85,00 zł
Claire, lekarka przeniesiona w przeszłość, wie, że dramatyczna sytuacja, w jakiej znalazła się w Ameryce wraz z ukochanym Jamiem, doprowadzi wkrótce do wielkiej rewolucji i powstania USA. Claire, pochodząca z XX wieku, zdaje sobie sprawę z okropności, jakie będą miały miejsce. Wśród strasznych zdarzeń jest wielki pożar i śmierć rodziny Jamiego... Czy da się tego uniknąć? Jedyne w swoim rodzaju połączenie romansu, powieści przygodowej, historycznej i fantasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 2020
Czas ma w sobie wiele z tego, czego ludzie upatrują w Bogu. „Zawsze” wyprzedza wszelki początek i nie ma końca. Jest też w nim wszechmoc – bowiem nic nie zdoła oprzeć się czasowi, czyż nie? Ani góry, ani wojska.
Czas jest również uzdrowicielem. Niech no tylko minie dość czasu, a wszystko zostanie naprawione: wszelki ból uśmierzony, wszelkie trudności pokonane, wszelka strata wyrównana.
Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Pamiętaj, człowiecze, żeś tylko prochem, i prochem się staniesz po śmierci.
A jeśli czas jest pokrewny Bogu, sądzę, że Pamięć musi być Diabłem.
Pies zauważył ich pierwszy. Było ciemno, więc Ian Murray raczej wyczuł, niż dostrzegł, że Rollo, leżący przy jego nodze, unosi gwałtownie łeb i pręży uszy. Położył dłoń na karku psa i jego zjeżonej groźnie sierści.
Byli tak zgrani, że nawet nie pomyślał świadomie: „Ludzie”, tylko opuścił drugą dłoń na rękojeść noża i znieruchomiał, oddychając bezgłośnie. Nasłuchiwał.
W lesie panowała cisza. Do świtu pozostały jeszcze godziny i powietrze było nieruchome jak w kościele; z ziemi, niczym dym kadzidła, unosiła się leniwie mgła. Wcześniej Ian przycupnął na zwalonym pniu potężnego tulipanowca, by odpocząć. Wolał dokuczliwe mrowienie robactwa od przenikliwej wilgoci gruntu. Wciąż trzymał dłoń na karku psa i czekał.
Rollo warczał, był to cichy i nieprzerwany pomruk, który Ian ledwie słyszał, lecz bez trudu wyczuwał – wibracja wędrowała wzdłuż ręki w górę i pobudzała nerwy całego ciała. Przedtem nie spał – rzadko już sypiał nocą – ale zachowywał się cicho, spoglądając w sklepienie nieba, zajęty jak zwykle rozmową z Bogiem. Spokój prysnął, gdy pies się poruszył. Ian usiadł powoli, przerzucając nogi przez na wpół spróchniały kloc. Czuł szybkie bicie serca.
Rollo nadal warczał groźnie, ale wielki łeb drgnął, jakby pies podążał wzrokiem za czymś niewidocznym. Noc była bezksiężycowa; Ian dostrzegał niewyraźny zarys drzew i ruchliwe cienie, ale nic więcej.
Po chwili ich usłyszał. Wędrowcy. Byli jeszcze dość daleko, ale przybliżali się z każdą chwilą. Stanął i cicho wszedł w kałużę czerni pod balsamicznym świerkiem. Cmoknął i Rollo posłusznie przestał warczeć; zachowywał się teraz cicho, jak wilk, którym był jego ojciec.
Miejsce, gdzie Ian zatrzymał się na wypoczynek, graniczyło ze szlakiem dzikiej zwierzyny. Ludzie, którzy tamtędy podążali, nie byli myśliwymi.
Biali. Wydawało się to dziwne, nawet bardzo dziwne. Nie widział ich, ale i tak wiedział; zdradzał ich hałas, który im towarzyszył. Wędrujący Indianie nie zachowywali się cicho, a górale szkoccy, wśród których kiedyś żył, umieli poruszać się w lesie jak duchy – ale i tak nie miał wątpliwości. Metal – to ich zdradziło. Słyszał śpiew uprzęży, postukiwanie guzików i klamer – i broni palnej.
Było ich wielu, i to tak blisko, że wyczuwał ludzki zapach. Zamknął oczy i wychylił się odrobinę z cienia, by złapać w nozdrza najlżejszą nawet smużkę woni.
Nieśli skóry; zdołał wychwycić odór zaschniętej krwi i futer, który prawdopodobnie obudził Rolla – nie byli to jednak z pewnością traperzy, którzy zwykle poruszali się w pojedynkę albo we dwóch.
Ubodzy i brudni, przemknęło mu przez głowę. Nie traperzy i nie myśliwi. O tej porze roku nietrudno było zdobyć zwierzynę, a ci cuchnęli głodem. Wyczuwał też odór potu, jaki wytwarza kiepski trunek.
Byli teraz blisko; od miejsca, w którym stał, dzieliło ich może dziesięć kroków. Rollo prychnął cicho i Ian ponownie zacisnął dłoń na karku psa, ale tamci robili za dużo hałasu, żeby słyszeć cokolwiek. Liczył ich kroki, stuk manierek i ładownic, postękiwania piechurów z otartymi stopami, westchnienia ludzi zmęczonych.
Było ich dwudziestu trzech, jak zdołał się zorientować, i jeden muł – nie, dwa muły; wyraźnie słyszał skrzypienie wyładowanych juków i ten płaczliwy, ciężki oddech, zawsze na granicy skargi, charakterystyczny dla przeciążonego zwierzęcia.
Tamci nigdy nie wyczuliby jego obecności, ale jakiś dziwaczny kaprys powietrza zaniósł mułom woń psa. Ciemność rozdarł ogłuszający ryk, a las przed oczami Iana eksplodował jazgotem wrzawy i lękliwych krzyków. Biegł już, gdy za jego plecami huknął strzał z pistoletu.
– A Dhia!
Coś trafiło go w głowę i poleciał do przodu. Czy go zabili?
Nie. Poczuł w swoim uchu pełen niepokoju, wilgotny nos Rolla. W głowie szumiało mu jak w ulu, w oczach migotały jasne błyski światła.
– Biegnij! Ruith! – sapnął, popychając psa. – Jazda! Szybko!
Rollo zawahał się, wydając pisk z głębi krtani. Ian nie widział czworonoga, ale wyczuwał, że masywne ciało skoczyło do przodu, lecz po chwili zwróciło się ku niemu, zdradzając niezdecydowanie.
– Uciekaj!
Dźwignął się na kolana i dłonie, poganiając psa, który w końcu posłuchał i pognał przed siebie, tak jak go uczono.
Dla niego nie było już czasu na ucieczkę, nawet gdyby zdołał się podnieść. Upadł na twarz, wbił dłonie i stopy w liściastą mierzwę i zaczął się wić szaleńczo, by wkopać się jak najgłębiej.
Poczuł między łopatkami nacisk czyjejś stopy, ale westchnienie, które wydarło mu się z piersi, stłumiły mokre liście. Nie miało to większego znaczenia, i tak robili mnóstwo hałasu. Ktoś, kto na niego nadepnął, niczego nie zauważył; przebiegł po nim w panicznym strachu, biorąc go bez wątpienia za zgniły pień; cios, który mu wymierzył, był chybiony i niezbyt mocny.
Strzelanina ucichła. Krzyki jednak wciąż rozbrzmiewały, ale nie mógł nic z nich zrozumieć. Wiedział, że leży płasko na brzuchu, czuł zimną wilgoć na policzkach i woń martwych liści w nozdrzach, ale miał wrażenie, że jest pijany; świat wokół obracał się z wolna. Głowa nie dokuczała mu już tak bardzo, pierwszy błysk bólu przeminął, ale Ian miał wrażenie, że nie może jej unieść.
Pomyślał mgliście, że gdyby tu umarł, nikt by się o tym nie dowiedział. Pomyślał też, że matka martwiłaby się, nie wiedząc, co się z nim stało.
Wrzawa słabła wyraźnie, nie była już taka bezładna. Ktoś krzyczał, ale w jego głosie brzmiała władcza nuta. Odchodzili. Zastanawiał się, czy ich nie zawołać. Gdyby wiedzieli, że jest biały, mogliby mu pomóc. Choć niekoniecznie.
Jednakże milczał. Umierając czy nie. Jeśli tak, nie można mu było pomóc. Jeśli nie, pomocy nie potrzebował.
No cóż, czyż nie o to prosiłem?, pomyślał, przywołując swoją rozmowę z Bogiem, spokojnie, jakby wciąż leżał nieruchomo na pniu tulipanowca, spoglądając w głębię nieba nad głową. Prosiłem o znak. Nie spodziewałem się jednak, że ześlesz go tak szybko.
Marzec 1773
Nikt nie wiedział, że tam jest jakaś ludzka siedziba, dopóki Kinney Lindsay, wspinając się po zboczu do strumienia, nie dostrzegł płomieni.
– W ogóle bym tego nie zauważył – powiedział chyba po raz szósty. – Gdyby nie zmierzch. Za dnia nic bym nie widział. Zupełnie nic.
Otarł twarz drżącą ręką, nie mogąc oderwać wzroku od ciał, które leżały w równym rzędzie pod lasem.
– To robota dzikich, Mac Dubh? Nie są oskalpowane, ale może...
– Nie. – Jamie ponownie delikatnie zakrył posiniałą twarz małej dziewczynki chusteczką brudną od sadzy. – Żadna nie jest okaleczona. Tyle chyba zauważyłeś, wynosząc je na zewnątrz.
Lindsay, zamknąwszy oczy, potrząsnął głową i drgnął gwałtownie. Było późne popołudnie, chłodny wiosenny dzień, ale mężczyźni się pocili.
– Nie patrzyłem – odparł po prostu.
Moje dłonie też były lodowate; tak bez życia i czucia jak gąbczaste ciało martwej kobiety, które badałam. Te kobiety nie żyły już dłużej niż dzień; stężenie pośmiertne ustąpiło, zostawiając po sobie zwiotczenie i chłód, ale zimna aura górskiej wiosny uchroniła je przed głębszą degradacją rozkładu.
Mimo wszystko starałam się oddychać płytko; powietrze przesycone było gorzką wonią spalenizny. Nad poczerniałymi zgliszczami małej chatki unosiły się chwilami smużki dymu. Dostrzegłam kątem oka, że Roger trąca nogą leżącą obok kłodę, a potem schyla się i podnosi coś z ziemi.
Kenny załomotał do drzwi naszego domu na długo przed świtem, wyrywając nas z ciepłych łóżek. Zjawiliśmy się czym prędzej, wiedząc doskonale, że jest zbyt późno na jakąkolwiek pomoc. Przybyło też kilkoro mieszkańców Fraser’s Ridge; brat Kenny’ego, Evan, stał pod drzewami z Fergusem i Ronniem Sinclairem. Rozmawiali przyciszonymi głosami po gaelicku.
