Uwięziona w bursztynie - Diana Gabaldon - ebook + książka

Uwięziona w bursztynie ebook

Diana Gabaldon

5,0
85,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Wspaniała zabawa… fantastyczne przygody… romans… seks… Idealna lektura, by oderwać się od rzeczywistości”!

„San Francisco Chronicle”

„Soczysta, obrazowa, zmysłowa proza, pełna szczegółów historycznych i humoru”.

„Library Jorunal”

Nie przegapcie żadnej części sagi Diany Gabaldon. W tych bestsellerowych książkach ożywa fascynująca opowieść o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze.

Jest rok 1968. Claire Randall powraca wraz z dorosłą córką Brianną do Szkocji. Tu pragnie wyznać prawdę równie zaskakującą, jak wydarzenia, które ją zrodziły: prawdę o starodawnym kręgu kamiennym, miłości przekraczającej granice czasu i szkockim wojowniku Jamesie Fraserze.

Ale jest też rok 1745. Claire udaje się do Paryża, aby zapobiec skazanemu na klęskę powstaniu w Szkocji pod wodzą księcia Karola Stuarta. Chce ocalić córkę i mężczyznę, którego kocha…

Diana Gabaldon - biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata i rozeszły się w łącznym nakładzie 18 milionów egzemplarzy. W przygotowaniu wszystkie części sagi o ponadczasowej wielkiej miłości Claire Randall i Jamiego Frasera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1354

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ka_ada

Nie oderwiesz się od lektury

zaskakująca pisarka. potrafi wciągnąć w swoją historię
00

Popularność




Tytuł oryginału DRAGONFLY IN AMBER

WydawcaUrszula Ruzik-Kulińska

Redaktor prowadzącyEwa Niepokólczycka

KorektaJadwiga Piller Maciej Korbasiński

Copyright © 1991 by Diana Gabaldon. All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo AMBER sp. z o.o.

Warszawa 2021

Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-659-2866-5

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Przed świtem obudziłam się trzykrotnie. Najpierw z uczuciem żalu, potem radości, w końcu samotności. Łzy głębokiego smutku budziły mnie powoli. Delikatnie obmywały mi policzki. Wtuliłam twarz w mokrą poduszkę i pożeglowałam słoną rzeką w jaskinię żalu, w podziemne głębie snu.

Drugiemu mojemu przebudzeniu towarzyszyła szalona radość. Ciało wygięte w łuk w ekstazie spełnienia. Na skórze czułam jego dotyk, a gdzieś ze środka promieniowały dreszcze rozkoszy, mknęły ścieżkami nerwów i słabły. Nie chciałam wracać na jawę. Obróciłam się znowu. Szukałam ostrego, ciepłego zapachu zaspokojonej żądzy mężczyzny w objęciach mego kochanka, snu.

Trzeci raz obudziłam się samotna, poza zasięgiem miłości i żalu. W myślach widziałam kamienie. Niewielki krąg na stromym, zielonym wzgórzu. Craigh na Dun, Wzgórze Wróżek. Niektórzy mówią, że to miejsce zaczarowane. Inni, że przeklęte. Jedni i drudzy mają rację. Ale nikt nie zna prawdziwej mocy kamieni.

Nikt prócz mnie.

Szkło powiększające

1. Wykaz

Roger Wakefield stał pośrodku pokoju. Czuł się osaczony. Uznał, że to uzasadnione wrażenie. Otaczał go las przedmiotów: stoły zawalone bibelotami i papierami; ciężkie wiktoriańskie meble zasłonięte przed kurzem prześcieradłami, pluszem i wełnianymi szalami; małe, plecione dywaniki na wypolerowanej podłodze, tak niebezpieczne dla nieostrożnego przechodnia. Dwanaście pokoi pełnych mebli, ubrań i papierów. I książek – mój Boże, książek!

Gabinet, w którym stał, na trzech ścianach miał półki z książkami, wszystkie zapchane ponad miarę. Horrory w papierowych okładkach tworzyły kolorowe, nierówne stosy. Oprawione w skórę tomy stały ściśnięte jak sardynki wraz z książkami z klubów wysyłkowych, starymi woluminami ukradzionymi z nieistniejących już bibliotek, tysiącami broszur, papierków i zszywanych rękopisów.

W pozostałych częściach domu było podobnie. Książki i papiery pokrywały każdą poziomą powierzchnię. Wszystkie szafy aż trzeszczały i pękały w szwach. Jego zmarły przyszywany ojciec przeżył długie, spełnione życie. O dobrych kilkadziesiąt lat przekroczył biblijny wiek trzydziestu trzech wiosen. I przez ten czas wielebny Reginald Wakefield nigdy niczego nie wyrzucił.

Roger stłumił nieodpartą chęć natychmiastowego powrotu do Oksfordu, zostawienia domu i całej jego zawartości na łaskę i niełaskę losu. Spokojnie, powiedział do siebie. Zrobił głęboki wdech. Poradzisz sobie. Z książkami pójdzie łatwo: wystarczy posortować i wezwać kogoś, żeby je zabrał. Na pewno będzie potrzebna ciężarówka. Ubrania – nie ma sprawy. „Oxfam” weźmie wszystkie.

Nie miał pojęcia, co też „Oxfam” zrobi ze stosem garniturów z czarnej serży, rocznik mniej więcej tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Może biedni nie będą aż tak krytyczni? Zaczął oddychać nieco spokojniej. Żeby zająć się rzeczami wielebnego, wziął miesięczny urlop na wydziale historii w Oksfordzie. Czy starczy czasu? W chwilach zwątpienia Roger się obawiał, że porządkowanie zajmie całe lata.

Podszedł do jednego ze stolików i podniósł chińską czarkę. Były w niej niewielkie metalowe prostokąty; ołowiane gaberlunzies – plakietki wydawane przez parafie osiemnastowiecznym żebrakom jako coś w rodzaju licencji. Przy lampie stała kolekcja kamiennych butelek, a obok rogowa tabakierka ze srebrnymi okuciami. Oddać wszystko do muzeum? – pomyślał z powątpiewaniem. W domu pełno było przedmiotów z okresu działania jakobitów; wielebny był historykiem amatorem, a jego ulubiony teren łowiecki to osiemnasty wiek.

Roger bezwiednie pogłaskał tabakierkę. Wyczuł czarne linie napisów – nazwiska i daty przewodniczących oraz skarbników Stowarzyszenia Krawców z Canongate, z Edynburga, z tysiąc siedemset dwudziestego szóstego roku. Może powinienem zatrzymać część doborowych nabytków wielebnego... Cofnął dłoń. Zdecydowanie potrząsnął głową.

– Nic z tego, palancie – powiedział głośno. – To prowadzi do obłędu. – Gdyby zaczął wybierać przedmioty, w końcu zachowałby wszystko i zamieszkał w tym potwornym domu, otoczony masą niepotrzebnych rzeczy. – Mówienie do siebie również – mruknął.

Myśl o stertach zabytkowych śmieci przypomniała mu o garażu. Nogi się pod nim ugięły. Wielebny, stryjeczny dziadek, adoptował pięcioletniego Rogera. Rodzice chłopca zginęli w czasie drugiej wojny światowej: matka podczas blitzkriegu, ojciec nad ciemnymi wodami kanału. Wiedziony instynktem zbieracza wielebny zatrzymał wszystkie rzeczy rodziców Rogera. Schował je w skrzynkach i kartonach w garażu. Roger miał pewność, że nikt nie otwierał żadnego z pudeł przynajmniej od dwudziestu lat.

Na myśl o grzebaniu w rzeczach rodziców Roger aż jęknął.

– O, Boże! Tylko nie to! W tym samym momencie rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. Roger z przerażenia ugryzł się w język. Otworzył drzwi. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały głośno.

– Słucham panią – powiedział do stojącej za progiem kobiety.

Była średniego wzrostu, bardzo ładna. Drobna sylwetka, cera biała jak len, masa brązowych, kręconych włosów upiętych w luźny kok i... najniezwyklejsze w świecie, jasne oczy koloru dojrzałej czereśni.

Kobieta przeniosła wzrok z jego butów numer jedenaście, z gumowymi podeszwami, na twarz ponad trzydzieści centymetrów nad jej głową. Uśmiechnęła się szerzej.

– Przepraszam, że zaczynam od banalnego spostrzeżenia – odezwała się łagodnym głosem. – Ale... Rogerze, jak ty wyrosłeś! Roger poczuł, że się rumieni. Kobieta zaśmiała się i wyciągnęła rękę.

– Pan jest Rogerem, prawda? Nazywam się Claire Randall; byłam starą znajomą wielebnego. Ostatni raz widziałam pana, gdy miał pan pięć lat.

Ee... znajomą mojego ojca? To pewnie już pani wie... W miejsce uśmiechu pojawił się wyraz szczerego żalu.

Tak, słyszałam. Serce?

– Mhm, tak. To się stało tak nagle. Dopiero przyjechałem z Oksfordu, żeby się zająć wszystkim. – Zatoczył ręką półkole na znak, że chodzi mu o śmierć wielebnego, dom i całą jego zawartość.

– Jeśli dobrze pamiętam bibliotekę wielebnego, to będzie pan miał sporo roboty – zauważyła Claire.

– W takim razie może nie powinnyśmy przeszkadzać – powiedział miękki głos z amerykańskim akcentem.

– Ach, przepraszam. Zapomniałam. – Claire odwróciła się do stojącej w kącie ganku dziewczyny, niewidocznej dla Rogera. – Roger Wakefield, moja córka Brianna.

Brianna Randall podeszła bliżej z nieśmiałym uśmiechem. Roger wpatrywał się w nią przez chwilę. W końcu przypomniał sobie o dobrych manierach. Otworzył drzwi na oścież. Zastanawiał się, kiedy ostatnio zmieniał koszulę.

– Ależ nie, ależ nie! – powiedział serdecznie. – Przerwa dobrze mi zrobi. Zechcą panie wejść?

Wskazał drogę do gabinetu wielebnego. Córka, niezbyt atrakcyjna, była jedną z najwyższych kobiet, jakie Roger kiedykolwiek widział z bliska. Co najmniej metr osiemdziesiąt, pomyślał.

Gdy dziewczyna przechodziła przez hol, jej głowa sięgała górnej krawędzi boazerii. Roger podświadomie się wyprostował, aby osiągnąć pełną wysokość stu dziewięćdziesięciu centymetrów. Wchodząc za kobietami do gabinetu, w ostatniej chwili się schylił, żeby nie uderzyć głową o framugę drzwi.

– Chciałam przyjechać wcześniej – rzekła Claire, sadowiąc się wygodniej w ogromnym fotelu. Jedną ze ścian gabinetu wielebnego zajmowało okno.

Wpadające przez nie promienie słoneczne igrały na perłowej spince w jasnobrązowych włosach. Z upiętej fryzury wymykały się niesforne loki; Claire bezwiednie odgarnęła kosmyk za ucho.

– W zeszłym roku już wszystko zorganizowałam, żeby przyjechać, ale w szpitalu w Bostonie mieliśmy gorący okres. Jestem lekarzem – wyjaśniła i uśmiechnęła się leciutko na widok zaskoczonego spojrzenia Rogera. – Bardzo żałuję, że nie udało się uratować pańskiego ojca; ogromnie chciałam się z nim spotkać.

Roger zastanawiał się, dlaczego przybyły teraz, po śmierci wielebnego. Uznał jednak, że niegrzecznie byłoby o to pytać.

– Miały panie okazję trochę pozwiedzać... – odezwał się po chwili

Tak, przyjechałyśmy samochodem z Londynu – odrzekła Claire. Uśmiechnęła się do córki. – Chciałam pokazać Bree jej ojczysty kraj. Ma amerykański akcent, lecz jest Angielką, tak jak ja, chociaż nigdy tu nie mieszkała.

Naprawdę? – Roger rzucił okiem na Briannę. Nie wygląda na Angielkę, pomyślał. Duży wzrost, gęste, rude włosy opadające na ramiona, twarz o mocnych, zdecydowanych rysach, prosty nos, może odrobinę za długi.

