85,00 zł
„Siedem głazów przeznaczenia” to zbiór opowiadań osadzonych w świecie nagradzanej sagi „Obca”, przetłumaczonej na 33 języki.
Śledź losy ukochanych postaci, poznanych dzięki bestsellerowej serii „Obca”. Ta niezwykła kolekcja opowiadań pozwoli ci wrócić do magicznego świata Claire Randall i Jamiego Frasera. Miłośniczki „Obcej” muszą je przeczytać! Niezwykle urzekające historie kuszą poczuciem humoru i wątkami romansowymi.
Wszystkie części sagi „Obca” zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów w 114 krajach i rozeszły się w łącznym nakładzie 50 milionów egzemplarzy. Powieść została zekranizowana. Cieszący się popularnością serial jest dostępny na platformie Netflix.
Diana Gabaldon stworzyła również sagę „Lord John”, powiązaną fabułą z serią „Obca”. W przygotowaniu przekład dziewiątego tomu sagi „Obca”: „Go Tell the Bees that I Am Gone”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 882
Wstęp
Jeśli chwyciliście tę książkę z błędnym przekonaniem, że to dziewiąta część serii Obca, to przepraszam.
Zatem, czym ta książka w zasadzie jest? Cóż, to zbiór siedmiu… hmm… form literackich, różniących się długością i treścią, ale wszystkie mają związek z serią Obca. Co do tytułu: redaktorce nie spodobał się zaproponowany przeze mnie Salmagundi1, a gdy pochyliłam się nad jej argumentacją… W każdym razie, za pośrednictwem mojego agenta zostałam poproszona o coś bardziej „rezonującego i poetyckiego”, na modłę książek z głównej serii.
Nie wchodząc zbyt głęboko w towarzyszący mi proces myślowy (w pewnym momencie do głowy przychodziły mi stwierdzenia pokroju „smażenie kiełbasek” i „szlifowanie kamieni”), chciałam znaleźć tytuł, który przynajmniej zasugerowałby zbiór elementów (stąd „siedem”), więc Siedem głazów pojawiło się naturalnie i dobrze się wpasowywało („głaz” to zawsze słowo wielkiej wagi), ale nie była to jeszcze kompletna myśl poetycka. Zastanawiałam się wciąż i w końcu wymyśliłam „przeznaczenie”, które brzmi poważnie.
Później musiałam przeanalizować nowy tytuł, żeby wymyślić, co ma, u licha, znaczyć. Kiedy siedzi się nad czymś dość długo, to można we wszystkim dostrzec sens. W tym przypadku „przeznaczenie” odnosi się do ludzi, którzy muszą radzić sobie z żalem i przeciwnościami losu. Mianowicie, jeśli nie zginąłeś od razu, masz wybór, jak potoczy się reszta twojego życia: możesz stać prosto mimo ran i ponurych doświadczeń, służąc jako podpora i drogowskaz dla innych, lub upaść i pozwolić, by pochłonęła cię ziemia, ustępując tym, którzy przyjdą po tobie.
* * *
Ale do rzeczy. W środku znajdziecie (jak podpowiada okładka) zbiór siedmiu nowel (forma krótsza od powieści, ale dłuższa niż krótkie opowiadanie), a każda z nich jest częścią świata Obcej i bezpośrednio łączy się z serią.
Pięć z nich napisałam dla różnych antologii pojawiających się w ostatnich latach, a dwie są całkowicie nowe i nigdy wcześniej niepublikowane. To Ulotna zieleń oraz Oblężenie.
Biorąc pod uwagę różnicę pomiędzy wydawnictwami w poszczególnych krajach, niektóre z wcześniej znanych nowel mogły zostać opublikowane w formie zbiorowej (Wielka Brytania, Niemcy) lub jako pojedyncze ebooki (Stany Zjednoczone). Siedem głazów przeznaczenia to kompletna, drukowana kolekcja dla tych czytelników, którzy lubią czuć książkę w dłoni, zawierająca dwa niepublikowane wcześniej opowiadania.
Ponieważ nowele wpisują się w różne punkty głównej historii (podobnie jak bohaterowie), poniżej znajduje się chronologia książek z serii Obca, by wyjaśnić wszystkim kto, co i kiedy.
Seria Obca jest napisana w trzech różnych formatach:
Ogromne księgi głównej serii, które nie wpisują się w żaden gatunek literacki (albo zawierają je wszystkie).
Krótsze, łatwiejsze do wpisania w ramy opowiadania są w większym lub mniejszym stopniu kryminałami historycznymi (chociaż podejmowany jest w nich także temat wojen, węgorzy i różnorakich praktyk seksualnych).
Oraz
Nowelki – krótkie formy literackie, które wypełniają historie znane z głównej serii, tak jak ofiara wypełnia pusty żołądek ogromnego węża. Skupiają się głównie (ale nie jedynie) na pobocznych bohaterach, poprzedzają wydarzenia lub dzieją się po wydarzeniach z głównej serii i/lub zapełniają luki w fabule.
Duże księgi opowiadają historię Claire i Jamesa Fraserów. Opowiadania skupiają się na przygodach lorda Johna Greya, ale ich fabuła łączy się z tą przedstawioną w głównej serii (na przykład The Scottish Prisoner to łączona historia lorda Johna i Jamiego Frasera). W nowelkach pojawiają się bohaterowie dużych ksiąg, włącznie z Jamiem i Claire. Opis poniżej wyjaśnia, których bohaterów spotkacie w poszczególnych opowiadaniach.
Większość opowiadań i noweli których głównych bohaterem jest lord John, wypełnia wielką lukę w latach 1756–1761, powstałą w powieści Podróżniczka. Część pozostałych nowelek również wpasowuje się w ten okres.
Dla wygody czytelników zamieszczona tu lista przedstawia sekwencję ważniejszych wydarzeń. Chociaż warto wspomnieć, że krótsze formy literackie są napisane w taki sposób, żeby można było je czytać oddzielnie, nie znając fabuły głównej serii. Czasem ma się ochotę na literacką przekąskę, a nie dziewięciodaniowy posiłek z dobrym winem i zakończony deserem.
(Dla jeszcze większej wygody opis każdej historii zawiera ramy czasowe – jeśli w różnych krajach książki będą wydawane w innej kolejności, daty i oryginalne tytuły publikacji również są zawarte poniżej. Ta informacja będzie najbardziej doceniona przez kolekcjonerów i zagorzałych bibliofilów. Próbujemy zadowolić jak najwięcej ludzi).
Virgins (nowela), wydanie polskie Dziewice – rok 1740, Francja. Jamie Fraser (lat dziewiętnaście) i jego przyjaciel Ian Murray (lat dwadzieścia) zostają młodymi najemnikami. [Oryginalnie opublikowana w antologii Dangerous Women pod redakcją George’a R.R. Martina i Gardnera Dozoisa, 2012].
Outlander, wydanie polskie Obca (powieść) – swoją przygodę z serią proponuję zacząć w tym miejscu. Jeśli nie jesteście przekonani, otwórzcie książkę na jakimkolwiek fragmencie i przeczytajcie trzy strony. Zapłacę dolara, jeśli po tym odłożycie ją na dobre (1946/1743).
Dragonfly in Amber, wydanie polskie Uwięziona w bursztynie (powieść) – historia nie zaczyna się tam, gdzie myślisz i kończy też w niespodziewanym miejscu. Po prostu czytaj; będzie dobrze (1968/1744–1746).
A Fugitive Green, wydanie polskie Ulotna zieleń (nowela) – akcja rozgrywa się w latach 1744–1745 w Paryżu, Londynie i Amsterdamie. Głównymi bohaterami noweli są starszy brat lorda Johna, Hal (Harold, hrabia Meldon i książę Pardloe) oraz jego (przyszła) żona Minnie – w tamtym momencie siedemnastoletnia handlarka rzadkimi księgami, dorabiająca sobie na boku fałszowaniem papierów, szantażem i kradzieżami. W noweli pojawia się również Jamie Fraser.
Voyager, wydanie polskie Podróżniczka (powieść) – zdobyła nagrodę magazynu „EW” za „najlepsze otwarcie”. (Żeby zaoszczędzić wam czasu na poszukiwaniu egzemplarza, brzmiało ono tak: „Nie żył. W nosie czuł jednak bolesne pulsowanie. Uznał to za bardzo dziwne.”). Jeśli czytasz serię w kolejności, a nie wyrywkowo, najlepiej będzie przeczytać tę powieść przed zabraniem się do nowel (1968/1746–1767).
Lord John and the Hand of Devils: Lord John and the Hellfire Club (krótkie opowiadanie) – żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, Lord John and the Hand of Devils to zbiór składający się z trzech nowel. Akcja pierwszej Lord John and the Hellfire Club rozgrywa się w Londynie w 1756 roku. Mężczyzna o rudych włosach błaga lorda Johna Greya o pomoc, po czym umiera na jego oczach. [Oryginalnie opublikowana w antologii Past Poisons pod redakcją Maxima Jakubowskiego, 1998].
Lord John and the Private Matter, wydanie polskie Lord John i sprawa osobista (powieść) – Londyn, 1757 rok. Kryminał historyczny przesiąknięty krwią i innymi jeszcze bardziej makabrycznymi substancjami. W skrócie, lord John poznaje lokaja, zdrajcę, aptekarza twierdzącego, że ma sprawdzony lek na syfilis, przemądrzałego Niemca i niemającego skrupułów magnata handlowego.
Lord John and the Hand of Devils: Lord John and the Succubus (nowela) – w drugiej noweli z serii Hand of Devils spotykamy lorda Johna w Niemczech w 1757 roku. Bohater ma niepokojące sny o Jamiem Fraserze, przeżywa dość dziwne spotkania z saksońskimi księżniczkami, nocnymi wiedźmami oraz czeka go bardzo specyficzne zetknięcie z dużym blond hrabią hanowerskim. [Oryginalnie opublikowana w antologii Legends II pod redakcją Roberta Silverberga, 2003].
Lord John and the Brotherhood of the Blade, wydanie polskie Lord John i Bractwo Ostrza (powieść) – druga powieść o przygodach lorda Johna (pojawia się w niej również Jamie Fraser), której akcja rozgrywa się w 1758 roku i traktuje o trwającym od dwudziestu lat rodzinnym skandalu. Lord John zalicza bliskie spotkanie z armatą i musi sobie radzić z burzliwymi uczuciami.
Lord John and the Hand of Devils: Lord John and the Haunted Soldier (nowela) – trzecia nowela z tej serii. Rok 1758, Londyn, Royal Arsenal w Woolwich. Lord John musi zmierzyć się z komisją śledczą w sprawie wybuchu armaty i uświadamia sobie, że na świecie istnieją bardziej śmiercionośne rzeczy niż proch strzelniczy.
The Custom of the Army, wydanie polskie Zwyczaje armii (nowela) – rok 1759. Jego lordowska mość melduje się na przyjęciu w Londynie, którego główną atrakcją jest węgorz elektryczny, a ostatecznie bierze udział w bitwie na Równinie Abrahama. Po prostu taki z niego typ człowieka. [Oryginalnie opublikowana w antologii Warriors pod redakcją George’a R.R. Martina i Gardnera Dozoisa, 2010].
The Scottish Prisoner (powieść) – akcja tej powieści rozgrywa się w 1760 roku w Krainie Jezior, Londynie oraz Irlandii. Jest to swego rodzaju „powieść hybrydowa” rozdzielona po równo między dwóch bohaterów – lorda Johna i Jamiego Frasera – i przedstawiająca ich przemyślenia na temat polityki, korupcji, morderstw, snów po zażyciu opium, koni oraz nieślubnych synów.
A Plague of Zombies, wydanie polskie Plaga zombie (nowela) – rok 1761, Jamajka, gdzie lord John zostaje wysłany, żeby przejąć dowodzenie nad batalionem mającym stłumić bunt niewolników, a przy okazji odkrywa w sobie upodobanie do węży, karaluchów i żywych trupów. [Oryginalnie opublikowana w antologii Down These Strange Streets2 pod redakcją George’a R.R. Martina i Gardnera Dozoisa, 2011].