– Wiesz, co je zabiło, Angliszko? – Jamie przykucnął u mego boku. Miał zatroskaną twarz. – Te pod drzewami. – Potem wskazał brodą zwłoki, które oglądałam. – Wiem, co zabiło tę biedaczkę.
Długa spódnica kobiety marszczyła się na wietrze i podnosiła, ukazując szczupłe, wydłużone stopy w skórzanych chodakach. Równie szczupłe ręce spoczywały bezwładnie wzdłuż ciała. Była wysoka – choć nie aż tak wysoka jak Brianna, pomyślałam i odruchowo zaczęłam szukać wzrokiem jasnych włosów córki, migoczących wśród gałęzi po drugiej stronie polany.
Podciągnęłam fartuch kobiety, by zakryć jej głowę i górną część ciała. Ręce były czerwone, kostki stwardniałe od ciężkiej pracy, dłonie pokryte zgrubieniami, ale widząc zwarte uda i szczupłość ciała, pomyślałam, że miała nie więcej niż trzydzieści lat – a nawet chyba mniej. Trudno było powiedzieć, czy za życia odznaczała się urodą.
Potrząsnęłam głową w odpowiedzi na słowa Jamiego.
– Nie wydaje mi się, by przyczyną jej śmierci było spalenie – powiedziałam. – Spójrz, nogi i stopy są nietknięte. Musiała upaść na palenisko. Najpierw ogień objął górę sukni, potem zajęły jej się włosy. Leżała pewnie tak blisko ściany albo okapu, że od płomieni zajęło się drewno i w końcu cała chata poszła z dymem.
Jamie przytaknął z wolna, nie odrywając oczu od kobiety.
– Ano, chyba masz rację. Ale co je zabiło, Angliszko? Inne są trochę popalone, choć żadna nie tak bardzo jak ta. Musiały być martwe, nim chata zaczęła płonąć, bo żadna nie wybiegła. Może cierpiały na jakąś śmiertelną chorobę?
– Nie wydaje mi się. Chodź, rzucę okiem na pozostałe.
Przeszłam wolno wzdłuż szeregu sztywnych ciał o twarzach zakrytych kawałkami materiału, pochylając się nad każdym, by jeszcze raz zajrzeć pod owe prowizoryczne całuny. W tych czasach ludzie cierpieli na wiele chorób, które szybko mogły okazać się śmiertelne – bez dostępnych antybiotyków, bez możliwości podania płynów inną drogą niż usta i odbyt zwykła biegunka zabijała w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Widziałam dostatecznie dużo takich przypadków, by rozpoznawać je bez trudu; każdy lekarz to potrafi, a ja byłam lekarką od ponad dwudziestu lat. Czasem miałam do czynienia z czymś, czego nie spotkałam nigdy w swojej epoce – zwłaszcza straszne choroby pasożytnicze, przywleczone wraz z niewolnikami z tropików – ale tych nieszczęsnych istot nie zabił pasożyt; żadna znana mi choroba nie pozostawiała na swych ofiarach takiego śladu.
Wszystkie ciała – spalonej kobiety, także drugiej, znacznie starszej, i trojga dzieci – zostały znalezione wewnątrz płonącego domu. Kenny wyciągnął je tuż przed tym, nim zawalił się dach, a potem ruszył po pomoc. Zmarły, nim wybuchł pożar, wszystkie w tym samym czasie, gdyż ogień zaczął się tlić, gdy młodsza kobieta upadła na palenisko.
Ofiary ułożono starannie pod konarami ogromnego czerwonego świerka i mężczyźni zaczęli kopać w pobliżu grób. Brianna stała z pochyloną głową obok najmniejszej dziewczynki. Podeszłam i uklękłam przy drobnym ciałku, a ona uklękła naprzeciwko.
– Co to było? – spytała cicho. – Trucizna?
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Tak sądzę. Jak na to wpadłaś?
Wskazała głową posiniałą twarz, nad którą klęczałyśmy. Próbowała wcześniej zamknąć dziewczynce oczy, ale wyzierały uparcie spod powiek, nadając dziecięcej buzi wyraz niekłamanego przerażenia. Drobne, pozbawione wyrazistości rysy wykrzywiał grymas straszliwej męki, a w kącikach ust widać było ślady wymiocin.
– Poradnik harcerki – wyjaśniła Brianna. Zerknęła na mężczyzn, ale żaden nie znajdował się na tyle blisko, by nas słyszeć. Drgnęły jej wargi; oderwała wzrok od ciała, podsuwając mi otwartą dłoń. – „Nigdy nie spożywaj nieznanych grzybów – wyrecytowała. – Jest wiele trujących odmian, a ich rozróżnienie to zadanie dla eksperta”. Roger je znalazł, rosną w kręgu obok tego pnia, o tam.
Wilgotne, mięsiste kapelusze, bladobrązowe z białymi brodawkowatymi plamkami, blaszki i cienkie nóżki, tak blade, że zdawały się niemal fosforyzować w cieniu świerka. Miały przyjemny dla oka, swojski wygląd, który przeczył ich śmiercionośnemu działaniu.
– Muchomor pantery – powiedziałam jakby do siebie i wzięłam ostrożnie jeden grzyb z jej dłoni. – Agaricus pantherinus, jak się pewnie będzie nazywać, kiedy ktoś w końcu nada mu właściwą nazwę. Pantherinus, ponieważ zabija tak szybko – jak atakujący znienacka kot.
Dostrzegłam na przedramieniu Brianny gęsią skórkę; wyraźnie było widać miękkie czerwonozłote włoski. Przechyliła dłoń i wysypała resztki zabójczego grzyba na ziemię.
– Kto przy zdrowych zmysłach jadłby muchomory? – spytała, ocierając z nieznacznym drżeniem dłoń o spódnicę.
– Ktoś, kto nie wiedział. Ktoś, kto być może czuł głód – odparłam cicho. Potem ujęłam dłoń małej dziewczynki i obejrzałam delikatne kości przedramienia. Niewielki brzuch zdradzał oznaki wzdęcia, ale czy był to skutek niedożywienia, czy zmian pośmiertnych nie umiałam powiedzieć – kości obojczyka były jednak ostre jak kosa. Wszystkie ciała odznaczały się chudością, choć nie w stopniu wskazującym na wycieńczenie.
Podniosłam wzrok i spojrzałam na głębokie niebieskie cienie, zalegające zbocze ponad chatą. Było jak na tę porę roku za wcześnie, by szukać tam pożywienia, ale las obfitował w jadło – jeśli ktoś potrafił je znaleźć.
Zbliżył się Jamie i ukląkł obok, kładąc mi delikatnie dużą dłoń na plecach. Choć było zimno, po szyi spływały mu strużki potu, a gęste płowe włosy na skroniach pociemniały od wilgoci.
– Grób jest wykopany – oznajmił cicho, jakby się bał, że wystraszy martwe dziecko. Wskazał na porozrzucane grzyby. – To zabiło tę małą?
– Tak sądzę. I wszystkich pozostałych. Rozejrzałeś się? Wie ktoś może, kim byli?
Potrząsnął głową.
– To nie Anglicy; są inaczej ubrani. Niemcy z pewnością pojechaliby do Salem; trzymają się razem, nie lubią się osiedlać osobno. Może to Holendrzy? – Wskazał zakrzywione drewniane chodaki na stopach starszej kobiety, popękane i poplamione ze starości. – Nie zachowały się żadne książki ani nic pisanego, jeśli w ogóle coś było. Nic, co mogłoby powiedzieć, jak się nazywali. Ale...
– Mieszkały tu od niedawna.
Na dźwięk niskiego, zachrypniętego głosu podniosłam wzrok. To zbliżył się Roger; przycupnął obok Brianny, wskazując głową dymiące zgliszcza chaty. Niedaleko widać było ogródek zaorany do gołej ziemi, ale nieliczne rośliny ledwie kiełkowały, delikatne listeczki były obwisłe i przyczernione od późnego mrozu. Nie było obory ani żadnego żywego inwentarza – muła czy świni.
– Nowi emigranci – oznajmił cicho Roger. – Ale nie kontraktowi; to była rodzina. I nienawykła do ciężkiej pracy pod gołym niebem; kobiety mają na dłoniach pęcherze i świeże blizny.
Potarł odruchowo szeroką dłonią o kolano obciągnięte ręcznie tkanym materiałem; jego dłoń była zrogowaciała, tak jak ręce Jamiego, a przecież był niegdyś delikatnym, wrażliwym naukowcem; pamiętał ból przystosowania.
– Ciekawe, czy zostawiły jakąś rodzinę w Europie – powiedziała cicho Brianna. Odsunęła z czoła małej dziewczynki kosmyk jasnych włosów i ponownie przykryła jej twarz chusteczką. – Tamci nigdy się nie dowiedzą, co stało się z ich krewnymi.
– Nie. – Jamie podniósł się gwałtownie. – Powiadają, że Bóg chroni głupców, ale myślę, że nawet Pan czasem traci cierpliwość.
Odwrócił się i skinął na Lindsaya i Sinclaira.
– Szukajcie mężczyzny – zwrócił się do nich. Wszyscy poderwali głowy i popatrzyli na niego.
– Mężczyzny? – spytał Roger, a potem spojrzał na spalone resztki domostwa, jakby zrozumiał. – Tak... tego, który zbudował dla nich chatę?
– Kobiety też mogły ją zbudować – zauważyła Bree, podnosząc dumnie brodę.
– Chciałaś powiedzieć, że ty mogłabyś ją zbudować. Tak. – odparł. – Drgnęły mu usta, kiedy rzucił żonie spojrzenie z ukosa. Brianna przypominała Jamiego nie tylko karnacją; miała sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu w pończochach i odznaczała się ojcowską krzepą.
– Pewnie mogły to zrobić, ale nie zrobiły – rzucił krótko Jamie. Wskazał głową wypaloną skorupę chaty, gdzie kilka mebli zachowało jeszcze swój niewyraźny kształt. Kiedy patrzyłam w tamtą stronę, zerwał się wieczorny wiatr i omiótł zgliszcza; jakiś stołek, z którego został nieledwie cień, osunął się hałaśliwie w popioły, a nad ziemią, niczym widmo, wzbiła się chmura sadzy i czerni.
– Co masz na myśli? – spytałam i przysunęłam się do niego, spoglądając w głąb spalonego domostwa. W środku nie pozostało dosłownie nic, choć komin wciąż stał, zachowały się też nierówne szczątki ścian; drewniane bale leżały w bezładzie jak bierki.
– Nie ma tu nic metalowego – zauważył, wskazując na poczerniałe palenisko, gdzie spoczywały resztki kotła, pękniętego na pół od gorąca i pozbawionego swej zawartości, która wyparowała do cna. – Żadnych garnków prócz tego, a i ten jest za ciężki, żeby go samemu nosić. Żadnych narzędzi. Noża ani siekiery – sama widziałaś, że ktokolwiek zbudował chatę, nie mógł się bez niej obejść.
Widziałam; bale były nieobrobione, lecz ich żłobienia i końce nosiły wyraźne ślady stalowego ostrza.