– Urodziłam się w Ameryce – wtrąciła się Brianna – ale zarówno mama, jak i tata są... Byli... Anglikami.

– Byli?

– Mój mąż zmarł dwa lata temu – wyjaśniła Claire. – Sądzę, że go pan znał. To Frank Randall.

– Frank Randall! Oczywiście! – Roger uderzył się w czoło, a gdy Brianna zachichotała, poczuł, że palą go policzki. – Zapewne uznają mnie panie za skończonego durnia, ale dopiero teraz dotarło do mnie, kim panie są. Nazwisko wiele wyjaśniło; Frank Randall był znakomitym historykiem i przyjacielem wielebnego; przez całe lata wymieniali się informacjami na temat jakobitów. Od ostatniej wizyty Franka Randalla w domu wielebnego minęło jednak co najmniej dziesięć lat.

– Czyli... zamierzają panie zwiedzać historyczne miejsca w pobliżu Inverness? – spytał niepewnie Roger. – Były już panie w Culloden?

– Jeszcze nie – odrzekła Brianna. – Wybieramy się tam pod koniec tygodnia. – Uśmiechnęła się uprzejmie.

– Na dzisiejsze popołudnie kupiłyśmy bilety na wycieczkę nad Loch Ness – wyjaśniła Claire. – A jutro może pojedziemy do Fort William albo pokręcimy się po Inverness; bardzo się zmieniło od mojego ostatniego pobytu.

– Czyli od kiedy? – Roger zastanawiał się, czy powinien zaoferować swoje usługi jako przewodnik. Nie miał zbyt wiele czasu, ale Randallowie byli przyjaciółmi wielebnego. Poza tym wycieczka do Fort William w towarzystwie dwu atrakcyjnych kobiet wydawała mu się o wiele ciekawsza niż sprzątanie garażu.

– Och, od przeszło dwudziestu lat. Minęło dużo czasu. – W głosie Claire zabrzmiała dziwna nuta. Roger rzucił okiem na panią Randall. Odpowiedziała uśmiechem.

– Cóż, jeśli mogę paniom służyć podczas zwiedzania okolic... – zaproponował nieśmiało.

Claire wciąż się uśmiechała, ale w jej twarzy coś się zmieniło. Można byłoby pomyśleć, że tylko czekała na tę propozycję. Spojrzała na córkę, potem na Rogera.

– Skoro pan o tym wspomniał... – rzekła i uśmiechnęła się szerzej.

– Och, mamo! – wykrzyknęła Brianna, prostując się na krześle. – Nie zamierzasz chyba przeszkadzać panu Wakefieldowi! Spójrz, ile ma roboty! – Wskazała gabinet zastawiony kartonami i niebotycznymi stosami książek.

– Ależ to nie kłopot! – zaprotestował Roger. Claire znacząco popatrzyła na córkę.

– Nie miałam zamiaru ciągnąć pana siłą – powiedziała szorstko. – Ale może pan znać kogoś, kto mógłby nam pomóc. Szukam osoby, która dobrze zna historię osiemnastowiecznych jakobitów. Zaciekawiony Roger pochylił się w jej stronę.

– Nie specjalizuję się w tym okresie, ale co nieco wiem – odparł. – Trudno zresztą nie wiedzieć, mieszkając tak blisko Culloden. Tam rozegrała się ostatnia bitwa – wyjaśnił Briannie. – Zwolennicy księcia Karola zaatakowali księcia Cumberland i zostali wyrżnięci w pień.

– Zgadza się – potwierdziła Claire. – Właśnie z tym wydarzeniem wiążą się moje poszukiwania. – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła kartkę.

Roger rozłożył papier i szybko przebiegł wzrokiem. Lista około trzydziestu nazwisk, samych mężczyzn. U góry napisano: „Powstanie jakobitów w tysiąc siedemset czterdziestym piątym roku, Culloden”.

Ci ludzie walczyli pod Culloden, prawda? – spytał Roger.

Tak – odparła Claire. – Chcę się dowiedzieć, ilu z nich przeżyło bitwę. Wczytując się w listę, Roger pocierał dłonią podbródek.

– Pytanie jest proste – rzekł. – Ale z odpowiedzią może być kłopot. Pod Culloden poległo tak wielu popierających księcia Karola członków klanów, że nie grzebano ich osobno. Kopano zbiorowe mogiły, na których stawiano jedynie kamień z nazwą klanu.

– Wiem – mruknęła Claire. – Brianna tam nie była, ale ja tak. Bardzo dawno temu. – Wydawało mu się, że dostrzegł cień w jej oczach. Szybko spuściła wzrok i sięgnęła do torebki. Tak, Culloden to wzruszające miejsce, pomyślał. Jemu samemu łzy napływały do oczu na widok rozległej, podmokłej przestrzeni i na wspomnienie szlachetności oraz odwagi szkockich górali, poległych podczas rzezi, spoczywających teraz pod zieloną trawą.

Claire podała mu jeszcze kilka zapisanych na maszynie kartek. Długi, biały palec przesuwał się po marginesie jednej z nich. Piękne ręce, zauważył Roger; delikatne, wypielęgnowane, z jednym pierścionkiem na każdej dłoni. Szczególnie uderzający był srebrny pierścionek na prawej ręce: szeroka, jakobicka obrączka z przeplatanym wzorem szkockich górali, ozdobiona kwiatami ostu.

– Z tego, co wiem, są to nazwiska żon. Pomyślałam, że taki spis może się przydać. Wdowy prawdopodobnie ponownie wyszły za mąż lub wyemigrowały. Informacje o nich z pewnością znajdują się w księgach parafialnych. Wszyscy mieszkali w obrębie tej samej parafii; kościół stał w Broch Mordha, spory kawałek na południe stąd.

– Dobry pomysł – ocenił Roger, nieco zaskoczony. – Tak właśnie rozumuje historyk.

– Trudno mnie uznać za historyka – odparła sucho Claire Randall. – Ale mieszkając pod jednym dachem z historykiem, przyswoiłam sobie jego metody.

– Naturalnie. – Roger poderwał się z krzesła pod wpływem nagłej myśli. – Jestem okropnym gospodarzem. Proszę pozwolić, że zrobię paniom drinka, a potem opowiedzą mi panie więcej o swoich poszukiwaniach. Może sam będę mógł pomóc.

Na szczęście wiedział, gdzie w tym bałaganie znajdują się karafki. Szybko podał gościom whisky. Dolał sporo wody do szklanki Brianny, ale zauważył, że dziewczyna sączy napój, jakby był to środek owadobójczy, a nie najlepsza glenfiddich z jęczmienia słodowanego. Natomiast Claire, która nie życzyła sobie wody, alkohol smakował o wiele bardziej.

– Cóż. – Roger usiadł i ponownie sięgnął po kartkę. – To bardzo interesujący problem z punktu widzenia badań historycznych. Powiedziała pani, że mężczyźni należeli do jednej parafii? Byli więc członkami jednego klanu. Widzę, że wielu nosiło nazwisko Fraser.

Clare przytaknęła. Siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach.

– Pochodzili z tej samej posiadłości, niewielkiej góralskiej farmy zwanej Broch Tuarach, znanej w okolicy jako Lallybroch. Należeli do klanu Fraserów, chociaż nigdy nie uznali lorda Lovata za swego pana. Wcześnie przyłączyli się do powstania. Walczyli w bitwie pod Prestonpans, podczas gdy ludzie Lovata wstąpili w powstańcze szeregi tuż przed bitwą pod Culloden.

– Naprawdę? Ciekawe. – W osiemnastym wieku, gdy panował pokój, posiadacze niewielkich majątków zwykle umierali tam, gdzie żyli. Potem chowano ich w porządnych grobach na cmentarzu, a daty śmierci skrzętnie odnotowano w księgach parafialnych. Jednak próba odzyskania szkockiego tronu przez księcia Karola w tysiąc siedemset czterdziestym piątym roku brutalnie przerwała ustalony porządek.

Po klęsce pod Culloden nastał głód. Wielu górali wyemigrowało do Nowego Świata; inni odeszli do miast w poszukiwaniu żywności i pracy. Bardzo niewielu uparcie trzymało się swojej ziemi i tradycji.

– Fascynujący temat na artykuł – myślał głośno Roger. – Warto prześledzić los tej grupy ludzi. Sprawdzić, co się z nimi stało. Gorzej, gdyby wszyscy polegli pod Culloden. Istnieje jednak szansa, że kilku z nich przeżyło.

Chętnie by się tym zajął. Zrobiłby sobie miłą przerwę w przykrych obowiązkach. Nawet gdyby nie prosiła o to Claire.

– Tak, chyba mogę paniom pomóc – oświadczył. Ucieszył się na widok ciepłego uśmiechu, którym obdarzyła go pani Randall.

– Naprawdę? Cudownie!

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Roger złożył kartkę i położył na stole. – Ale proszę najpierw powiedzieć, jak się udała podróż z Londynu.

Rozmowa zeszła na tematy ogólne. Panie Randall opowiedziały o wrażeniach z transatlantyckiej podróży oraz z jazdy samochodem z Londynu. Roger nie słuchał zbyt uważnie, ponieważ już zaczął planować badania. Trapiło go lekkie poczucie winy: naprawdę nie miał czasu. Z drugiej strony jednak zagadnienie wydawało się bardzo interesujące. Poza tym praca nad nim będzie wymagała przejrzenia materiałów wielebnego. Roger wiedział, że w garażu stoi czterdzieści osiem kartonów z napisami: „Jakobici, różne”. Na samą myśl o nich robiło mu się słabo.

Zmusił się, żeby przestać myśleć o składzie rupieci. Rozmowa nagle przeszła na inny temat.

– Druidzi? – Roger był oszołomiony. Podejrzliwie łypnął do szklanki, czy aby na pewno dolał wody.

– Nie słyszał pan o druidach? – spytała Claire, lekko rozczarowana. – Pański ojciec wiele o nich wiedział. Ale może uznawał to za żart, o którym nie warto mówić.

Roger podrapał się w głowę, rozczochrując sobie gęste, czarne włosy.

– Ma pani rację, pewnie nie podchodził do tego serio.

– Cóż, sama nie wiem, czy to poważna sprawa. – Założyła nogę na nogę. Promień słońca zalśnił na jej pończosze, podkreślając delikatność długiej łydki.

– Kiedy po raz ostatni byłam tu z Frankiem... Boże, dwadzieścia trzy lata temu! Wielebny wyznał, że w okolicy działa grupa... Współczesnych druidów, tak chyba można ich nazwać. Nie mam pojęcia, w jakim stopniu są wierni tradycji. Prawdopodobnie nie bardzo. – Teraz Brianna wykazała zainteresowanie tematem.

– Wielebny nie mógł uznawać ich oficjalnie. Pogaństwo, tajemnicze rytuały, sam pan wie. Ale do grupy należała jego gospodyni, pani Graham, więc od czasu do czasu dopytywał się, co się tam dzieje. Kiedyś wspomniał Frankowi o jakiejś ceremonii, która miała się odbyć o świcie Beltane, czyli pierwszego maja.

Roger potaknął. Próbował oswoić się z myślą, że starsza pani Graham, bardzo przyzwoita osoba, mogłaby brać udział w pogańskich ceremoniach i tańczyć o świcie w kamiennym kręgu. Słyszał, że podczas niektórych druidycznych obrzędów palono poświęcone ofiary w wiklinowych klatkach. Wizerunek leciwej, szkockiej prezbiterianki jeszcze mniej pasował mu do tego obrazu.

– Na szczycie pobliskiego wzgórza znajduje się krąg stojących głazów. Poszliśmy tam przed świtem, żeby ich, no cóż, szpiegować. – Przepraszająco wzruszyła ramionami. – Wie pan, jacy są naukowcy; zrobią wszystko, by zgłębić wiedzę na interesujący ich temat. Postępują niedelikatnie i nie mają wyrzutów sumienia. Roger leciutko się skrzywił, ale skinął głową, przyznając Claire rację.