Drums of Autumn, wydanie polskie Jesienne werble (powieść) – czwarta powieść głównej serii, której akcja rozpoczyna się w 1767 roku w Nowym Świecie, gdzie Jamie i Claire osiedlają się Karolinie Północnej, a ich córka Brianna dowiaduje się wielu niespodziewanych rzeczy, gdy za sprawą wycinka z gazety rusza na poszukiwania rodziców (1969–1970/1767–1770).
The Fiery Cross, wydanie polskie Ognisty krzyż (powieść) – tłem historycznym dla piątej powieści głównej serii jest wojna regulacyjna na terenach Karoliny Północnej (1767–1771), czyli w mniejszym lub większym stopniu próba generalna przed nadchodzącą rewolucją. Jamie Fraser staje się – choć nie bez oporu – rebeliantem, jego żona Claire wybiera drogę lekarki, a ich wnuk Jeremiah upija się cherry bounce. Ponadto coś bardzo złego przytrafia się mężowi Brianny, Rogerowi, ale nie powiem co. Powieść zdobyła kilka nagród za „najlepsze zamknięcie”. Tym razem go tu nie umieszczę (1770–1772).
A Breath of Snow and Ashes, wydanie polskie Tchnienie śniegu i popiołu (powieść) – szósta powieść głównej serii, które zdobyła w 2006 roku nagrodę literacką Corine w kategorii beletrystyka oraz Quill Award (pokonując powieści autorstwa George’a R.R. Martina i Stephena Kinga, co jest dla mnie nie lada gratką. W końcu jak często można się pochwalić takim wyróżnieniem?). Wszystkie książki jawią mi się jako obrazy, kiedy nad nimi pracuję. Ta wyglądała jak drzeworyt Hokusaia, noszący tytuł Wielka fala w Kanagawie. Chociaż, może bardziej jak tsunami. Albo dwa.
An Echo in the Bone, wydanie polskie Kość z kości (powieść) – akcja siódmej powieści głównej serii rozgrywa się w Ameryce, Londynie, Kanadzie i Szkocji. Ilustracja na anglojęzycznej okładce doskonale oddaje kształt powieści: a widnieje na niej kolczatka. Stara wojskowa broń, która wygląda jak bączek z naostrzonymi końcami. Rzymianie używali ich do odstraszania słoni, a patrole na autostradach wciąż zatrzymują za pomocą tego wynalazku pędzących przestępców. W tej książce znajdziecie cztery główne wątki: Jamiego i Claire, Rogera i Brianny (oraz ich rodziny), lorda Johna i Williama oraz młodego Iana, przecinające się w czasie rewolucji amerykańskiej. Każdy z wątków ma ostre końce (1776–1778/1980).
Written in My Own Heart’s Blood, wydanie polskie Spisane własną krwią (powieść) – ósma powieść głównej serii zaczyna się w momencie, w którym skończyła się akcja poprzedniej: w lecie 1778 roku (oraz na jesieni 1980). Rewolucja amerykańska rozkręciła się na dobre, a w 1980 roku w Szkocji również rozgrywają się dość przerażające wydarzenia.
A Leaf on the Winds of All Hallows, wydanie polskie Liść na zaduszkowym wietrze (krótka opowieść – naprawdę) – akcja rozgrywa się (głównie) w latach 1941–1943. Dowiadujemy się, co naprawdę stało się z rodzicami Rogera MacKenziego. [Oryginalnie opublikowana w antologii Songs of Love and Death pod redakcją George’a R.R. Martina i Gardnera Dozoisa, 2010].
The Space Between, wydanie polskie Przestrzeń pomiędzy czasami (nowela) – rok 1778, głównie Paryż. Fabuła kręci się wokół Michaela Murraya (starszego brata młodego Iana), Joan MacKimmie (młodszej siostry Marsali), hrabiego St. Germain (który jednak żyje), matki Hildegardy i kilku innych osób zamieszanych w sprawę. Nasuwa się pytanie, przestrzeń pomiędzy czym? To zależy z czyjej perspektywy. [Oryginalnie opublikowana w antologii The Mad Scientist’s Guide to World Domination pod redakcją Johna Josepha Adamsa, 2013].
Besieged, wydanie polskie Oblężenie (nowela) – akcja noweli rozgrywa się w 1762 roku na Jamajce i w Hawanie. Lord John, pełniący funkcję tymczasowego gubernatora wojskowego Jamajki i mający wkrótce opuścić swój dotychczasowy posterunek, dowiaduje się, że jego matka przebywa w Hawanie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że brytyjska marynarka planuje oblężenie miasta. W towarzystwie swojego lokaja Toma Byrda, byłego żywego trupa imieniem Rodrigo i jego wybitnie pokręconej żony Azeel lord John wyrusza na ratunek niegdysiejszej księżnej Pardloe, zanim statki dotrą na miejsce.
Pamiętajcie…
Opowiadania i nowele możecie czytać pojedynczo i w dowolnej kolejności, ale do dużych ksiąg proponuję brać się w dobrej kolejności. Mam nadzieję, że wam się spodobają!
Przeł. Szymon Kołodziejski
Wstęp
Jedną z największych przyjemności przy pisaniu powieści historycznej jest to, że najlepsze fragmenty nie są zmyślone. Na pomysł tego opowiadania wpadłam po przeczytaniu doskonałej biografii doktora Johna Huntera pod tytułem Chirurg, popełnionej przez Wendy Moore – przy okazji czytając równocześnie krótką książkę wydaną przez amerykańską Służbę Parków Narodowych, w której zawarte były regulacje dotyczące armii brytyjskiej podczas wojny o niepodległość.
W żadnej z tych książek nie szukałam niczego szczególnego. Czytałam je dla kontekstu historycznego i ogólnych informacji o tamtym okresie, z nadzieją, że natrafię na coś wybitnie fascynującego, jak londyńskie przyjęcia z udziałem węgorzy elektrycznych3 (przyjęcia i postać doktora Huntera – który zalicza krótki epizod w opowiadaniu – to fakty historyczne).
Wracając do regulacji dla brytyjskiej armii, niewiele z nich trafiło do opowiadania. Jako autorka musiałam powstrzymywać się od zarzucania czytelników suchymi faktami, chociaż w książce jest ich kilka, na przykład informacja, że słowo „bomba” było powszechnie używane w osiemnastym wieku i odnosiło się (oczywiście oprócz standardowego znaczenia) do prowizorycznych pocisków zalanych smołą i wypełnionych odłamkami, którymi strzelało się z armaty (chociaż nie można stosować słowa „szrapnel”, bo to wzięło się od nazwiska porucznika brytyjskiej artylerii Henry’ego Shrapnela, który ulepszył oryginalny koncept „bomby” i stworzył pocisk wypełniony odłamkami i prochem strzelniczym wybuchający już w powietrzu. Niestety dokonał tego dopiero w 1784 roku, a miło by było móc go używać, pisząc opowiadanie wojenne).
Jeśli chodzi o inne ciekawostki, to zaskoczył mnie krótki opis jednej z procedur dla sądów wojennych: „Zwyczajem armii jest, aby sąd wojenny prowadził starszy oficer, przy udziale takiej liczby innych oficerów, która może działać jako rada, co zazwyczaj oznacza czterech członków lub więcej, ale nie mniej niż trzech… Oskarżona osoba musi mieć prawo do wezwania świadka w swojej obronie, a rada powinna przesłuchać go i inne osoby według uznania i ustalić możliwe fakty, a jeśli dojdzie do skazania, nałożyć karę”.
I to tyle. Żadnych szczegółowych procedur, żeby znaleźć dowody, żadnych wytycznych dotyczących kar, żadnych reguł, za co można być skazanym ani dyrektyw, kto może stać się „radnym” w sądzie wojennym – liczą się tylko „zwyczaje armii”. To dlatego ta fraza tak mocno wryła mi się w głowę.
To opowiadanie jest dla Karen Henry,aedile curule i naczelnej Bumblebee-Herder
Biorąc pod uwagę wszystkie fakty, prawdopodobnie była to wina elektrycznego węgorza. John Grey mógł – i przez jakiś czas tak właśnie czynił – winić również czcigodną Caroline Woodford. I chirurga. A już na pewno tego cholernego poetę. A jednak była to wina węgorza.
Przyjęcie odbywało się w domu Lucindy Joffrey. Sir Richard nie przyszedł – dyplomata jego kalibru nie mógł być kojarzony z czymś tak frywolnym jak przyjęcia z udziałem węgorzy elektrycznych, które stały się nową modą w Londynie, chociaż, biorąc pod uwagę niedostatek tych stworzeń, prywatne przyjęcia były rzadkością. Większość tych specyficznych spotkań organizowano w teatrach, a nielicznych zapraszano na scenę, żeby na własnej skórze doświadczyli porażenia przez węgorza, ku uciesze zebranej publiczności.
– Rekord wynosi czterdzieści dwie osoby za jednym razem! – powiedziała mu Caroline, otwierając szeroko oczy i unosząc głowę znad zbiornika, w którym pływała kreatura.
– Naprawdę? – Grey po raz pierwszy widział tak osobliwe stworzenie, chociaż nie wyglądało jakoś wybitnie imponująco. Potężne cielsko o długości prawie jarda, głowa, która wyglądała jakby była ulepiona z gliny przez niewprawnego rzeźbiarza, i małe oczka przypominające korale z matowego szkła. Węgorz miał niewiele wspólnego ze swoimi smukłymi i zwinnymi kuzynami, widywanymi na targach rybnych – a już na pewno nie wyglądał jak kreatura, zdolna powalić czterdzieści dwie osoby naraz.
To coś nie miało w sobie ani krzty wdzięku, z wyjątkiem małej, cienkiej płetwy, która biegła wzdłuż dolnej części ciała i falowała niczym zasłona na wietrze. Lord John podzielił się tą obserwacją z czcigodną Caroline, a ta w odpowiedzi oskarżyła go o bycie zbyt poetyckim.
– Poetyckim? – rozległ się za nimi rozbawiony głos. – Czy jest coś, czego nasz mężny major nie potrafi?
Lord John odwrócił się z wymuszonym uśmiechem i ukłonił Edwinowi Nichollsowi.
– Nie śmiałbym zabierać się za pańską dziedzinę, panie Nicholls – odpowiedział grzecznie. Nicholls popełnił obrzydliwy wiersz, traktujący głównie o miłości, który znalazł uznanie wśród młodych kobiet o specyficznym sposobie myślenia. Czcigodna Caroline nie należała do tej grupy – ta w bardzo bystry sposób sparodiowała styl jego wiersza, chociaż Nicholls o tym nie słyszał. A przynajmniej Grey miał taką nadzieję.
– Och, naprawdę? – Nicholls uniósł brew w kolorze miodu i zerknął krótko, acz bardzo wymownie na panią Woodford. Jego ton był radosny, ale mina zdecydowanie nie, a Grey zastanawiał się, ile już wypił. Miał czerwone policzki, jego oczy się skrzyły, ale to mogła być wina duchoty panującej w pokoju i ekscytacji spowodowanej przyjęciem.
– Myślisz o skomponowaniu ody o naszym przyjacielu? – zapytał Grey, ignorując aluzję Nichollsa i wskazując na duży zbiornik, w którym znajdował się węgorz.
Nicholls zaśmiał się zdecydowanie za głośno – na pewno sobie wypił – i machnął lekceważąco dłonią.
– Nie, majorze. Jak mógłbym marnować wenę na tę paskudną i nieistotną kreaturę, kiedy otaczają mnie tak zachwycające i inspirujące anioły? – Spojrzał kątem oka, a Grey również mimowolnie to uczynił, na panią Woodford, która uśmiechnęła się, nie otwierając ust, i stuknęła go w geście reprymendy wachlarzem trzymanym w dłoni.
Grey zastanawiał się, gdzie jest wuj Caroline. Simon Woodford podzielał zainteresowanie bratanicy historią naturalną i na pewno towarzyszyłby jej… Och, tam. Simon Woodford był zaangażowany w dyskusję z doktorem Hunterem, znanym chirurgiem – co kierowało Lucindą, kiedy go zapraszała? Potem zerknął na Lucindę, która obserwowała doktora Huntera z przymrużonymi oczami zza wachlarza i zdał sobie sprawę, że to nie ona go zaprosiła.
