36,00 zł
Piętnastoletni Marco przez lata był tłamszony przez swego stryja Zolę, głowę klanu zmuszającego chłopaka do niewolniczego, przestępczego życia. Gdy Marco dowiaduje się, że stryj chce go okaleczyć, by zwiększyć jego możliwości zarobkowe, dokonuje niemożliwego – wyrywa się z żelaznego uścisku krewnych. Ale szczęście chłopaka trwa krótko – przypadkowe odkrycie mrożącej krew w żyłach tajemnicy klanu sprawia, że znów zmuszony jest do desperackiej walki o życie. Czy ratując siebie, zdecyduje się wydać stryja i pogrąży tym samym zamieszanego w sprawę ojca? Dla Carla, Assada i Rose, powoli wgryzających się w śledztwo prowadzące do korupcji w sektorze bankowym, szwindlu na poziomie ministerialnym i odległej afrykańskiej dżungli, jasne jest, że nie tylko rodzina chce zamordować Marca. Mørck nie potrafi zapomnieć żarliwego spojrzenia chłopaka, a potężne, kłębiące się wokół niego siły wywołują w nim poruszenie. Czy to zadanie przerośnie Departament Q? „Porywająca opowieść”. Guardian „Doskonały thriller z zapierającą dech w piersiach wartką akcją, nadzwyczaj dobrze napisany, z niebanalną, świetnie skonstruowaną fabułą. Kolejny hit od Jussiego Adlera-Olsena”. Ekstra Bladet „Wciągająca”. Sunday Express
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 673
Tytuł oryginału:
Marco Effekten
© Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S, København 2012
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8110-737-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Książkę dedykuję swojej teściowej, Annie Larsen.
Dziękuję mojej niestrudzonej, cierpliwej małżonce Hanne za podtrzymywanie mojego entuzjazmu i wsparcie w długotrwałym procesie pisania. Dziękuję naszej wspaniałej asystentce Elisabeth Ahlefeldt-Laurvig za kwerendę i za jej liczne talenty. Podziękowania dla Kjelda Skjærbæka za podwożenie i pomoc na wielu frontach. Dziękuję też Eddiemu Kiranowi, Hanne Petersen, Michy Schmalstiegowi i Karlowi Andersenowi za celne i wnikliwe komentarze, zaś mojej nieocenionej redaktorce Anne C. Andersen za ostry jak brzytwa wzrok oraz niepojętą energię i rozeznanie. Chcę też podziękować dyrektorowi Karstenowi Dybvadowi i kierowniczce projektu Anne G. Jensen za oprowadzenie po Industriens Hus na wczesnym etapie przebudowy. Dziękuję Gitte i Peterowi Q. Rannesom, a także ośrodkowi dla pisarzy i tłumaczy Det Danske Forfatter- og Oversættercenter Hald za gościnność. Podziękowania należą się też Peterowi Garde za użyczenie wspaniałego domu w Kerze na Krecie. Dziękuję przyjaciółkom z wydawnictwa Maeva w Barcelonie za ich zaangażowanie i wiele kontaktów, Mathilde Sommeregger za zakup biurka i wynajęcie fotela biurowego, zaś Albie za dostarczenie zaginionej walizki z całym planem książki i wynikami wszystkich moich dociekań. Dziękuję Gordonowi Alsingowi za wynajęcie domku letniskowego w Liseleje. Podziękowania dla komisarza policji Leifa Christensena za poprawki odnoszące się do policji. Chcę również podziękować komisarzowi policji i koordynatorowi prasowemu Larsowi-Christianowi Borgowi. Dziękuję fizjoterapeutce Mette Andresen i Leowi Poulsenowi z Czarnego Diamentu.
Najserdeczniejsze podziękowania dla Henninga Kure za nadzwyczajną pomoc redakcyjną przy przycinaniu i wycinaniu oraz za przywrócenie mi animuszu i przenikliwości, kiedy było mi to najbardziej potrzebne.
Dziękuję Dirkowi Hennigowi za to, że był moim gospodarzem w Jaunde. Dziękuję naszemu przewodnikowi Louisowi Fonowi, który dał nazwisko jednej z postaci powieści, mojemu przyjacielowi i towarzyszowi podróży Jesperowi Helbo i naszym dziewięciu silnym i pełnym humoru pigmejskim przewodnikom oraz strażnikowi i kucharzowi z plemienia Bantu za cudowną podróż w głąb dżungli Dja w Kamerunie.
Wydając tę książkę, firma adlerolsen.dep wsparła finansowo stowarzyszenie Baka Sun Rise Association ze względu na jej istotną inicjatywę w zapewnianiu edukacji szkolnej dzieciom Pigmejów Baka.
Jesień 2008
Ostatni poranek w życiu Louisa Fona był łagodny jak szept.
Uniósł się z pryczy zaspany i półprzytomny, poklepał dziewczynkę, która głaskała go po policzku, i wytarł jej nos, po czym wsunął stopy w klapki leżące na glinianym klepisku.
Przeciągnął się, mrużąc oczy w rozgrzanym słońcem pomieszczeniu, wypełnionym gdakaniem kur i odległymi okrzykami chłopców ścinających kiście bananów z palm.
„Jak błogo” – pomyślał, zaciągając się aromatem wioski. Większą radość sprawiał mu tylko śpiew Pigmejów Baka zebranych wokół ogniska po drugiej stronie rzeki. Jak zawsze, dobrze było wrócić na tereny nad rzeką Dja i do ustronnej wioski ludu Bantu, Somalomo.
Za chatką dzieciaki siłowały się, wzbijając z czerwonej ziemi tumany kurzu, a ich cienkie głosiki płoszyły stada wikłaczy, zrywające się z łopotem z koron drzew.
Stanął w snopie światła padającego z okna, oparł się łokciami o parapet i uśmiechnął szeroko do matki dziewczynki, która stała przy przeciwległej chacie, odrąbując głowę kurze przeznaczonej na dzisiejszy posiłek.
Po chwili uśmiech Louisa zgasł i już więcej się nie pojawił.
Ponad dwieście metrów od nich ścieżką w gaju palmowym zbliżał się żylasty mężczyzna i jego towarzysz, już od pierwszej sekundy zwiastując nieszczęście. Znał muskularną sylwetkę Mboma jeszcze z Jaunde, ale białego mężczyznę o kredowobiałych włosach widział po raz pierwszy.
– Dlaczego przyszedł tu Mbomo i kto z nim jest? – krzyknął do matki dziewczynki.
Rozłożyła ręce. Na skraju lasu tropikalnego widok turystów należał do codzienności, więc dlaczego miałaby się tym przejąć? Przecież zazwyczaj po prostu spędzali pięć, sześć dni z Pigmejami Baka w pełnej chaosu dżungli w rejonie Dja. W każdym razie tak robili Europejczycy z grubym portfelem.