– Byli tam – ciągnęła. – Pani Graham też, wszyscy okryci prześcieradłami. Śpiewali i tańczyli w kamiennym kręgu. Frank był zafascynowany – dodała z uśmiechem. – To robiło wrażenie, nawet na mnie. Zamilkła na chwilę. Patrzyła na Rogera w zamyśleniu.

– Słyszałam, że pani Graham zmarła parę lat temu. Ale zastanawiam się... Nie wie pan, czy nie miała rodziny? Sądzę, że członkostwo w takich grupach często jest dziedziczne; może żyje córka lub wnuczka, która mogłaby mi coś opowiedzieć.

– Cóż... – zaczął powoli Roger. – Jest wnuczka. Ma na imię Fiona. Fiona Graham. Przyjechała tu po śmierci babci, żeby pomagać w domu. Wielebny był już zbyt wiekowy, żeby zostać sam.

Myśl o dziewiętnastoletniej Fionie odgrywającej rolę strażniczki starej mistycznej wiedzy odpędziła wizję pani Graham tańczącej w prześcieradle. Roger szybko się opanował i mówił dalej:

– Niestety, teraz nie ma jej w domu. Ale mógłbym ją sprowadzić. Claire lekceważąco machnęła delikatną dłonią.

– Proszę sobie nie robić kłopotu. Innym razem. Już i tak zabrałyśmy pa-nu zbyt wiele czasu.

Postawiła pustą szklankę na stoliku pomiędzy dwoma krzesłami. Brianna z wyraźnym entuzjazmem dostawiła swoją, pełną. Zauważył, że panna Randall obgryza paznokcie. Ten mały dowód niedoskonałości dał mu odwagę do uczynienia następnego kroku. Intrygowała go. Nie chciał, żeby odeszła, nie pozostawiając mu pewności, że znów ją zobaczy.

– … propos kamiennych kręgów – powiedział pośpiesznie. – Sądzę, że znam ten, o którym pani wspomniała. Jest bardzo efektowny i znajduje się niedaleko miasteczka. – Uśmiechnął się do Brianny Randall. Automatycznie zarejestrował fakt, że dziewczyna ma trzy pieprzyki na jednym policzku. – Pomyślałem, że moglibyśmy zacząć poszukiwania od wycieczki do Broch Tuarach. To w tym samym kierunku co kamienny krąg... Ach! Nagłym ruchem swej wypchanej torebki Claire Randall strąciła obie szklaneczki whisky ze stolika. Alkohol ze sporą ilością wody zalał Rogerowi uda.

– Bardzo przepraszam – powiedziała, wyraźnie zakłopotana. Schyliła się i zaczęła zbierać kawałki rozbitego kryształu, mimo że Roger próbował ją powstrzymać. Brianna rzuciła się na pomoc z garścią lnianych serwetek z kredensu.

– Ależ, mamo, jak oni pozwalają ci operować? – gderała. – Jesteś taka nieostrożna. Spójrz, przez ciebie pan Wakefield ma mokre buty! – Uklękła na podłodze i zaczęła szybko ścierać rozlaną szkocką i zbierać okruchy kryształu. – I spodnie.

Wzięła świeżą serwetkę ze stosu, który przytrzymywała ramieniem, i sprawnie wycierała buty Rogera. Jej ruda grzywka powiewała przy jego kolanach. Brianna podniosła głowę i zaczęła energicznie trzeć mokry sztruks. Roger zamknął oczy i gorączkowo myślał o straszliwych wypadkach samochodowych, formularzach podatkowych, kosmitach – o czymkolwiek, żeby tylko się nie skompromitować, gdy ciepły oddech Brianny Randall delikatnie przenikał przez jego mokre spodnie.

– Może resztę wytrze pan sam? – Głos dochodził z bardzo bliskiej odległości. Roger uniósł powieki i zobaczył parę oczu w kolorze głębokiego błękitu oraz szeroki uśmiech. Niemrawo wziął od Brianny serwetkę. Dyszał, jakby przed chwilą goniła go lokomotywa.

Pochylając głowę nad spodniami, napotkał wzrok Claire Randall. Kobieta przyglądała mu się z politowaniem, a zarazem rozbawieniem. W jasnych oczach nie było już iskry, którą, jak mu się zdawało, zauważył tuż przed katastrofą. A może widział ją tylko w wyobraźni?

– Odkąd to interesujesz się druidami, mamo? – Briannę chyba to bawiło; zauważyłam, że zagryzała wargi, kiedy rozmawiałam z Rogerem Wakefieldem. Uśmiech, który wtedy ukrywała, teraz wykwitł na jej twarzy. – Ubierzesz się w prześcieradło i pójdziesz z nimi tańczyć?

– To na pewno o wiele weselsze niż czwartkowe spotkania personelu szpitala – odparłam. – Chociaż można się przeziębić. Brianna wybuchła śmiechem, płosząc z chodnika dwie sikorki.

– Nie – powiedziałam poważnie. – Nie interesują mnie same druidki. Kiedyś znałam w Szkocji osobę, którą chciałabym odszukać. Nie mam jej adresu. Nie kontaktowałyśmy się przez przeszło dwadzieścia lat. Ciekawiły ją takie dziwactwa: czary, stare wierzenia, folklor. Mieszkała niegdyś w pobliżu. Pomyślałam, że jeśli tu jeszcze jest, może należeć do takiej grupy.

– Jak się nazywa?

Potrząsnęłam głową. Spinka zsunęła mi się z loków i wpadła w wysoką trawę przy chodniku.

– Cholera! – krzyknęłam. Ręce mi się trzęsły, gdy przeszukiwałam gęstą trawę. Myśl o Geillis Duncan wciąż wytrącała mnie z równowagi. Nawet teraz. – Nie wiem – powiedziałam, odgarniając włosy z zarumienionej twarzy. – To znaczy... Minęło tak dużo czasu, że na pewno nosi już inne nazwisko. Była wdową; mogła ponownie wyjść za mąż albo wrócić do nazwiska panieńskiego.

Brianna straciła zainteresowanie tematem. Przez chwilę szła w milczeniu. Nagle zapytała:

– Co myślisz o Rogerze Wakefieldzie, mamo?

Spojrzałam na nią badawczo. Miała zaróżowione policzki, ale może z powodu wiosennego wiatru.

Wydaje się bardzo miłym młodym człowiekiem – odpowiedziałam ostrożnie. – Z pewnością jest inteligentny. To jeden z najmłodszych profesorów w Oksfordzie. – Nie wątpiłam w jego inteligencję; zastanawiałam się tylko, czy ma wyobraźnię. Akademikom często jej brakuje. W tym wypadku jednak wyobraźnia by się przydała.

Ma przepiękne oczy – stwierdziła z rozmarzeniem Brianna. Całkiem ignorowała kwestię jego intelektu. – Chyba są najbardziej zielone na świecie?

– Tak, zwracają uwagę – przyznałam. – Zawsze takie były; pamiętam, że je zauważyłam, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, miał wtedy pięć lat. Brianna spojrzała na mnie, marszcząc brwi.

– No właśnie, mamo! Czy musiałaś powiedzieć: „Jak ty wyrosłeś?”, kiedy otworzył drzwi? Ale wstyd! Zaśmiałam się.

– Cóż, kiedy go ostatni raz widziałam, sięgał mi do pępka. A teraz musiałam zadzierać głowę – broniłam się. – Nie mogłam nie dostrzec różnicy.

– Mamo! – Parsknęła śmiechem.

– Ma też bardzo ładne pośladki – dodałam, żeby ją jeszcze bardziej rozśmieszyć. – Zauważyłam, kiedy schylił się po whisky.

– Mamooo! Ktoś usłyszy!

Byłyśmy tuż przy przystanku autobusowym. Stały tam dwie lub trzy kobiety oraz starszy mężczyzna w tweedowym garniturze; odwrócili się do nas i patrzyli, jak podchodzimy.

– Czy stąd odjeżdżają autobusy wycieczkowe „Loch-side”? – zapytałam, patrząc na mrowie ogłoszeń przyklejonych do tablicy.

– Tak – odpowiedziała grzecznie jedna z pań. – Autobus przyjedzie za jakieś dziesięć minut. – Obrzuciła wzrokiem Briannę, która w dżinsach i białej wiatrówce wyglądała bardzo amerykańsko. A na dodatek miała całą twarz czerwoną od hamowanego śmiechu. – Wybierają się panie nad Loch Ness pierwszy raz? Uśmiechnęłam się do niej.

– Żeglowałam po tym jeziorze z mężem, dwadzieścia parę lat temu, ale moja córka nigdy wcześniej nie była w Szkocji.

– Naprawdę? – Głośno wyrażone niedowierzanie zwróciło uwagę pozostałych pań. Podeszły do nas, nagle bardzo przyjacielskie. Udzielały życzliwych rad i zadawały pytania. W końcu zza rogu wyłonił się duży, sapiący, żółty autobus.

Brianna zatrzymała się, zanim weszła na stopnie. Przez chwilę podziwiała rysunek, przedstawiający zielone, wężowe zwoje na tle niebieskiego jeziora otoczonego czarnymi sosnami.

– Zapowiada się niezła zabawa – powiedziała ze śmiechem. – Myślisz, że zobaczymy potwora?

– Nigdy nic nie wiadomo – odrzekłam.

Przez resztę dnia Roger nie mógł się skupić. Bezmyślnie wykonywał różne prace. Książki czekające na spakowanie i przekazanie towarzystwu ochrony antyków wysypywały się z kartonu; stara ciężarówka wielebnego stała na podjeździe z podniesioną maską; kierowca dłubał coś przy silniku. Do połowy opróżniona filiżanka herbaty z mlekiem stała przy łokciu Rogera, a on wpatrywał się tępo w deszcz. Zapadał wieczór.

Wiedział, że powinien się zająć porządkowaniem samego serca gabinetu wielebnego. Książki nie nastręczały mu problemów: zadanie było ogromne, ale polegało jedynie na decydowaniu, co zachować dla siebie, a co przekazać towarzystwu lub bibliotece szkolnej. Prędzej czy później będzie się musiał wziąć do ogromnego biurka. Stosy papierów nie mieściły się w wielkich szufladach i wystawały z tuzinów schowków. Trzeba też zdjąć wszystkie ozdoby przypięte do wyłożonej korkiem ściany i zdecydować, co z nimi zrobić. Na myśl o tej robocie zadrżałoby najtwardsze serce.

Oprócz ogólnej niechęci do tej żmudnej pracy Rogera męczyło coś jeszcze. Nie chciał robić tego wszystkiego, choć było to konieczne. Wolał się skupić na zadaniu powierzonym mu przez Claire Randall, na szukaniu członków klanów spod Culloden.

Zajęcie wydawało się ciekawe, choć prawdopodobnie nie wymagało wiele wysiłku. Ale nie chodziło o to. Nie, pomyślał, jeśli mam być ze sobą szczery, muszę przyznać, że chcę się zająć sprawą Claire Randall, żeby pójść do pensjonatu pani Thomas i złożyć rezultaty swojej pracy u stóp Brianny Randall jak rycerz, który przynosi swej damie głowę smoka. Nawet gdyby wyniki nie były zachwycające, potrzebował pretekstu, żeby znów zobaczyć tę dziewczynę i z nią porozmawiać.

Brianna przypomina obraz Bronzina, pomyślał. Ona i jej matka wywierały dziwne wrażenie. Wyglądały tak, jakby namalowano je gwałtownymi pociągnięciami pędzla, a jednocześnie starannie zaznaczono szczegóły. Odcinały się od tła niczym wygrawerowane w nim postacie. Ale w Briannie było tyle fizyczności, jakby dziewczyna zaraz miała przemówić z ram obrazu Bronzina czy wodzić wzrokiem za oglądającym. Roger nigdy nie widział malowidła Bronzina przedstawiającego kobietę krzywiącą się nad szklaneczką whisky. Gdyby jednak istniało takie dzieło, z pewnością wyglądałoby tak, jakby pozowała do niego Brianna Randall.