John Hunter był sławnym chirurgiem – lecz niesławnym anatomem. Plotka głosiła, że nic nie powstrzyma go przed zdobyciem ciała, na które ostrzy zęby – ludzkiego, zwierzęcego, nieważne. Bywał na salonach, ale raczej nie w kręgach Joffreyów.
Lucinda Joffrey była posiadaczką najbardziej wyrazistych oczu. Piękne, w kształcie migdałów i o szarym kolorze. Potrafiła wysyłać swoim spojrzeniem jasne sygnały przez całą długość zatłoczonego pokoju.
Chodź tu! – dawała znać wzrokiem. Grey uśmiechnął się i uniósł w jej stronę kieliszek, ale ani drgnął. Lucinda zmrużyła groźnie lśniące oczy, po czym szybko kiwnęła głową w kierunku chirurga, który zmierzał w stronę akwarium z ciekawską miną.
Kobieta znów spojrzała na Greya.
Pozbądź się go! – mówiły jej oczy.
Grey zerknął na panią Woodford. Pan Nicholls chwycił ją za rękę i wyglądało na to, że o czymś jej opowiada. Kobieta chyba wolałaby wyrwać się z uścisku. Grey spojrzał z powrotem na Lucindę i wzruszył ramionami, wskazując na tył kamizelki Nichollsa w kolorze ochry. Wyraził w ten sposób ubolewanie, że społeczna odpowiedzialność uniemożliwiła mu wykonanie jej prośby.
– Nie dość, że twarz anioła – mówił Nicholls, ściskając palce Caroline z taką siłą, że ta aż zapiszczała – to jeszcze anielska skóra. – Pogłaskał ją po dłoni, a jego spojrzenie stało się bardziej pożądliwe. – Ciekawi mnie, jak anioły pachną o poranku?
Grey zmierzył go wzrokiem. Jeszcze jedna uwaga tego typu i będzie zmuszony poprosić wysokiego, dobrze zbudowanego i cięższego od niego o kilka funtów pana Nichollsa, który do tego miał opinię buńczucznego, żeby wyszedł z nim na zewnątrz. Najlepiej spróbować złamać mu nos – myślał Grey, przenosząc ciężar ciała na drugą nogę – a potem wrzucić go w żywopłot. W takim stanie nie wróci na przyjęcie.
– Na co patrzysz? – Nicholls odezwał się nieprzyjemnym tonem, czując na sobie wzrok Greya.
Przed udzieleniem odpowiedzi uratowały majora rozbrzmiewające brawa – właściciel węgorza oficjalnie rozpoczął przyjęcie. Pani Woodford wykorzystała chwilę nieuwagi i wyrwała dłoń z uścisku, a jej policzki płonęły. Grey podszedł do niej i wziął ją pod rękę, przy okazji rzucając Nichollsowi chłodne spojrzenie.
– Proszę ze mną, pani Woodford – powiedział. – Znajdźmy dobre miejsce do podziwiania tego wydarzenia.
– Podziwiania? – odezwał się głos za nim. – Chyba nie to miał pan na myśli, sir? Nie chce pan na własnej skórze spróbować tego fenomenu?
Hunter, we własnej osobie, szczerzył się do Greya. Jego gęste włosy były niechlujnie związane, chociaż miał na sobie wspaniały, śliwkowo-czerwony strój. Szerokie barki i solidna budowa ciała robiły wrażenie, ale był dość niski – ledwie pięć stóp i dwa cale w porównaniu do pięciu stóp i sześciu cali, którymi mógł pochwalić się Grey. Doktor musiał zauważyć wymianę spojrzeń Greya i Lucindy.
– Och, myślę… – zaczął Grey, ale Hunter chwycił go za ramię i poprowadził w stronę tłumu, który zbierał się przy zbiorniku. Caroline zerknęła na łypiącego spode łba Nichollsa i szybko ruszyła za nimi.
– Jestem bardzo ciekawy pańskiej opinii w tym zakresie – kontynuował Hunter. – Niektórzy mówią o niezwykłej euforii, chwilowej dezorientacji… płytkim oddechu czy zawrotach głowy, a czasem bólu w klatce piersiowej. Mam nadzieję, że nie ma pan problemów związanych z sercem, majorze? Pani Woodford również?
– Ja? – Caroline wyglądała na zaskoczoną.
Hunter nisko się ukłonił.
– Interesuje mnie również opinia szanownej pani – stwierdził pełnym szacunku głosem. – Niewiele kobiet ma w sobie na tyle odwagi, żeby przeżyć taką przygodę.
– Pani tego nie chce – wtrącił szybko Grey.
– Cóż, może jednak chcę – zaoponowała i lekko zmarszczyła brwi, a następnie spojrzała na akwarium i znajdujące się w nim długie, szare cielsko. Zadrżała prawie niewidocznie – ale Grey to zauważył, gdyż znali się bardzo długo – i to bardziej z ekscytacji niż z odrazy.
Nie uszło to również uwagi doktora Huntera. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i ponownie ukłonił, po czym wziął panią Woodford pod rękę.
– Zajmę szanownej pani miejsce.
Grey i Nicholls próbowali go powstrzymać, ale wpadli na siebie z grymasem na twarzach, a w tym czasie doktor Hunter doprowadził Caroline do zbiornika i zapoznał ją z właścicielem węgorza – niską i mroczną postacią imieniem Horace Suddfield.
Grey odepchnął Nichollsa i ruszył w tłum, przebijając się łokciami. Hunter go zauważył i szeroko się uśmiechnął.
– Ma pan jakieś resztki metalu w klatce piersiowej, majorze?
– Że co?
– Resztki metalu – powtórzył Hunter. – Arthur Longstreet opisał mi szczegóły operacji, podczas której usunął trzydzieści siedem kawałków metalu z pańskiej klatki piersiowej. Niezwykle imponujące. Jeśli natomiast jakieś resztki się tam ostały, muszę pana przestrzec przed spotkaniem z węgorzem. Widzi pan, metal przewodzi elektryczność i wzrasta ryzyko poparzeń…
Nicholls również przebił się przez tłum i słysząc to, wybuchnął niegrzecznie śmiechem.
– Dobra wymówka, majorze – rzucił drwiącym tonem. Co prawda, był bardzo pijany, jak pomyślał major, ale wciąż…
– Nie mam – odrzekł Grey bez wahania.
– Wspaniale – powiedział grzecznie Suddfield. – Rozumiem, że jest pan żołnierzem, sir? A do tego śmiałym dżentelmenem. Od kogo zaczniemy?
Zanim Grey zdążył cokolwiek powiedzieć, stał już przy akwarium, trzymając za rękę Caroline Woodford, której drugą dłoń chwycił łypiący groźnie Nicholls.
– Panie i panowie, czy wszyscy są gotowi?! – zawołał Suddfield. – Dobbs, ile?
– Czterdzieści pięć! – krzyknął jego asystent z drugiego pokoju, z którego ciągnął się sznur ochotników. Trzymali się za ręce i drżeli z podniecenia, podczas gdy reszta uczestników przyjęcia zrobiła krok w tył.
– Wszyscy się dotykają? Wszyscy się dotykają?! – darł się dalej Suddfield. – Mocno ściśnijcie swoich towarzyszy, proszę! Mocny chwyt! – Odwrócił rozpromienioną twarz w stronę Greya. – Śmiało, sir! Proszę mocno chwycić, o tu, tuż przed ogonem!
Schowawszy zdrowy rozsądek i trzeźwą ocenę sytuacji do kieszeni, Grey zacisnął szczęki i włożył rękę do wody.
Spodziewał się, że po chwyceniu oślizgłej kreatury poczuje lekki trzask, jak po dotknięciu butelki lejdejskiej. Nic bardziej mylnego. Prąd odrzucił go w tył i spiął mięśnie. Major upadł na podłogę, miotając się niczym ryba wyrzucona na brzeg i głośno dyszał, próbując przypomnieć sobie, jak łapie się oddech.
Chirurg, pan Hunter, ukucnął obok niego i przypatrywał mu się z ciekawością.
– Jak się pan czuje? – zapytał. – Ma pan zawroty głowy?
Grey pokręcił głową, co chwila otwierając i zamykając usta niczym złota rybka, następnie z wielkim wysiłkiem poklepał się po klatce piersiowej. Pan Hunter nachylił się nad wskazanym miejscem, rozpiął kamizelkę Greya i przytknął ucho do koszuli. Cokolwiek usłyszał – albo czego nie usłyszał – wyraźnie go zmartwiło. Podniósł się, zacisnął pięści i przywalił nimi w klatkę Greya z taką siłą, że ten poczuł to w kręgosłupie.
Uderzenie przywróciło płuca do poprawnego funkcjonowania. W mgnieniu oka wypełniły się powietrzem, a major przypomniał sobie, jak się oddycha. Jego serce zaczęło bić. Usiadł, osłonił się przed kolejnym uderzeniem pana Huntera i aż zamrugał, kiedy zobaczył masakrę wokół siebie.
Na podłodze leżało mnóstwo ludzi. Niektórzy wciąż się wili, inni leżeli nieruchomo z szeroko rozłożonymi kończynami, a reszta już się pozbierała i znajomi pomagali im stanąć na nogi. Po pokoju rozniosły się podekscytowane okrzyki, a Suddfield stanął obok swojego węgorza z dumną miną i przyjmował gratulacje. Samo zwierzę wyglądało na poirytowane – pływało, robiąc okręgi i wściekle zmieniając kierunki.
Grey zauważył, że Edwin Nicholls kuca, podpierając się dłońmi, i powoli próbuje wstać. Major zaoferował Caroline Woodford swoje ramię, żeby pomóc jej się podnieść. Udało się, ale na tyle niezgrabnie, że kobieta straciła równowagę i runęła na pana Nichollsa. On również stracił równowagę i usiadł ciężko na ziemi, a czcigodna Caroline na nim. Czy to przez porażenie, poczucie ekscytacji, upojenie alkoholowe, czy zwykły brak wychowania Nicholls chwycił okazję – oraz Caroline – i pocałował kobietę prosto w usta, ku jej ogromnemu zaskoczeniu.
To, co wydarzyło się później było nieco pogmatwane. Major miał wrażenie, że złamał Nichollsowi nos – a na knykciach jego prawej dłoni pojawiły się zaczerwienienia, które potwierdzały te przypuszczenia. Wokół panował straszny hałas, a Grey nie do końca czuł, że ma spójne ciało, jakby niektóre jego części odłączały się i rozpływały w powietrzu.
Te, które w nim pozostały, wydawały dziwne pobrzękiwanie. Słuch – uszkodzony kilka miesięcy wcześniej od strzału z armaty – całkowicie odmówił posłuszeństwa pod wpływem elektrycznego wstrząsu. To, co słyszał, nie miało absolutnie żadnego sensu. Przypadkowe słowa docierały do niego mimo donośnych brzęków, ale nie potrafił przyporządkować ich do poruszających się ust ludzi stojących wokół niego. Nie był nawet pewien, czy on sam wypowiada na głos to, co chce.
Otaczały go głosy i twarze, tworzące morze dźwięków i gorączkowych ruchów. Ludzie go dotykali, ciągnęli i popychali. Wyrzucił przed siebie ramię, bardziej żeby sprawdzić, czy wciąż je ma, niż kogokolwiek uderzyć, ale poczuł opór ludzkiego ciała. Jeszcze donioślejszy hałas. Od czasu do czasu pojawiały się twarze, które rozpoznawał: Lucinda – zszokowana i wściekła. Caroline – zrozpaczona, a jej rude włosy rozczochrane, nie mówiąc już o startym pudrze.
Major nie był pewien, czy to on wyzwał Nichollsa, czy na odwrót. Nie, to na pewno ta druga opcja. Jak przez mgłę pamiętał Edwina przykładającego sobie do nosa zakrwawioną chustkę i jego wściekłe spojrzenie zza przymrużonych powiek. Chwilę później stał już w małym parku znajdującym się przed domem Joffreyów, w samej koszuli z zakasanymi rękawami i z pistoletem w dłoni. Gdyby to on decydował, nie wybrałby pojedynku w takim stylu, prawda?
Może Nicholls go obraził, a on, nie będąc do końca świadomy, wyzwał poetę na pojedynek?