Ale wnioskując z powagi i zażyłości między oboma mężczyznami, Louis przeczuwał, że chodzi o coś więcej. Coś było nie tak. Ten biały nie był turystą, a Mbomo nie miał czego szukać w tym dystrykcie bez wiedzy Louisa. Przecież to on był kierownikiem projektu pomocy rozwojowej od Duńczyków, a Mbomo tylko chłopcem na posyłki urzędników w Jaunde. Tak wyglądały zasady gry.
Czy ta dwójka na ścieżce knuła coś za jego plecami? Taka myśl sama się nasuwała. Wokół tego projektu w ogóle działo się dużo dziwnych rzeczy. Proces się ślimaczył, przepływ informacji wręcz ustał, płatności raz po raz się opóźniały albo w ogóle nie wpływały. Nie tak się umawiał, kiedy najmował się do tego zadania.
Louis pokręcił głową. Sam był Bantu i pochodził z przeciwległego zakątka Kamerunu, setki kilometrów na północny zachód od tej wioseczki leżącej na pograniczu z Kongiem. Na północy, skąd pochodził, nieufność wobec wszystkiego i wszystkich wysysało się z mlekiem matki. Może to właśnie ona sprawiła, że Louis poświęcił swoje życie pracy na rzecz tych łagodnych ludzi z plemienia Baka, Pigmejów z dżungli Dja. Ludzi, których korzenie sięgały czasów, kiedy las sam się zasiewał. Ludzi, dla których złe słowa takie jak nieufność w ogóle nie istniały.
Dla Louisa te cudowne istoty stanowiły prawdziwą oazę pozytywnych ludzkich uczuć na tym przeklętym świecie. Tak, przywiązanie do Pigmejów Baka i tych okolic były dla Louisa eliksirem życia i pociechą, a jednak teraz zrodziło się w nim podejrzenie, że dzieje się coś niedobrego.
Znalazł terenówkę Mboma zaparkowaną za trzecim rzędem chat; za kółkiem spał smacznie kierowca w przepoconej koszulce futbolowej.
– Silou, czy Mbomo mnie szuka? – spytał tego masywnego, czarnego jak węgiel mężczyznę, który przeciągając się, próbował się połapać, gdzie, u diabła, się znajduje. Pokręcił głową. Najwyraźniej nie miał pojęcia, o czym Louis mówi.
– Kim jest biały, który jest z Mbomem? Znasz go? – spytał Louis.
Kierowca ziewnął.
– To Francuz?
– Nie – odpowiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. – Trochę mówi po francusku, ale wydaje mi się, że jest z północy.
– Okej – Louis poczuł ucisk w żołądku. – Może Duńczyk?
Kierowca skierował ku niemu palec wskazujący.
Bingo.
Tak właśnie było. A Louisowi niespecjalnie się to spodobało.
Gdyby Louis nie walczył o przyszłość Pigmejów, walczyłby o dzikie zwierzęta. W każdej wiosce otaczającej dżunglę Pigmejów nie brakowało młodych Bantu ze strzelbami, a dzień w dzień ofiarą kłusowników padały tuziny mandryli i antylop.
Ale choć stosunki między Louisem a kłusownikami były napięte, nie omieszkał on korzystać z podwózek przez gęstwinę motocyklami tych gnojków. Trzy kilometry po wąskich dróżkach do wioski Baka w zaledwie sześć minut – kto by się oparł, kiedy czas naglił?
Rzut oka na gliniane chatki i Louis już wiedział, co się stało, bo wybiegły mu naprzeciw tylko najmniejsze dzieci i głodne, ujadające kundle.
Louis zastał wodza wioski na posłaniu z liści palmowych; otaczał go zapach alkoholu. Wokół wpółprzytomnego Mulunga walały się puste reklamówki z whisky, dokładnie takie, jakie dostawało się po drugiej stronie rzeki. Nie było wątpliwości, że popijawa trwała przez całą noc, a wnioskując z ciszy, brali w niej udział niemal wszyscy mieszkańcy.
Zaglądał do przepełnionych chat z gałęzi palmowych i zaledwie paru dorosłych było w stanie niemrawo skinąć mu głową.
„Tak to jest, jak chce się podporządkować sobie ludzi natury i zamknąć im gęby” – pomyślał. Wystarczy dać im alkohol i dragi i ma się ich w garści.
Właśnie tak.
Wrócił do zalatującej pleśnią chaty i mocno kopnął wodza w bok, aż żylaste ciało Mulunga się wzdrygnęło, a rząd ostrych jak igły zębów obnażył się w przepraszającym uśmiechu. Ale Louisa niełatwo było udobruchać.
Wskazał puste siatki.
– Dlaczego dostaliście pieniądze, Mulungo? – spytał.
Wódz Pigmejów Baka uniósł głowę, wzruszając ramionami. Słowem „dlaczego” nie posługiwano się w buszu zbyt często.
– Mbomo dał wam pieniądze, co? Ile wam wcisnął?
– Dziesięć tysięcy franków! – brzmiała odpowiedź. Dokładne kwoty, a już szczególnie w tym rzędzie wielkości, stanowiły z kolei przedmiot żywego zainteresowania Baka.
Louis skinął głową. Cholerny Mbomo, dlaczego to zrobił?
– Aha, dziesięć tysięcy – powiedział. – A jak często Mbomo to robi?
Mulungo znów wzruszył ramionami. Poczucie czasu również nie było mocną stroną Pigmejów Baka.
– Widzę, że nie zasialiście nowych upraw, choć powinniście. Dlaczego?
– Louis, przecież wiesz, że pieniądze nie dotarły.
– Nie dotarły, Mulungo? Przecież sam widziałem potwierdzenia przelewu. Wysłano je ponad miesiąc temu.
Co się stało? Już trzeci raz dowody wpłaty rozmijają się z rzeczywistością.
Louis uniósł głowę. Przez szelest cykad przebijały się obce dźwięki. Jeśli dobrze słyszał, był to lekki motocykl.
Założy się, że Mbomo już tu jedzie. Miał nadzieję, że przybywa z sensownym wyjaśnieniem całej tej sytuacji.
Rozejrzał się na wszystkie strony. Tak, coś tu nie gra, i to bardzo. Ale wkrótce nastanie tu porządek. Bo choć Mbomo był o głowę wyższy od Louisa, a ramiona miał jak goryl, Louis się go nie bał.