– A, do diabła – powiedział na głos. – Chyba przejrzenie zapisków w muzeum Culloden nie zajmie mi jutro dużo czasu? Ty – zwrócił się do biurka i jego zawartości – możesz zaczekać jeden dzień. Ty też – poinformował korkową ścianę. Zuchwale wziął z półki horror. Rozejrzał się gniewnie, jakby rzucał wyzwanie meblom, ale nie usłyszał nic poza mruczeniem elektrycznego kominka. Wyłączył go, zgasił światło i z książką pod pachą wyszedł z gabinetu.

Po minucie wrócił, przeszedł przez ciemny pokój, wziął ze stołu listę nazwisk i włożył ją do kieszeni koszuli.

– Żebym rano nie zapomniał o tym cholerstwie. – Poklepał się po kieszeni, usłyszał miękki szelest papieru tuż nad sercem i poszedł się położyć.

Wróciłyśmy z Loch Ness owiane wiatrem i zmarznięte od deszczu. Powitała nas ciepła kolacja. W salonie napalono w kominku. Brianna zaczęła ziewać nad jajecznicą. Chwilę potem przeprosiła i poszła wziąć gorącą kąpiel. Wdałam się w pogawędkę z panią Thomas, właścicielką pensjonatu. Dopiero o dziesiątej umyłam się i przebrałam w koszulę nocną.

Brianna wcześnie wstawała i kładła się spać. Gdy otworzyłam drzwi sypialni, usłyszałam spokojny oddech córki. Starałam się cichutko chodzić po pokoju, wieszać i składać rzeczy. Tak czy inaczej niewielkie było niebezpieczeństwo, że ją obudzę. Miała mocny sen. W domu panowała głucha cisza. Kiedy zabrałam się do pracy, szelest moich własnych ruchów wydawał się hałasem.

Przywiozłam kilka książek Franka z zamiarem podarowania ich bibliotece w Inverness. Leżały równo na dnie mojej walizki. Stanowiły dobrą podstawę dla delikatniejszych rzeczy. Wyciągnęłam książki, po jednej, i położyłam na łóżku. Pięć tomów w sztywnej oprawie. Ładne, konkretne rzeczy; każda po pięćset, sześćset stron, nie licząc indeksów i ilustracji.

Dzieła wszystkie mojego zmarłego męża, w pełnym wydaniu. Na obwolutach wydrukowano fragmenty pochwalnych opinii i komentarzy wszystkich znanych historyków. Imponujące dzieło. Prawdziwy powód do dumy. Solidne, ciężkie, mądre.

Przeniosłam książki na stół, żeby rano ich nie zapomnieć. Tytuły na grzbietach były oczywiście różne, ale ja ułożyłam książki tak, żeby napis „Frank W. Randall” na każdej z nich znajdował się po jednej stronie. Obwoluty lśniły w małym snopie światła lampki nocnej.

W pensjonacie było cicho; o tej porze roku nie przyjeżdżało wielu gości, a nieliczni, którzy jednak przybyli, już dawno spali. Brianna westchnęła przez sen i obróciła się na drugi bok. Długie pasma rudych włosów udrapowały się na jej twarzy. Spod koca wystawała długa stopa, więc delikatnie ją przykryłam.

Impuls, który każe dotknąć śpiącego dziecka, nigdy nie ginie. Nawet gdy dziecko jest już młodą kobietą. Odgarnęłam włosy z twarzy córki. Delikatnie pogłaskałam Briannę. Uśmiechnęła się przez sen. Wyraz zadowolenia zniknął tak szybko, jak się pojawił. Patrząc na nią, uśmiechałam się dalej. Jak wiele razy przedtem szepnęłam: „Boże, jesteś do niego taka podobna”.

Głośno przełknęłam ślinę. Wzięłam szlafrok z oparcia krzesła. Kwietniowe noce na szkockich wyżynach były okropnie zimne, ale ja nie byłam jeszcze gotowa, żeby schować się w ciepłym sanktuarium łóżka.

Poprosiłam właścicielkę pensjonatu, żeby zostawiła ogień w kominku w salonie. Zapewniłam, że zgaszę go przed wyjściem. Cicho zamykając drzwi, wciąż widziałam zarys długich nóg i masę miękkich rudych włosów na niebieskiej, pikowanej kołdrze.

– Też imponujące dzieło – szepnęłam do tonącego w mroku korytarza. Salonik był ciemny i przytulny. Ogień w kominku płonął stałym płomieniem wzdłuż kłody. Przyciągnęłam niewielki fotel i oparłam stopy o barierkę przed kominkiem. Słyszałam wszystkie zwykłe, ciche odgłosy współczesnego życia: delikatne mruczenie lodówki w piwnicy, szum i syczenie grzejników centralnego ogrzewania. Kominek był raczej dekoracją niż koniecznością. Od czasu do czasu z ulicy dobiegał warkot przejeżdżającego samochodu. Ale nad wszystkim panowała głęboka cisza górskiej nocy. Siedziałam nieruchomo, pogrążając się w niej. Minęło dwadzieścia lat, odkąd doświadczałam tej ciszy. Kojąca ciemność wciąż jednak tu była, kołysana pomiędzy górami. Z kieszeni szlafroka wyciągnęłam złożoną kartkę, kopię listy, którą dałam Rogerowi Wakefieldowi. Światło z kominka było zbyt nikłe, żeby przy nim czytać, jednak ja nie musiałam widzieć nazwisk. Rozłożyłam papier na osłoniętym jedwabiem kolanie. Ślepo wpatrywałam się w nieczytelne linie maszynopisu. Powoli przesuwałam palec wzdłuż każdego wersu, mrucząc poszczególne nazwiska jak modlitwę. Ciemność z zewnątrz wypełniła pustkę we mnie. Wypowiadając nazwiska zmarłych, zrobiłam pierwszy krok wstecz. Weszłam do pustej ciemności, gdzie czekali.

2. Spisek się zacieśnia

Następnego ranka Roger wyszedł z muzeum w Culloden z dwunastoma stronami notatek i poczuciem rosnącego oszołomienia. To, co z początku wyglądało na zwykłą pracę dla historyka, zdecydowanie przybierało bardzo dziwny obrót. W spisach poległych pod Culloden znalazł tylko trzy nazwiska z listy Claire Randall. To nie było jeszcze nic niezwykłego. W armii Karola Stuarta rzadko prowadzono spójne wykazy zaciągu. Niektórzy przywódcy klanów dołączyli do księcia chyba wiedzeni kaprysem. Wielu odeszło z jeszcze bardziej błahych powodów, zanim ktokolwiek zdążył umieścić nazwiska ich ludzi w oficjalnych rejestrach. Dokumentacja armii górali, w najlepszym okresie dość przypadkowa, pod koniec była niekompletna. Zresztą prowadzenie listy żołdów i tak nie miało większego sensu, skoro brakowało pieniędzy. Roger ostrożnie wsiadł do starego morrisa mini. Odruchowo schylił głowę, żeby się nie uderzyć. Wyjął spod ramienia teczkę, otworzył ją i zmarszczył czoło nad stronami, które skopiował. Prawie wszystkie nazwiska Claire figurowały w spisie innej armii. W szeregach danego regimentu klanu żołnierze mogli zdezerterować, gdy rozmiar nadchodzącej katastrofy stał się oczywisty. Niezrozumiałe jednak było to, że wszystkie nazwiska z listy pojawiły się w regimencie lorda Lovata, przysłanego w późniejszym okresie kampanii, w ramach spełnienia obietnicy wsparcia, złożonej Stuartom przez Simona Frasera. Ale Claire wyraźnie powiedziała, co potwierdziło szybkie spojrzenie na jej zapiski, że wszyscy ci ludzie pochodzili z Broch Tuarach – posiadłości na południowym zachodzie ziem Fraserów, właściwie na granicy z ziemiami klanu MacKenziech.

Co więcej, mówiła, że wymienieni mężczyźni służyli w armii górali od bitwy pod Prestonpans, która odbyła się na samym początku kampanii. Roger potrząsnął głową. To nie miało sensu. Oczywiście, Claire mogła pomylić daty. Sama przecież powiedziała, że nie jest historykiem. Ale nie myliła się przecież co do miejsca? A jak to możliwe, żeby mężczyźni z Broch Tuarach, którzy nie składali przysięgi wierności przywódcy klanu Fraserów, byli do dyspozycji Simona Frasera? To prawda, lord Lovat nie bez powodu nosił przezwisko „Stary Lis”, Roger wątpił jednak, żeby nawet tak szanowany książę miał dość sprytu, by zorganizować podobną akcję. Roger wyjechał z parkingu. Archiwa w muzeum w Culloden były zniechęcająco niekompletne; w większości zawierały krasomówcze listy George’a Murraya, w których lord bełkotliwie rozwodził się na temat problemów z dostawami żywności. Roger potrzebował o wiele więcej. Czekaj, głupku, mruknął sam do siebie. Masz sprawdzić, co się stało z ludźmi, którzy nie zginęli pod Culloden. Jakie ma znaczenie, jak się tam dostali, skoro opuścili pole bitwy w jednym kawałku? Nie mógł jednak przestać myśleć o poległych. Sprawa była bardzo dziwna. Imiona powtarzały się bardzo często. W górach chyba połowę chłopców urodzonych w danym okresie nazywano Aleksander. Ludzi zwyczajowo kojarzono z miejscem zamieszkania. Czasami nazwy miejscowości używano zamiast nazwiska. Lochiel, jeden z największych przywódców jakobitów, w rzeczywistości był Donaldem Cameronem z Lochiel, co bardzo wyraźnie odróżniało go od innych Cameronów o imieniu Donald. Wszyscy górale, niebędący Donaldami lub Alekami, mieli na imię John. W archiwalnych wykazach znalazł trzy osoby z listy Claire: Donalda Murraya, Aleksandra MacKenziego Frasera i Johna Grahama Frasera. Nie było nazw miejscowości, tylko nazwisko i regiment, w którym służyli. Regiment pana Lovata, regiment Fraserów.

Bez nazwy miejscowości nie mógł być pewien, że byli to ludzie z listy Claire. W spisie poległych figurowało przynajmniej sześciu Johnów Fraserów, a wykaz ten również był niekompletny; Anglicy nie przywiązywali zbytnio wagi do dokładności – większość dokumentów została sporządzona po fakcie, przez przywódców klanów, liczących ludzi i sprawdzających, kto nie wrócił do domu. Często sami przywódcy nie wracali do domu, co komplikowało sprawę.

Sfrustrowany mocno pocierał dłonią głowę, jakby masaż mógł stymulować pracę jego mózgu. Jeśli trzy nazwiska nie należały do ludzi z jego listy, tajemnica była jeszcze głębsza. Ponad połowa armii Karola Stuarta zginęła pod Culloden. Ludzie Lovata walczyli w samym środku. Było nie do pomyślenia, żeby trzydziestu żołnierzy przeżyło w takim miejscu, bez żadnej ofiary. Ludzie pana Lovata późno przyłączyli się do powstania; podczas gdy dezercja szalała w innych regimentach, które służyły dość długo, żeby wiedzieć, po co tam są, Fraserowie byli bardzo lojalni – i w konsekwencji cierpieli.

Głośny dźwięk klaksonu przerwał jego skupienie. Roger zjechał na bok, żeby przepuścić dużą ciężarówkę. Myślenie nie idzie w parze z prowadzeniem samochodu, uznał. Jeśli będę tak robić dalej, wjadę na mur.

Przez chwilę siedział nieruchomo, zastanawiając się. Impuls nakazywał mu jechać do pensjonatu pani Thomas i powiedzieć Claire o wynikach dotychczasowych poszukiwań. Fakt, że mogłoby się to wiązać ze spędzeniem paru chwil z Brianną Randall, uatrakcyjniał jeszcze ten pomysł.