Wcześniej padało, więc na zewnątrz było chłodno. Wiatr smagał koszulę majora. Wyglądało na to, że węch jako jedyny zmysł działał całkowicie poprawnie, bo czuł wszystko bardzo wyraźnie: dym wydobywający się z komina, wilgotną trawę i zapach własnego potu, który wydawał się dziwnie metaliczny. I jeszcze coś obrzydliwego, przypominającego odór błota i mułu. Odruchowo potarł o spodnie dłoń, którą dotknął wcześniej węgorza.
Ktoś coś do niego mówił. Z trudnością odwrócił się do stojącego obok pana Huntera, na którego twarzy wciąż malowała się ta przenikliwa ciekawość. Oczywiście. Chirurg jest potrzebny, pomyślał major. Trzeba mieć chirurga podczas pojedynku.
– Tak – powiedział, gdy zobaczył, że Hunter unosi brwi, oczekując odpowiedzi. Chwilę później ogarnął go strach, że mógł obiecać chirurgowi swoje ciało, gdyby zginął, i chwycił płaszcz Huntera wolną ręką.
– Nie… dotykaj… mnie – ostrzegł. – Żadnych… noży. Upiorze – dodał dla większego efektu, w końcu przypominając sobie słowo, o które mu chodziło. Hunter skinął głową. Wyglądało na to, że nie poczuł się urażony.
Niebo było zachmurzone, a za jedyne źródło światła służyły pochodnie znajdujące się przy wejściu do domu. Sylwetka Nichollsa majaczyła gdzieś w oddali, ale mężczyzna szybko się do niego zbliżał.
Ktoś chwycił Greya i siłą go obrócił. Major stał teraz zetknięty plecami z Nichollsem i czuł ciepło bijące od wyższego od siebie mężczyzny.
Jasna cholera, pomyślał. Czy on w ogóle ma do tego papiery?
Ktoś krzyknął i major ruszył wolnym krokiem przed siebie – a przynajmniej tak mu się wydawało – dopóki nie natknął się na czyjeś wyciągnięte ramię. Potem odwrócił się, gdy zauważył człowieka, który gorączkowo wskazywał palcem za niego.
Do diabła z tym, pomyślał znużony, widząc jak Nicholls opuszcza ramię. Mam to w nosie.
Zamrugał przy wystrzale ze skierowanej w niego lufy – westchnięcie zebranego tłumu zagłuszyło huk – i stał przez chwilę w bezruchu, zastanawiając się, czy przeciwnik go postrzelił. Nic na to nie wskazywało, a ktoś stojący w pobliżu namawiał go, żeby odpowiedział ogniem.
Przeklęty poeta, pomyślał. Przestrzelę i tyle z tego będzie. Chcę wrócić do domu.
Major uniósł ramię, celując w powietrze, ale ręka nie do końca chciała słuchać się mózgu i zadrżał mu nadgarstek. Grey go ustabilizował i zacisnął palec na spuście. Miał niewiele czasu, żeby pokierować lufę w bok, bo po chwili broń wystrzeliła.
Ku zaskoczeniu majora Nicholls przez moment słaniał się na nogach, po czym upadł na trawę. Siedział, podpierając się jedną ręką, drugą przyciskał do ramienia, a głowę odrzucił dramatycznie w tył.
Nagle dość mocno się rozpadało. Grey strząsnął krople z rzęs i pokręcił głową. Powietrze miało metaliczny posmak, a major przez chwilę miał wrażenie, że wokół pachnie… purpurą.
– Coś tu nie gra – powiedział na głos i zauważył, że zdolność mówienia powróciła. Odwrócił się, żeby pomówić z Hunterem, ale chirurg, jak na lekarza przystało, podbiegł do Nichollsa i zaglądał za kołnierzyk koszuli poety. Grey dostrzegł na kołnierzyku krew, lecz Edwin nie chciał się położyć i energicznie gestykulował wolną ręką.
– Chodźmy, sir – stwierdził cicho ktoś stojący obok niego. – To nie przysłuży się reputacji lady Joffrey.
– Co? – Major spojrzał w bok i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył Richarda Tarletona, który służył pod nim jako chorąży w Niemczech, a teraz był ubrany w mundur porucznika lansjerów. – Och. Tak, racja.
W Londynie pojedynki były nielegalne. Gdyby policja aresztowała gości Lucindy w parku przed jej domem, odbiłoby się to szerokim echem, co nie uradowałoby jej męża, sir Richarda.
Tłum już się rozpłynął, jakby był zrobiony z cukru. Pochodnie przy drzwiach wygaszono. Hunter i jakiś człowiek pomagali Nichollsowi człapać w coraz intensywniejszym deszczu. Grey zadrżał. Cholera wie, gdzie był jego płaszcz czy peleryna.
– Chodźmy – stwierdził.
* * *
Grey otworzył oczy.
– Coś mówiłeś, Tom?
Tom Byrd, lokaj Greya, zakaszlał jak stary palacz kilkanaście cali od ucha majora. Widząc, że zyskał uwagę swojego pracodawcy, wysunął ramiona, w których trzymał nocnik.
– Jego książęca mość czeka na dole, milordzie. Wraz ze swoją jaśnie panią.
Grey spojrzał na okno za Tomem i zamrugał na widok deszczowego porannego krajobrazu.
– Jaśnie panią? Czyli co, z księżną? – Coś się wydarzyło? Nie było nawet po dziewiątej. Jego bratowa nigdy nie pojawiała się z wizytą przed południem i nie słyszał o sytuacji, w której pokazywałaby się z jego bratem za dnia.
– Nie, milordzie. Z maleństwem.
– Maleństwem… och. Moją córką chrzestną? – Usiadł. Czuł się dobrze, ale jakoś dziwnie. Odebrał naczynie od Toma.
– Tak, milordzie. Jego książęca mość powiedział, że chce porozmawiać z panem o wydarzeniach z zeszłej nocy. – Tom podszedł do okna, a następnie spojrzał krytycznym wzrokiem na zniszczoną koszulę oraz spodnie ubrudzone trawą, błotem, krwią i prochem strzelniczym, przewieszone niedbale przez oparcie krzesła. Popatrzył karcąco na Greya, który zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie dokładny przebieg wczorajszego wieczoru.
Poczuł się co najmniej nieswojo. Nie był pijany. Nie bolała go głowa ani nie miał problemów żołądkowych…
– Z zeszłej nocy – powtórzył niepewnie. Zeszła noc była dziwna, ale pamiętał ją. Przyjęcie z węgorzem. Lucinda Joffrey, Caroline… Z jakiej racji Hal martwił się… co, pojedynkiem? Dlaczego jego brat miałby przejmować się tak błahą sprawą. A nawet jeśli, to po co pojawiać się w domu Greya o poranku z sześciomiesięczną córeczką?
Bardziej niezwykła wydawała się pora, a nie obecność dziecka. Jego brat często zabierał ze sobą córeczkę pod pretekstem, że mała potrzebuje świeżego powietrza. Żona oskarżała go o popisywanie się – dziewczynka rzeczywiście była śliczna – ale Grey podejrzewał coś bardziej trywialnego. Jego zaciekły i nieznoszący sprzeciwu brat – dowodzący własnym pułkiem i siejący postrach zarówno wśród wrogów, jak i własnych żołnierzy – całym sercem pokochał swoją córeczkę. Pułk miał w przeciągu miesiąca udać się na nowy posterunek. Hal po prostu nie mógł znieść tego, że ona będzie poza zasięgiem jego wzroku.
Major znalazł księcia Pardloe siedzącego w salonie z lady Dorotheą Jacqueline Benedictą Grey na rękach, która obgryzała sucharek przytrzymywany przez ojca. Jej zmoknięta jedwabna czapeczka, malutkie okrycie z króliczego futra i dwa listy – jeden otwarty, drugi wciąż zamknięty – leżały na stoliku przy łokciu księcia.
Hal zerknął na brata.
– Zamówiłem ci śniadanie. Przywitaj się z wujkiem Johnem, Dottie. – Odwrócił delikatnie dziecko w stronę brata. Mała nie oderwała się od sucharka, ale radośnie zaszczebiotała.
– Witaj, kochanie. – John nachylił się i pocałował ją w czoło zakryte delikatnymi, wilgotnymi blond włoskami. – Podobał ci się wypad z tatą w deszczu?
– Mamy coś dla ciebie. – Hal podał mu otwarty list i uniósł brew.
Grey również to zrobił i zabrał się do czytania.
– Co? – Zerknął znad kartki papieru z szeroko otwartymi ustami.
– Zareagowałem dokładnie tak samo – przytaknął serdecznie Hal – kiedy dostarczono mi list tuż przed świtem. – Sięgnął po drugi, zapieczętowany, mocno przytrzymując niemowlę. – Masz, ten jest do ciebie. Przyszedł tuż po świcie.
Grey upuścił pierwszy list, jakby ktoś przed chwilą go podpalił, i zerwał pieczęć z drugiego.
Och, John – rozpoczynał się bez żadnego wstępu – wybacz mi, nie potrafiłam go powstrzymać, naprawdę, tak mi przykro. Mówiłam mu, ale nie słuchał. Uciekłam i nie mam dokąd pójść. Proszę, proszę, zrób coś! – Nikt się nie podpisał, ale nie było takiej potrzeby. Rozpoznał niestaranne i chaotyczne pismo czcigodnej Caroline. Papier był poplamiony i pomarszczony – czyżby przez łzy?
Gwałtownie pokręcił głową, jakby chciał ją oczyścić, i znowu chwycił pierwszy list. Od poprzedniego czytania nic się nie zmieniło – formalne żądanie satysfakcji autorstwa Alfreda, lorda Enderby, skierowane do jego książęcej mości księcia Pardloe, w związku ze skazą na honorze, której doznała siostra tego pierwszego, czcigodna Caroline Woodford, za sprawą brata jego książęcej mości, lorda Johna Greya.
Grey zerkał to na jeden, to na drugi dokument, po czym spojrzał na brata.
– Co u licha?
– Wnioskuję, że miałeś pracowity wieczór – stwierdził Hal i cicho stęknął, kiedy schylał się po sucharek, który Dottie upuściła na dywan. – Nie, kochanie, tego już nie dostaniesz.
Dottie gwałtownie zaprotestowała, ale wuj John odwrócił jej uwagę, biorąc ją na ręce i delikatnie dmuchając w uszko.
– Pracowity – powtórzył. – Tak, można to tak nazwać. Ale Caroline Woodford nic nie zrobiłem, oprócz tego, że trzymałem ją za rękę podczas porażenia przez węgorza elektrycznego, przyrzekam. Gleeglgleeglgleegl-pppppssssszzzzz – zwrócił się do Dottie ku jej uciesze. Znowu uniósł wzrok i zauważył, że Hal mu się przypatruje.
– Przyjęcie u Lucindy Joffrey – rozwinął. – Na pewno byliście z Minnie zaproszeni.
Hal chrząknął.
– Och tak, dostaliśmy zaproszenie, ale miałem już zobowiązania na wieczór. Minnie nie wspominała o węgorzu. O co chodzi z tym pojedynkiem na pistolety o dziewczynę?
– Co? To nie… – John przerwał i zastanowił się. – Cóż, to mogło tak wyglądać, kiedy teraz o tym myślę. Nicholls, wiesz ta świnia, która napisała odę do stóp Minnie, pocałował panią Woodford, chociaż sobie tego nie życzyła, więc go uderzyłem. Kto powiedział ci o pojedynku?
– Richard Tarleton. Pojawił się wczoraj w pokoju gier White’a i oświadczył, że przed chwilą się z tobą widział.
– Cóż, w takim razie wiesz tyle samo, co ja. Och, życzysz sobie wrócić do tatusia? – Przekazał Dottie bratu i starł ślinę dziecka z rękawa żakietu.
– Podejrzewam, że o to chodzi Enderby’emu. – Hal kiwnął głową w stronę listu od hrabiego. – Publicznie uwłaczałeś cnocie biednej dziewczyny, tocząc o nią skandaliczny pojedynek. Chyba ma trochę racji.
Dottie ssała knykcie ojca, cicho pomrukując. Hal wyciągnął z kieszeni srebrny gryzak i zaoferował dziewczynce w zamian za swój palec, patrząc przy tym z ukosa na Greya.