Skoro Baka nie potrafili odpowiedzieć na pytania Louisa, ten palant będzie musiał sam to zrobić: „Dlaczego przyjechał? Gdzie są pieniądze? Dlaczego nie uprawiają ziemi? I kim jest ten biały człowiek, który towarzyszył Mbomowi?”.
Chętnie by się tego dowiedział.
Dlatego stanął pośrodku placu, czekając, a chmura kurzu, wznosząca się nad parującym gąszczem, powoli spowijała chaty.
Jeszcze zanim Mbomo zdążył zsiąść z motocykla, Louis chciał mu wyjść naprzeciw, rozłożyć ręce i skonfrontować z oskarżeniem. Chciał grozić mu ogniem piekielnym i demaskacją. Powiedzieć wprost, że jeśli dobrał się do środków należnych Baka, by zapewnić im dalszą egzystencję w dżungli, to następną rzeczą, której dotknie, będą kraty celi w więzieniu Kondengui.
Już sama nazwa powinna każdego odstraszyć.
Wtedy pieśń cykad zagłuszył ryk silnika.
Kiedy motocykl wychynął z gęstwiny i wjechał na plac z klaksonem wciśniętym do oporu, Louis dostrzegł ciężką skrzynię na bagażniku kawasaki. Parę sekund później w otaczających go chatach zapanował ruch. W otworach wejściowych pojawiły się zaspane twarze, a co żwawsi mężczyźni wyskoczyli na zewnątrz, jakby chlupot dobiegający ze skrzyni na motocyklu stanowił ostrzeżenie bogów przed nadejściem potopu.
Mbomo najpierw wręczył reklamówki z whisky licznym wyciągniętym rękom, a potem łypnął na Louisa.
Wtedy już Louis wiedział, w czym rzecz. Maczeta wisząca na plecach Mboma mówiła sama za siebie. Jeśli Louis się nie ulotni, zostanie użyta przeciwko niemu. Nie ma co liczyć na pomoc Pigmejów, szczególnie w obecnym stanie.
– Mam tego więcej! – krzyknął Mbomo, rzucając na ziemię resztę siatek z alkoholem i obracając się do Louisa.
I kiedy Louis instynktownie rzucił się do ucieczki, usłyszał za plecami podekscytowane okrzyki Baka. „Jeśli Mbomo mnie dorwie, już po mnie” – pomyślał, rozglądając się za wyrwami w zielonym grzęzawisku, względnie narzędziami do pracy, zostawionymi przez Pigmejów. Do obrony przed tym człowiekiem nada się cokolwiek.
Louis był gibki, znacznie zwinniejszy niż Mbomo, który całe życie spędził w Duali i Jaunde, nie nauczywszy się, jak się poruszać w plątaninie korzeni, zdradzieckich dziur i kopców, występujących w poszyciu lasu. Dlatego poczuł, że jest na bezpiecznym gruncie, gdy odgłos ciężkich kroków za jego plecami osłabł, a jego oczom ukazały się boczne ścieżki, biegnące do rzeki w niezliczonych rozgałęzieniach.
Teraz trzeba było tylko dobiec do któregoś z wydrążonych pni przed Mbomem. Kiedy Louis przedostanie się na drugi brzeg rzeki, będzie bezpieczny. Mieszkańcy Somalomo go obronią.
Ostry, wilgotny zapach unosił się jak bryza nad brązowo-zieloną gęstwiną, a wytrawny przewodnik, jakim był Louis, potrafił rozpoznać znaki. „Tylko paręset metrów do rzeki” – pomyślał i sekundę później wpadł po kolana w bagno.
Przez chwilę wymachiwał w powietrzu rękami. Jeśli nie chwyci się pobliskich roślin, mokradło w okamgnieniu zamknie mu się nad głową. A jeśli wydobędzie się z niego za późno, Mbomo go dogoni. Już teraz odgłos ciężkich kroków niebezpiecznie się zbliżył.
Wypełnił płuca powietrzem, ściągnął usta i naprężył się tak mocno, że aż chrupnęło mu w plecach. Wyrywał gałęzie, liście zakrywały mu szeroko otwarte oczy. Porządny chwyt i wyjście z bagna zajęło mu zaledwie piętnaście sekund, ale i tak o parę za dużo. W gąszczu rozległ się świst i Louis został mocno ugodzony w łopatkę. Zapiekło.
Odruchowo skoncentrował się na tym, by nie upaść. Właśnie dlatego wydostał się z grzęzawiska i uciekł, przy wtórze przekleństw Mboma, które wzbiły się nad czubkami drzew.
Również i jego wessało bagno.
Dopiero kiedy dotarł do rzeki, Louis zdał sobie sprawę z rozmiarów swojego bólu i poczuł, jak koszula lepi mu się do pleców.
Opadł bez sił nad samym brzegiem. Już wtedy Louis Fon wiedział, że umrze.
Kiedy upadł na twarz, a delikatny żwir brzegu rzeki wplątał mu się we włosy, wydobył komórkę z bocznej kieszeni spodni i wcisnął ikonkę „wiadomości”.
Każdemu wciśnięciu klawisza towarzyszyło gorączkowe uderzenie serca, wypompowującego krew z jego ciała. Gdy napisał SMS-a i wcisnął „wyślij”, dotarło do niego jak przez mgłę, że telefon nie ma zasięgu.
Ostatnią rzeczą, jakiej doświadczył Louis Fon, były drgania ziemi od ciężkich kroków. Potem wyciągnięto mu z ręki telefon.
***
Mbomo Ziem był zadowolony. Wkrótce terenówka pokona podziurawioną, ciemnoczerwoną drogę szutrową przez dżunglę, dojedzie do rozwidlenia i wjedzie na szosę do Jaunde. Mężczyzna siedzący obok niego na szczęście powstrzymał się od komentowania zaistniałych wydarzeń. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Zepchnął ciało Louisa Fona do rzeki; resztą zajmą się nurt i krokodyle.
Zasadniczo przebieg był nawet pomyślny. Jedyna osoba, która mogłaby zagrozić jego planom, została wyeliminowana, a przyszłość rysowała się w jasnych barwach.
Mission accomplished, jak to się mówi.
Mbomo spojrzał na telefon komórkowy wydobyty z ręki konającego Louisa. Parę franków na nową kartę SIM to przecież nie majątek, a będzie miał z głowy prezent urodzinowy dla syna.
I kiedy z zadowoleniem wyobrażał sobie twarz chłopca, gdy wręczy mu upominek, wyświetlacz telefonu się zaświecił i zakomunikował, że komórka znów ma zasięg.
Po paru sekundach rozległ się krótki, dyskretny sygnał obwieszczający, że wiadomość została wysłana.