Z drugiej strony jednak instynkt historyka domagał się danych. Roger nie był pewien, czy Claire może mu ich dostarczyć. Nie miał pojęcia, dlaczego miałaby powierzyć mu to zadanie, a jednocześnie przeszkadzać mu, podając niedokładne informacje. To nie było rozsądne, a Claire Randall wydawała się uderzająco rozsądną osobą.

Był jednak incydent z whisky. Roger zarumienił się na samo wspomnienie. Przysiągłby, że zrobiła to celowo – a że nie wyglądała na skorą do takich dowcipów, musiał założyć, że zrobiła to, żeby nie zaprosił Brianny do Broch Tuarach. Czy chciała, żeby sam trzymał się z dala od tego miejsca, czy żeby tylko nie zabierał tam Brianny? Im więcej o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że Claire Randall ukrywa coś przed córką. Nie potrafił jednak sobie wyobrazić, o co chodziło. Nie miał również zielonego pojęcia, jaki to mogło mieć związek z nim albo z zadaniem, którego się podjął.

Nie zamierzał rezygnować z dwóch powodów: Brianny i czystej ciekawości. Chciał wiedzieć, co się dzieje, i był zdecydowany to sprawdzić.

Zamyślony lekko uderzał pięścią w kierownicę, ignorując hałas przejeżdżających samochodów. Wreszcie podjął decyzję, włączył silnik i wyjechał na drogę. Na następnym rondzie skręcił w stronę centrum Inverness i stacji kolejowej.

Pociągiem „Flying Scotsman” mógł zajechać do Edynburga w ciągu trzech godzin. Kustosz zajmujący się dokumentami Stuartów był bliskim przyjacielem wielebnego. Roger miał punkt zaczepienia, choć bardzo zadziwiający. Z listy zawierającej nazwiska żołnierzy regimentu pana Lovata wynikało, że tych trzydziestu ludzi służyło pod kapitanem Jamesem Fraserem z Broch Tuarach. Człowiek ten był jedynym ogniwem łączącym Broch Tuarach i Fraserów z Lovat. Roger zastanawiał się, dlaczego Jamesa Frasera nie było na liście Claire.

Świeciło słońce, co rzadko zdarza się w połowie kwietnia, więc Roger opuścił szybę po stronie kierowcy, żeby wpuścić ciepły wiatr.

Musiał zostać na noc w Edynburgu. Po powrocie późnym popołudniem następnego dnia był tak zmęczony długą jazdą pociągiem, że tylko zjadł gorącą kolację, którą wmusiła w niego Fiona, i padł na łóżko. Dziś jednak wstał pełen energii i determinacji. Pojechał samochodem do miasteczka Broch Mordha, w pobliżu posiadłości zwanej Broch Tuarach. Może i Claire Randall nie chciała, żeby pojechała tam jej córka, ale jego nie mogła powstrzymać od powęszenia w tej okolicy.

Znalazł samo Broch Tuarach albo przynajmniej tak założył; zobaczył ogromny stos kamieni, otaczający zawalone szczątki jednej ze starych brochs, czyli wież, używanych w zamierzchłej przeszłości do mieszkania i obrony. Znał celtycki dość dobrze, żeby wiedzieć, że nazwa ta oznacza „wieżę zwróconą na północ”, więc zastanawiał się przez chwilę, jak można było nadać taką nazwę okrągłej wieży.

W pobliżu znajdował się dwór i budynki gospodarcze, również w ruinach, choć sporo z nich się zachowało. Na palu przy drzwiach widniała tablica agenta nieruchomości, z wyblakłymi, prawie nieczytelnymi napisami. Roger stanął na wzniesieniu obok domu i rozejrzał się. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegał nic, co mogłoby tłumaczyć, dlaczego Claire nie chciała, żeby przyjechała tu jej córka.

Zaparkował przy drzwiach i wysiadł. Miejsce było piękne, ale bardzo odległe; ostrożne – żeby nie uszkodzić miski olejowej – przejechanie morrisem wyboistą ścieżką od głównej drogi zajęło mu trzy kwadranse.

Dom był opuszczony i może niebezpieczny. Roger nie wszedł do środka – niczego by tam nie znalazł. Nad drzwiami wygrawerowano nazwisko FRASER, które widniało również na większości małych kamieni nagrobnych na dawnym cmentarzu rodzinnym. Nie dostrzegł tam żadnego innego nazwiska z listy. Musiał jechać dalej; według mapy miasteczko Broch Mordha było oddalone o sześć kilometrów.

Tak jak się obawiał, mały, miejski kościół został zamknięty wiele lat temu. Roger wypatrywał okolicznych mieszkańców, ale w odpowiedzi otrzymał jedynie tępe lub wrogie spojrzenia. W końcu jakiś wiekowy rolnik wyraził przypuszczenie, że stare zapiski parafialne mogły zostać przekazane muzeum w Fort William, a może w Inverness, gdzie mieszkał duchowny, który kolekcjonował takie śmieci.

Zmęczony i zakurzony, ale nie zniechęcony Roger powlókł się do samochodu zaparkowanego przy miejskim pubie. Takie sytuacje często zdarzają się podczas naukowych badań. Był do tego przyzwyczajony. Jedno piwo – no, może dwa, bo dzień był wyjątkowo upalny – i z powrotem do Fort William.

Ale bym się czuł, pomyślał kwaśno, gdyby dane, których szukam, były w archiwum wielebnego. Zostałbym w ten sposób ukarany za zaniedbywanie pracy i fanfaronadę przed dziewczyną. Podczas pobytu w Edynburgu zdołał wyeliminować tylko trzy nazwiska, które znalazł w muzeum w Culloden. Okazało się, że wszystkie trzy osoby należały do innych regimentów i nie służyły w grupie z Broch Tuarach.

Dokumenty Stuartów zajmowały kilka sal oraz niezliczone skrzynki w podziemiach muzeum, więc oczywiście nie przeprowadził wyczerpujących badań. Ale znalazł duplikat jednej z list żołdów, którą widział w muzeum w Culloden. Według tego spisu wszyscy mężczyźni służyli w regimencie pod dowództwem pana Lovata, czyli młodego Simona – syna Starego Lisa. Stary drań nieźle się ustawił, pomyślał Roger; wysłał dziedzica do walki za Stuartów, a sam został w domu i cały czas twierdził, że jest lojalnym poddanym króla Geordiego. Nie wyszło mu to na dobre.

W dokumencie napisano, że dowódcą był Simon Fraser Młodszy. Nie wymieniono natomiast Jamesa Frasera. Jednakże imię i nazwisko pojawiało się w wielu rozkazach armii, memorandach i innych dokumentach. Niestety, samo nazwisko nie potwierdzało jednoznacznie, że był to James Fraser z Broch Tuarach; imię James wśród górali było imieniem równie popularnym jak Duncan czy Robert. Tylko w jednym dokumencie znalazł Jamesa Frasera z drugim imieniem, które mogłoby pomóc w identyfikacji, ale nie podano z kolei danych jego ludzi.

Roger wzruszył ramionami. Z irytacją odpędził chmurę natrętnych meszek. Dokładne przeszukanie zbiorów w Edynburgu zajęłoby kilka lat. Roger wszedł do ciemnego pubu, wypełnionego zapachem piwa.

Sącząc zimne, gorzkie ale, analizował dotychczasowe wyniki poszukiwań oraz możliwości, które mu zostały. Miał jeszcze czas, żeby jechać do Fort William, chociaż to oznaczałoby, że wróci do Inverness bardzo późno.

A jeśli nie znajdzie nic w muzeum Fort William, to, jak na ironię, następnym logicznym posunięciem będzie porządne przeszukanie archiwum wielebnego.

A potem? Wypił ostatnie krople piwa i poprosił o następny kufel. Prawdopodobnie najlepszym, najszybszym rozwiązaniem byłoby przeszukanie wszystkich cmentarzy i obszarów pochówków w okolicy Broch Tuarach. Wątpił, żeby panie Randall zostały w Inverness przez następne dwa lub trzy lata i cierpliwie czekały na wyniki.

Dotknął schowanego w kieszeni notesu, wiernego towarzysza historyka. Przed opuszczeniem Broch Mordha powinien przynajmniej rzucić okiem na stary cmentarz. Nigdy nie wiadomo, co może tam znaleźć, a przynajmniej nie trzeba będzie wracać.

Następnego popołudnia Roger zaprosił panie Randall na podwieczorek połączony ze sprawozdaniem z dotychczasowych dokonań.

– Odszukałem kilka nazwisk z naszej listy – powiedział Claire w drodze do gabinetu. – To bardzo dziwne; nie potwierdziłem, żeby którykolwiek z żołnierzy na pewno zginął pod Culloden. Myślałem, że mam takich trzech, ale okazało się, że to tylko zbieżność nazwisk. – Spojrzał na doktor Randall; stała nieruchomo, mocno ściskając oparcie fotela, jakby zapomniała, gdzie jest. – Może pani usiądzie? – zaproponował Roger. Claire nieznacznie drgnęła, kiwnęła głową i przysiadła na skraju fotela. Roger spojrzał na nią z ciekawością. Podał jej swoje notatki i mówił dalej:

– Jak już mówiłem, to dziwne. Nie znalazłem wszystkich nazwisk; będę chyba musiał powęszyć w rejestrach parafialnych i na cmentarzach w pobliżu Broch Tuarach. Większość tych zapisków znalazłem wśród papierów ojca. Przypuszczałem, że wpadnę na trop przynajmniej kilku poległych w bitwie. Jeśli, jak pani twierdzi, wszyscy służyli w jednym z regimentów Frasera, to byli prawie w środku ognia walki.

– Wiem – odparła dziwnym głosem. Schyliła się nad biurkiem, więc nie widział wyrazu jej twarzy. Większość dokumentów Roger przepisał ręcznie. Technologia fotokopiowania jeszcze nie dotarła do archiwum rządowego, w którym znajdowały się dokumenty Stuartów. Było jednak parę oryginalnych kartek, wykopanych ze stosów osiemnastowiecznych zbiorów wielebnego Wakefielda. Claire bardzo delikatnie i ostrożnie przewracała kartki.

– Ma pan rację, to jest dziwne. – Teraz w jej głosie rozpoznał emocję: ekscytację z nutką satysfakcji i ulgi. – Proszę mi powiedzieć... – zawahała się. – Co się stało z tymi ludźmi, którzy nie zginęli pod Culloden? Zaskoczyło go trochę, że ta sprawa jest dla niej tak istotna, ale posłusznie wyjął i otworzył teczkę z notatkami.

– Dwóch zaciągnęło się na statek; wyemigrowali do Ameryki wkrótce po Culloden. Czterech zmarło śmiercią naturalną około roku później. Nic dziwnego, po bitwie panował straszliwy głód. Nazwisko ostatniego znalazłem w dokumentach parafii, ale innej niż ta, z której pochodził. Jestem jednak pewien, że to jeden z poszukiwanych przez panią ludzi. Dopiero kiedy jej ramiona się rozluźniły, zauważył, jaka była spięta.

– Szukać dalej? – zapytał w nadziei, że usłyszy odpowiedź twierdzącą. Znad ramienia Claire obserwował Briannę. Stała przy korkowej ścianie, zwrócona bokiem. Sprawiała wrażenie zupełnie niezainteresowanej sprawą. Roger dostrzegł jednak pionową zmarszczkę między jej brwiami.

Może, podobnie jak on, czuła dziwną atmosferę tłumionego podekscytowania, która otaczała matkę jak pole elektryczne. Był tego świadom od chwili, kiedy Claire weszła do pokoju, a prezentowane rewelacje tylko nasiliły wrażenie. Pomyślał, że gdyby jej dotknął, przeskoczyłaby pomiędzy nimi iskra.

Jego myśli przerwało pukanie do drzwi gabinetu. Weszła Fiona Graham. Pchała barek z imbrykiem, filiżankami, ozdobnymi serwetkami, trzema rodzajami kanapek, ciasteczkami z kremem, biszkoptem, tartinkami z dżemem oraz placuszkami z mąki jęczmiennej.