– Nie chcesz ożenić się z Caroline Woodford, prawda? Stąd żądania lorda Enderby.
– Boże, oczywiście, że nie. – Caroline była dobrą znajomą: bystrą, piękną i gotową na szalone wyskoki. Ale ślub?
Hal kiwnął głową.
– Urocza dziewczyna, ale w ciągu miesiąca skończyłbyś w Newgate albo Bedlam.
– Albo martwy – dodał Grey, delikatnie szarpiąc za bandaż, którym Tom opatrzył jego kostki. – Wiesz, jak miewa się Nicholls?
– Ach. – Hal zakołysał się do tyłu i wziął głęboki oddech. – Cóż, nie żyje. Dostałem raczej niegrzeczny w swym wydźwięku list od jego ojca, w którym oskarża cię o morderstwo. List przyszedł podczas śniadania, nie pomyślałem, żeby go wziąć. Chciałeś zabić Nichollsa?
Grey ciężko usiadł. Cała krew odpłynęła mu z głowy.
– Nie – szepnął. Zarówno usta, jak i ręce miał zdrętwiałe. – Och, Jezu. Pewnie, że nie.
Hal natychmiast wyciągnął z kieszeni tabakierę, wyjął z niej fiolkę z solami trzeźwiącymi i podał bratu. Grey był mu wdzięczny – co prawda, nie zemdlałby, ale opary amoniaku były dobrą wymówką dla napływających do oczu łez i zapchanego nosa.
– Jezu – powtórzył i kilkakrotnie kichnął. – Nie strzelałem, żeby zabić… przysięgam, Hal. Specjalnie spudłowałem. A w każdym razie miałem taki zamiar – dodał szczerze.
Treść listu lorda Enderby powoli nabierała sensu, podobnie jak obecność Hala. Coś, co miało być jedynie niewinną sprzeczką, o której każdy zapomni następnego ranka, zmieniło się – a przynajmniej istniała taka szansa, gdyby plotka się rozeszła – w coś o wiele gorszego niż skandal. Major mógł zostać aresztowany za morderstwo. Wzorzysty dywan pod jego stopami zionął niczym otchłań, do której mógł wpaść i stracić życie.
Hal kiwnął głową i podał mu chusteczkę.
– Wiem – powiedział cicho. – Czasem… tak bywa. Nie miałeś zamiaru czegoś zrobić i… oddałbyś wszystko, żeby cofnąć czas.
Grey wytarł twarz i zerknął ukradkiem na brata.
Hal nagle wydawał się starszy, a na jego twarzy malowało się coś więcej niż zwykła troska o brata.
– Masz na myśli Nathaniela Twelvetreesa? – Normalnie nie poruszałby tej kwestii, ale obaj się odsłonili.
Hal rzucił mu ostre spojrzenie, po czym odwrócił wzrok.
– Nie, nie Twelvetreesa. W tamtej sprawie nie miałem żadnego wyboru. I nie chciałem go zabić. Chodziło mi… o to, co doprowadziło do pojedynku. – Na jego twarzy pojawił się grymas. – „Co nagle, to po diable”. – Zerknął na kartkę papieru leżącą na stole i pokręcił głową, po czym pogłaskał Dottie. – Nie pozwolę, żebyś powtarzał moje błędy, John – dodał szeptem.
Grey bez słowa kiwnął głową. Nathaniel Twelvetrees uwiódł pierwszą żonę Hala. Niezależnie od błędów brata, major nigdy nie planował małżeństwa.
Hal uniósł brew i postukał złożonym listem o stół. Nagle zerknął na Johna i westchnął. Odłożył kartkę, sięgnął do kieszeni i wyjął dwa dokumenty. Jeden, sądząc po pieczęci, był oficjalny.
– Twoja nominacja – stwierdził, podając go majorowi. – W uznaniu za Crefeld – dodał i ponownie uniósł brew na widok skonsternowanej miny brata. – Dostałeś awans na podpułkownika. Nie pamiętasz?
– Ja… cóż. Nie za bardzo. – Miał wrażenie, że ktoś, prawdopodobnie Hal, powiedział mu o tym tuż po Crefeld, ale ciężko ranny Grey nie był w stanie zajmować się sprawami armii, a już na pewno cieszyć się awansem. Później…
– Czy nie było z tego powodu jakiegoś zamieszania? – Grey odebrał dokument, otworzył go i zmarszczył brwi. – Myślałem, że się rozmyślili.
– A jednak pamiętasz – powiedział Hal, wciąż z uniesioną brwią. – Generał Wiedman nominował cię tuż po bitwie. Z oficjalnym potwierdzeniem trzeba było zaczekać do zakończenia śledztwa w sprawie wybuchu armaty i… ech… zamieszania z Adamsem.
– Och! – Grey wciąż był w szoku po usłyszeniu wiadomości o śmierci Nichollsa, ale na wspomnienie Adamsa jego umysł znowu zaczął poprawnie funkcjonować. – Adams. Hmm. Czyli Twelvetrees wstrzymał nominację? – Pułkownik Reginald Twelvetrees z Królewskiego Pułku Artylerii. Brat Nathaniela i kuzyn Bernarda Adamsa, zdrajcy, oczekującego na proces w londyńskiej Tower dzięki staraniom Greya zeszłej jesieni.
– Tak. Sukinsyn – stwierdził całkiem obiektywnie Hal. – Któregoś dnia pożrę go na śniadanie.
– Mam nadzieję, że nie z mojego powodu – odparł oschle Grey.
– Och, nie – zapewnił go Hal i delikatnie potrząsnął córeczką, żeby ją uspokoić. – Z czysto osobistych pobudek.
Grey uśmiechnął się, mimo niepokoju, który odczuwał, i odłożył dokument z nominacją.
– Dobra – powiedział, zerkając na zwinięty, czwarty list leżący na stole. Wyglądał na oficjalny i miał zerwaną pieczęć. – Propozycja ożenku, oskarżenie o morderstwo, nominacja. A to co, do cholery? Rachunek od krawca?
– Ach, tego nie miałem ci pokazywać – odpowiedział Hal, nachylając się i podając mu list. – Ale biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności…
Hal czekał cierpliwie, aż Grey przeczyta list. Była to prośba – albo rozkaz, zależy jak do tego podejść – do majora lorda Johna Greya o stawienie się w roli świadka na sądzie wojennym w sprawie niejakiego kapitana Charlesa Carruthersa, odbywającym się w…
– Kanadzie? – Uniesiony głos Johna przestraszył Dottie, która wykrzywiła buzię w grymasie płaczu.
– Ciii, kochanie. – Hal potrząsał nią energiczniej i poklepywał po pleckach. – Wszystko w porządku. Tylko wuj John zachowuje się jak głupek.
Grey zignorował uwagę i pomachał listem przed nosem brata.
– Za co, do cholery, Charlie Carruthers odpowiada przed sądem wojennym? I z jakiej racji mam stawić się w roli świadka?
– Niemożność stłumienia buntu – wytłumaczył Hal. – A jeśli chodzi o ciebie… to jego osobista prośba. Oskarżony oficer ma prawo wezwać własnych świadków. Wiedziałeś o tym?
Grey kojarzył taki przepis, ale tylko w teorii. Sam nigdy nie brał udziału w sądzie wojennym. Takie postępowania nie były czymś częstym i major nie za bardzo miał pojęcie, jak wyglądają. Zerknął kątem oka na brata.
– Dlaczego nie chciałeś mi tego pokazywać?
Hal wzruszył ramionami i dmuchnął delikatnie nad głową córeczki. Jej krótkie blond włosy zafalowały jak pszenica na wietrze.
– Nie było sensu. Miałem zamiar odpisać, że jako twój oficer dowodzący potrzebuję cię tutaj. Dlaczego miałbyś być oddelegowany do kanadyjskiej dziczy? Ale biorąc pod uwagę twoją chęć do stawiania się w niezręcznych sytuacjach… Jak było? – zapytał ciekawskim tonem.
– Ale co… ach, węgorz. – Grey przyzwyczaił się, że jego brat szybko zmienia tematy rozmów i od razu zrozumiał, o co mu chodzi. – Cóż, dość szokująca sprawa.
Zaśmiał się niepewnie na widok groźnego spojrzenia Hala, a Dottie powierciła się w ramionach ojca i po chwili wyciągnęła pulchne rączki w stronę wuja.
– Flirciara – powiedział do bratanicy i odebrał ją od Hala. – A tak naprawdę, było niesamowicie. Znasz to uczucie, kiedy łamiesz kość? Zanim poczujesz ból, doznajesz wstrząsu, który na chwilę cię oślepia, a ty wrażenie, jakby ktoś przejeżdżał ci gwoździem po brzuchu? Coś w tym rodzaju, tylko o wiele mocniej i dłużej. Zatkało mnie – przyznał. – I to dosłownie. Chyba przestało mi bić serce. Doktor Hunter, wiesz, ten anatom, walnął mnie w klatkę piersiową, żeby ponownie ruszyło.
Hal słuchał tego wszystkiego z zainteresowaniem, zadając kilka pytań, na które Grey odpowiadał automatycznie, ponieważ myślami był przy ostatniej wiadomości przekazanej mu przez brata.
Charlie Carruthers. Razem zaczynali karierę jako młodzi oficerowie, chociaż w innych pułkach. Walczyli ramię w ramię w Szkocji i wspólnie udali się do Londynu na następnej przepustce. Łączyło ich, cóż… trudno nazwać to romansem. Trzy lub cztery krótkie zbliżenia gdzieś w ciemnych alejkach, pełne potu i płytkich oddechów, trwające nie dłużej niż piętnaście minut. Następnego dnia łatwo było o nich zapomnieć i zrzucić wszystko na upojenie alkoholowe. Żaden z nich nigdy o tym nie wspominał.
To był trudny czas, te kilka lat po śmierci Hectora. Grey szukał zapomnienia na różne sposoby – i najczęściej je znajdował – aż w końcu doszedł do siebie.
Prawdopodobnie nie pamiętałby Carruthersa, gdyby nie jedna… rzecz.
Otóż Carruthers urodził się z ciekawą deformacją – miał podwójną dłoń. Z nadgarstka prawej ręki, która była zwyczajna i działała całkiem normalnie, zwisała dodatkowa, skarłowaciała dłoń. Doktor Hunter pewnie zapłaciłby za nią mnóstwo pieniędzy, pomyślał Grey i ścisnęło go w żołądku.
Karłowata dłoń miała tylko dwa krótkie palce i gruby kciuk, ale Carruthers mógł ją zamykać i otwierać, chociaż w tym samym czasie musiał to robić również większą. Szok, którego doznał Grey, kiedy Carruthers zacisnął podwójną dłoń na jego kutasie, był porównywalny tylko z porażeniem węgorza.
– Jeszcze nie pochowano Nichollsa, prawda? – zapytał nagle na wspomnienie przyjęcia i doktora Huntera, przerywając jakąś wypowiedź brata.
Hal wyglądał na zaskoczonego.
– Na pewno nie. A co? – Zmrużył oczy, spoglądając na Greya. – Chyba nie masz zamiaru pojawić się na pogrzebie?
– Nie, nie – odrzekł szybko Grey. – Myślałem o doktorze Hunterze, który cieszy się… wątpliwą reputacją. Po pojedynku Nicholls odszedł właśnie z nim.
– Jaką reputacją, na litość boską? – Hal żądał natychmiastowych wyjaśnień.
– Osoby skupującej zwłoki – wypalił Grey.
Zapadła cisza, a Hal chyba połączył fakty. Zrobił się blady.
– Chyba nie myślisz, że… Nie! Jak tak można?
– Eee… Ehm… wypełnienie trumny centnarem kamieni tuż przed zabiciem wieka to całkiem powszechna metoda, a przynajmniej tak słyszałem – rzucił Grey, gdy Dottie trącała go piąstką w nos.
Hal głośno przełknął ślinę. Grey dostrzegł, że brata przeszły ciarki.