Marszcząc czoło, Roger podniósł długą gałąź sosnową i zaczął grzebać w zwałach popiołu i zgliszczy, by się upewnić. Kenny Lindsay i Sinclair nie zawracali sobie tym głowy. Jamie kazał im szukać mężczyzny, więc wyruszyli niezwłocznie i zniknęli w lesie. Fergus też z nimi poszedł; Evan Lindsay, jego brat Murdoch i McGillivrayowie przystąpili do zbierania kamieni na kopiec.
– Jeśli mieszkał tu jakiś mężczyzna... to znaczy, że je pozostawił? – spytała mnie szeptem Brianna, odrywając wzrok od ojca i spoglądając na ciała ułożone w rzędzie. – Może ta kobieta sądziła, że nie przeżyją same? I dlatego odebrała życie sobie i dzieciom? By uniknąć długiej i powolnej śmierci z zimna i głodu?
– Zostawił je i zabrał wszystkie narzędzia? Boże, mam nadzieję, że nie. – Przeżegnałam się na samą myśl o tym, ale niemal natychmiast ogarnęły mnie wątpliwości. – Czy nie odeszłyby stąd, żeby poszukać pomocy? Nawet z dziećmi... śnieg już prawie zniknął.
Leżał jeszcze w najwyższych przełęczach, ale choć szlaki i zbocza, po których spływał, wciąż były mokre i błotniste, wydawało się, że co najmniej od miesiąca są do przebycia.
– Znalazłem go – oznajmił Roger, przerywając moje myśli. Głos miał spokojny, ale urwał na chwilę, by odchrząknąć. – Tutaj.
Światło dnia zaczęło przygasać, ale mogłam dostrzec, że zbladł. Nic dziwnego; skręcona postać, którą odkrył pod sczerniałymi belkami zawalonej ściany, stanowiła dostatecznie makabryczny widok, by każdemu odebrać mowę. Spalona na węgiel, ręce uniesione w pozie boksera, tak charakterystycznej dla tych, którzy zginęli od ognia – trudno było nawet z całą pewnością stwierdzić, że to mężczyzna, choć przypuszczałam, że tak, sądząc po tym, co zdążyłam zauważyć.
Spekulacje na temat świeżo odkrytych zwłok przerwał krzyk z oddali.
– Znaleźliśmy ich!
Wszyscy podnieśli wzrok znad ciała i popatrzyli na Fergusa, który machał, stojąc pod lasem.
„Ich”, bo było to dwóch mężczyzn. Rozciągnięci na ziemi w cieniu drzew, nie tuż koło siebie, ale też w niewielkiej odległości, zaledwie o rzut kamieniem od chaty. Obaj, o ile mogłam się zorientować, byli ofiarami zatrucia po zjedzeniu grzybów.
– To nie jest Holender – oświadczył zdecydowanie Sinclair, chyba po raz czwarty, potrząsając głową nad jednym z ciał.
– Może i jest – zauważył z powątpiewaniem Fergus. Podrapał się po nosie czubkiem haka, który zastępował mu lewą dłoń. – Z Indii Zachodnich, non?
Prawdę mówiąc, jedno z ciał było czarnoskóre. Drugie białe. Obaj zmarli mieli na sobie zwykłe, tkane domowym sposobem ubrania – koszule i spodnie, ale nie kurtki, pomimo chłodu. Obaj byli boso.
– Nie. – Jamie potrząsnął głową, ocierając odruchowo dłoń o spodnie, jakby chciał pozbyć się dotyku zmarłych. – Holendrzy trzymają niewolników na Barbudzie, owszem, ale ci są lepiej odżywieni niż ludzie z chaty. – Bez słowa wskazał brodą kobiety i dzieci leżące w jednym rzędzie. – Nie mieszkali tutaj. Poza tym...
Dostrzegłam, że wlepił spojrzenie w stopy martwych mężczyzn. Były brudnawe przy kostkach i mocno zrogowaciałe, ale poza tym w miarę czyste. Podeszwy czarnoskórego miały żółtoróżowy odcień, bez śladów błota czy liści między palcami. Mężczyźni nie szli przez las boso, tyle wiedziałam.
– Więc może było tu jeszcze więcej ludzi? A kiedy ci umarli, ich kompani zabrali im buty i wszystko, co miało jakąkolwiek wartość – dodał praktycznym tonem Fergus, najpierw wskazując spaloną chatę, a potem ciała, o bosych stopach i bez kurtek. – I uciekli.
– Ano, może i tak. – Jamie wysunął w zamyśleniu wargi, a jego spojrzenie wędrowało z wolna po ziemi podwórza: gleba była zryta stopami, kępy trawy wyrwane z korzeniami, całość zaś wyglądała jak stratowana przez stado uciekających w panice hipopotamów.
– Szkoda, że nie ma z nami młodego Iana. To najlepszy tropiciel; mógłby powiedzieć, co się tu wydarzyło. – Skinął w stronę lasu, gdzie znaleziono mężczyzn. – Ilu, dajmy na to, było ludzi i w którą stronę poszli.
Jamie też był niezłym tropicielem. Ale światło przygasało teraz szybko; nawet na polanie, gdzie stała spalona chata, zapadał zmierzch, zbierał się też pod drzewami i rozlewał niczym plama oleju po naruszonej ziemi.
Jego wzrok powędrował ku horyzontowi, gdzie wstęgi chmur zapłonęły czerwienią i złotem od słońca, które zachodziło za nimi. Potrząsnął głową.
– Pochowajcie ich. Potem wracamy.
Czekało nas jeszcze jedno ponure odkrycie. Spośród martwych tylko spalony człowiek nie umarł od ognia czy trucizny. Kiedy mężczyźni podnieśli zwęglone zwłoki z popiołu, by zanieść je do grobu, coś oderwało się od ciała i uderzyło z cichym, lecz wyraźnym stukotem o ziemię. Brianna podniosła przedmiot i otarła rogiem fartucha.
– Chyba to przeoczyli – oznajmiła posępnie, wyciągając rękę. Był to nóż, a raczej jego ostrze. Drewniana rękojeść spłonęła doszczętnie, a stal wciąż okrywała warstewka ciepła.
Przygotowując się na ciężką, kwaśną woń spalonego tłuszczu i ciała, pochyliłam się nad zwłokami, macając ostrożnie korpus. Ogień potrafi dokonać ogromnych spustoszeń, ale oszczędza najdziwniejsze rzeczy. Trójkątna rana była dobrze widoczna – osmalone wgłębienie pod żebrami.
– Zadźgali go – oznajmiłam i otarłam dłonie o fartuch.
– Zamordowali – powiedziała Bree, patrząc mi w twarz. – A potem jego żona... – zerknęła na młodą kobietę, która leżała tuż obok z zakrytą twarzą. – Przyrządziła potrawkę z grzybów i wszyscy ją zjedli. Także dzieci.
Na polanie panowała cisza, zakłócana jedynie odległym wołaniem ptaków w górach. Słyszałam własne serce, które uderzało boleśnie w mojej piersi. Zemsta? Czy po prostu rozpacz?
– Kto wie? – powiedział cicho Jamie. Pochylił się, by złapać za brzeg brezentowej płachty, na której ułożono martwego człowieka. – Powiedzmy, że to wypadek.
Holender i jego rodzina zostali złożeni do jednego grobu, dwaj obcy mieli spocząć w drugim.
Kiedy słońce zaszło, zerwał się zimny wiatr i zerwał fartuch z twarzy kobiety, gdy ją podnosili. Sinclair wydał stłumiony krzyk przerażenia i omal nie upuścił zwłok.
Nie miała już ani twarzy, ani włosów; szczupła talia skurczyła się do rozmiarów spalonego patyka. Ciało na głowie spłonęło całkowicie, została tylko dziwnie drobna, poczerniała czaszka, z której sterczały w grymasie niepokojącej beztroski zęby.
Spuścili ją pospiesznie do płytkiego grobu, z dziećmi i matką u boku, po czym zostawili mnie i Briannę, byśmy ułożyły pradawnym szkockim obyczajem niewielki kopiec, który znaczył miejsce pochówku i chronił zwłoki przed dzikimi zwierzętami; w tym czasie mężczyźni wykopali bardziej prowizoryczną mogiłę dla dwóch bosych mężczyzn.
Po skończonej pracy wszyscy zebrali się wokół świeżo usypanych wzgórków, pobladli na twarzach i milczący. Zobaczyłam, że Roger stanął obok Brianny i otoczył troskliwym gestem jej kibić. Po ciele mojej córki przebiegł nieznaczny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem, jak podejrzewałam. Jemmy, ich chłopczyk, był mniej więcej o rok młodszy od najmniejszej dziewczynki.
– Powiesz coś, Mac Dubh? – Kenny Lindsay spojrzał pytająco na Jamiego, naciągając dzierganą czapkę na uszy, by uchronić je przed narastającym chłodem.
Zapadła już niemal noc i nikt nie chciał dłużej tu siedzieć. Czekało nas rozbicie obozu, z dala od smrodu spalenizny, a w ciemności było to dostatecznie trudne. Lecz Kenny miał rację; nie mogliśmy stąd odejść bez jakiejś symbolicznej ceremonii, pożegnania tych obcych ludzi.
Jamie potrząsnął głową.
– Nie, niech Roger Mac przemówi. Jeśli to Holendrzy, możliwe, że byli protestantami.
Choć światło już przygasło, dostrzegłam ostre spojrzenie, które Brianna posłała ojcu. To prawda, że Roger był prezbiterianinem, ale podobnie i Tom Christie, znacznie starszy, którego sroga twarz wyrażała, co myśli o całej tej ceremonii. Wyznanie było tylko pretekstem; wszyscy o tym wiedzieli, nie wyłączając Rogera.
Roger odchrząknął, co zabrzmiało tak, jakby ktoś rozdarł surową bawełnę. Zawsze był to bolesny dźwięk; teraz wyczuwało się w nim także gniew. Nie sprzeciwił się jednak i spojrzał Jamiemu prosto w oczy, zajmując miejsce u szczytu grobu.
Pomyślałam, że odmówi po prostu Modlitwę Pańską albo przytoczy jeden z łagodniejszych psalmów. Lecz jemu przyszły do głowy inne słowa:
– „Oto wołam li o krzywdę, nie bywam wysłuchany; krzyczeli, nie masz sądu. Drogę moję zagrodził, żebym przejść nie mógł, a na ścieżce mojej ciemności położył”[1].
Jego głos był niegdyś silny i piękny. Teraz wydawał się zdławiony, nieledwie skrzekliwy cień dawnego piękna – ale pasja, z jaką Roger przemawiał, miała w sobie dość mocy, by wszyscy, którzy go słuchali, pochylili głowy, pogrążając twarze w cieniu.
– „Ze sławy mojej złupił mię, i zdjął koronę z głowy mojej. Popsuł mię zewsząd, abym zaginął, a wyrwał jako drzewo nadzieję moję”.
Stał z kamiennym wyrazem twarzy, ale jego oczy wpatrywały się przez jedną ponurą chwilę w poczerniały kloc, który służył holenderskiej rodzinie za pniak do rąbania drewna.