– Ooo! – zawołała na ten widok Brianna. – Czy to wszystko dla nas, czy spodziewa się pan jeszcze tuzina gości?

Claire Randall z uśmiechem przyglądała się przygotowaniom. Napięcie jeszcze nie ustąpiło, ale stłumiła je z ogromnym wysiłkiem. Roger spojrzał na jej dłoń, zaciśniętą w fałdach spódnicy tak mocno, że krawędź pierścionka wbijała się w ciało.

– Po tak obfitym podwieczorku nie będziemy jeść przez następnych kilka tygodni – rzekła Claire. – Wygląda cudownie!

Twarz Fiony pojaśniała. Dziewczyna była niska, pulchna i ładna. Przypominała małą, brązową kurkę. Roger westchnął cicho. Cieszył się, że może tak wystawnie przyjąć gości, ale doskonale wiedział, że podwieczorek ma wywrzeć wrażenie na nim, nie na paniach Randall. Dziewiętnastoletnia Fiona miała jedną, wielką życiową ambicję: wyjść za mąż. Najlepiej za człowieka sukcesu. Przed tygodniem, gdy Roger przyjechał zająć się sprawami wielebnego, uznała, że asystent na wydziale historii jest najlepszą partią w Inverness.

Od tego momentu tuczyła go jak świąteczną gęś, czyściła mu buty, układała kapcie i szczoteczki do zębów, ścieliła łóżko, czyściła płaszcz, kupowała wieczorną gazetę i kładła obok talerza, masowała mu kark, gdy pracował parę godzin przy biurku. Ciągle też pytała, czy jest mu wygodnie, czy ma dobry nastrój i czy jest zdrów. Nigdy przedtem nie doświadczył tyle domowej troski. Co więcej, czuł jej nadmiar.

Krótko mówiąc, Fiona doprowadzała go do szału. Niedbałe ubieranie się, noszenie dwudniowego zarostu było z jego strony raczej reakcją na te jej wszystkie zabiegi niż naturalnym zachowaniem człowieka chwilowo uwolnionego od wymogów pracy i otoczenia.

Sama myśl o świętym związku małżeńskim z Fioną Graham przeszywała go strachem do szpiku kości. Ciągłym naprzykrzaniem się Fiona w ciągu roku wpędziłaby go w paranoję. Oprócz tego była jeszcze Brianna Randall. W tej chwili z namysłem patrzyła na barek z podwieczorkiem, jakby zastanawiała się, od czego zacząć.

Tego popołudnia Roger starał się jednak skupić na Claire Randall i jej sprawie. Claire była śliczna. Dzięki filigranowej budowie i świetlistej skórze zachowała w wieku sześćdziesięciu lat wygląd dwudziestolatki. Ale widok Brianny Randall zapierał mu dech w piersiach.

Nosiła się jak królowa, nie garbiąc się, jak wiele wysokich dziewczyn. Widząc proste plecy i pełną wdzięku postać matki, wiedział, po kim odziedziczyła tę postawę. Ale nie wysoki wzrost, kaskadę opadających do talii rudych włosów, iskrzących miedzią i złotem, muśniętych bursztynem i cynamonem, wijących się niedbale wokół twarzy i ramion. Nie oczy, tak ciemnoniebieskie, że czasami prawie czarne. Nie szerokie usta, z pełną dolną wargą, zapraszającą do namiętnych pocałunków. To zapewne odziedziczyła po ojcu.

Roger był raczej zadowolony z nieobecności jej ojca, który odwołując się do autorytetu rodzica, niewątpliwie utemperowałby myśli młodego asystenta, niestety, chyba widoczne na jego twarzy.

– Podwieczorek? – powtórzył z roztargnieniem. – Wspaniały. Cudowny. Wygląda przepysznie. Dziękuję, Fiono. Chyba, hm... niczego już nie potrzebujemy.

Fiona zignorowała prośbę o wyjście. Wdzięcznie skinęła głową w podzięce na komplementy i zaczęła rozstawiać spodeczki oraz filiżanki. Nalała herbaty, poczęstowała panie ciasteczkami. Wydawało się, że zamierza tu zostać w nieskończoność, pełniąc rolę pani domu.

– Proszę położyć sobie śmietanki na placuszki, Rog... To znaczy, panie Wakefield – zaproponowała i nie czekając na odpowiedź, nałożyła mu śmietankę. – Jest pan zdecydowanie za chudy, powinien pan przytyć. – Rzuciła konspiracyjne spojrzenie Briannie Randall. – Wie pani, jacy są mężczyźni. Sami nie potrafią się dobrze odżywiać.

– Szczęście, że ma panią – odpowiedziała Brianna.

Roger wziął głęboki wdech i kilkakrotnie wygiął palce, aż pragnienie uduszenia Fiony minęło.

– Fiono, czy mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? – odezwał się z wymuszonym spokojem.

Pojaśniała jak wydrążona dynia ze świeczką w środku. Szeroko uśmiechnęła się na myśl o zrobieniu czegokolwiek dla niego.

– Oczywiście, Rog... panie Wakefield! Czego tylko pan sobie życzy!

Roger lekko wstydził się za siebie, ale przecież, tłumaczył sobie, robił to również dla jej dobra. Gdyby nie wyszła, wkrótce straciłby cierpliwość i powiedział coś, czego potem oboje by żałowali.

– Dziękuję, Fiono. Zamówiłem trochę... trochę... – Gorączkowo przypominał sobie nazwisko któregoś ze sklepikarzy z miasteczka. – Trochę tytoniu. U pana Buchana, przy High Street. Zechciałabyś mi przynieść? Po tak wspaniałym podwieczorku z przyjemnością zapalę fajkę. Fiona już zdejmowała fartuszek – plisowany, ozdobiony koronką. Gdy zamknęły się za nią drzwi, na moment zamknął oczy. Przez chwilę nie myślał o tym, że nie pali. Z westchnieniem ulgi wrócił do rozmowy z gośćmi.

– Pytał pan, czy szukać reszty nazwisk z mojej listy – przypomniała prawie od razu Claire. Roger miał dziwne wrażenie, że i ona z ulgą przyjęła odejście Fiony. – Tak, proszę... Jeśli nie sprawi to panu kłopotu.

– Ależ skąd! – zapewnił Roger, kłamiąc tylko odrobinę. – Zrobię to z przyjemnością.

Roger zatrzymał dłoń nad barkiem z podwieczorkiem. W końcu sięgnął po kryształową karafkę dwunastoletniej whisky Muir Breame. Czuł, że należy mu się to po potyczce z Fioną.

– Kropelkę whisky? – zapytał grzecznie. Widząc niesmak na twarzy Brianny, dodał szybko: – A może herbaty?

– Herbaty – odpowiedziała Brianna.

Nie wiesz, co tracisz – zwróciła się Claire do córki. Z przyjemnością wdychała aromat trunku.

Ależ wiem – odparła Brianna. – Dlatego właśnie nie piję. – Wzruszyła ramionami i mrugnęła do Rogera.

Żeby legalnie pić alkohol w Massachusetts, trzeba ukończyć dwadzieścia jeden lat – wyjaśniła Rogerowi Claire. – Bree brakuje ośmiu miesięcy, więc nie jest jeszcze przyzwyczajona do whisky.

– Tak jakby nielubienie whisky było zbrodnią – zaprotestowała Brianna i uśmiechnęła się do Rogera znad filiżanki. W odpowiedzi uniósł brwi.

Moja droga – zaczął surowo. – Jesteśmy w Szkocji. Tu nielubienie whisky jest wielką zbrodnią!

Och, naprawdę? – powiedziała słodko Brianna, doskonale naśladując jego lekki szkocki akcent. – Miejmy nadzieję, że nie tak poważną jak morrrderrrstwo.

Zaskoczony parsknął śmiechem, przy czym zakrztusił się whisky. Kaszląc i uderzając się w pierś, spojrzał na Claire. Jej usta rozciągnęły się w wymuszonym uśmiechu, ale twarz mocno pobladła. Claire zamrugała, uśmiech zrobił się bardziej naturalny, bladość ustąpiła.

Roger był zdziwiony, że tak łatwo im się rozmawiało – zarówno o niczym, jak i o sprawie Claire. Brianna wyraźnie interesowała się pracą ojca. Wiedziała o jakobitach o wiele więcej niż jej matka.

– Zadziwiające, że dotarli aż do Culloden – powiedziała. – Wiedział pan, że w bitwie pod Prestonpans uczestniczyło zaledwie dwa tysiące górali? I pokonali ośmiotysięczną armię Anglików? Niesamowite!

– Cóż, bitwa pod Falkirk przedstawiała się podobnie – wtrącił Roger. – Mniejsza liczebność, gorsze uzbrojenie, warunki walki... Teoretycznie nie powinni wygrać. A jednak!

– Mhm – mruknęła Claire i pociągnęła spory łyk whisky. – Zwyciężyli.

– Pomyślałem sobie – zwrócił się do Brianny Roger z wystudiowaną swobodą – że może zechciałaby pani odwiedzić ze mną kilka miejsc, na przykład dawnych pól bitewnych? To bardzo ciekawe, a poza tym jestem pewien, że ogromnie by mi pani pomogła w badaniach.

Brianna zaśmiała się i odgarnęła włosy.

– Nie wiem, czy potrafię pomóc, ale bardzo chętnie się przyłączę.

– Wspaniale! – Zachwycony zgodą sięgnął po karafkę i omal jej nie upuścił. Claire odebrała mu naczynie i napełniła szklaneczkę. – Tyle przynajmniej mogę zrobić po tym, jak ostatnio narozlewałam – powiedziała z uśmiechem, gdy jej podziękował.

Widząc ją teraz zadowoloną i rozluźnioną, Roger zaczął wątpić w swoje wcześniejsze podejrzenia. Może to jednak był przypadek? Ze ślicznej, spokojnej twarzy nie mógł nic wyczytać.

Pół godziny później na stoliku panował nieporządek. Karafka była pusta, a Roger, Claire i Brianna siedzieli wygodnie, syci i odprężeni. Brianna parę razy niespokojnie się poruszyła. Spojrzała na Rogera. W końcu zapytała, czy mogłaby „przypudrować nos”.

– Toaleta? Naturalnie. – Z trudem wstał, ociężały od ciasta i migdałowych placuszków. Jeśli szybko nie odprawi Fiony, do Oksfordu wróci jako stupięćdziesięciokilogramowy tłuścioch. – Jest bardzo staromodna – wyjaśnił, wskazując łazienkę. – Z rezerwuarem pod sufitem i łańcuszkiem do pociągania.

– Widziałam takie w British Museum – oznajmiła Brianna, kiwając głową. – Ale nie na wystawie, tylko w toalecie dla pań. – Zawahała się, potem zapytała: – Nie ma pan takiego papieru toaletowego, jak w muzeum, prawda? Bo jeśli tak, to od razu wezmę chusteczki higieniczne. Roger zamknął jedno oko.

– Albo sama pani sobie przeczy, albo wypiłem o wiele więcej, niż myślałem. – On i Claire nie żałowali sobie whisky.

Claire zaśmiała się, słysząc ich rozmowę. Wstała, żeby wyjąć z torebki kilka chusteczek.

– Może to nie woskowany papier z pieczątką „Własność Rządu Jej Królewskiej Mości”, ale prawdopodobnie niewiele lepszy – powiedziała córce. – Brytyjski papier toaletowy jest zazwyczaj sztywny.

– Dziękuję. – Brianna wzięła chusteczki i ruszyła do drzwi. Nagle się odwróciła. – Dlaczego właściwie ludzie robią papier toaletowy, który wygląda jak folia aluminiowa? – zapytała.

– „Dębowe serca mają nasi ludzie – zaintonował Roger – Z nierdzewnej stali zadki”. To podkreśla charakter narodowy.

– W wypadku Szkotów jest to chyba dziedziczne obumieranie nerwów – dodała Claire. – Ludzie, którzy jeździli konno w kiltach, mieli pośladki jak skóra siodeł.