– Zapytam Harry’ego – stwierdził Hal po chwili ciszy. – Nie mogli jeszcze zorganizować pogrzebu, a jeśli…
Obaj bracia odruchowo zadrżeli, wyobrażając sobie minę członka rodziny Nichollsa, który naciskałby na otwarcie trumny i zobaczyłby…
– Lepiej nie – rzekł Grey, przełykając ślinę. Dottie zrezygnowała z prób urwania mu nosa i teraz poklepywała małą rączką usta wujka, gdy ten próbował coś powiedzieć. Ta mała rączka dotykająca jego skóry…
Ostrożnym ruchem oddał dziewczynkę w ręce ojca.
– Nie wiem, dlaczego Charles Carruthers uważa, że będę przydatny, ale dobrze, pojadę. – Zerknął na list od lorda Enderby i zmięty list od Caroline. – W końcu są gorsze rzeczy niż ryzyko oskalpowania przez czerwonoskórych.
Hal spokojnie kiwnął głową.
– Załatwiłem ci transport. Jutro wypływasz. – Wstał i uniósł Dottie. – Chodź skarbie, ucałujesz wuja Johna na pożegnanie.
* * *
Miesiąc później Grey wraz z Tomem Byrdem gramolili się ze statku „Harwood” do jednej z mniejszych łodzi, które miały zabrać ich i towarzyszący im batalion z Louisbourga na dużą wyspę w pobliżu ujścia Rzeki Świętego Wawrzyńca.
Grey nigdy w życiu czegoś takiego nie widział. Sama rzeka była ogromna, miała ponad pół mili szerokości. W słońcu mieniła się na czarno i niebiesko. Wzdłuż obu brzegów ciągnęły się ogromne klify i tak gęsto zalesione pagórki, że ledwo dało się dostrzec leżące poniżej skały. Było gorąco, a rozpościerające się nad nimi przepiękne niebo wydawało się większe i pogodniejsze niż te, które dotychczas widział. Z bujnej roślinności dochodziły do nich różne dźwięki – owadów, jak podejrzewał Grey, ptaków i rwących potoków, chociaż miał wrażenie, że dzicz śpiewa dla samej siebie, głosem słyszalnym tylko w jego umyśle. Siedzący za nim Tom drżał z podekscytowania i rozglądał się uważnie, żeby niczego nie przegapić.
– Czy to czerwonoskóry? – wyszeptał, nachylając się do Greya.
– Wszystko na to wskazuje – odpowiedział John, patrząc na mężczyznę ubranego jedynie w przepaskę na biodra, pasiasty koc przewieszony przez jedno ramię i wysmarowanego – biorąc pod uwagę, jak lśniły się jego kończyny – jakiegoś rodzaju tłuszczem.
– Myślałem, że są bardziej czerwoni – stwierdził Tom, przez przypadek wypowiadając na głos przemyślenia Greya. Indianin miał ciemniejszą skórę, to fakt, ale raczej delikatnie brązową, przypominającą barwą zeschnięte liście dębu. Mężczyzna przypatrywał im się z podobną ciekawością, jak oni jemu. Wyglądało na to, że wyjątkowo intensywnie przyglądał się Johnowi.
– To przez włosy, milordzie – szepnął Tom do ucha Greya. – Mówiłem, żeby włożyć perukę.
– Bredzisz, Tom – odpowiedział John, ale jednocześnie poczuł dziwny dreszcz przeszywający go od karku po czubek głowy. Dumny ze swoich gęstych blond włosów rzadko nosił perukę. Na oficjalne okazje wolał najzwyczajniej przypudrować i związać własną czuprynę, a obecna sytuacja nie była w żadnym stopniu oficjalna. Wraz z pojawieniem się świeżej wody na pokładzie tego ranka Tom nalegał, żeby umyć włosy, które wciąż opadały luźno na ramiona Greya, chociaż dawno już wyschły.
W końcu dobili do kamienistego brzegu. Indianin zrzucił koc i pomógł mężczyznom wyjść z łodzi. Grey stanął obok obcego, na tyle blisko, że czuł jego zapach. Mężczyzna pachniał zupełnie inaczej niż ktokolwiek, z kim John miał do czynienia wcześniej: dzikimi zwierzętami – przy okazji zastanawiał się z dreszczykiem emocji, czy tłuszcz, którym wysmarował się mężczyzna to niedźwiedzie sadło – ale z wyrazistą nutą ziół i świeżo skrawanej miedzi.
Prostując się znad górnej krawędzi nadburcia, Indianin dostrzegł ciekawskie spojrzenie Greya i szeroko się uśmiechnął.
– Uważaj, Angliku – powiedział z wyraźnym francuskim akcentem i przejechał delikatnie palcami po kosmykach włosów Johna. – Twój skalp dobrze by się prezentował u pasa Hurona.
Żołnierze z łódki wybuchnęli śmiechem, a Indianin odwrócił się do nich, cały czas mając uśmiech na ustach.
– Pracujący dla Francuzów Abenakowie nie są tacy wybredni. Skalp to skalp, a Francuzi dobrze za nie płacą, bez względu na kolor. – Kiwnął głową w stronę grenadierów, którzy natychmiast zamilkli. – Za mną.
* * *
Na wyspie znajdował się już mały obóz, rozbity przez oddział piechoty pod dowództwem kapitana Woodforda – jego nazwisko odrobinę zmartwiło Greya, ale dzięki Bogu okazało się, że lord Enderby nie jest z nim spokrewniony.
– Po tej stronie wyspy jesteśmy względnie bezpieczni – przekazał Greyowi, gdy siedzieli po kolacji przed namiotem kapitana, podając mu piersiówkę z brandy. – Jednak drugą Indianie najeżdżają regularnie. W zeszłym tygodniu straciłem czterech ludzi. Trzech zginęło, a jeden dostał się w niewolę.
– Ale masz zwiadowców? – zapytał Grey, trzaskając dłonią pojawiające się o zmierzchu komary. Więcej nie zobaczył Indianina, który ich tu przywiódł, lecz w obozie znajdowało się kilku innych. Większość siedziała przy własnym ognisku, tylko jeden czy dwóch przykucnęło wśród grenadierów z Louisbourga, z którymi Grey płynął na „Harwoodzie”, i bacznie obserwowało, co się dzieje.
– Tak, raczej godnych zaufania – stwierdził Woodford, przy okazji odpowiadając na kolejne pytanie, które chciał zadać John. Potem zaśmiał się, chociaż nie dlatego, że było mu do śmiechu. – A przynajmniej taką mam nadzieję.
Po posiłku rozegrali partyjkę w karty, podczas której Grey przekazał kapitanowi informacje, jak wygląda sytuacja w Anglii, w zamian za nowiny dotyczące bieżących działań.
Generał Wolfe spędził mnóstwo czasu w Montmorency niedaleko miasta Quebec, ale nie czekało go nic oprócz rozczarowania, więc opuścił tamtejszy posterunek i przeniósł główne siły armii kilka mil od cytadeli. Na razie twierdza wydawała się nie do zdobycia. Była uzbrojona w armatę i znajdowała się na szczycie klifu, co pozwalało kontrolować równiny i odcinek rzeki na zachód, dlatego angielskie okręty musiały przemykać pod osłoną nocy – ale i tak nie zawsze kończyło się to powodzeniem.
– Teraz, gdy przypłynęli grenadierzy, Wolfe będzie się niecierpliwił – przewidywał Woodford. – Pokłada w nich ogromne nadzieje, bo walczył u ich boku w Louisbourgu. Pożerają cię żywcem, pułkowniku, proszę wysmarować tym twarz i ręce. – Sięgnął do szuflady, wyjął pojemnik z mazią wydzielającą silny zapach i podsunął mu przez stół. – Niedźwiedzie sadło i mięta – wyjaśnił kapitan. – Indianie używają tego lub smarują się błotem.
Grey skorzystał bez wahania. Maź nie pachniała tak samo jak ta, którą był wysmarowany Indianin spotkany na brzegu, chociaż bardzo podobnie. Kiedy się smarował, towarzyszyło mu dziwne poczucie niepokoju, ale specyfik rzeczywiście odstraszył insekty.
Grey nie trzymał w tajemnicy celu swojej obecności i teraz otwarcie zapytał o Carruthersa.
– Wiesz, gdzie go trzymają?
Woodford zmarszczył brwi i nalał kolejkę brandy.
– Nie trzymają. Dostał warunkowe zwolnienie. Ma kwaterę w mieście, w którym znajduje się sztab Wolfe’a.
– Co? – Grey był zaskoczony. Chociaż właściwie Carruthersa nie oskarżono o bunt, tylko niemożność jego powstrzymania. Rzadki zarzut. – Znasz szczegóły sprawy?
Woodford otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili westchnął, pokręcił głową i wypił brandy. Grey wywnioskował, że wszyscy znali szczegóły, lecz sprawa prawdopodobnie była naciągana. Cóż, dobrze się składa. Dowie się o niej od samego Carruthersa.
Rozmowa zeszła na błahe tematy. Po jakimś czasie Grey życzył kapitanowi dobrej nocy i wyszedł. Grenadierzy nie próżnowali: wokół istniejącego obozu pojawiły się nowe namioty z grubego płótna, a w powietrzu unosił się przyjemny zapach pieczonego mięsa i parzonej herbaty.
Tom niewątpliwe rozbił namiot gdzieś niedaleko, ale Grey nie spieszył się ze znalezieniem go. Delektował się samotnością i twardym gruntem pod nogami po kilku tygodniach spędzonych na zatłoczonym statku. Szedł za równymi rzędami namiotów, gdzie nie dochodziło już światło ognisk. Czuł się niewidoczny, lecz wciąż bezpieczny – a przynajmniej taką miał nadzieję. Od lasu dzieliło go ledwie kilka jardów, zarysy drzew i krzewów wciąż były widoczne, ponieważ nie zapadła jeszcze całkowita ciemność.
Jego uwagę przyciągnęła dryfująca w powietrzu zielona iskierka. Zachwycił się. Potem pojawiła się kolejna… i jeszcze jedna… dziesiąta, dwunasta. Nagle miał przed oczami mnóstwo świetlików. Zielone iskierki delikatnie migotały niczym malutkie świeczki rozstawione na ciemnym listowiu. Widział już te owady wcześniej, w Niemczech, ale nigdy w takiej liczbie. Magiczne doświadczenie. Urocze jak blask księżyca.
Nie potrafił stwierdzić, jak długo im się przypatrywał, przechadzając się powoli wzdłuż obozowiska, jednak w końcu westchnął i ruszył w stronę namiotów, najedzony, przyjemnie zmęczony i bez niecierpiących zwłoki obowiązków. Nie miał pod sobą żołnierzy, nie musiał sporządzać raportów… nic do roboty, dopóki nie dotrze do Gareon i Charliego Carruthersa.
Westchnął z ulgą, zamknął poły namiotu i zdjął wierzchnie odzienie.
Ze snu wyrwały go krzyki. Usiadł jak rażony piorunem. Tom, leżący w śpiworze na ziemi, oparł się na dłoniach i kolanach jak żaba i gwałtownie poszukiwał pistoletu oraz naboi.
Grey bez wahania złapał sztylet, który przed pójściem spać zawiesił na kołku, odsunął poły namiotu i wyjrzał na zewnątrz. Ludzie biegali w kółko, obijając się o namioty, wykrzykując rozkazy lub wołając o pomoc. Na niebie widać było iluminację, a nisko nad ziemią zbierały się czerwonawe chmury.
– Brandery! – krzyknął ktoś. Grey włożył buty i dołączył do tłumu biegnącego w stronę wody.
Na środku szerokiej, ciemnej rzeki pływał zakotwiczony „Harwood”. Powoli zbliżały się do niego trzy płonące obiekty. Tratwa zapełniona łatwopalnymi odpadkami i oblana olejem stała cała w ogniu. Mała łódka z masztem i żaglami także cała w płomieniach. Coś jeszcze – chyba indiańskie kanu z podpaloną stertą trawy i liści? Na razie było za daleko, ale wciąż się zbliżało.
Zerknął na statek i zobaczył ruch na pokładzie – nie widział pojedynczych ludzi, ale wyraźnie coś się tam działo. Nie dało się po prostu podnieść kotwicy i odpłynąć, nie w tak krótkim czasie, dlatego spuszczano szalupy z marynarzami, którzy mieli za wszelką cenę trzymać brandery z dala od „Harwooda”.