– „Braci moich ode mnie oddalił, a znajomi moi stronią ode mnie. Opuścili mię bliscy moi, a znajomi moi zapomnieli mię”.
Dostrzegłam, że trzech braci Lindsayów wymieniło spojrzenia; wszyscy przysunęli się bliżej siebie, szukając osłony przed wzmagającym się wiatrem.
– „Zmiłujcie się nade mną, zmiłujcie się nade mną, wy przyjaciele moi – ciągnął Roger, ale głos mu przycichł i mieszał się teraz z szumem drzew. – Bo ręka boża dotknęła mię”.
Brianna poruszyła się nieznacznie u jego boku, on zaś jeszcze raz odchrząknął, gwałtownie i hałaśliwie, naprężając przy tym szyję; dostrzegłam ślad po pętli – wyraźną bliznę na skórze.
– „Oby teraz napisane były słowa moje! Oby je na księgach wyrysowano! Oby rylcem żelaznym i ołowiem na wieczną pamiątkę na kamieniu wydrążone były!”.
Powiódł niespiesznym spojrzeniem po twarzach, wciąż z tym kamiennym obliczem, potem zaczerpnął głęboko oddechu i mówił dalej głosem potykającym się o słowa.
– „Acz i ja wiem, iż Odkupiciel mój żyje, a iż w ostateczny dzień nad prochem stanie. A choć ta skóra moja roztoczona będzie – w tym momencie Brianna zadrżała konwulsyjnie i oderwała wzrok od świeżego wzgórka ziemi – przecież w ciele mojem oglądam Boga. Którego ja sam oglądam, i oczy moje ujrzą go, a nie inny”.
Umilkł i wszyscy westchnęli zgodnie: każdy uwolnił wstrzymywany oddech. On jednak jeszcze nie skończył. Wyciągnął rękę na wpół świadomie, szukając dłoni Bree, i ścisnął ją mocno. Miałam wrażenie, że ostatnie słowa wypowiedział niemal do siebie, nie zważając już na słuchaczy.
– „Ulęknijcie się sami miecza, bo pomsta nieprawości jest miecz; a wiedzcie, że będzie sąd”.
Zadrżałam, a dłoń Jamiego, zimna, lecz mocna, otoczyła moją. Popatrzył na mnie z góry; napotkałam jego wzrok. Wiedziałam, o czym myśli.
Myślał, tak jak ja, nie o teraźniejszości, lecz o przyszłości. O krótkiej informacji, która miała się ukazać na łamach „Wilmington Gazette”.
Z ogromnym żalem przyjęliśmy wiadomość o śmierci Jamesa MacKenziego Frasera i jego żony Claire Frazer w pożarze, który nocą 21 stycznia 1776 roku strawił ich dom w osadzie Fraser’s Ridge. Pan Fraser, siostrzeniec zmarłego Hektora Camerona z plantacji River Run, urodził się w Broch Tuarach w Szkocji. Był powszechnie znany na terenie kolonii i niezwykle szanowany; nie pozostawił żyjących dzieci.
Łatwo było – na razie – nie poświęcać temu uwagi. Rzecz dotyczyła odległej przyszłości, i to przyszłości, którą z pewnością można było zmienić – bądź co bądź, człowiek jest władny zapobiec temu, o czym wie wcześniej, czyż nie?
Spojrzałam na niewielki wzgórek i poczułam, jak przenika mnie głęboki dreszcz. Przysunęłam się do Jamiego i położyłam mu rękę na ramieniu. Przykrył moją dłoń swoją i ścisnął mocno, dodając mi odwagi. Nie, powiedział bezgłośnie. Nie, nie pozwolę na to.
Kiedy jednak opuszczaliśmy wymarłą polanę, nie mogłam uwolnić się od wyrazistego obrazu. Nie chodziło o spaloną chatę, budzące litość ciała, żałosny martwy ogród. Obraz, który mnie prześladował, widziałam kilka lat wcześniej – nagrobek w ruinach klasztoru Beauty, wysoko w górach Szkocji.
Był to grób szlachetnej damy, a jej imię wieńczyła wyryta w kamieniu czaszka o wyszczerzonych zębach, podobna do tej, która kryła się pod fartuchem Holenderki. Niżej widniało epitafium:
Hodie mihi, cras tibi – sic transit gloria mundi.
Co mnie dzisiaj, jutro tobie – tak przemija sława świata.
[1] Cytaty i wyrażenia biblijne według Biblii gdańskiej.
Wróciliśmy do Fraser’s Ridge nazajutrz tuż przed zachodem słońca. Okazało się, że mamy gościa. Na ganku, z moim kotem na kolanach i kuflem piwa w ręku, siedział major Donald MacDonald, do niedawna oficer armii Jego Królewskiej Mości, a ostatnio osobistej lekkokonnej gwardii gubernatora Tryona.
– Pani Fraser! Do usług, madam – zawołał jowialnie na mój widok. Próbował wstać, ale tylko sapnął, gdy Adso, niechętny utracie wygodnego legowiska, wbił mu pazury w uda.
– Proszę nie wstawać, majorze – rzuciłam pospiesznie, dając mu znak ręką, by usiadł z powrotem.
Usłuchał z grymasem na twarzy, ale powstrzymał się wielkodusznie przed wrzuceniem kota w krzaki. Podeszłam do stopni ganku i usiadłam obok niego, wzdychając z ulgą.
– Mąż dogląda koni; zaraz przyjdzie. Widzę, że ktoś się panem zajął.
Skinęłam na piwo, które bezzwłocznie zaproponował mi z uprzejmym gestem, ocierając przy tym brzeg kufla rękawem.
– O, tak, madam – zapewnił mnie. – Pani Bug zadbała o moje potrzeby.
By nie wydać się nieuprzejmą, przyjęłam piwo, które poszło mi całkiem gładko, prawdę powiedziawszy. Jamie spieszył się przez całą drogę, poza tym byliśmy w siodle od świtu, z krótkim tylko postojem na posiłek w połowie dnia.
– To doskonały trunek – oznajmił major i uśmiechnął się, gdy wziąwszy łyk piwa, odetchnęłam z półprzymkniętymi oczami. – Sama je pani warzyła?
Potrząsnęłam głową i pociągnęłam jeszcze jeden łyk, nim zwróciłam mu kufel.
– Nie, Lizzie. Lizzie Wemyss.
– Ach tak, pani służąca kontraktowa; oczywiście. Zechce jej pani przekazać moje wyrazy uznania?
– Nie ma jej tutaj? – spytałam i zerknęłam zdziwiona w stronę otwartych drzwi za jego plecami. Mogłabym się spodziewać, że o tej porze dnia Lizzie będzie w kuchni szykować kolację; z pewnością powinna usłyszeć, że wróciliśmy, i wyjść nam na powitanie. Nie czułam zapachu jedzenia, co zauważyłam dopiero teraz. Nie wiedziała oczywiście, kiedy ma się nas spodziewać, ale mimo wszystko...
– Hm, nie. Jest... – Major zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, a ja zastanawiałam się, ile było w kuflu piwa, zanim się do niego zabrał; pozostało go zaledwie na dnie. – Ach, już wiem. Poszła do McGillivrayów ze swoim ojcem, jak wyjaśniła pani Bug. Odwiedzić narzeczonego, jak przypuszczam?
– Tak, jest zaręczona z Manfredem McGillivrayem. Ale pani Bug...
– ...jest w spiżarni – dokończył, wskazując małą szopę na wzgórzu. – Poszła chyba po ser. Była niezwykle uprzejma i zaproponowała mi omlet na kolację.
– Ach...
Odprężyłam się odrobinę, kurz przebytej drogi znikał wraz z piwem. Było wspaniale wrócić do domu, choć wspomnienie spalonej chaty mąciło błogie uczucie spokoju.
Przypuszczałam, że pani Bug powiedziała mu o naszej wyprawie, ale nie wspomniał o niej ani słowem – ani o tym, co sprowadziło go do Ridge. To oczywiste; sprawa musiała zaczekać do chwili pojawienia się Jamiego. Tak nakazywał obyczaj. Ja tymczasem, jako kobieta, miałam przyjmować oznaki nienagannej uprzejmości i wysłuchiwać towarzyskich plotek.
Dawałam sobie z tym radę, ale wpierw musiałam się przygotować; nie miałam do tego talentu.
– Och... widzę, że pańskie relacje z moim kotem poprawiły się nieco – rzuciłam na próbę i zerknęłam odruchowo na jego głowę, ale okazało się, że peruka została fachowo naprawiona.
– Uważam, że to ogólnie przyjęta zasada w polityce – oznajmił, przesuwając palcami po gęstym srebrnym futrze na brzuchu Adso. – Trzymaj przyjaciół blisko siebie, ale wrogów jeszcze bliżej.
– Bardzo rozsądnie – zauważyłam z uśmiechem. – Mam nadzieję, że nie czekał pan długo.
Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że to nieważne – co zresztą było prawdą. Góry miały swój własny rytm czasu, a mądry człowiek nie starał się ich poganiać. MacDonald był doświadczonym żołnierzem i obytym w świecie – ale urodził się w Pitlochry, dostatecznie blisko szkockich szczytów, by znać ich charakter.
– Przyjechałem dziś rano – wyjaśnił. – Z New Bern.
W mojej głowie odezwał się dzwonek ostrzegawczy. Podróż z New Bern musiała mu zabrać dziesięć dni, jeśli jechał prosto stamtąd, a jego pomięty i poplamiony błotem mundur na to wskazywał.
To właśnie New Bern wybrał sobie na siedzibę nowy gubernator kolonii, Josiah Martin. A ponieważ MacDonald powiedział „z New Bern”, nie wspominając o jakimś postoju w podróży, mogłam przyjąć bez obawy o pomyłkę, że cokolwiek skłoniło go do tej wizyty, miało swoje źródło właśnie w tym mieście. Gubernatorów traktowałam z rezerwą.
Zerknęłam w stronę ścieżki prowadzącej na padok, ale Jamiego nie było jeszcze widać. W przeciwieństwie do pani Bug, która wyłoniła się ze spiżarni; pomachałam jej, ona zaś odpowiedziała mi radośnie, choć powitanie utrudniało jej wiaderko mleka w jednej dłoni, ceberek jajek w drugiej, gliniany garnek z masłem pod pachą i wielki kawał sera przytrzymywany brodą. Z powodzeniem pokonała stromiznę i zniknęła za tylnym narożnikiem domu, kierując się w stronę kuchni.
– Rzeczywiście, omlety dla wszystkich – zauważyłam, znów zwracając się do majora. – Przejeżdżał pan przypadkiem przez Cross Creek?
– Owszem, madam. Ciotka pani męża przesyła pozdrowienia, a także sporo książek i gazet, które ze sobą przywiozłem.