Brianna parsknęła śmiechem.

W takim razie wolałabym nie widzieć, do czego używali papieru toaletowego.

Nie było tak źle. – Tym stwierdzeniem Claire całkowicie zaskoczyła swoich rozmówców. – Liście dziewanny są bardzo miłe w dotyku, jak dwuwarstwowe chusteczki do rąk. A zimą lub w domach posługiwano się zwykle wilgotną szmatką. Niezbyt higieniczna metoda, ale wygodna.

Roger i Brianna przez chwilę gapili się na nią w osłupieniu.

– Ee... Czytałam o tym – wyjaśniła, niespodziewanie się rumieniąc.

Gdy Brianna, wciąż chichocząc, poszła wreszcie do toalety, Claire nie ruszyła się od drzwi.

Ogromnie miło z pana strony, że tak wspaniale nas pan zabawia – powiedziała z uśmiechem do Rogera. Chwilowe zakłopotanie zastąpiło zwykłe opanowanie. – I bardzo dziękuję, że zechciał pan się dowiedzieć o te nazwiska.

Cała przyjemność po mojej stronie – zapewnił Roger. – To zbawienna odmiana po uprzątaniu pajęczyn. Dam znać, jak tylko zdobędę trochę więcej informacji o pani jakobitach.

– Dziękuję. – Claire zawahała się, spojrzała przez ramię i zniżyła głos. – Właściwie skoro Bree na chwilę wyszła... Chcę pana o coś poprosić. Ale niech to zostanie między nami.

Roger odchrząknął i poprawił krawat, specjalnie włożony z okazji wizyty pań Randall.

– Proszę bardzo – zachęcił uprzejmie. Czuł się radośnie pewny siebie po udanym podwieczorku. – Jestem całkowicie do pani usług.

– Pytał pan Bree, czy ma ochotę pomóc w badaniach. Chciałam prosić... żeby nie zabierał jej pan w jedno miejsce. W głowie Rogera rozdzwonił się dzwonek alarmowy. Czyżby miał się dowiedzieć o jakiejś tajemnicy związanej z Broch Tuarach?

– Chodzi o krąg stojących kamieni Craigh na Dun. – Claire lekko się pochyliła. Bardzo spoważniała. – Mam istotny powód, w przeciwnym wypadku bym o to nie prosiła. Chcę jej sama pokazać krąg. Na razie wolałabym panu nie mówić dlaczego. Zrobię to w swoim czasie. Obieca pan?

Myśli kłębiły się w głowie Rogera. Czyli jednak nie chodziło o Broch Tuarach! Jedna tajemnica się wyjaśniła, tylko po to, żeby pogłębić drugą.

– Jeśli pani sobie życzy – powiedział w końcu. – Naturalnie.

– Dziękuję. – Delikatnie dotknęła jego ramienia i odwróciła się, żeby odejść. Widząc jej sylwetkę w świetle, nagle coś sobie przypomniał.

– Och, doktor Randall... Claire?

Odwróciła się i spojrzała na niego. Gdy nie rozpraszała go Brianna, doskonale widział, jak piękną kobietą jest pani Randall. Twarz miała zaróżowioną od whisky, a jej oczy były niezwykłego, jasnego, złotobrązowego koloru jak bursztynowy płyn w kryształowej karafce.

– We wszystkich dokumentach – zaczął, starannie dobierając słowa – wymieniano kapitana Jamesa Frasera. Był chyba dowódcą. Ale on nie figurował na pani liście. Czy wiedziała pani o jego istnieniu?

Zamarła na moment. Znów wyglądała tak jak tuż po przyjściu na podwieczorek.

– Tak, oczywiście. – Mówiła spokojnie, ale nagle pobladła. Roger dostrzegł na jej szyi pulsującą żyłkę. – Nie umieściłam go na liście, bo już wiedziałam, co się z nim stało. Jamie Fraser zginął pod Culloden.

– Jest pani pewna?

Claire podniosła torebkę, jakby koniecznie chciała wyjść. Spojrzała w kierunku łazienki, skąd dobiegał klekot starej klamki, znak, że Brianna próbuje się wydostać.

– Tak – potwierdziła, nie patrząc na Rogera. – Nie mam żadnych wątpliwości. Och, panie Wakefield... To znaczy Rogerze. – Dopiero teraz się odwróciła i popatrzyła na niego swoimi niesamowitymi oczyma. W tym świetle są prawie żółte, pomyślał. To oczy wielkiego kota, lamparta. – Proszę, nie mów mojej córce o Jamiem Fraserze.

Było późno. Roger już od dawna powinien leżeć w łóżku, ale nie mógł zasnąć. Czy to z powodu kłopotów z Fioną, czy zagadkowych zakazów Claire Randall, czy z radości na myśl o prowadzeniu badań z Brianną Randall... Nieistotne. Zamiast przewracać się z boku na bok albo liczyć barany, postanowił wykorzystać swoją przytomność umysłu. Przeglądanie papierów wielebnego prawdopodobnie uśpi go w mgnieniu oka.

W pokoju Fiony jeszcze paliło się światło. Roger zszedł po schodach na palcach, żeby jej nie przeszkadzać. Włączył światło w gabinecie i przez chwilę stał, kontemplując ogrom czekającego go zadania.

Jedna ze ścian idealnie odzwierciedlała umysłowość i charakter wielebnego Wakefielda. Była pokryta od podłogi do sufitu ogromną korkową płytą o wymiarach sześć na cztery metry. Ani kawałek korka nie prześwitywał spod warstw papierów, notatek, zdjęć, kopii z powielacza, rachunków, wykazów, ptasich piór, oddartych kawałków kopert z ciekawymi znaczkami pocztowymi, naklejek adresowych, kółek na klucze, pocztówek, gumek i innych zbędnych rzeczy przyczepionych pinezkami lub przywiązanych kawałkami sznurka.

Miejscami ścianę pokrywało kilkanaście warstw papierków z notatkami, ale wielebny zawsze bezbłędnie sięgał po karteczkę, której szukał. Roger pomyślał, że ścienne zbiory zostały zorganizowane według jakiejś zasady, tak skomplikowanej, że nie rozszyfrowaliby jej nawet amerykańscy naukowcy z NASA.

Roger z powątpiewaniem przyglądał się ścianie. Od czego zacząć? Sięgnął po powieloną listę dat spotkań zgromadzenia, ale rozproszył go widok wiszącego pod spodem, narysowanego kredkami smoka. Artystyczne kłęby dymu wydobywały się z rozpalonych nozdrzy potwora, zielone płomienie strzelały z otwartej paszczy.

U dołu kartki, dużymi, koślawymi literami, podpisano ROGER. Jak przez mgłę pamiętał swoje tłumaczenie, że smok miota zielone płomienie, bo je tylko szpinak. Puścił listę zgromadzenia i odwrócił się od ściany. Weźmie się do tego później.

Uprzątnięcie ogromnego, dębowego biurka z odsuwanym blatem i przynajmniej czterdziestoma przepełnionymi po brzegi skrytkami w porównaniu z uporządkowaniem karteczek na ścianie wydawało się drobiazgiem. Roger z westchnieniem odsunął zniszczony fotel i usiadł, żeby przejrzeć dokumenty, które zdaniem wielebnego warte były zachowania.

Stos niezapłaconych rachunków. Obok sterta urzędowych dokumentów: książka wozu, raporty nadzorców, świadectwa inspekcji budowlanej. Dalej plik historycznych notatek i danych. Kolejny stos – sprawy rodzinne. Ostatni – zdecydowanie największy – śmieci.

Pogrążony w pracy nie usłyszał odgłosu otwieranych drzwi ani zbliżających się kroków. Nagle pojawił się przed nim duży imbryk z herbatą.

– O! – Wyprostował się i zamrugał.

Pomyślałam, że chętnie napiłby się pan herbaty, panie Wake... Rogerze. – Fiona postawiła niewielką tacę z filiżanką, dzbanuszkiem i talerzem ciasteczek.

Och, dziękuję. – Rzeczywiście był głodny. Obdarzył Fionę przyjaznym uśmiechem, który wywołał rumieniec na jej pełnych policzkach. Wyraźnie zachęcona nie odeszła. Oparła się o róg biurka i pogryzając czekoladowe ciasteczko, patrzyła, jak Roger pracuje.

Roger czuł, że powinien jakoś zareagować na obecność Fiony. Podniósł nadgryzione ciastko i wymamrotał:

– Dobre.

– Naprawdę? Sama upiekłam. – Fiona zarumieniła się jeszcze bardziej. Atrakcyjna dziewczyna, pomyślał. Niska, zaokrąglona, z ciemnymi, kręconymi włosami i dużymi, brązowymi oczyma. Uświadomił sobie, że się zastanawia, czy Brianna Randall umie gotować. Potrząsnął głową, żeby pozbyć się tej myśli. Fiona uznała ten ruch za oznakę niedowierzania. Pochyliła się bardziej.

– Naprawdę? – powtórzyła. – Skorzystałam z przepisu babci. Zawsze mówiła, że to ulubione ciasteczka wielebnego. – Przez duże, brązowe oczy przebiegł cień. – Zostawiła mi wszystkie książki kucharskie. Byłam jej jedyną wnuczką.

– Bardzo mi przykro z powodu śmierci twojej babci – powiedział szczerze Roger. – Zmarła zupełnie niespodziewanie? Fiona smutno pokiwała głową.

– Och, tak. Przez cały dzień czuła się świetnie. Po kolacji powiedziała, że jest trochę zmęczona, i poszła się położyć. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – I już się nie obudziła.

– Dobry sposób na odejście – stwierdził Roger. – Przynajmniej nie cierpiała.

Pani Graham mieszkała w dworku jeszcze przed przybyciem Rogera – przerażonego, osieroconego pięciolatka. Była wdową w średnim wieku, z dorosłymi dziećmi. Zawsze jednak, gdy przyjeżdżał na ferie, okazywała mu wiele matczynego uczucia. Ona i wielebny tworzyli dziwaczną parę, ale dzięki nim w starym dworku panowała atmosfera prawdziwego domu.

Wzruszony wspomnieniami Roger uścisnął dłoń Fiony. Dziewczyna odwzajemniła uścisk, a brązowe oczy nagle zaszły mgłą. Różowe usteczka lekko się rozchyliły. Przysunęła się bliżej, tak, że Roger czuł na uchu jej ciepły oddech.

– Och, dziękuję – wybełkotał Roger. Jak oparzony wyrwał dłoń z jej uścisku. – Dziękuję bardzo. Za... ee... herbatę. Ciasteczka. Dobre. Wyśmienite. Dziękuję. – Odwrócił się i szybko sięgnął po kolejny stos papierów, żeby ukryć zakłopotanie. Chwycił zwinięte wycinki gazet z pierwszej z brzegu skrytki.

Rozwinął pożółkłe karteczki i rozłożył je na biurku. Zmarszczył brwi w pozornie głębokim skupieniu, pochylił głowę nad zamazanym tekstem. Po chwili Fiona wstała z głębokim westchnieniem. Roger usłyszał jej kroki zmierzające w stronę drzwi. Nie podniósł wzroku.

On również westchnął. Zamknął oczy i zmówił krótką modlitwę dziękczynną za to, że w ostatniej chwili udało mu się opanować. Tak, Fiona wyglądała atrakcyjnie. Niewątpliwie też wyśmienicie gotowała. Była również wścibska, irytująca i zdecydowana na ślub. Jeszcze raz połóż dłoń na tym różanym ciele, a za miesiąc usłyszysz zapowiedzi, przestrzegł sam siebie. Ale jeśliby miały zostać ogłoszone jakiekolwiek zapowiedzi, to tylko Rogera Wakefielda i Brianny Randall – gdyby Roger mógł sam zadecydować.

Otworzył oczy i zamrugał. Zobaczył przed sobą nazwisko, które wyobraził sobie na akcie ślubu – Randall.