Jesień 2008
René E. Eriksen nigdy nie był ostrożnym człowiekiem. Może właśnie z tego powodu, doświadczywszy w łańcuchu nieprzewidzianych zdarzeń zarówno sukcesów, jak i porażek, potrafił cieszyć się z ostatecznego rozrachunku własnego życia i to również przypisywał wrodzonemu szczęściu.
Mimo to René miał refleksyjną naturę, co w kontekście właściwych dzieciństwu ważnym pytań i konfrontacji skutkowało częstym trzymaniem się spódnicy mamy, a w dorosłym życiu sprawiało, że zanim rzucił się w wir czegoś nowego, zawsze zabezpieczał sobie w miarę akceptowalne wyjścia awaryjne.
Dlatego dobrze się zastanowił, gdy jego dobry przyjaciel i kolega ze szkoły Teis Snap, dyrektor Banku Karrebæk, pewnego popołudnia zadzwonił do jego gabinetu w ministerstwie z propozycją, którą w normalnych okolicznościach człowiek na wysokim urzędniczym stanowisku, taki jak René, uznałby za wyjątkowo niestosowną.
Działo się to tuż przed tym, jak kryzys bankowy na dobre ukazał swoją szpetną facjatę. W dniach, w których dla wszystkich utrzymujących się z pożyczania pieniędzy stało się jasne, do czego doprowadziły działania pazernych spekulantów giełdowych i nieodpowiedzialna polityka ekonomiczna.
To dlatego Teis Snap zadzwonił.
– Obawiam się, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy nasz bank splajtuje, jeśli nie załatwimy dodatkowego kapitału – powiedział wtedy.
– A co z moimi akcjami? – wyrwało się Renému, który z bijącym sercem i zmarszczonym czołem wspomniał wizję obiecanej mu luksusowej emerytury gdzieś na południu pod palmami, która w tej chwili rozsypała się w pył.
– No właśnie. Jeśli nie podejmiemy szybko drastycznych kroków, stracimy wszystko, co mamy. Tak się niestety mają sprawy.
Taka pauza, która potem nastąpiła, zapadała między przyjaciółmi. Ten rodzaj milczenia, który nie pozostawiał miejsca na protesty czy bezsensowne komentarze.
René opuścił głowę i wziął oddech tak głęboki, że aż go zabolało. Tak właśnie sprawy się mają i to jest ich punkt wyjścia. Oczywiście ścisnął mu się żołądek, a na czoło wystąpił zimny pot, ale jako dyrektor Biura Ewaluacji Wsparcia Rozwojowego przywykł do konieczności klarownego myślenia w stresujących sytuacjach.
Wypuścił powietrze.
– Dodatkowy kapitał, powiadasz? A można dokładniej?
– Dwieście do dwustu pięćdziesięciu milionów koron na cztery, pięć lat.
Pot znów wystąpił na szyi Renégo.
– Do licha, Teis! Przecież to pięćdziesiąt milionów rocznie!
– Tak, wiem, to naprawdę straszne. Przez minione cztery tygodnie zrobiliśmy wszystko, by naprędce wykombinować jakieś rozwiązanie awaryjne, ale nasi klienci nie są wystarczająco stabilni. Przez ostatnie dwa lata zbyt pochopnie udzielaliśmy kredytów bez wystarczającego poręczenia. Dziś to wiemy, kiedy sypie się rynek nieruchomości.
– Do jasnej cholery, człowieku! Musimy działać szybko! Nie możemy wycofać środków osobistych?
– René, obawiam się, że na to już za późno. Dziś rano kursy drastycznie spadły i chwilowo obrót akcjami został zawieszony.
– Aha – René sam słyszał, jaki chłód pojawił się w jego głosie. – I co twoim zdaniem mam z tym zrobić? Bo przecież nie dzwonisz tylko po to, by mi powiedzieć, że zmarnotrawiłeś całą moją fortunę, co? Znam cię, Teis. Ile sam zdołałeś uratować?
W głosie starego przyjaciela słychać było głęboką urazę.
– Nic, René – odrzekł dobitnie. – Zaręczam ci, że zupełnie nic. Zdążyli tu wkroczyć audytorzy. A nie wszystkie firmy audytowe oferują kreatywne rozwiązania w takich sytuacjach. Nie, dzwonię, bo wydaje mi się, że znalazłem rozwiązanie i że może być ono całkiem lukratywne również i dla ciebie, przyjacielu.
Właśnie tak zaczął się szwindel. Od tego czasu minęło wiele miesięcy i wszystko funkcjonowało doskonale aż do chwili, gdy przed minutą stanął przed nim najbardziej doświadczony pracownik biura, William Stark, wymachując kartką.
– Okej, panie Stark – powiedział René. – Mówi pan, że dostał jakiś bełkotliwy SMS od Louisa Fona i że potem na próżno usiłował się pan z nim skontaktować. Ale wie pan przecież równie dobrze jak ja, że Kamerun leży dość daleko i że zazwyczaj połączenia nie są najlepsze, więc może właśnie w tym tkwi problem?
Niestety Stark nie wydawał się przekonany i w tej chwili do Renégo dotarło, że do jego świata właśnie zakrada się chaos.
Kierownik biura Stark zacisnął swoje i tak już niewidoczne wargi w cienką kreseczkę.
– Tak, tylko że nic nie wiemy na pewno. – Spojrzał z namysłem na podłogę, a jego długa, ruda grzywka zupełnie zasłoniła mu oczy. – Wiem tylko, że dostałem tego SMS-a niedawno, zaraz po pańskim powrocie z Kamerunu, i od tej pory Louisa Fona nikt nie widział. Nikt.
– Hm. Nie sądzi pan, że może nadal znajdować się w regionie Dja, a tam prawie nie ma zasięgu? – René pochylił się nad biurkiem. – Niech spojrzę na tego SMS-a, panie Stark.
René starał się zapanować nad drżeniem ręki, gdy Stark podawał mu kartkę.
Przeczytał wiadomość. „Cfqqugthondae(s+1)la(i+1)ddddddvdlogdmdntdja” – brzmiała jej treść.
Grzbietem dłoni René otarł z czoła zdradziecki pot. Na szczęście był to zupełny bełkot.
– Tak, rzeczywiście dziwnie to wygląda, panie Stark, tu się z panem zgodzę. Ale czy musimy doszukiwać się w tym czegoś szczególnego? Komórka leżała pewnie w kieszeni Louisa Fona i zaczęła żyć własnym życiem – powiedział, odkładając kartkę na biurko. – Poproszę, żeby ktoś się tym zajął, ale mogę panu powiedzieć, że Mbomo Ziem i ja kontaktowaliśmy się z Louisem Fonem w Somalomo w dniu naszego wyjazdu do Jaunde i wszystko było jak zawsze. Chyba się pakował na swoją kolejną wyprawę. Wydaje mi się, że z jakimiś Niemcami.