W tych dniach gazety też traktowałam z nieufnością – choć wydarzenia, z rodzaju tych, jakie relacjonowały, z pewnością miały miejsce kilka tygodni albo nawet miesięcy wcześniej. Zaczęłam jednak bąkać coś życzliwie, pragnąc, by Jamie się pospieszył i bym mogła przeprosić i odejść. Włosy cuchnęły mi spalenizną, a dłonie wciąż pamiętały dotyk zimnego ciała; marzyłam o kąpieli.
– Przepraszam? – Nie dosłyszałam czegoś, co powiedział MacDonald. Nachylił się uprzejmie, żeby powtórzyć, po czym cofnął się gwałtownie z wybałuszonymi oczami.
– Cholerny kot!
Adso, który cały czas stanowił doskonałą imitację wiotkiej ścierki, poderwał się gwałtownie na kolanach majora; oczy mu błyszczały, ogon sterczał jak wycior do butelek. Zasyczał niczym czajnik i wbił z całej siły pazury w uda MacDonalda. Nim zdążyłam zareagować, przeskoczył majorowi przez ramię i dał susa w okno gabinetu za jego plecami, rozdzierając mu przy tym kryzę i przekrzywiając perukę.
MacDonald klął jak szewc, ale nie zwracałam na niego uwagi. Ścieżką w stronę domu biegł Rollo, wilkowaty i złowieszczy w świetle zmierzchu, ale jego zachowanie było tak dziwne, że odruchowo wstałam.
Pies zbliżył się do domu, obrócił raz czy dwa, jakby nie mógł się zdecydować, co dalej, po czym pobiegł z powrotem w stronę lasu, ale zawracał co chwila, popiskując niespokojnie. Opuszczony ogon chodził nerwowo tam i z powrotem.
– Jezu Chryste – powiedziałam. – Coś się stało!
Zbiegłam ze schodów i ruszyłam ścieżką, ledwie słysząc za swoimi plecami przekleństwa majora.
Znalazłam Iana w odległości kilkuset metrów, był przytomny, ale otumaniony. Siedział na ziemi z zamkniętymi oczami, trzymając się obiema dłońmi za głowę, jakby chciał chronić czaszkę. Gdy uklękłam obok niego, uniósł powieki i obdarzył mnie półprzytomnym uśmiechem.
– Ciociu – powiedział chrapliwie. Wydawało się, że pragnie coś jeszcze dodać, ale nie bardzo wie co; rozchylił usta, przesuwając językiem po wargach.
– Spójrz na mnie, Ian – poprosiłam, siląc się na spokój. Posłuchał – uznałam to za pozytywny objaw. Było ciemno, nie mogłam się zorientować, czy źrenice ma nienaturalnie rozszerzone, ale nawet w cieniu rzucanym przez sosny dostrzegłam bladość jego twarzy i ciemne plamy krwi na koszuli.
Za plecami, na ścieżce, usłyszałam pospieszne kroki; był to Jamie, tuż za nim zauważyłam MacDonalda.
– Jak się czujesz, chłopcze?
Jamie chwycił młodzieńca za ramię, Ian zaś nachylił się nieznacznie ku niemu, potem opuścił ręce, zamknął oczy i osunął się z westchnieniem w objęcia mojego męża.
– Źle z nim? – spytał niespokojnie Jamie, patrząc ponad barkiem Iana i podtrzymując go, podczas gdy ja sprawdzałam pospiesznie obrażenia. Koszulę na plecach miał oblepioną krwią – ale zaschniętą. Warkoczyk na potylicy był od niej sztywny; szybko znalazłam ranę na głowie.
– Chyba nie. Coś uderzyło go mocno w głowę i zdarło mu kawałek skóry, ale...
– Czy to był tomahawk? Jak myślisz?
MacDonald nachylił się nad nami, patrząc z uwagą.
– Nie – odparł cichym głosem Ian, przyciskając twarz do koszuli Jamiego. – Kula.
– Odejdź, psie – rzucił Jamie pospiesznie pod adresem Rolla, który wcisnął Ianowi nos w ucho, wywołując tym jęk bólu u swego pana.
– Będę musiała obejrzeć to przy świetle, ale nie jest chyba tak źle – zauważyłam, przyglądając się ranie. – Zdołał jakoś przejść kawał drogi. Zaprowadźmy go do domu.
Obaj mężczyźni, na zmianę, pomagali mu iść, wspierając go na swoich ramionach; po niespełna dziesięciu minutach położyli go twarzą do dołu na stole w moim gabinecie. Zaczął relacjonować urywanymi zdaniami, co mu się przytrafiło. Jęczał cicho z bólu, gdy czyściłam ranę, obcinałam strąki zlepionych włosów i zakładałam kilka szwów na skórze głowy.
– Myślałem, że mnie zabili – powiedział Ian i wciągnął z sykiem powietrze przez zaciśnięte zęby; przeciągałam właśnie szorstką nić przez poszarpane skrawki ciała na obrzeżach rany. – Chryste, ciociu Claire! Ocknąłem się rano i mimo wszystko żyłem, choć wydawało mi się, że głowę mam rozłupaną i że mózg wycieka mi na kark.
– Niewiele brakowało – mruknęłam, skupiając się na swojej robocie. – Ale nie wydaje mi się, żeby to była kula.
Wszyscy natężyli uwagę.
– Nie jestem postrzelony? – spytał Ian z nieznacznym rozczarowaniem w głosie. Jego wielka dłoń powędrowała ku potylicy, ale trzepnęłam ją lekko, odsuwając na bok.
– Nie ruszaj się. Nie, nie jesteś postrzelony, nic z tego. W ranie było sporo brudu, a także kawałki drewna i kory. Przypuszczam, że strzał strącił jakąś uschniętą gałąź z drzewa, a ta, spadając, uderzyła cię w głowę.
– Jest pani pewna, że nie był to tomahawk? – Major także wydawał się rozczarowany.
Zawiązałam ostatni szew i przycięłam nitkę, potrząsając głową.
– Nie przypominam sobie, bym widziała kiedykolwiek ranę zadaną tomahawkiem, ale ta chyba wygląda inaczej. Jest poszarpana na brzegach, a skóra mocno rozdarta, nie sądzę jednak, by kość była naruszona.
– Chłopak powiedział, że było ciemno, choć oko wykol – zauważył logicznie Jamie. – Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie rzucałby w lesie tomahawkiem na chybił trafił, i to w nocy.
Cały czas przyświecał mi lampą spirytusową; teraz przysunął się bliżej, mogliśmy więc dostrzec nie tylko linię szwów, ale także rozległy siniak, który odsłoniłam, wycinając mu włosy.
– Widzicie? – Palec Jamiego odsunął ostrożnie kosmyki, wskazując głębokie zdrapania na fioletowej skórze. – Twoja ciotka ma rację, Ian. Zostałeś zaatakowany przez drzewo.
Ian uniósł jedną powiekę.
– Mówił ci ktoś kiedyś, jaki z ciebie dowcipniś, wuju Jamie?
– Nie.
Ian zamknął oko.
– Słusznie, bo nie nadzwyczajny.
Jamie uśmiechnął się i ścisnął Iana za ramię.
– Widzi, że nie jest z tobą tak źle, prawda?
– Nie.
– No cóż. Tak czy owak, chłopak natknął się na jakąś szajkę bandycką – wtrącił major. – Nie wydaje ci się, że mogli to być Indianie?
– Nie – ponownie zaprzeczył Ian, ale tym razem otworzył oko do końca. Było przekrwione. – To nie byli Indianie.
MacDonald nie wyglądał na zadowolonego z odpowiedzi.
– Skąd ta pewność, chłopcze? – spytał dość ostrym tonem. – Jeśli było ciemno, jak mówisz...
Zauważyłam, że Jamie popatrzył zdziwiony na majora, ale się nie odezwał. Ian zajęczał cicho, potem westchnął i odparł:
– Czułem ich zapach. – I dodał niemal natychmiast: – Chyba będę rzygał.
Uniósł się na jednym łokciu i zrobił to, co zapowiedział, kładąc kres wszelkim pytaniom, jakie mogły się jeszcze pojawić; Jamie zaprowadził majora do kuchni, a ja zostałam, by zająć się chłopakiem i ułożyć go jak najwygodniej.
– Możesz otworzyć oboje oczu? – spytałam, każąc mu najpierw otulić się kocem i położyć na boku z poduszką pod głową.
Wykonał moje polecenie, mrugając pod wpływem światła. Mały niebieski płomień lampy spirytusowej odbił się w jego ciemnych oczach, ale źrenice skurczyły się natychmiast – i jednocześnie.
– Doskonale – oznajmiłam, odstawiając lampę na stół. – Zostaw, piesku – zwróciłam się do Rolla, który poruszał nosem, wyczuwając dziwny zapach płomienia, rezultat spalania kiepskiej brandy i terpentyny. – Chwyć mnie za palce, Ianie.
Wysunęłam palce wskazujące, a on oplatał powoli każdy z nich swoimi dużymi, kościstymi dłońmi. Zbadałam go na okoliczność uszkodzeń neurologicznych, każąc mu ściskać, ciągnąć i odpychać moje palce, wreszcie osłuchałam mu serce, które uderzało spokojnym, pewnym rytmem.
– Lekkie wstrząśnienie mózgu – orzekłam z uśmiechem, prostując się.
– Och, tak? – spytał i spojrzał na mnie z ukosa.
– To znaczy, że będziesz cierpiał na ból głowy i mdłości. Za parę dni poczujesz się lepiej.
– Sam mogłem ci to powiedzieć – mruknął, kładąc się wygodnie.
– Pewnie – zgodziłam się. – Ale „wstrząśnienie mózgu” brzmi poważniej niż „pęknięta głowa”, prawda?
Nie roześmiał się, tylko skrzywił leciutko usta.
– Nakarmisz Rolla, ciociu? Nie odstąpił mnie w drodze ani na chwilę; pewnie jest głodny.
Rollo podniósł uszy na dźwięk swojego imienia i wsunął pysk w uniesioną dłoń Iana, popiskując cicho.
– Nic mu nie jest. Wydobrzeje – zapewniłam psa i zwróciłam się do Iana. – Oczywiście, że go nakarmię. Dasz radę przełknąć odrobinę chleba z mlekiem?
– Nie – odparł zdecydowanie. – Może naparstek whisky?
– Nie – powiedziałam równie zdecydowanie i zgasiłam lampę.
– Ciociu – rzucił za mną, kiedy odwróciłam się do drzwi.
– Tak?
Zostawiłam zapaloną świeczkę, żeby miał trochę światła; w rozedrganym żółtym blasku wyglądał młodzieńczo i blado.
– Jak myślisz, dlaczego major MacDonald upierał się, że spotkałem w lesie Indian?
– Nie mam pojęcia. Ale Jamie chyba wie. Albo już zdążył się dowiedzieć.
Brianna pchnęła drzwi swojej chaty, nasłuchując z uwagą chrobotania gryzoni albo suchego szelestu łusek na podłodze. Zdarzyło się już, że weszła do środka i stanęła kilka cali od małego grzechotnika; choć wąż był równie przestraszony jak ona i wpełzł w szaleńczym pośpiechu między kamienne płyty paleniska, dobrze zapamiętała tę lekcję.