Przejęty tą scenerią nie zwrócił uwagi na wrzaski i krzyki dochodzące z drugiej części obozu. Teraz, pośród ludzi, którzy wcześniej w milczeniu obserwowali płonące łodzie, zapanował zamęt. Zdali sobie sprawę, że coś zbliża się na lądzie.
– Indianie! – krzyknął nagle mężczyzna stojący obok Greya, a wokół rozległo się piskliwe wycie. – Indianie!
Ludzie podchwycili ostrzeżenie i ruszyli w odwrotnym kierunku.
– Stop! Stać! – Grey wyciągnął ramię, na które nabił się i upadł mężczyzna biegnący w jego stronę. John podniósł głos, mając nadzieję, że powstrzyma ten chaos. – Ty! Ty i ty. Chwycić sąsiada i za mną! – Facet, którego przewrócił, wstał. Jego oczy błyszczały w świetle gwiazd.
– To może być pułapka! – wrzasnął Grey. – Zostać! Zostać na miejscu!
– Stać! Stać! – Niski dżentelmen ubrany w koszulę nocną zrozumiał rozkaz i ryczał wraz z Greyem, dodatkowo podnosząc suchą gałąź z ziemi i wymachując nią przed ludźmi, którzy próbowali minąć go w drodze do obozu.
Na rzece pojawiły się dwie nowe iskierki – kolejne brandery. Szalupy z marynarzami już zwodowały i w ciemności jawiły się jako niewyraźne kropki. Gdyby udało im się odeprzeć atak, może uratowaliby „Harwooda” przed natychmiastowym zniszczeniem. Grey obawiał się, że wydarzenia na tyłach obozu miały odciągnąć ludzi od brzegu i pozostawić statek chroniony jedynie przez marynarzy. To pozwoliłoby Francuzom wysłać barkę wypełnioną materiałami wybuchowymi albo dokonać abordażu, unikając wykrycia, bo angielskie siły byłyby zajęte branderami i najazdem na obóz.
Pierwsza brandera dopłynęła na dalszy brzeg i wypalała się na piasku, co nocą wyglądało olśniewająco. Niski mężczyzna obdarzony silnym głosem – na pewno jest sierżantem, pomyślał Grey – zdołał zebrać grupkę żołnierzy, których zaprezentował pułkownikowi i energicznie zasalutował.
– Czy żołnierze mają przynieść swoje muszkiety, sir?
– Tak – odpowiedział Grey. – I to szybko. Idź z nimi, sierżancie. Bo rozmawiam z sierżantem, prawda?
– Sierżant Aloysius Cutter, sir – odrzekł niski dżentelmen i kiwnął głową. – Dobrze spotkać oficera, który nie jest niespełna rozumu.
– Dziękuję, sierżancie. I zatrzymajcie po drodze tak dużo ludzi, jak się da. Najlepiej z pewnymi rękami. Jednego lub dwóch karabinierów, jeśli się takowi znajdą.
Sierżant zabrał się do roboty, a Grey ponownie skupił uwagę na rzece, na której załoga dwóch szalup z „Harwooda” odpychała jedną z brander od statku, okrążając ją i wzburzając wodę wiosłami. John słyszał pokrzykiwania marynarzy.
– Milordzie?
Usłyszawszy za sobą głos, aż podskoczył. Odwrócił się, gotowy dać reprymendę Tomowi, że zdecydował się wyjść na ten chaos, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, jego młody służący zatrzymał się przed nim, trzymając coś w dłoniach.
– Przyniosłem pańskie spodnie, milordzie – powiedział Tom drżącym głosem. – Pomyślałem, że może ich pan potrzebować podczas bitwy.
– Bardzo miło z twojej strony, Tom – pochwalił służącego Grey, powstrzymując się od śmiechu. Wciągnął spodnie i włożył w nie koszulę. – Wiesz, co działo się w obozie?
Usłyszał, jak Tom przełyka głośno ślinę.
– Indianie, milordzie – odpowiedział służący. – Wpadli z krzykiem między namioty i podpalili jeden lub dwa. Widziałem, jak zabili człowieka i… oskalpowali go. – Powoli wymawiał słowa, jakby miał zaraz zwymiotować. – Coś okropnego.
– Spodziewam się. – Noc była ciepła, ale Grey poczuł ciarki na ramionach i karku. Mrożące krew w żyłach okrzyki zamilkły i chociaż w obozie wciąż panował harmider, to zupełnie innego rodzaju: żadnych ryków, jedynie rozkazy wypowiadane przez oficerów, sierżantów i kaprali. Przyszedł czas, by zewrzeć szeregi i policzyć straty w ludziach oraz wyposażeniu.
Tom, chwała Bogu, przyniósł pistolet Greya, torbę ze śrutem i proch oraz płaszcz i długie skarpety. Zdając sobie sprawę, że jego lokaj musiałby iść długą i wąską ścieżką przez ciemny las, żeby dojść z wybrzeża do obozu, polecił mu tylko, aby trzymał się z dala, gdy sierżant Cutter – który, zapewne kierując się swoim wojskowym instynktem, włożył spodnie – podszedł do Johna w towarzystwie uzbrojonych rekrutów.
– Wszyscy obecni, sir – powiedział i zasalutował. – Do kogo mam honor się zwracać, sir?
– Podpułkownik Grey. Sierżancie, ustawcie swoich ludzi tak, żeby obserwowali statki. Niech zwrócą szczególną uwagę na ten płynący w dół rzeki. Potem tu wrócić z raportem na temat tego, co wydarzyło się w obozie.
Cutter ponownie zasalutował i oddalił się, pokrzykując do żołnierzy:
– Ruchy, wy kupo gówna! Żwawiej! Żwawiej!
Nagle Tom wydał z siebie stłumiony krzyk. Grey odwrócił się, odruchowo wyciągając sztylet, i zobaczył ciemną sylwetkę.
– Nie zabijaj mnie, Angliku – powiedział Indianin, który doprowadził ich do obozu. W jego głosie słychać było lekkie rozbawienie. – Le capitaine wysłał mnie, żebym cię znalazł.
– Po co? – zapytał krótko Grey. Jego serce wciąż waliło. Nie lubił być zaskakiwany, a jeszcze bardziej nie podobało mu się to, że mężczyzna mógł z łatwością pozbawić go życia, jeszcze zanim John go zauważył.
– Abenakowie podpalili twój namiot; podejrzewał, że mogli zabrać ciebie i twojego sługę do lasu.
Tom rzucił wyjątkowo ordynarne przekleństwo i wykonał ruch, jakby chciał pobiec w stronę lasu, ale Grey położył mu dłoń na ramieniu.
– Zostań, Tom. Nie ma sensu.
– Jak to, do cholery jasnej! – krzyknął wzburzony lokaj. Przez emocje zapomniał o manierach. – Śmiem twierdzić, że udałoby mi się znaleźć pańską bieliznę, chociaż nie bez problemów. Ale przede wszystkim, co z obrazkiem z wizerunkiem pańskiej kuzynki i dziecka, który przesłała dla kapitana Stubbsa? Co z pańskim kapeluszem ze złotą lamówką?!
Grey poczuł niepokój – jego młoda kuzynka Olivia przysłała miniaturę przedstawiającą siebie i nowo narodzonego syna, polecając, by John przekazał ją kapitanowi Malcolmowi Stubbsowi, jej mężowi, który obecnie przebywał z wojakami Wolfe’a. Podpułkownik poklepał się po kieszeni i z ulgą wyczuł, że przedmiot o owalnym kształcie cały czas się w niej znajduje.
– Spokojnie, Tom. Mam go. Co do kapelusza… pomyślimy o tym później. Przepraszam, jak panu na imię? – zapytał Indianina, nie chcąc ciągle zwracać się do niego per ty.
– Manoke – odpowiedział wciąż rozbawiony Indianin.
– Zaiste. Zabierzesz mojego lokaja z powrotem do obozu? – zapytał John, widząc zbliżającego się sierżanta Cuttera. I lekceważąc protesty Toma, oddał swojego służącego pod opiekę Indianina.
* * *
Wszystkie pięć brander odpłynęło lub zdołano je odepchnąć od „Harwooda”. Na rzece pojawiło się coś, co mogło być – chociaż nie musiało – jednostką abordażową, ale zorganizowanej na poczekaniu grupie Greya udało się ją odstraszyć salwami z broni, mimo że ich zasięg nie pozwalał trafić wroga.
W każdym razie „Harwood” był bezpieczny, ale w obozie zapanowała napięta atmosfera. Grey spotkał się na krótko z Woodfordem po powrocie kapitana tuż przed świtem i usłyszał, że najazd zakończył się śmiercią dwóch ludzi i wzięciem do niewoli trzech kolejnych. Trzech indiańskich najeźdźców zabito, jednego raniono – Woodford chciał go przesłuchać, ale mężczyzna zmarł. Kapitan i tak podejrzewał, że nie wyciągnąłby z niego żadnych przydatnych informacji.
– Nigdy nie puszczają pary z gęby – stwierdził, trąc czerwone od dymu oczy. Na jego spuchniętej twarzy malowało się zmęczenie. – Zamykają oczy i nucą te swoje przedśmiertne pieśni. Nie ma znaczenia, co im robisz. Tylko śpiewają.
Grey usłyszał pieśń, a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy o brzasku wpełzł do pożyczonego namiotu. Śpiewana cichym, wysokim głosem, równie dobrze mogła być wiatrem świszczącym pośród koron drzew. Trwało to jakiś czas, potem ucichło, jednak tylko po to, by rozbrzmieć na nowo, gdy Grey zanurzał się w odmęty snu.
Zastanawiał się, o czym jest ta pieśń. Czy miało to jakieś znaczenie, że nikt wokół ich nie rozumiał? Może ten zwiadowca… Jak mu było? Manoke. Może był na miejscu i wiedział, o co w niej chodzi.
Tom znalazł Greyowi niewielki namiot na końcu rzędu. Pewnie należał wcześniej do jakiegoś niskiego rangą żołnierza, lecz John nie miał siły zgłaszać jakichkolwiek pretensji. W środku ledwo mieścił się śpiwór i skrzynka służąca za stolik, na której stał pusty świecznik, ale dach nad głową to dach nad głową. Gdy wracał ścieżką do obozu, zaczęło lekko padać, a teraz krople deszczu uderzały w gruby materiał namiotu, unosząc w powietrze zapach ziemi. Nawet jeśli pieśń śmierci trwała nadal, to deszcz ją zagłuszał. Grey nie kręcił się długo, trawa pod śpiworem delikatnie drapała i podpułkownik szybko zapadł w sen.
* * *
Obudził się nagle i zobaczył nad sobą twarz Indianina. Jego raptowna reakcja spotkała się z gardłowym chichotem i wycofaniem się obcego, zamiast noża na gardle Johna. Grey na szczęście też w porę się rozbudził i nie zrobił żadnej poważnej krzywdy Manoke.
– Co? – wymamrotał i potarł dłonią oczy. – O co chodzi?
I dlaczego, do cholery, leżałeś w moim łóżku?
W odpowiedzi Indianin położył mu dłoń na karku, przyciągnął do siebie i pocałował. Język mężczyzny muskał dolną wargę Greya, po czym Indianin wsadził mu go do gardła niczym jakaś jaszczurka i za chwilę już go nie było.
Więc to był ten Indianin. John przewrócił się na plecy i zamrugał. Sen. Wciąż padało, teraz nawet mocniej. Wziął głęboki wdech – oczywiście czuł zapach niedźwiedziego sadła i mięty na własnej skórze, ale czy wyczuwał jakiś aromat metalu? Zrobiło się jaśniej, dzień rozpoczął się na dobre. Grey usłyszał werblistę budzącego żołnierzy. Uderzenia pałeczkami o membranę mieszały się ze stukaniem kropel deszczu i wołaniami kaprali oraz sierżantów – ale wciąż jakoś w oddali. John stwierdził, że spał nie dłużej niż pół godziny.
– Chryste – wymamrotał, obrócił się, naciągnął płaszcz na głowę i ponownie zapadł w sen.
* * *
„Harwood” powoli halsował w górę rzeki, a załoga uważnie wypatrywała francuskich maruderów. W obozie zabrzmiało jeszcze kilka alarmów i nastąpił kolejny najazd wrogich Indian. Ten zakończył się szczęśliwiej niż ostatni: czterech najeźdźców zginęło, a po sojuszniczej stronie rany – ale niezbyt poważne – odniósł tylko kucharz. Anglicy byli zmuszeni pozostać na brzegu jakiś czas i czekać na pochmurną noc, żeby mieć szansę przemknąć obok łypiącej groźnym okiem fortecy Quebec. Co prawda, statek został zauważony i armaty wystrzeliły w jego stronę jeden czy dwa pociski, ale bez spodziewanych przez Francuzów efektów. „Harwood” w końcu dotarł do portu w Gareon, w którym znajdował się sztab generała Wolfe’a.
Samo miasto było zasłonięte przez rozrastający się wokół niego wojskowy obóz: hektary namiotów ciągnęły się wzdłuż brzegu rzeki, a całość nadzorowała mała katolicka misja francuska. Jej symbol, niewielki krzyż, dało się dostrzec na szczycie wzgórza za miastem. Francuscy kupcy – oczywiście politycznie neutralni – na widok angielskich sił wzruszyli ramionami i radośnie sprzedawali im towary po zawyżonych cenach.
Grey dowiedział się, że generał walczy w głębi lądu i prawdopodobnie nie wróci w ciągu miesiąca. Podpułkownik bez wyraźnego zakresu obowiązków ani własnego regimentu był utrapieniem – dostał, co prawda, kwaterę, ale w grzeczny sposób kazano mu spieprzać. Nie mając naglących obowiązków, podpułkownik wzruszył ramionami na modłę wspomnianych francuskich kupców i poszedł szukać kapitana Carruthersa.
Okazało się to dość łatwe. Karczmarz w jednej z tawern, do której udał się Grey, wskazał mu miejsce zamieszkania le capitaine. Dom należał do wdowy o nazwisku Lambert i znajdował się niedaleko misyjnego kościoła. Podpułkownik zastanawiał się, czy otrzymałby tę informację od jakiegokolwiek karczmarza w wiosce. Za starych czasów Charlie lubił sobie popić i sądząc po radosnej reakcji właściciela gospody, nic się w tym względzie nie zmieniło. Biorąc pod uwagę okoliczności, John wcale go nie winił.
Wdowa – młoda, z kasztanowymi włosami, całkiem atrakcyjna – przyglądała się podejrzliwie angielskiemu oficerowi przez okno, ale kiedy wytłumaczył jej, że poszukuje starego przyjaciela, kapitana Carruthersa, jej twarz się rozpogodziła.
– Bon – rzekła, otwierając gwałtownym ruchem drzwi. – Kapitan potrzebuje przyjaciół.
Grey pokonał dwie kondygnacje wąskich schodów w drodze na poddasze, gdzie urzędował Carruthers, i czuł, że powietrze robi się coraz cieplejsze. O tej porze dnia było to całkiem przyjemne, ale już po południu musiało stawać się uciążliwe. Zapukał do drzwi i na dźwięk znajomego głosu kapitana, każącego mu wejść do środka, przeszedł go przyjemny dreszcz.
Carruthers siedział w koszuli i spodniach przy rozklekotanym stole i coś pisał. Przy jednym jego łokciu stał tykwowy kałamarz, a przy drugim dzban z piwem. Kapitan przez chwilę przyglądał się w osłupieniu Greyowi, po czym wstał i z radości prawie przewrócił oba przedmioty.
– John!
Zanim Grey zdążył wyciągnąć dłoń na powitanie, tonął w uścisku dawnego przyjaciela. Serdecznie odwzajemnił gest, a zapach włosów i dotyk nieogolonego policzka kapitana przywrócił stare wspomnienia, ale nawet mimo tych doznań poczuł wystające kości wychudzonego ciała.
– Nie sądziłem, że przybędziesz – powtórzył Carruthers po raz czwarty. W końcu puścił Greya, uśmiechnął się i wytarł załzawione oczy.
– Cóż, musisz za to podziękować pewnemu węgorzowi elektrycznemu – stwierdził Grey i odwzajemnił uśmiech.
– Co? – Carruthers spojrzał na niego zdziwiony.
– To długa historia, później ci opowiem. Na razie jednak… co ty, do cholery, wyprawiasz, Charlie?
Radość prawie całkowicie zniknęła ze szczupłej twarzy Carruthersa.
– Ach, tak. Cóż. To też długa historia. Wyślę Martine po więcej piwa.
Wskazał jedyny taboret w pokoju i wyszedł, zanim Grey zdążył zaprotestować. Podpułkownik usiadł ostrożnie, niepewny czy taboret się pod nim nie załamie, jednak ten okazał się solidny. Poddasze było skromnie umeblowane; oprócz stołu i taboretu znajdowała się w nim wąska prycza, nocnik i wiekowa toaletka z ceramiczną umywalką, a całości dopełniał dzbanek. Pomieszczenie było czyste, lecz w powietrzu unosił się słodki i mdły zapach, prawdopodobnie wydobywający się z zakorkowanej butelki stojącej na toaletce.
Grey nie potrzebował laudanum, lecz wystarczyło spojrzeć na twarz Carruthersa i wszystko stawało się jasne. Zerknął na papiery, nad którymi wcześniej ślęczał kapitan. Wyglądało na to, że przygotowywał notatki przed rozprawą sądu wojennego. Na wierzchu leżało sprawozdanie z ekspedycji, którą dowodził na rozkaz majora Geralda Siverly’ego.
Kazano nam iść do wioski o nazwie Beaulieu, aby splądrować i spalić domy, przy okazji przepędzając napotkane zwierzęta. Tak uczyniliśmy. Grupa mężczyzn uzbrojona w kosy i inne narzędzia stawiła nam opór. Dwóch z nich zostało zastrzelonych, reszta uciekła. Wróciliśmy z dwoma wozami zapełnionymi mąką, serami i różnymi dobrami z gospodarstw domowych oraz z trzema krowami i dwoma mułami.
Grey zdołał przeczytać tylko tyle, zanim drzwi ponownie się otworzyły. Carruthers wszedł do pokoju, usiadł na łóżku i kiwnął głową w stronę papierów.
– Pomyślałem, że najlepiej będzie wszystko spisać, gdybym nie dożył do sądu wojennego – rzucił. Widząc minę Greya, lekko się uśmiechnął. – Nie przejmuj się, John. Zawsze wiedziałem, że nie dożyję starości. To – uniósł prawą rękę, pozwalając, by rękaw koszuli opadł – jeszcze nie wszystko. – Poklepał się delikatnie lewą dłonią w klatkę piersiową. – Niejeden lekarz mówił, że mam jakąś okropną wadę serca. Nie wiem, może mam dwa – na jego twarzy pojawił się czarujący uśmiech, który Grey doskonale pamiętał – a może tylko połowę. Kiedyś mdlałem od czasu do czasu, ale teraz zdarza mi się to coraz częściej. Czasem czuję, że przestaje bić i jedynie trzepocze w mojej piersi, a wszystko robi się czarne i nie mogę złapać oddechu. Do tej pory za każdym razem zaczynało bić na nowo, ale pewnego dnia tak się nie stanie.
Grey przypatrywał się skarłowaciałej dłoni zwiniętej obok normalnej, jakby Charlie trzymała jakiś osobliwy kwiat. W pewnym momencie palce obu rąk rozwarły się w dziwnie pięknej harmonii.
– Dobra – powiedział cicho John. – Mów.
Niemożność stłumienia buntu to rzadki zarzut – trudny do udowodnienia i raczej niestawiany, chyba że w grę wchodzą inne czynniki. W tym przypadku na pewno tak było.
– Znasz Siverly’ego, prawda? – zapytał Carruthers, kładąc notatki na kolanach.
– Nie. Wnioskuję, że jest sukinsynem. – Grey wskazał na papiery. – Ale jakiego rodzaju sukinsynem?
– Skorumpowanym. – Carruthers postukał w notatki i wyrównał krawędzie, cały czas się w nie wpatrując. – To, co przeczytałeś, nie odnosi się do Siverly’ego. To wytyczne generała Wolfe’a. Nie wiem, czy chodzi o zablokowanie dostaw do fortecy i zagłodzenie załogi, czy przyciśnięcie Montcalma, żeby wysłał żołnierzy do obrony wsi, gdzie Wolfe mógłby się do nich dobrać. Możliwe, że w grę wchodzą obie opcje. Pewien jestem tylko tego, że chce sterroryzować osady na obu brzegach rzeki. Robiliśmy to na wyraźne życzenie generała. – Charlie skrzywił się i spojrzał na Greya. – Pamiętasz Highlands, John?
– Przecież wiesz, że tak. – Każdy, kto brał udział w wysiedleniach mieszkańców Highlands, nigdy o tym nie zapomniał. Grey widział wiele wiosek, które skończyły jak Beaulieu.
Carruthers wziął głęboki oddech.
– Tak. Cóż. Problem polega na tym, że Siverly przywłaszczył sobie łupy z grabieży pod pretekstem sprawiedliwego podziału zysków z ich sprzedaży między żołnierzy.
– Słucham? – To nie zgadzało się ze zwyczajami armii. Każdy żołnierz powinien mieć prawo zatrzymać to, co zabrał. – Co on sobie wyobraża, że jest jakimś admirałem? – W marynarce wojennej rzeczywiście pieniądze szły do podziału między załogę, ale marynarka rządziła się własnymi prawami. Załogi statków funkcjonowały jak pojedyncze jednostki, w przeciwieństwie do kompanii lądowych, a poza tym sprzedaż łupów kontrolowały sądy Admiralicji.
Carruthers się roześmiał.
– Jego brat jest komandorem, pewnie od niego czerpał inspirację. W każdym razie – Charlie spoważniał – nigdy nie doczekaliśmy się podziału łupów. Co gorsza, wstrzymywał wypłacanie żołnierzom żołdu. Na coraz dłużej i dłużej. Później przestał płacić w ramach kary za jakieś drobne wykroczenia i twierdził, że skrzynie z żołdem nie dotarły, mimo że kilku ludzi widziało na własne oczy, jak wyładowuje się je z powozów. Niedostatecznie, ale żołnierze wciąż byli najedzeni i odpowiednio ubrani. Natomiast później posunął się za daleko.
Siverly okradał kantyny, oszukując na wielkościach zapasów i sprzedając je na boku.
– Miałem pewne podejrzenia – wyjaśnił Carruthers – ale brakowało mi dowodów. Zacząłem go obserwować, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę, więc przez jakiś czas był ostrożniejszy. Jednak dostawie karabinów nie mógł się oprzeć.
Dostawie dwunastu nowych karabinów, znacznie lepszych od powszechnego muszkietu Brown Bess i rzadko spotykanych w regularnej armii.
– Już samo to, że trafiły właśnie do nas, musiało być jakimś niedopatrzeniem. Nie mieliśmy w oddziale żadnego karabiniera, bo nie istniała taka potrzeba. Pewnie dlatego Siverly stwierdził, że ujdzie mu to na sucho.
Nie uszło. Dwóch szeregowych, którzy wyładowywali skrzynię, zaciekawiła jej waga i otworzyli wieko. Plotka się rozeszła, a podekscytowanie przeszło w niemiłe zaskoczenie, kiedy zamiast nowych karabinów rozdano ciężkie muszkiety. Już i tak wściekła narracja przybrała tylko na sile.
– Żołnierze opróżnili beczkę rumu, którą skonfiskowaliśmy w tawernie w Levi – powiedział Carruthers i westchnął. – Pili całą noc, a styczniowe noce w tym miejscu okropnie się dłużą. W końcu zdecydowali się poszukać karabinów na własną rękę. Znaleźli je ukryte pod podłogą w kwaterze Siverly’ego.
– A gdzie był wtedy Siverly?
– W kwaterze. Obawiam się, że nie potraktowali go zbyt delikatnie. – Carruthersowi drgnęła warga. – Uciekł przez okno i przeszedł dwadzieścia mil w śniegu do następnego garnizonu. Stracił dwa palce z powodu odmrożenia, ale przeżył.
– Szkoda.
– Tak, szkoda. – Warga drgnęła ponownie.
– Co się stało z buntownikami?
Charlie nadął policzki i pokręcił głową.