William Stark spojrzał na niego posępnym wzrokiem i pokręcił głową.
– Mówi pan, żeby się niczego w tym nie doszukiwać, ale proszę spojrzeć na kartkę jeszcze raz. Myśli pan, że to przypadek, że SMS kończy się słowem Dja? Naprawdę pan sądzi, że to się napisało przez przypadkowe naciśnięcie na klawiaturę w kieszeni? Nie wydaje mi się. Nie, uważam, że Louis Fon chciał mi coś przekazać i że mogło mu się przytrafić coś złego.
René zacisnął usta. Nauczył się, że na ministerialnych stanowiskach urzędniczych nie wolno lekceważyć nawet najbardziej szalonych hipotez.
Dlatego jego odpowiedź brzmiała:
– Faktycznie, dziwne to wszystko.
Sięgnął po swoją komórkę sony ericsson, leżącą na parapecie za jego plecami.
– Mówi pan, że jest tam napisane „Dja” – spojrzał na klawiaturę telefonu. – Tak, to naprawdę mogło się zdarzyć przez przypadek. Proszę spojrzeć! D, J i A to pierwsze litery na klawiszach. Proszę wcisnąć jednokrotnie klawisze trzy, pięć i dwa i wyjdzie panu „dja”, a to się przecież może zdarzyć przypadkowo w kieszeni, choć trudno w to uwierzyć. Więc tak, oczywiście jest to dziwne. Uważam po prostu, że powinniśmy poczekać parę dni i sprawdzić, czy Louis sam się nie odezwie. Ja tymczasem skontaktuję się z Mbomem.
Uważnie obserwował Williama Starka, dopóki ten nie wyszedł z gabinetu i nie zamknął za sobą drzwi, po czym znów otarł czoło. Czyli jednak Mbomo majstrował przy komórce Louisa Fona podczas ich podróży powrotnej land roverem do stolicy.
Boże, co za idiota!
Zacisnął ręce i pokręcił głową. Jedna rzecz, że Mbomo był na tyle infantylny, by ukraść telefon martwemu Louisowi Fonowi, druga, że się do tego nie przyznał, gdy René pytał, co to za komórką się bawi. I dlaczego ten pieprzony dureń Mbomo nie pofatygował się, by sprawdzić, czy nie ma na niej niewysłanych SMS-ów? Skoro buchnął ją nieboszczykowi, dlaczego automatycznie nie wyjął baterii czy nie wyczyścił pamięci? Jakim w ogóle trzeba, kurwa, być tępakiem, żeby kraść telefon człowiekowi, którego się przed chwilą zabiło?
Pokręcił głową. Mbomo był głupkiem, ale w tym momencie to nie on stanowił problem, tylko William Stark. Czy nie o tym właśnie mówił Teisowi Snapowi?
Kurwa mać, no! Nikt nie miał takiego rozeznania w umowach i ramach budżetowych departamentu, nikt nie był równie skrupulatny w ewaluacji projektów ministerstwa jak William Stark, więc jeśli ktoś w ogóle miałby odkryć, że odkładają dla siebie środki pomocowe dla krajów rozwijających się, to właśnie on.
René wziął głęboki oddech, zastanawiając się nad swoim kolejnym ruchem. Nie miał zbyt wiele możliwości.
„Jeśli kiedykolwiek będziesz miał z tą sprawą jakieś problemy – powiedział Teis Snap – od razu dzwoń do nas”.
Właśnie to miał teraz zamiar zrobić.
Jesień 2008
W gruncie rzeczy kierownik biura William Stark nie miał zbyt wielu osób, do których mógłby się zwrócić o poradę w kwestiach zawodowych.
W szarym świecie urzędniczej kasty był zaledwie zarządcą małej wysepki, do której mało kto miał ochotę dopływać. Jeśli nie mógł iść do bezpośredniego przełożonego, zostawał mu tylko szef departamentu, ale kto chodzi do dyrektora departamentu z podejrzeniami takiego kalibru, jeśli nie ma namacalnych dowodów? W każdym razie na pewno nie on.
Bo jeśli jest się przełożonym w świecie urzędniczym, do tego dość miłym, to podwładnego, który z własnej inicjatywy wszczyna alarm z powodu podejrzenia o nadużycie stanowiska lub nieprawidłowości w administracji państwowej, nazywa się kapusiem. Niby to dobre i godne pochwały, że ktoś jest taki uważny i dostrzegł zasadzkę, ale jeśli ludzi administracji publicznej zanadto się przycisnęło, taka osoba zyskiwała miano donosiciela, a donosiciele zazwyczaj kończyli źle; brzydkich przykładów we współczesnej Danii nie brakowało. Nieprzebrzmiała jeszcze historia pracownika Wojskowych Służb Wywiadowczych skazanego na więzienie za ujawnienie, że premier przemilczał przed społeczeństwem istotne informacje, na podstawie których poprowadził kraj na wojnę w Iraku, nie zachęcała jakoś do otwartości.
Poza tym William nie był na sto procent pewny swego; opierał się mimo wszystko tylko na przeczuciu, nawet jeśli tliło się już od jakiegoś czasu.
Po poinformowaniu dyrektora Renégo E. Eriksena o SMS-ie Louisa Fona wykonał co najmniej dziesięć telefonów do różnych ludzi w Kamerunie, z którymi, podług jego wiedzy, wierny aktywista Bantu utrzymywał kontakt. Wszędzie spotykał się z wielkim zdziwieniem, że ten energiczny człowiek milczy od tylu dni.
Wreszcie dziś rano William dodzwonił się w końcu do domu Fona w Sarki Mata i rozmawiał z jego żoną, którą Louis codziennie skrupulatnie informował, gdzie przebywa i kiedy się przemieszcza.
Żona ewidentnie była zaniepokojona. Bliska płaczu twierdziła, że kłusownicy zrobili jej mężowi coś, o czym nawet nie śmiała pomyśleć. Louis sam jej często mówił, że dżungla jest wielka i pełna niezgłębionych tajemnic. Mówiła, że dzieją się tam różne rzeczy. William też to wiedział.
Oczywiście mogło istnieć wiele powodów milczenia Fona. Kamerun roztaczał przed człowiekiem naprawdę wiele pokus; kto wie, co może przyjść do głowy mężczyźnie w sile wieku o nie najgorszym wyglądzie? Dziewczęta w tym regionie Afryki nie słynęły bynajmniej z nieśmiałości czy braku inicjatywy, więc istniała oczywiście ewentualność, że Fon łajdaczy się na całego w jakimś szałasie, zostawiwszy świat swojemu koślawemu biegowi. William już miał się uśmiechnąć na tę myśl.
Ale wtedy pomyślał o tym, co się działo tuż przedtem, jaki był przebieg całej sprawy i pierwsza faza projektu Baka. Dziwne było już to, że nagle przez ministerstwo trzeba było pospiesznie przepchnąć pulę pięćdziesięciu milionów koron, by zabezpieczyć i wesprzeć byt Pigmejów w tak odległym zakątku jak dżungla regionu Dja. Dlaczego właśnie tych ludzi wzięto pod uwagę, a nie jakichś innych? I dlaczego tak wielkie środki?
To zastanawiało Williama od samego początku.
Dwieście pięćdziesiąt milionów koron przez pięć lat nie wyróżniało się oczywiście znacząco na tle łącznego budżetu przeznaczonego dla krajów rozwijających się, który wynosił piętnaście miliardów rocznie, ale kiedy właściwie ostatnio dotowano tak hojnie projekt o tak wąskim zakresie? Dałoby się to zrozumieć, gdyby pomoc kierowano do wszystkich Pigmejów w całej kongijskiej dżungli, drugiej co do wielkości puszczy na świecie, ale przecież tak nie było.
A kiedy pulę zatwierdzono, nawet zidiociały pracownik administracji publicznej zorientowałby się, i to z zamkniętymi oczami, że w wielu kluczowych kwestiach nie przestrzegano normalnych procedur. Właśnie wtedy przeczucie dało o sobie znać. Zasadniczo wsparcie dla krajów rozwijających się w tym wypadku polegało po prostu na przelewaniu pieniędzy urzędnikom w Jaunde, a resztą mieli się zajmować już tamtejsi ludzie. I to w kraju, który uznawano za najbardziej skorumpowany na świecie.
Nie podobało się to Williamowi Starkowi, który był urzędnikiem służby cywilnej z powołania, ale też miał nieczyste sumienie, i dlatego po wydarzeniach ostatnich dni spojrzał nowymi oczami na rolę swego szefa w całej sprawie.
Kiedy René E. Eriksen w ogóle wcześniej wykazywał tak duże osobiste zaangażowanie? Kiedy właściwie ostatnio wyjeżdżał, by sprawdzić, jak przebiega wdrażanie projektu? Na pewno dawno temu.
Jego wyjazd mógł oczywiście świadczyć o tym, że wszystkie działania w projekcie odbywają się prawidłowo i podlegają odpowiedniej kontroli, ale równie dobrze mógł, nie daj Boże, być oznaką czegoś wręcz przeciwnego. Wiedział przecież, do czego może doprowadzić grzebanie w dokumentacji pracy biura z ostatnich paru lat. Po prostu nie mogło do tego dojść.
– Nad czym pan tak duma, panie Stark? – rozległ się głos za jego plecami.
William nie miał okazji słyszeć tego głosu w swoim gabinecie już od wielu miesięcy, dlatego uniósł wzrok ze zdumieniem i ujrzał nieprzyjemny uśmiech swojego przełożonego. W tym momencie jego twarz pod kredowobiałymi włosami wyglądała naprawdę groźnie.
– Właśnie rozmawiałem z naszymi ludźmi w Jaunde i przyznają panu rację – powiedział René Eriksen. – Mówią, że coś jest nie tak, więc przeczucie pana nie myliło. Ich zdaniem to może znaczyć, że Louis Fon uciekł z częścią funduszy. Chcieliby, by pojechał tam ktoś z ministerstwa i skontrolował wszystkie przydziały rozdysponowane przez nich w ramach projektu aż od jego początku. Pewnie wydedukowali, że jeśli coś pan znajdzie, to oni w każdym razie oczyszczą się z zarzutów o nadużycia.
– Ja? – Eriksen zamierza go tam wysłać? William był oszołomiony. To dopiero zaskoczenie, a poza tym nie jego bajka. – Wie pan, ile przypuszczalnie Louis Fon mógł sobie przywłaszczyć?
Eriksen pokręcił głową.
– Nie, w tej chwili nikt tego nie wie, ale w bieżącym okresie Fon dysponuje mniej więcej dwoma milionami euro. Może po prostu udał się na zakupy i ma zupełnie czyste zamiary. Może dowiedział się, że gdzieś indziej ziarno i sadzonki są tańsze albo lepszej jakości niż tam, gdzie zazwyczaj się zaopatruje. Tak czy inaczej, musimy monitorować tę sprawę, w końcu to nasza praca.
– To prawda – skinął głową William. – Ale obawiam się, że muszę odmówić wykonania tego zadania.
Uśmiech Eriksena zniknął.
– Ach tak, a z jakiego powodu, jeśli wolno spytać?
– Dziecko mojej partnerki leży w szpitalu.
– Tak? Znowu? I co w związku z tym?
– Wspieram je obie, jak potrafię. Mieszkają u mnie.
Eriksen skinął głową.
– To bardzo sympatyczne, że myśli pan o nich w pierwszej kolejności, panie Stark, ale mówimy o zaledwie dwóch, trzech dniach. Zapewne uda się panu znaleźć jakieś rozwiązanie. Zarezerwowaliśmy już na pańskie nazwisko bilet do Brukseli, a potem dalej na południe. Wie pan, to w końcu część pańskiej pracy. Poleci pan do Duali, bo wszystkie miejsca do Jaunde były zajęte. Mbomo odbierze pana z lotniska i stamtąd pojedziecie prosto do stolicy, to zajmie tylko parę godzin.
William pomyślał o swojej przybranej córce leżącej na szpitalnym łóżku. Zupełnie mu ten wyjazd nie pasował.
– Czy wybór padł na mnie, bo to ja dostałem SMS-a od Louisa Fona? – spytał.
– Nie, panie Stark. Wybór padł na pana, bo jest pan naszym najlepszym człowiekiem.
Wieść o Mbomo Ziemie głosiła, że jest wyjątkowo operatywny. Dowiódł tego przed lotniskiem Douala International, gdzie kilku agresywnych mężczyzn szarpało walizkę Williama, wrzeszcząc, że to właśnie im należy się ten łup.
– Taxi czeka, chodź, chodź! – wołali, ciągnąc bagaż każdy w swoją stronę.
Ale Mbomo odepchnął tragarzy, dając im do zrozumienia gniewnym spojrzeniem, że nie boi się wszcząć walki z całą grupką, by zaoszczędzić swemu szefowi parę tysięcy lokalnych franków.