Tym razem nie było szmeru czmychających myszy czy nornic, ale buszowało tu coś dużego; stworzenie zdążyło już sobie pójść, przeciskając się przez naoliwioną skórę wiszącą w oknie. Słońce właśnie zachodziło, ale było jeszcze dostatecznie jasno, by mogła dojrzeć wyplatany kosz, w którym trzymała palone orzeszki ziemne, teraz zrzucony z półki na podłogę, a jego zawartość rozsypaną i przetrzebioną; wszędzie walały się łupiny.
Znieruchomiała nagle na głośny dźwięk szurania i zaczęła nasłuchiwać. Po chwili znów się rozległ, po czym dał się słyszeć huk czegoś spadającego, po drugiej stronie ściany.
– Ty mały draniu! – zawołała. – Jesteś w mojej spiżarni!
Pałając słusznym oburzeniem, chwyciła miotłę i ruszyła z upiornym krzykiem do przybudówki. Potężny szop, przeżuwający bezgłośnie wędzonego pstrąga, porzucił na jej widok swój łup, czmychnął między jej nogami i zwiał niczym tłusty bankier przed wierzycielami, wydając przy tym głośne pomruki przerażenia.
Czując pulsowanie adrenaliny, odłożyła miotłę i schyliła się, by ocalić resztki z pobojowiska. Zaklęła pod nosem. Szopy nie dokonywały takich zniszczeń jak wiewiórki, które potrafiły gryźć wszystko i rozrywać z bezlitosnym zapamiętaniem – ale miały większy apetyt.
Bóg jeden wie, jak długo tu siedział, pomyślała. Dostatecznie długo, by wylizać całe masło z formy, ściągnąć spod belek sufitowych wiązkę wędzonych ryb – swoją drogą, jak to tłuste stworzenie zdołało dokonać tak akrobatycznego wyczynu... Na szczęście miód był przechowywany w trzech osobnych słojach i tylko jeden został naruszony. Korzenie wylądowały jednak na podłodze, świeży ser został w większości pochłonięty, a cenny dzban z syropem klonowym leżał przewrócony, jego zawartość zaś zmieniła się w lepką kałużę brudu. Widok tej klęski rozgniewał ją na nowo; tak mocno ścisnęła pomidora, którego właśnie podniosła z podłogi, że jej paznokcie przebiły skórkę.
– Cholerna, cholerna, przeklęta, potworna, cholerna bestia!
– Kto? – spytał jakiś głos za jej plecami. Przerażona, odwróciła się na pięcie i cisnęła pomidorem w intruza, którym okazał się Roger. Ugodzony w środek czoła, zatoczył się do tyłu i chwycił za framugę drzwi.
– Auu! Chryste! Co się tu, u diabła, dzieje?
– Szop – wyjaśniła krótko i cofnęła się; gasnące światło dnia dobyło z mroku obraz zniszczenia.
– Dobrał się do syropu klonowego? Cholera! Złapałaś drania?
Przyciskając dłoń do czoła, Roger zanurkował, pochylony, do spiżarni i zaczął się rozglądać za kosmatymi stworami.
Widząc, że mąż ją rozumie i podziela jej oburzenie, Brianna ochłonęła nieco.
– Nie – odparła. – Uciekł. Krwawisz? I gdzie jest Jem?
– Chyba nie – powiedział, odejmując ostrożnie dłoń od czoła, a potem przyglądając się jej z uwagą. – Boże, masz celne oko, dziewczyno. Jem jest u McGillivrayów. Lizzie i pan Wemyss zabrali go na zaręczyny Sengi.
– Naprawdę? Kogo wybrała?
Złość i wyrzuty sumienia zniknęły momentalnie w przypływie ciekawości. Ute McGillivray z niemiecką dokładnością wybierała starannie partie dla swych dzieci, to znaczy syna i trzech córek, kierując się własnymi zasadami – ziemia, pieniądze i szacunek liczyły się najbardziej, natomiast wiek, wygląd i powab zajmowały odległe miejsca na liście wymagań. Trudno się dziwić, że jej dzieci miały inne zdanie, ale siła osobowości Frau Ute była tak wielka, że zarówno Inga, jak i Hilda poślubiły mężczyzn, których zaaprobowała.
Senga była jednak nieodrodną córką swej matki – odznaczała się podobnie zdecydowanymi przekonaniami, które wyrażała bez żadnych zahamowań. Od miesięcy krążyła między dwoma zalotnikami: Heinrichem Strasse, dziarskim, ale biednym młodym człowiekiem – luteraninem! – z Bethanii, a Ronniem Sinclairem, bednarzem, zamożnym jak na warunki w Ridge. Ronnie był o trzydzieści lat starszy od Sengi, co w przekonaniu Frau Ute nie stanowiło żadnej przeszkody.
Sprawa małżeństwa Sengi McGillivray już od kilku miesięcy była w Ridge przedmiotem ożywionych spekulacji, a Brianna wiedziała nawet o kilku wysokich zakładach co do wyniku końcowego.
– Kto więc jest szczęśliwym wybrańcem? – powtórzyła.
– Pani Bug nie wie i bardzo ją to złości – odparł Roger, uśmiechając się. – Manfred McGillivray przyjechał po Wemyssów wczoraj rano, ale pani Bug nie zdążyła przedtem zajrzeć do wielkiego domu; Lizzie zostawiła karteczkę na drzwiach kuchennych, żeby było wiadomo, dokąd się udali – ale nie wspomniała, kto jest szczęśliwym narzeczonym.
Brianna spojrzała na zachodzące słońce; jego tarcza już zniknęła, choć rozjarzony blask, który przenikał konary kasztanowców, wciąż oświetlał podwórko, a wiosenna trawa miała głęboką i miękką barwę jak szmaragdowy atłas.
– Chyba będziemy musieli poczekać do jutra, żeby się dowiedzieć – powiedziała z pewnym żalem. Domostwo McGillivrayów znajdowało się w odległości kilku mil; zanimby tam dotarli, zapadłby mrok, a nawet po okresie roztopów nikt nie wędrował po górach bez konkretnego powodu – trudno było za taki uznać zwykłą ciekawość.
– Pewnie. Chcesz iść do wielkiego domu na kolację? Przyjechał major MacDonald.
– Ach, ten.
Zastanawiała się przez chwilę. Chciała posłuchać nowin, jakie zapewne przywiózł oficer – perspektywa kolacji przyrządzonej przez panią Bug też była kusząca. Z drugiej jednak strony nie miała wielkiej ochoty na spotkania towarzyskie po trzech ponurych dniach, długiej jeździe na koniu i spustoszeniu jej spiżarni.
Uświadomiła sobie, że Roger nie powiedział, czy on chce. Opierając rękę o półkę z coraz mniejszym zapasem zimowych jabłek, bawił się bezwiednie owocem – jego palec wskazujący gładził leniwie żółtą krągłość. Wyczuwała w nim znajomą wibrację, która sugerowała, że taki wieczór w domu – bez rodziców, znajomych, dziecka – ma swoje dobre strony.
Uśmiechnęła się do męża.
– Jak twoja nieszczęsna głowa?
Zerknął na nią przelotnie, a gasnące promienie słońca prześliznęły się po grzbiecie jego nosa i skrzesały zieloną iskierkę w oku. Odchrząknął.
– Możesz ją chyb a pocałować – zaproponował nieśmiało. – Jeśli chcesz.
Wspięła się posłusznie na palce i zrobiła to delikatnie, odgarniając mu z czoła gęste czarne włosy. Wyczuła sporego guza, który nie zdążył jeszcze posinieć.
– Lepiej?
– Nie bardzo. Spróbuj jeszcze raz. Może odrobinę niżej?
Jego dłonie spoczęły na krągłości jej bioder i przyciągnęły ją bliżej. Była niemal tak wysoka jak on; już wcześniej dostrzegła korzyści płynące z odpowiedniego doboru fizycznego, ale świadomość tego faktu uderzyła ją z nową siłą; poruszyła się nieznacznie, czerpiąc z tego przyjemność, Roger zaś odetchnął głęboko.
– Nie dość nisko – powiedział. – Jeszcze trochę.
– Grymaśny jesteś – zauważyła ze zrozumieniem i pocałowała go w usta. Wargi miał ciepłe, ale przywarła do niego woń gorzkich popiołów i mokrej ziemi – tak jak i do niej; wzdrygnęła się leciutko i cofnęła.
Nie zdejmując dłoni z jej pleców, wychylił się i przejechał placem wzdłuż półki, gdzie przewrócił się dzban z syropem klonowym. Potem przesunął palcem po jej wardze i swojej, wreszcie się schylił i pocałował ją. Oboje poczuli, jak wzbiera w nich słodycz.
* * *
– Nie pamiętam, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy widziałem cię nagą.
Zamknęła jedno oko i spojrzała na niego sceptycznie.
– Około trzech dni. Coś mi się zdaje, że nie uznałeś tego za godne zapamiętania.
Z wielką ulgą pozbyła się ubrania, które miała na sobie trzy dni i trzy noce. Nawet jednak obnażona, po szybkiej kąpieli, czuła zapach kurzu we włosach i piasek drogi między palcami stóp.
– Och, nie o to mi chodziło. Po prostu już dawno nie kochaliśmy się za dnia. – Leżał na boku, twarzą do niej, i uśmiechał się, przesuwając delikatnie dłonią po głębokim łuku jej talii i krągłości pośladków. – Nie masz pojęcia, jak cudownie wyglądasz, całkiem naga, na tle słońca. Cała w złocie, jakbyś była w nim zanurzona.
Przymknął oko, ona zaś pomyślała, że jej widok go oślepia. Poruszyła się, a słońce zaświeciło mu w twarz; jego źrenica błysnęła w ułamku sekundy niczym szmaragd, nim zdążył przymknąć powiekę.
– Hmm. – Wysunęła leniwie dłoń i przyciągnęła jego głowę, by go pocałować.
Wiedziała, o co mu chodzi. To było dziwne – prawie nieprzyzwoite w jakiś przyjemny sposób. Najczęściej kochali się nocą, kiedy Jem już zasnął; szeptali do siebie w cieniach rzucanych przez ogień, odnajdywali się w szeleszczących, sekretnych warstwach kołder i koszul nocnych. I choć Jem spał nieodmiennie jak kamień, zawsze byli świadomi oddychającego wzgórka na łóżku tuż obok.
I teraz, pod nieobecność synka, też go wyczuwała. To było dziwne – przebywać z dala od chłopca, nie myśleć bezustannie o tym, gdzie akurat jest, nie czuć, że jego ciało to małe, ruchliwe przedłużenie jej własnej istoty. Ta swoboda wydawała się oszałamiająca, ale jednocześnie rodziła w niej niepokój, jakby zagubiło się coś cennego.
Zostawili drzwi otwarte, by pełniej cieszyć się dotykiem światła i powietrza na swej skórze. Słońce jednak zdążyło już niemal zniknąć i choć otoczenie skąpane było w barwie miodu, przenikał je cień zimna.
Nagły powiew wiatru poruszył kawałkiem skóry zawieszonej w oknie i przemknął po izbie, zatrzaskując drzwi i pogrążając ich w niespodziewanej ciemności.
Brianna westchnęła głośno. Roger mruknął zaskoczony, zsunął się z łóżka i ruszył w stronę drzwi. Otworzył je na oścież, ona zaś zachłysnęła się strumieniem powietrza i wieczornego blasku, uświadamiając sobie dopiero teraz, że wstrzymała oddech, gdy zapadła ciemność; miała wrażenie, że znalazła się w grobie.
Zdawało się, że Roger odczuwa to samo. Stał na progu, opierając się o framugę, a wiatr szarpał ciemnymi, kręconymi włosami na jego ciele. Wciąż miał zawiązany z tyłu głowy kucyk; dotąd go nie rozplątał, a ona poczuła nagłą chęć, by podejść do niego, rozsupłać skórzany rzemyk i pogładzić palcami miękką, lśniącą czerń, dziedzictwo po jakimś Hiszpanie z zamierzchłych czasów, którego statek rozbił się na celtyckim wybrzeżu.
Wstała i zrobiła to, jeszcze nim podjęła świadomą decyzję, wyczesując przy okazji palcami żółte bazie i maleńkie gałązki z jego kosmyków. Zadrżał od jej dotyku albo wiatru, ale jego ciało było ciepłe.
– Jesteś opalony jak farmer – zauważyła, zdejmując mu włosek z szyi, i pocałowała twardą nasadę karku.
– Pewnie. A czy nie jestem farmerem?
Jego skóra drgnęła pod jej wargami. Twarz, szyja i przedramiona zbladły podczas zimy, ale wciąż były ciemniejsze niż ciało na plecach i barkach – wokół talii też utrzymywała się niewyraźna linia, oddzielając jasną barwę torsu od uderzającej bladości bioder.
Ujęła w dłonie jego pośladki, czerpiąc radość z ich wysokiej, krągłej twardości, a on odetchnął głęboko, wyginając się odrobinę do tyłu; przylgnęła piersiami do jego pleców i wsparła brodę na ramieniu, by wyjrzeć na zewnątrz.
Wciąż było jasno, ale dzień już zamierał. Ostatnie długie promienie tonącego słońca przebijały się przez konary kasztanowców, a miękka wiosenna zieleń ich liści płonęła zimnym ogniem, oślepiająca ponad coraz dłuższymi cieniami. Zapadł niemal wieczór, ale była wiosna; wciąż odzywały się ptaki, gawędząc i oddając się zalotom. Z pobliskiego lasu dobiegał śpiew drozda, składanka tryli, płynnych pasaży i dziwnych krzyków; Brianna pomyślała, że drozd musiał pobierać nauki u kota jej matki.
Powietrze zaczęło szczypać, poczuła na ramionach i udach gęsią skórkę – ale ciało Rogera, do którego się przytulała, było bardzo ciepłe. Objęła go w pasie, przesuwając leniwie palcami dłoni po gęstych i kręconych włosach na brzuchu.
– Na co patrzysz? – spytała cicho, ponieważ jego wzrok skierowany był ku przeciwległemu krańcowi podwórza, gdzie z lasu wyłaniał się trakt, tonąc w cieniu rzucanym przez sosny. Nikogo tam nie dostrzegła.
– Wypatruję węża niosącego jabłka – odparł i roześmiał się, a potem odchrząknął. – Jesteś głodna, Ewo?
Opuścił dłoń, by mogli spleść palce.
– Odrobinę. A ty?
Musiał być wygłodzony; zjedli tylko coś pospiesznie w drodze.
– Tak, ale... – zawahał się, mocniej ściskając jej dłoń. – Pomyślisz pewnie, że zwariowałem, ale... czy miałabyś coś przeciwko temu, gdybym poszedł wieczorem po małego, zamiast czekać do rana? Czułbym się lepiej, gdyby już tu był.
Odpowiedziała mu uściskiem dłoni, podniesiona nagle na duchu.
– Pójdziemy razem. Wspaniały pomysł.
– Może i tak, ale pamiętaj, że do McGillivrayów jest prawie pięć mil. Zanim tam dotrzemy, zapadnie noc.
Uśmiechał się jednak, a jego ciało musnęło jej piersi, gdy odwrócił się do niej. Coś poruszyło się tuż przed jej twarzą i Brianna cofnęła się gwałtownie. Maleńka gąsienica, zielona jak liście, którymi się żywiła, ruchliwa na tle jego ciemnych włosów, zwinęła się w literę S, na próżno szukając kryjówki.
– Co? – Roger spojrzał z ukosa, by dostrzec to, na co patrzyła Brianna.
– Znalazłam twojego węża. Przypuszczam, że i on szuka jabłka.
Podstawiła gąsienicy palec, wyszła na zewnątrz i przykucnęła, by robak mógł wpełznąć na źdźbło trawy, tak jaskrawozielone jak on. Ale trawa była już skąpana w cieniu. Słońce zaszło w okamgnieniu za horyzontem, a las stracił wszelkie barwy życia.
Brianna poczuła w nozdrzach woń dymu; płynęła z komina w wielkim domu, ale zapach spalenizny ścisnął jej gardło. Nagle niepokój się nasilił. Światło gasło, nadchodziła noc. Drozd umilkł, a las wydawał się tajemniczy i groźny.
Wyprostowała się i przesunęła dłonią po włosach.
– W takim razie chodźmy.
– Nie chcesz przedtem zjeść kolacji? – Roger popatrzył na nią zaskoczony, trzymając spodnie w dłoniach.
Potrząsnęła głową; po jej nogach wspinał się chłód.
– Nie. Ruszajmy.
Zdawało się, że nic nie ma znaczenia, że najważniejsze to odzyskać Jema i znów być razem jak prawdziwa rodzina.
– W porządku – zgodził się Roger, wciąż patrząc na nią uważnie. – Ale chyba najpierw powinnaś przysłonić się listkiem figowym. Na wypadek gdybyśmy spotkali po drodze anioła z ognistym mieczem.
Pozostawiłam Iana i Rolla na łasce dobrotliwości pani Bug – niechby spróbował jej powiedzieć, że nie chce chleba i mleka – a sama zasiadłam do spóźnionej kolacji: gorącego, świeżego omleta, w którym krył się nie tylko ser, ale i kawałki solonego bekonu, szparagi i grzyby, wszystko przyprawione młodą cebulką.
Jamie i major skończyli już swój posiłek i teraz siedzieli przy kominku, otoczeni towarzyską wiązką dymu z glinianej fajki oficera. Najwidoczniej Jamie opowiedział właśnie ponurą tragedię, gdyż MacDonald marszczył czoło i potrząsał ze współczuciem głową.
– Biedacy! Uważa pan, że zrobili to bandyci, którzy napadli pańskiego siostrzeńca?
– Owszem – odparł Jamie. – Wolałbym nie myśleć, że po górach włóczą się dwie takie bandy. – Zerknął w stronę okna zamkniętego starannie przed nocą, a ja zauważyłam nagle, że zdjął znad kominka swoją dubeltówkę i machinalnie czyści naoliwioną szmatką pozbawioną muszki lufę. – Mam rozumieć, a charaid, że słyszał pan o podobnych zdarzeniach?
– O trzech. Co najmniej.
Fajka majora przygasała, więc zaciągnął się mocno; tytoń w główce rozjarzył się i błysnął czerwienią.
Zastygłam z kawałkiem grzyba w ustach, poruszona niespodziewaną myślą. Do tej chwili nie przyszło mi do głowy, że jakaś tajemnicza banda uzbrojonych mężczyzn grasuje swobodnie i napada na przypadkowe domostwa.
Najwidoczniej jednak przyszło to do głowy Jamiemu; wstał, zawiesił strzelbę z powrotem na hakach, dotknął dla pewności wiszącego wyżej karabinu, potem zbliżył się do szafki, gdzie trzymał broń krótką i kasetę z dwoma eleganckimi pistoletami do pojedynków.
MacDonald przyglądał mu się z uznaniem, wydmuchując chmury miękkiego niebieskiego dymu, podczas gdy Jamie wykładał metodycznie broń, ładownicę, formy do kul, wyciory, szmatki i pozostałe rekwizyty osobistego uzbrojenia.
– Ohoho – mruknął major, wskazując głową jeden z pistoletów, zgrabną broń o długiej lufie, kolbie pokrytej ślimacznicą i posrebrzanych częściach. – Bardzo ładny egzemplarz, pułkowniku.
Jamie, na dźwięk słowa „pułkownik”, rzucił MacDonaldowi szybkie spojrzenie, ale odpowiedział spokojnie:
– Och, to piękna sztuka. Ale jest celna tylko na jakieś dwa kroki. Nagroda w wyścigu konnym – dodał niedbale, by MacDonald nie wziął go za głupca, który zapłacił dużą sumę za taką zabawkę. Sprawdził jednak zamek skałkowy, a potem odłożył pistolet na bok.
– Gdzie zdarzyły się te napady? – spytał od niechcenia, sięgając po formę do kul.
Znów zaczęłam przeżuwać jedzenie, ale spojrzałam pytająco na majora.
– Proszę pamiętać, że tylko o tym słyszałem – uprzedził MacDonald, wyjmując na chwilę fajkę z ust, by niemal natychmiast wsunąć ją między wargi i pyknąć. – Dom niedaleko Salem, spalony do szczętu. Ludzie nazwiskiem Zinzer. Niemcy.
Pociągnął mocno z cybucha, aż zapadły mu się policzki.
– To było w lutym, pod koniec miesiąca – ciągnął. – Potem, trzy miesiące później, prom na rzece Yadkin, na północ od Woram’s Landing; dom obrabowany, przewoźnik zabity. A ten trzeci... – urwał, pykając gwałtownie z fajki; zerknął na mnie, potem spojrzał na Jamiego.
– Mów, przyjacielu – zachęcił go po gaelicku Jamie. – Widziała więcej okropności niż pan.
Przytaknęłam, nabierając na widelec odrobinę jajka. Major zakaszlał.
– Ano cóż. Uczciwszy pani uszy, madam... znalazłem się akurat w... hmm... pewnym przybytku w Edenton...
– W burdelu? – wtrąciłam. – Ależ tak, majorze. Proszę mówić.
Co też uczynił pospiesznie, czerwieniąc się pod peruką.
– Och... mówiąc ściśle, miła pani, jedna z tamtejszych dziewcząt powiedziała mi, że została uprowadzona z domu przez bandytów, którzy dokonali nagłego napadu w biały dzień. Mieszkała tylko ze starą babcią; zabili kobietę i spalili dom.
– Powiedziała, kto to zrobił? – spytał Jamie, który obrócił stołek w stronę paleniska i właśnie roztapiał ołów w chochli, żeby przelać go do formy.
– Mhm. – Rumieniec na policzkach majora się pogłębił, a dym zaczął dobywać się z fajki tak intensywnie, że z trudem dostrzegałam rysy jego twarzy.
Jak się okazało – opowiadając, pokasływał często i kluczył – nie uwierzył wówczas dziewczynie albo był zbyt zajęty korzystaniem z jej wdzięków, by zwracać uwagę na to, co mówi. Uznawszy to za jedną z historyjek, jakimi dziwki raczą klientów, by wzbudzić sympatię i zasłużyć na jeszcze jedną szklaneczkę genevy, nie miał zamiaru wypytywać o szczegóły.
– Ale jak usłyszałem przypadkiem o innych podpaleniach... No cóż, drodzy państwo, miałem to szczęście, że gubernator powierzył mi, by się tak wyrazić, zadanie śledzenia wszelkich niepokojów na pograniczu. I pomyślałem sobie, że te wszystkie przypadki nie są być może takim zbiegiem okoliczności, na jaki wyglądają.
Wymieniliśmy z Jamiem szybkie spojrzenia, on wyraźnie rozbawiony, ja zrezygnowana. Jamie zawsze mnie zapewniał, że MacDonald – oficer kawalerii w dyspozycji dowództwa, który przetrwał jako najemnik – zdoła nie tylko przeżyć odejście gubernatora Tryona, ale zapewnić sobie jakieś stanowisko w nowych władzach, właśnie teraz, gdy Tryon wyjechał, by objąć wyższą funkcję gubernatora Nowego Jorku. „To pan losu, ten nasz Donald” – powiedział.
Izbę zaczął wypełniać zapach gorącego ołowiu, mieszając się z dymem z fajki majora i tłumiąc swojską kuchenną woń pieczonego chleba, gotowanej strawy, suszonych ziół, proszku do szorowania i mydła ługowego.
Ołów topi się gwałtownie; w jednej sekundzie jakaś odkształcona kula alb o wygięty guzik spoczywa w chochli, a w następnej znika, w jego miejsce zaś pojawia się maleńka kałuża połyskującego niewyraźnie metalu. Jamie przelał ostrożnie roztopiony metal do formy, odwracając twarz od oparów.
– Dlaczego myśli pan, że to Indianie?
– No cóż, tak powiedziała ta dziwka w Edenton. Twierdziła, że kilku spośród tych, którzy spalili dom i uprowadzili ją, to byli czerwonoskórzy. Ale jak już wspominałem, w owym czasie nie przywiązywałem szczególnej wagi do jej słów.
Jamie wydał typowy dla Szkotów gardłowy dźwięk, co miało dowodzić, że przyjmuje informację do wiadomości z zastrzeżeniami.
– I kiedy to spotkał pan tę dziewczynę, Donaldzie, i usłyszał jej historię?
– Tuż przed Bożym Narodzeniem. – Major pogrzebał poplamionym palcem w główce fajki, nie podnosząc wzroku. – A kiedy bandyci napadli na jej dom? Nie powiedziała, ale myślę... chyba niewiele wcześniej. Wciąż była jeszcze... całkiem, hmm... całkiem świeża.
Zakaszlał i uchwycił moje spojrzenie, wstrzymał oddech, znów zakaszlał, tym razem z wysiłkiem, czerwieniąc się na twarzy.
Jamie zacisnął usta i pochylił głowę; uderzeniem otworzył formę, by wrzucić do paleniska nowo uformowaną kulę.
Odłożyłam widelec; czułam, jak ulatniają się resztki mojego apetytu.
– Jak to się stało? – spytałam stanowczym tonem. – Jak ta młoda kobieta trafiła do burdelu?
– No cóż, sprzedano ją, madam. – MacDonald wciąż miał zarumienione policzki, ale panował już nad wyrazem twarzy i mógł teraz na mnie spojrzeć. – Zbóje. Sprzedali ją handlarzowi na rzece, jak wyjaśniła, kilka dni po uprowadzeniu. Trzymał ją przez pewien czas na swojej łodzi, ale potem zjawił się jakiś człowiek w interesach, spodobała mu się, więc ją kupił... – urwał i wsunął fajkę w usta, zaciągając się mocno.
– Rozumiem.
Rozumiałam; kawałek omleta, który zdążyłam zjeść, zalegał mi małą twardą kulą w żołądku. „Jeszcze całkiem świeża”. Jak długo to trwa? – zastanawiałam się. Jak długo może przeżyć kobieta, przekazywana z rąk do rąk, z popękanych desek pokładu rzecznej łodzi wprost na podniszczony siennik w wynajętym pokoju, dostając tylko tyle, ile trzeba, by nie umrzeć? Całkiem możliwe, że burdel w Edenton wydał jej się jakimś rajem, gdy tam trafiła. Ta myśl nie wzbudziła jednak we mnie żadnych cieplejszych uczuć wobec MacDonalda.
– Pamięta pan przynajmniej jej imię, majorze? – spytałam z lodowatą uprzejmością.
Wydało mi się, że usta Jamiego drgnęły, ale nie odrywałam wzroku od MacDonalda.
Wyjął fajkę z ust, wypuścił długi strumień dymu, a potem spojrzał mi w twarz; oczy miał bladoniebieskie, spojrzenie bezpośrednie.
– Prawdę powiedziawszy, madam, nazywam je wszystkie „Polly” – wyznał. – To oszczędza kłopotu, rozumie pani.
Od odpowiedzi – czy czegoś gorszego – uwolniła mnie pani Bug, która wróciła właśnie z pustą miseczką.
– Chłopak zjadł i teraz śpi – oznajmiła.
Przeniosła ostre spojrzenie z mojej twarzy na talerz. Otworzyła usta, marszcząc czoło, ale w tej chwili zerknęła na Jamiego; wydawało się, że wydał jej jakieś bezgłośne polecenie, ponieważ nie odezwała się, tylko zabrała mój talerz z krótkim „uf!”.
– Pani Bug – zwrócił się do niej cichym głosem Jamie. – Zechce pani teraz poprosić Archa, żeby tu przyszedł? A także Rogera Maca, jeśli nie sprawi to pani zbyt wiele kłopotu?
Przesunęła wkoło spojrzeniem małych czarnych oczu; zmrużyła je, zatrzymując wzrok na majorze. Podejrzewała bez wątpienia, że jeśli coś się święci, kryje się za tym właśnie on.
– Dobrze – odparła i wyraźnie rozczarowana moim brakiem apetytu odłożyła naczynia i wyszła, zatrzaskując drzwi.
– Woram’s Landing – zwrócił się Jamie do majora, podejmując rozmowę jakby nigdy nic. – I Salem. Jeśli to ci sami ludzie, to młody Ian spotkał ich w lesie, o dzień drogi stąd na zachód. To możliwe.
– Możliwe, że ci sami? Ano tak, to by się zgadzało.
– Jest wczesna wiosna – zauważył Jamie i spojrzał w okno; zapadła już ciemność, okiennice były zamknięte, ale do wnętrza przenikał zimny wiatr i poruszał sznurkami, na których suszyłam grzyby – ciemne pomarszczone kształty kołysały się na tle drewnianej ściany niczym mali tancerze.
Wiedziałam, co ma na myśli. Zimą podłoże w górach było nie do przebycia; w wysoko położonych przełęczach wciąż zalegał śnieg, a niższe partie dopiero przed kilkoma tygodniami zaczęły się zazieleniać. Jeśli działała jakaś zorganizowana grupa rabunkowa, to dopiero teraz mogła zejść na niziny, po długiej zimie spędzonej na pogórzu.
– Owszem – zgodził się MacDonald. – Chyba należałoby ostrzec ludzi. Ale może zanim zjawią się ci, po których pan posłał, sir... powinniśmy pomówić o tym, co mnie tu sprowadza?
– Ach tak? – Jamie obserwował uważnie połyskliwy strumień ołowiu, który wlewał do formy. – Oczywiście, Donaldzie. Przypuszczałem, że nie fatygowałby się pan taki szmat drogi w jakiejś błahej sprawie. Cóż to takiego?
MacDonald uśmiechnął się niczym rekin; wreszcie doszliśmy do sedna.
– Dobrze pan sobie tutaj radzi, pułkowniku. Ile rodzin osiedliło się dotąd na pańskiej ziemi?
– Trzydzieści cztery – odparł Jamie. Nie podniósł wzroku, tylko wrzucił kulę do popiołu.
– Może znajdzie się jeszcze trochę miejsca dla kilku następnych? – MacDonald wciąż się uśmiechał. Otaczały nas tysiące mil dzikiego pustkowia; nieliczne gospodarstwa na Fraser’s Ridge to zaledwie początek – i mogły zniknąć jak dym. Pomyślałam o chacie Holendrów i zadrżałam. Wciąż czułam w głębi gardła gorzką, duszącą woń spalonego ciała; nawet smak omletu jej nie stłumił.
– Być może – odparł spokojnie Jamie. – Nowi emigranci ze Szkocji, co? Aż zza Thurso?
Spojrzeliśmy na niego zdumieni.
– Skądże u diabła, już pan wie? – spytał MacDonald. – Sam usłyszałem o tym dopiero dziesięć dni temu!
– Spotkałem wczoraj pewnego człowieka we młynie – wyjaśnił Jamie, sięgając po chochlę. – Dżentelmena z Filadelfii, który zamierza zbierać w górach rośliny. Przyjechał z Cross Creek i widział ich. – Drgnął mu kącik ust. – Zdaje się, że narobili trochę zamieszania w Brunswicku i nie poczuli się mile widziani, więc ruszyli w górę rzeki na łodziach płaskodennych.
– Trochę zamieszania? Co takiego zrobili? – spytałam.
– Widzi pani, madam – zaczął wyjaśniać major – mnóstwo ludzi przypływa teraz ze Szkocji. Całe wioski upchnięte w ładowniach statków; a kiedy schodzą na ląd, wyglądają jak rozbitkowie. Na wybrzeżu nikt ich nie oczekuje, a miejscowi pokazują sobie tych nieszczęśników palcami i szydzą z ich dziwacznego ubioru, prawie wszyscy wsiadają więc od razu na barkę albo łódź i ruszają na Cape Fear. W Campbelton i Cross Creek żyją ludzie, z którymi mogą przynajmniej pogadać. – Uśmiechnął się do mnie szeroko i wytarł smugę brudu z kurtki munduru. – Dla ludzi w Brunswicku ci wychudzeni górale to niezwykły widok, i nic dziwnego, skoro wcześniej mieli do czynienia z tak cywilizowanymi Szkotami jak pani mąż i jego ciotka.
Wskazał głową Jamiego, który zrewanżował mu się nieznacznym ironicznym ukłonem.
– No cóż, względnie cywilizowanymi – mruknęłam. Nie miałam ochoty wybaczyć mu tej dziwki w Edenton. – Ale...
– Jak słyszałem, ledwie mówią po angielsku – ciągnął pospiesznie major. – Zjawił się Farquard Campbell, żeby z nimi pomówić, i zabrał ich do Campbelton. Inaczej chyba wciąż kłębiliby się na nabrzeżu, nie mając pojęcia, co robić ani dokąd się udać.