Oczywiście nie Brianna Randall. Claire Randall. W nagłówku napisano: POWRÓCIŁA ZE ŚWIATA ZMARŁYCH. Pod spodem znajdowało się zdjęcie Claire Randall, o dwadzieścia lat młodszej, ale nieróżniącej się zbytnio od tej, którą poznał. Może z wyjątkiem wyrazu twarzy. Na fotografii siedziała prosto w szpitalnym łóżku, z rozczochranymi, przypominającymi proporce włosami. Delikatne usta zacisnęły się jak stalowa pułapka, a niezwykłe oczy patrzyły prosto w obiektyw.

Roger szybko przejrzał stos wycinków i zabrał się do uważnej lektury. Chociaż gazety starały się nadać sprawie jak najbardziej sensacyjny charakter, podały też kilka ważnych faktów.

Claire Randall, żona znanego historyka, doktora Franklina W. Randalla, zaginęła podczas wakacji w Inverness w Szkocji, późną wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku. Znaleziono jej samochód, ale ona sama zniknęła bez śladu. Wszelkie poszukiwania spełzły na niczym. Policja i zrozpaczony mąż uznali w końcu, że Claire Randall została zamordowana. Może przez jakiegoś włóczęgę, który ukrył ciało gdzieś na skalistych wzgórzach tego obszaru.

A w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku, niemal trzy lata później, Claire Randall wróciła. Potargana i ubrana w łachmany wałęsała się w pobliżu miejsca, gdzie zniknęła. Stan zdrowia pani Randall oceniono jako zadowalający. Była tylko trochę niedożywiona. Poza tym mocno zdezorientowana.

Roger lekko uniósł brwi. Czy Claire Randall kiedykolwiek mogła być zdezorientowana? Przejrzał resztę wycinków. Znalazł w nich niewiele ponad informację, że pani Randall przeżyła wstrząs i jest leczona w lokalnym szpitalu. Zobaczył zdjęcia uradowanego – jak napisano – męża, Franka Randalla. Wygląda raczej na zaskoczonego niż uradowanego, pomyślał krytycznie Roger. Zresztą trudno się dziwić.

Uważnie przyjrzał się zdjęciom. Frank Randall był ciemnowłosym, szczupłym, przystojnym mężczyzną o arystokratycznym wyglądzie. Z jego sylwetki emanował zawadiacki wdzięk. Doktor Randall stał w drzwiach szpitala. Został zaskoczony przez fotografa w chwili, gdy szedł złożyć wizytę odzyskanej żonie.

Roger przyjrzał się zarysowi długiej, wąskiej szczęki oraz kształtowi głowy. Szukał podobieństwa do Brianny. Zaintrygowany tą myślą wstał i przyniósł jedną ze stojących na półce książek Franka Randalla. Na wewnętrznej stronie obwoluty znalazł lepsze zdjęcie. Fotograf ujął Franka w kolorze, en face. Nie, włosy były zdecydowanie ciemnobrązowe, nie rude. To oszałamiające piękno musiała odziedziczyć po dziadkach, tak jak ciemnoniebieskie oczy, skośne jak u kota. Cudowne, ale nieprzypominające oczu matki. Ani ojca. Mimo usilnych starań w twarzy sławnego historyka nie dostrzegł ani śladu cech charakterystycznych dla ognistej bogini.

Z westchnieniem zamknął książkę i zebrał wycinki. Naprawdę muszę natychmiast wziąć się do roboty. Inaczej będę tu siedział przez następny rok, pomyślał.

Miał już odłożyć wycinki na stosik przeznaczony do zatrzymania, kiedy w oko wpadł mu nagłówek: PORWANA PRZEZ WRÓŻKI. Zainteresowała go właściwie napisana tuż nad artykułem data. Szósty maja tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku.

Delikatnie położył wycinek, jakby to była bomba, mogąca wybuchnąć mu w dłoni. Zamknął oczy. Próbował sobie przypomnieć pierwszą rozmowę z paniami Randall. „Trzeba mieć skończone dwadzieścia jeden lat, żeby legalnie pić alkohol w Massachusetts”, powiedziała Claire. „Briannie brakuje jeszcze ośmiu miesięcy”. Czyli Brianna Randall miała dwadzieścia lat.

Spojrzał na kalendarz wikarego obejmujący okres stu lat. Znalazł datę. Przez chwilę stał z palcem przy kalendarzu. Krew odpłynęła mu z twarzy.

Claire Randall wróciła po swoim tajemniczym zniknięciu potargana, niedożywiona, zdezorientowana – i w ciąży.

Roger w końcu zasnął. Obudził się późno, z ciężkimi powiekami i nieznośnym bólem głowy, którego nie ukoił ani zimny prysznic, ani świergot Fiony przy śniadaniu.

Porzucił więc pracę i wyszedł na spacer. Świeże powietrze złagodziło ból.

Niestety rozjaśniło też Rogerowi w głowie na tyle, że znów mógł myśleć o znaczeniu wczorajszego odkrycia.

Brianna nie znała prawdy. To było dość oczywiste. Wynikało ze sposobu, w jaki mówiła o swoim zmarłym ojcu – czy raczej o człowieku, którego uważała za ojca, o Franku Randallu. Najwyraźniej Claire nie chciała, żeby córka się dowiedziała. Inaczej sama zdradziłaby jej tajemnicę. Chyba że szkocka wyprawa miała być wstępem do takiego wyznania. Prawdziwy ojciec to zapewne Szkot; Claire zniknęła przecież i pojawiła się z powrotem w Szkocji.

Czy ojciec Brianny jeszcze tu jest? Czy Claire przywiozła córkę do Szkocji, żeby przedstawić jej prawdziwego ojca? Roger z powątpiewaniem potrząsnął głową. To by było cholernie ryzykowne. Bardzo kłopotliwe dla Brianny i bolesne jak diabli dla samej Claire. I przerażające dla ojca. Dziewczyna uwielbiała Franka Randalla. Jak się poczuje na wieść, że człowiek, którego kochała i stawiała na piedestale przez całe życie, w ogóle nie był z nią spokrewniony?

Roger żałował wszystkich zainteresowanych, w tym siebie samego. Nie prosił o udział w całej sprawie i wolałby pozostać w stanie błogiej ignorancji z poprzedniego dnia. Lubił Claire Randall, i to bardzo; uznał jednak, że myśl o jej cudzołóstwie jest mu wstrętna. Jednocześnie beształ się w duchu za ten staromodny sentymentalizm. Kto wie, jak wyglądało jej życie z Frankiem Randallem? Może miała powody, żeby odejść z innym mężczyzną? Ale dlaczego wróciła?

Spocony i przygnębiony Roger wrócił do domu. Zostawił kurtkę w holu i poszedł na górę, do łazienki. Czasami kąpiel przynosiła mu ulgę. A czuł, że bardzo potrzebuje ukojenia.

Przesunął dłonią po rzędzie wiszących ubrań w szafie. Po omacku szukał kosmatego rękawa swojego znoszonego, białego szlafroka. Zatrzymał się na chwilę, sięgnął głębiej. Znalazł to, czego szukał.

Ze wzruszeniem spojrzał na zniszczony, jedwabny szlafrok. Żółte tło z czasem przybrało wyblakły kolor ochry, ale wielobarwne pawie były dumne jak zwykle. Rozpościerały ogony z prawdziwie lordowską nonszalancją i spoglądały czarnymi paciorkami oczu. Podniósł miękki materiał do nosa. Zamknął oczy i wdychał delikatny zapach Borkum Riff i whisky. Aromat przypominał wielebnego Wakefielda nawet bardziej niż pokryta różnościami ściana.

Wielokrotnie czuł ten sam miły zapach, z nutką wody kolońskiej Old

Spice, gdy wtulał twarz w gładką materię, a mocne ramiona wielebnego obejmowały go, dając bezpieczeństwo. Inne ubrania staruszka oddał „Oxfamowi”, ale nie mógł się rozstać ze szlafrokiem.

Wiedziony impulsem włożył go na nagie ramiona. Przyjemne ciepło przywodziło na myśl delikatny dotyk palców. Z lubością owinął się szlafrokiem i zawiązał pasek w niedbały węzeł.

Rozejrzał się uważnie, żeby uniknąć ewentualnych nagabywań Fiony. Przeszedł przez hol do łazienki na piętrze. Gazowa terma stała u szczytu wanny jak strażnik świętego źródła, ciężka i wieczna. Pamiętał z dzieciństwa cotygodniowy lęk przed zapaleniem termy zapalniczką iskrową, gdy trzeba było podgrzać wodę do kąpieli. Nad głową Rogera złowrogo syczał gaz, a dłonie chłopca, spocone ze strachu przed wybuchem i pewną śmiercią, ślizgały się na metalowej zapalniczce.

Od dawna zautomatyzowana terma bulgotała cicho. Instalacja gazowa u dołu pomrukiwała i syczała, gdy rozniecał się płomień, niewidoczny pod metalową osłoną. Roger odkręcił do oporu porysowany kurek z napisem „Gorąca”, znacznie lżej kurek z napisem „Zimna”. Stanął przed lustrem. Czekał, aż wanna się napełni.

Nie jest ze mną tak źle, pomyślał. Wciągnął brzuch. Mocno wyprostowany przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze pokrywającym całe drzwi. Umięśniony. Szczupły. Długie, lecz nie patykowate nogi. Może troszkę niezbyt rozbudowany w ramionach? Krytycznie zmarszczył brwi. Wygiął szczupłe ciało w przód i w tył.

Przesunął dłonią po gęstych, czarnych włosach, aż stanęły dęba, jak włosie pędzla do golenia. Próbował sobie wyobrazić, jak by wyglądał z brodą i długimi włosami. Tak nosili się niektórzy jego studenci. Czy wyglądałby oszałamiająco, czy niechlujnie? A może kolczyk? Wyglądałbym jak pirat. Zmarszczył brwi i wyszczerzył zęby.

– Grrr... – zawarczał do swojego odbicia.

– Panie Wakefield? – odpowiedziało odbicie.

Roger z przerażenia odskoczył w tył i boleśnie zawadził stopą o wystającą nogę staroświeckiej wanny.

– Och!

– Wszystko w porządku, panie Wakefield? – zapytało lustro. Zaklekotała porcelanowa klamka.

– Oczywiście! – burknął i spojrzał na drzwi. – Odejdź, Fiono, kąpię się! Z drugiej strony drzwi dobiegł chichot.

– Oo? To już drugi raz tego dnia! Dandys z pana. Chce pan aromatyczne mydło? Jest w szafce.

– Nie, nie chcę – odwarknął. Woda sięgała już do połowy wanny, więc zakręcił kran. Nagle zapadła kojąca cisza; wciągnął w płuca głęboki haust pary. Wszedł do wody i z radością się zanurzył. Czuł, jak na twarz występuje mu lekki pot, a ciepło przenika całe ciało.

– Panie Wakefield? – odezwał się znowu głos. Świergotał pod drzwiami jak rudzik w zalotach.

– Odejdź, Fiono – powiedział rozkazującym tonem. Wyciągnął się w wannie. Parująca woda była miła jak ramiona kochanki. – Mam wszystko, czego mi potrzeba.

– Nie, nie ma pan – odpowiedziała.

– Tak, mam. – Przebiegł wzrokiem po imponującej kolekcji buteleczek, słoiczków i innych rzeczy ustawionych na półce nad wanną. – Szampon, trzy rodzaje. Odżywka do włosów. Krem do golenia. Maszynka. Mydło do ciała. Mydło do twarzy. Płyn po goleniu. Woda kolońska. Dezodorant. – Niczego mi nie brakuje, Fiono.

– A ręczniki? – zapytała słodko.

Roger rozejrzał się dziko dookoła. Rzeczywiście, ręczników nie było. Zamknął oczy, zacisnął zęby i powoli policzył do dziesięciu. Kiedy i to nie pomogło, doliczył do dwudziestu. Potem, gdy już się nieco opanował, rzekł spokojnie: