. Jamie tak właśnie postąpi. – Zastanawiała się jeszcze przez chwilę, marszcząc brwi. – Lepiej, żebym tu została – oznajmiła nieoczekiwanie. – Na wypadek gdyby wrócił, kiedy będziesz u generała. Powinien wiedzieć, jak się sprawy mają. Przyznam, że nie ufam kucharce na tyle, by się nie obawiać, że zadźga go długim widelcem, jeśli niespodziewanie stanie w progu kuchni.

Roześmiałam się na to serdecznie, z łatwością wyobrażając sobie szarżę pani Figg na szkockiego górala.

– Poza tym – dorzuciła – ktoś powinien sprzątnąć ten bałagan, a w tym też mam sporo praktyki.

Młody żołnierz powitał z ulgą moje spóźnione przybycie i choć nie chwycił mnie pod łokieć i nie wypchnął pośpiesznie na chodnik, to jednak podał mi ramię i ruszył tak szybkim krokiem, że byłam zmuszona truchtać, aby za nim nadążyć. Do pałacu, w którym znajdowała się kwatera główna Clintona, nie było daleko, ale dzień był bardzo ciepły, dotarłam więc spocona i zdyszana, wilgotne kosmyki włosów wysunęły się spod kapelusza i przylepiły do karku i skroni, a strużki potu, łaskocząc, spływały rowkiem między piersiami.

Mój towarzysz – z wyraźnym westchnieniem ulgi – przekazał mnie innemu żołnierzowi, stojącemu w obszernym, wyłożonym parkietem holu. Wykorzystałam tę chwilę, by otrzepać suknię z kurzu, poprawić i umocować kapelusz oraz dyskretnie obetrzeć twarz i szyję delikatną koronkową chusteczką. Te niezbędne czynności pochłonęły mnie na tyle, że dopiero po chwili spostrzegłam mężczyznę siedzącego pod ścianą na małym rzeźbionym krzesełku.

– Lady Grey – powiedział, wstając, gdy zyskał pewność, że go zauważyłam. – Do usług, ma’am. – Uśmiechnął się lekko, choć oczy pozostały poważne.

– Kapitan Richardson – odrzekłam uprzejmie. – Miło mi.

Nie podałam mu ręki, on zaś się nie ukłonił. Nie było sensu udawać, że nie jesteśmy wrogami, i to zaprzysięgłymi. Przyśpieszył moje małżeństwo z lordem Johnem, wypytując go, czy jakoś szczególnie interesuje się moją osobą, albowiem on, Richardson, zastanawia się nad bezzwłocznym aresztowaniem mnie pod zarzutem szpiegostwa i przekazywania materiałów wywrotowych. Oba zarzuty były akurat prawdziwe, a John, choć mógł tego nie wiedzieć, potraktował poważnie słowa Richardsona i odpowiedziawszy mu uprzejmie, że nie, nie żywi wobec mnie szczególnego zainteresowania – co było na swój sposób prawdą – dwie godziny później zaciągnął mnie do swojego salonu, gdzie w stanie niewyobrażalnego szoku i rozpaczy mechanicznie odpowiadałam „tak” na pytania, których nie słyszałam ani nie potrafiłam zrozumieć.

Nazwisko Richardsona ledwie obiło mi się wtedy o uszy, nie znałam go osobiście. John przedstawił mi go wielce ozięble, gdy Richardson podszedł do nas na wystawnym balu, wydanym przed miesiącem przez damy lojalistki z filadelfijskich wyższych sfer podczas Mischianzy – uroczystości na cześć opuszczającego kolonie generała Howe’a. Dopiero wówczas powiadomił mnie o jego groźbach, przykazując mi jednocześnie, bym go unikała.

– Czy czeka pan na audiencję u generała Clintona? – zapytałam uprzejmie.

Jeśli tak, to obracałam w myśli plan ukradkowego wymknięcia się tylnym wyjściem, podczas gdy generał będzie rozmawiał z podwładnym.

– W rzeczy samej – odrzekł, dodając dwornie: – Pani jednak należy się pierwszeństwo, lady Grey. Moja sprawa może zaczekać.

W jego tonie pobrzmiewały złowrogie nuty, ja jednak skłoniłam grzecznie głowę, wydając nieartykułowany pomruk zgody.

Zaczynało mi świtać, jak to bywa z nadchodzącą nieuchronnie niestrawnością, że moja sytuacja wobec armii brytyjskiej w ogóle, a kapitana Richardsona w szczególności, prezentuje się obecnie zgoła nie najlepiej. Kiedy stanie się powszechnie wiadome, że Jamie jednak żyje, przestanę być lady Johnową Grey. Znów będę żoną Jamesa Frasera, a choć było to oczywiście powodem ekstatycznej radości, z drugiej strony zdejmowało z kapitana kaganiec uprzejmości i szacunku.

Nim zdążyłam się zastanowić nad sensowniejszą odpowiedzią, w holu zjawił się wysoki młody porucznik i zaprowadził mnie do generała. Salon, przerobiony na gabinet Clintona, znajdował się obecnie w stanie względnie uporządkowanego bałaganu: pod ścianami stały skrzynie i popakowane w pęczki nagie drzewce, pod oknem zaś kapral zręcznie składał i pakował proporce i chorągwie. Słyszałam, jak pewnie i całe miasto, że armia brytyjska wycofuje się z Filadelfii. Czyniła to najwyraźniej ze sporym pośpiechem.

Kilku żołnierzy wnosiło i wynosiło rozmaite przedmioty, a po obu stronach biurka siedzieli nieruchomo dwaj mężczyźni.

– Lady Grey – przywitał mnie Clinton. Wydawał się zaskoczony, niemniej jednak szybko wstał i podszedł, nachylając się nad dłonią, którą mu podałam. – Pani najpokorniejszy sługa.

– Dzień dobry panu – odpowiedziałam. Serce biło mi mocno, a teraz jeszcze przyśpieszyło na widok mężczyzny, który podniósł się z krzesła i stanął tuż za generałem. Był w mundurze i wydawał mi się dziwnie znajomy, byłam jednak pewna, że nigdy wcześniej go nie widziałam. Któż to…?

– Bardzo mi przykro, że panią niepokoiłem, lady Grey. Miałem nadzieję, że uda mi się sprawić niespodziankę pani mężowi – mówił generał. – Powiedziano mi jednak, że nie ma go obecnie w domu, czy tak?

– A… tak. Nie ma. – Nieznajomy, pułkownik piechoty, choć w mundurze nadzwyczaj zdobnym złotymi szamerunkami, uniósł brew ze zdziwieniem. Tak dobrze znałam ten gest, że przez moment zakręciło mi się w głowie.

– Pan jest krewnym lorda Johna Greya – wypaliłam, patrząc mu w oczy. Nie mogłam się mylić. Mężczyzna nie nosił peruki, podobnie jak John, choć pod warstwą pudru jego włosy były znacznie ciemniejsze. Kształt czaszki – podłużnej, o delikatnych kościach – był identyczny jak u Johna, tak samo jak i kształt barków. Krótko mówiąc, podobieństwo nie ulegało wątpliwości, tyle że twarz nieznajomego była ogorzała i wymizerowana, poznaczona liniami głębokich zmarszczek, powstałych w wyniku długiej, ciężkiej służby i napięcia związanego z dowodzeniem. Nawet gdyby wystąpił w cywilnym odzieniu, rozpoznałabym w nim starego wiarusa.

Uśmiechnął się, przez co twarz zupełnie się odmieniła. Zatem nie brakowało mu także uroku Johna.

– Jest pani bardzo spostrzegawcza, madam – powiedział i postąpiwszy krok naprzód, gładko przejął moją bezwładną dłoń, składając na niej krótki pocałunek, właściwy dla manier kontynentalnych, po czym szybko się wyprostował i przyjrzał mi się z zainteresowaniem. – Generał Clinton powiada, że jest pani żoną mojego brata.

– Och – odrzekłam, usiłując jak najszybciej odzyskać rezon – a zatem pan zapewne jest Halem! O… proszę mi wybaczyć, wiem, że jest pan księciem, ale obawiam się, że nie pamiętam pańskiego tytułu, wasza wysokość.

– Pardloe – podsunął, nie wypuszczając mojej ręki i uśmiechając się do mnie. – Ale na chrzcie istotnie nadano mi imię Harold, możesz więc go, pani, używać, jeśli taka twoja wola. Witaj w rodzinie, moja droga. Nie miałem pojęcia, że John się ożenił. Domyślam się, że stało się to całkiem niedawno. – Przemawiał do mnie z wielką serdecznością, nie uszło jednak mej uwagi, iż otoczka dobrych manier skrywa najżywszą ciekawość.

– Tak – odrzekłam swobodnie – całkiem niedawno. – Ani mi przez myśl nie przeszło zapytać, czy John powiadomił rodzinę o moim istnieniu; jeśli nawet tak uczynił, to niepodobna się spodziewać, aby list już do nich dotarł. Nie miałam zresztą pojęcia, kim są ci wszyscy ludzie, chociaż słyszałam o Halu, ojcu bratanka Johna, Henry’ego, który… – Ależ to oczywiste, przybył pan odwiedzić Henry’ego! – wykrzyknęłam. – Będzie uradowany, gdy pana zobaczy. Szybko wraca do zdrowia – zapewniłam.

– Widziałem się już z synem – odparł książę. – Z największym uznaniem wyraża się o pani zdolnościach medycznych i opisuje, jak usunęłaś fragmenty jelita i połączyłaś pozostałe dwa końce. Oczywiście pragnąłem go zobaczyć – a także moją córkę – zacisnął na moment wargi, najpewniej Dottie powiadomiła już rodziców o swoich zaręczynach – i ponownie spotkać się z bratem, w istocie jednak do Ameryki wezwał mnie obowiązek. Mój pułk wylądował właśnie w Nowym Jorku.

– Ach tak – bąknęłam. – To… bardzo miło.

John niewątpliwie nie wiedział o przyjeździe brata, nie wspominając już o całym pułku. Mgliście przemknęło mi przez myśl, że powinnam wykorzystać nadarzającą się okazję i dowiedzieć się możliwie jak najwięcej na temat planów generała, ale pora zdawała się niestosowna.

Generał cicho zakasłał.

– Lady Grey, czy wie pani, gdzie przebywa w tej chwili pani małżonek?

Zaskoczenie nieoczekiwanym spotkaniem z Haroldem, księciem Pardloe, sprawiło, że chwilowo wywietrzał mi z głowy prawdziwy powód mojej wizyty u generała. Przypomnienie o nim nieprzyjemnie mnie uderzyło.

– Nie, obawiam się, że nie wiem – odparłam możliwie najspokojniej. – Wspomniałam już o tym pańskiemu adiutantowi. Kilka godzin temu posłaniec przyniósł lordowi Johnowi wiadomość, a następnie obaj wyszli. Mąż nie powiedział mi, niestety, dokąd się udaje.

Kąciki ust generała drgnęły.

– Istotnie – przemówił, nadal uprzejmie – nie powiedział. Pułkownik Graves wysłał posłańca z wiadomością, że lord John zostaje przywrócony do służby i ma się tu niezwłocznie stawić. Nie zrobił tego.

– O – odparłam bezradnie, tak też się czułam. W tych okolicznościach zamierzone przedstawienie wydawało się dobrym pomysłem, więc je odegrałam. – Dobry Boże… Wobec tego… mąż wyszedł z kimś innym.

– I nie wie pani, z kim?

– Nie widziałam, jak wychodzili – zręcznie ominęłam pytanie. – Obawiam się, że nie zostawił żadnej wiadomości, dokąd zamierza się udać.

Generał uniósł krzaczastą brew i spojrzał na Pardloe’a.

– Przypuszczam, że w takim razie jego nieobecność nie potrwa długo – powiedział książę, wzruszając ramionami. – Ostatecznie to nie jest pilna sprawa.

Clinton miał minę, jakby zasadniczo nie zgadzał się z tą opinią, ale zerknąwszy na mnie, zmilczał. Widocznie nie miał jednak czasu do stracenia, bo ukłoniwszy się z gracją, życzył mi miłego dnia.

Gorliwie skorzystałam z okazji pośpiesznego oddalenia się, zatrzymując się tylko na moment, aby zapewnić księcia, jak bardzo jestem rada, że dane mi było go poznać, i zapytać, dokąd jego brat mógłby wysłać słówko…?

– Zatrzymałem się w King’s Arms – odrzekł Pardloe. – Czy mam…

– Nie, nie – zapewniłam pośpiesznie, uprzedzając propozycję odprowadzenia mnie do domu. – Poradzę sobie, dziękuję, mości książę. – Skłoniłam się generałowi, potem bratu Johna i szeleszcząc obficie marszczoną spódnicą, skierowałam się do drzwi.

Kapitana Richardsona nie było już w holu, ale nie miałam czasu zastanawiać się nad tym, dokąd sobie poszedł. Krótko skinęłam głową wartownikowi przy drzwiach i wreszcie wyszłam na świeże powietrze, wdychając je głębokimi haustami, jakbym właśnie opuściła batysferę.

Co teraz? – zastanawiałam się gorączkowo, uskakując przed dwoma chłopaczkami z obręczą, którą toczyli z brzękiem po chodniku, obijając się o nogi żołnierzy, biegających z gorączkowym pośpiechem z paczkami i meblami, które ładowali do wielkiego wozu. Chłopcy musieli być synami któregoś z oficerów Clintona, bo żołnierze tolerowali bez słowa skargi ich uprzykrzoną zabawę.

John dosyć często rozmawiał ze mną o bracie, podkreślając skłonność Hala do arbitralnych osądów. Tego tylko było nam teraz trzeba: wścibskiego arystokraty o autorytarnych zapędach. Zaciekawiło mnie przez moment, czy William był w dobrych stosunkach ze stryjem, bo jeśli tak, to może dałoby się odwrócić uwagę Hala i wykorzystać go w zbożnym celu przemówienia młodzieńcowi… Nie, nie, przecie to oczywisty absurd. Hal nie może się dowiedzieć, przynajmniej na razie, o Jamiem, a wystarczyłoby mu zamienić dwa słowa z Williamem, żeby odkrył jego istnienie, pod warunkiem wszakże, iż Willie zdecydowałby się o tym mówić, wtedy jednak…

– Lady John. – Zamarłam na dźwięk głosu za moimi plecami, co wystarczyło, żeby książę Pardloe zrównał się ze mną. Ujął mnie pod ramię i przytrzymał. – Marnie pani kłamie, moja droga – zauważył z zainteresowaniem. – Ciekaw jestem ogromnie, co stara się pani ukryć.

– Lepiej mi to wychodzi, gdy mam czas się przygotować – warknęłam. – Chociaż tak się składa, że akurat teraz nie kłamię!

Książę roześmiał się. Przysunął się do mnie i badawczo mi się przypatrywał. Oczy miał bladoniebieskie jak John, tyle że w ciemnej oprawie, co przydawało spojrzeniu przenikliwości.

– Być może – zgodził się z rozbawieniem. – Pozostaję jednak w przekonaniu, że nawet jeśli pani nie kłamie, nie mówi mi wszystkiego, co wie.

– Nie mam obowiązku udzielać panu żadnych informacji, sir – oznajmiłam z godnością, usiłując uwolnić ramię. – Proszę mnie puścić.

Uczynił to nie bez ociągania.

– Proszę mi wybaczyć, lady John.

– Z miłą chęcią – odparłam i spróbowałam go obejść. Przesunął się zręcznie i znów zastąpił mi drogę.

– Chcę wiedzieć, gdzie się podział mój brat – zażądał.

– Ja również tego pragnę – odparowałam, usiłując wyminąć natręta.

– Czy wolno mi spytać, dokąd się pani wybiera?

– Do domu. – Wciąż jeszcze czułam się niepewnie, nazywając rezydencję lorda Johna „domem”, lecz przecież innego nie miałam. Nieprawda – rzekł stanowczo cichy głos wewnętrzny – masz Jamiego.

– Dlaczego się pani uśmiecha? – spytał Pardloe, nie kryjąc zdziwienia.