Wielki był ten Mbomo. William wprawdzie widział go na zdjęciach, ale tylko w towarzystwie drobnych Pigmejów Baka, u boku których wszyscy dorośli nie-Pigmeje wyglądali na gigantów. Rzeczywistość mówiła natomiast, że nie tylko Pigmeje wydają się mali w pobliżu Mboma, bo facet górował jak skała nad całą ludzką krainą, dlatego też kojarzenie jego osoby z określeniem „bezpieczeństwo” było zupełnie naturalne w otoczeniu toczących pianę mężczyzn, z których każdy po kolei walczył o możliwość poniesienia walizki i tym samym – zdobycia niewielkiego posiłku.
– Zamieszka pan w Aurelia Palace – poinformował Mbomo gościa, gdy taksówka w końcu zostawiła za sobą bagażową bandę i paru ludzi z tanimi błyskotkami, którzy krzycząc, rzucili się w pościg za samochodem. – Jutro rano ma pan spotkanie w ministerstwie. Przyjadę, by osobiście pana odebrać. W przeciwieństwie do Duali, Jaunde jest dość bezpiecznym miastem, ale nigdy nic nie wiadomo – roześmiał się, trzęsąc całym tułowiem, choć z jego czarnych ust nie wydobył się najmniejszy dźwięk.
William utkwił wzrok w rozpalonym słońcu zachodzącym za koronami drzew i w grupkach czarnych mężczyzn, wlokących się poboczem z maczetami w zmęczonych rękach.
Nie licząc przepełnionych minitaksówek, szybkich aut z napędem na cztery koła i poobijanych furgonetek, które bez przerwy ich wyprzedzały, narażając na szwank życie wszystkich dookoła, na drodze znajdowały się jedynie obładowane do pełna, rozklekotane ciężarówki o potłuczonych światłach. Nic dziwnego, że część złomu walającego się przy krawężnikach wzdłuż suchej jak wiór drogi przypominała do złudzenia pojazdy poruszające się po pasach ruchu.
W tym momencie William znajdował się bardzo daleko od domu.
Wybrawszy z ostrożnością i starannością posiłek z menu, William zasiadł w kącie holu hotelowego, gdzie stało krzesło, kanapa o ciężkiej, wzorzystej tapicerce z lat siedemdziesiątych oraz podniszczona ława, na której stały już dwa zaparowane kufle piwa.
– Kiedy tu jestem, piję dwa, jedno po drugim – powiedział do niego po angielsku jego korpulentny towarzysz. – Piwo jest tak rozcieńczone, że wyparowuje przez skórę od razu po wlaniu do gardła – zaśmiał się.
Wskazał łańcuszek Williama z farbowanym na czarno wisiorkiem z malutkimi maskami.
– Widzę, że dopiero co przyjechał pan do Afryki. Pewnie natknął się pan na tych zdzierców z ozdobami na lotnisku.
– I tak, i nie – William chwycił za wisiorek. – Dopiero przyjechałem, ale mam go już od wielu lat. Ale ma pan rację, jest afrykański, zgadza się. Znalazłem go, kiedy dokonywałem inspekcji projektu w Kampali.
– Ach tak, Kampala, jedno z najciekawszych miast Ugandy. – Mężczyzna uniósł kufel w stronę Williama. Wnioskując z dyplomatki, zapewne był urzędnikiem państwowym jak on sam.
William wyjął dokumenty ze skórzanej teczki i położył je na stole. Tym razem chodziło o konkretne pięćdziesiąt milionów koron i sposób, w jaki miały zostać rozdysponowane w projekcie Baka. Trzeba było przejrzeć trochę papierów i przygotować zestaw pytań. Dlatego otworzył tekturową teczkę i ułożył wszystkie notatki przed sobą w trzech stosach. Jedna z arkuszami kalkulacyjnymi, jedna z opisami projektu i jedna z różną korespondencją, wiadomościami i mejlami. Wziął nawet ze sobą żółtą karteczkę samoprzylepną z SMS-em od Louisa Fona.
– Nie przeszkadza panu, że sobie tu popracuję? W moim pokoju nie ma biurka.
Jego towarzysz przyjaźnie skinął głową.
– Duńczyk? – spytał, wskazując logo ministerstwa spraw zagranicznych na jednej z kartek.
– Tak, a pan?
– Sztokholm – wyciągnął rękę, przechodząc na szwedzki. – Pierwszy raz w Kamerunie?
William skinął głową.
– No to witamy – powiedział mężczyzna, przesuwając do niego swój dodatkowy kufel. – Musisz wiedzieć, że człowiek nigdy do końca się nie przyzwyczaja do warunków w Kamerunie. Na zdrowie.
Wznieśli kufle i Szwed opróżnił swój jednym haustem, od razu dając kelnerowi znak, że prosi o kolejne piwo. William doskonale zdawał sobie sprawę, że w ciepłych krajach aż roi się od alkoholików na państwowych posadach. Widział przecież, jak niektórzy po dłuższym pobycie za granicą wracali do pracy tylko na pół gwizdka.
– Pewnie uznałeś, że jestem uzależniony od alkoholu, ale nie – powiedział Szwed, jakby czytał Williamowi w myślach. – Prawda jest taka, że udaję uzależnionego.
Wskazał dyskretnie w kierunku narożnika sofy, gdzie siedziało dwóch czarnych mężczyzn w jasnych garniturach.
– Są z firmy, z którą jutro będę prowadził negocjacje. Teraz mnie obserwują, a za godzinę złożą swojemu szefowi raport z tego, jakie odnieśli wrażenia – uśmiechnął się. – Nie zaszkodzi, jeśli pomyślą, że na jutrzejszym spotkaniu pojawię się w gorszej formie niż w rzeczywistości.
– Jesteś biznesmenem?
– W pewnym sensie. Zawieram umowy dla Szwecji. Jestem rewidentem, i to dobrym – skinął na kelnera, który przyniósł kolejne dwa kufle. Szwed jeden uniósł w stronę Williama. – A zatem na zdrowie!
William na próżno próbował dotrzymać Szwedowi tempa. Dobrze, że nie musiał grać w jego grę. Miał na to za słaby żołądek.
– Oho, widzę, że dostałeś zaszyfrowaną wiadomość – Szwed wskazał leżącą przed Williamem żółtą karteczkę z SMS-em od Louisa Fona.
– Tak, sam nie wiem, czy jest zaszyfrowana. To SMS od współpracownika, który zniknął nam z pola widzenia przed niespełna tygodniem.
– SMS? – zaśmiał się. – Zakład o piwo, że rozszyfruję go w mniej niż dziesięć minut?
William zmarszczył brwi. Rozszyfruje go? O co mu chodzi?
Szwed wziął karteczkę, położył ją przed sobą, wyjął z kieszeni swoją nokię i położył obok.
– To żaden szyfr, w razie gdybyś tak sądził – oświadczył William. – W ministerstwie nie mamy nic wspólnego z takimi rzeczami. Ale prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego i jak ten SMS został napisany i dlaczego tak wygląda.
– Okej. Może był pisany w trudnych warunkach?
– Możliwe. Nie możemy zapytać autora, bo, jak mówiłem, zniknął.
Szwed przystawił długopis do papieru i napisał:„Cfqqugthondae(s+1)la(i+1)ddddddvdlogdmdntdja”
Pod każdą z liter napisał inną literę, spoglądając na swój telefon.
Po paru minutach zwrócił wzrok na Williama.
– Popatrz, załóżmy, że SMS został napisany w trudnych warunkach, jak wcześniej mówiłem. Na przykład w ciemności. Wiesz, że jeśli nie wyłączy się słownika, to każdy klawisz reprezentuje kilka liter. Przykładowo numer trzy to d, e i f. Jedno naciśnięcie dla d, dwa dla e i trzy dla f. Jeśli wciśnie się klawisz więcej razy niż przewidziana liczba liter, wyjdą nam duże litery albo inne znaki. Wreszcie istnieje też możliwość, że wciśnie się zły klawisz, zazwyczaj tuż nad tym właściwym lub tuż pod nim, co bezsprzecznie daje nam mnóstwo kombinacji. Ale już to robiłem, to nawet frapujące. Liczysz czas od teraz?
William zmarszczył brwi i dla niepoznaki skinął głową. Było mu absolutnie wszystko jedno, ile Szwed potrzebuje czasu. Jeśli zbliży go to do rozwiązania zagadki, bez dwóch zdań dostanie swoje piwo.
Zadanie nie wyglądało na zbyt proste, ale gdy okazało się, że pierwsze słowo, „Cfqquption” kryje słowo składające się z C, po którym nastąpiło błędne wciśnięcie klawisza z numerem trzy, które powinno było trafić w klawisz z szóstką pod spodem, następnie dwukrotne q, które powinno być dwukrotnym r, i wreszcie „UPTION”, które zostało wprowadzone prawidłowo, to nagle wyszło z tego słowo CORRUPTION.
William poczuł, że na czole pojawiają mu się zmarszczki.
„Korupcja!” Słowo o mało pozytywnym zabarwieniu.
Po kolejnym kwadransie, podczas którego William zamówił jeszcze dwie kolejki, Szwed rozwiązał zagadkę.
– Ta wersja wygląda na bardzo prawdopodobną – powiedział, studiując swoje notatki.
Następnie podał kartkę Williamowi.
– Widzisz, co tam jest napisane? „Corruption dans l’aide de development Dja”. – Szwed skinął głową do siebie. – Nie do końca poprawną francuszczyzną, ale jednak. „Szwindel z pomocą na rozwój w Dja”, tak brzmi tekst. Pestka. Proste jak drut.
William poczuł zimny dreszcz pełznący po kręgosłupie.
Rozejrzał się. Czy dwaj czarni mężczyźni w rogu obserwowali w tej chwili jego czy Szweda? A może są jeszcze jacyś inni?
Spuścił wzrok na kartkę, podczas gdy Szwed znów uniósł rękę, wzywając kelnera.
„Szwindel z pomocą na rozwój w Dja” – napisał Louis Fon, a potem zaginął. Wiedza na ten temat nie przyniosła mu żadnej przyjemności. Najmniejszej.
William wyjrzał za okno, próbując osłonić się przed bezkresną czernią, kłębiącą się za szybami.
Myślał już o tym przedtem, a teraz myśl powróciła.
Znajdował się naprawdę bardzo daleko od domu.
Zdecydowanie zbyt daleko.
***
– Co mówisz, Mbomo?
René E. Eriksen poczuł pot występujący mu pod pachami, kiedy próbował skupić się na głosie trzeszczącym w słuchawce.
– Mówię, że Williama Starka nie było dziś rano w hotelu, jak chciałem go odebrać, a teraz się dowiedziałem, że pojechał na samolot powrotny.
– Psiakrew, Mbomo, jak to się mogło stać? Miałeś go pilnować.
René próbował zebrać myśli. Umowa była taka, że Mbomo albo któryś z jego pachołków dzisiejszego ranka odbierze Starka z hotelu i słuch po Duńczyku zaginie. Gdzie i jak Stark zniknie, było kwestią drugorzędną, ważne, żeby nie kojarzyć tego z nimi. A teraz się dowiaduje, że Stark jest w drodze powrotnej do Danii. Do diabła, co się stało? Czyżby zwietrzył coś, co mogłoby ich obciążyć?
W takim razie to katastrofa.
– Co się mogło zdarzyć wczoraj wieczorem, do jasnej cholery, możesz mi na to odpowiedzieć? Myślałem, że masz sytuację pod kontrolą, Mbomo. Coś musiało wzbudzić jego podejrzenia.
– Nie wiem – odparł Mbomo, nie mając pojęcia, że przez ostatnich parę dni René E. Eriksen cierpiał piekielne katusze na myśl, że wysłał drugiego człowieka na śmierć i że w obecnym momencie doszedł do takiego punktu, w którym gotów był przystać na jakiekolwiek działanie, byleby powstrzymać galopujący rozwój tego koszmaru.
Bo w głowie Renégo nie było wątpliwości, co teraz powinno się wydarzyć. Mboma Ziema nie tylko należy się pozbyć z projektu Baka; należy się go pozbyć raz na zawsze. Nikomu zaangażowanemu w projekt nie wyjdzie na dobre, że ktoś taki jak on będzie się pętać wolno, prosząc się o nieszczęście. Ktoś, kto tak dużo wiedział, a jednocześnie był diabelnie nieskuteczny i niezdarny.
– Odezwę się do ciebie, Mbomo. Na razie zachowajmy spokój. Wracaj do domu i się stamtąd nie ruszaj. Dziś w ciągu dnia wyślę do ciebie kogoś, kto poinformuje cię o dalszym przebiegu sprawy.
I René odłożył słuchawkę.
Cholerny Mbomo zostanie poinformowany jak należy.
Gabinet dyrekcji Banku Karrebæk nie należał do najskromniejszych. Wnioskując z umeblowania i lokalizacji, człowiek mógłby pomyśleć, że znalazł się w siedzibie którejś z czołowych instytucji finansowych w kraju, a wygląd dyrektora banku Teisa Snapa tylko dopełniał całości. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie ekstrawagancja. Wyposażenie, sprzęt i bibeloty. W tym przybytku rozrzutność od lat wysoko się ceniło.
– René, mamy na głośnomówiącym naszego prezesa zarządu, Jensa Brage-Schmidta. Wiesz, że jedzie na tym samym wózku co my.
Dyrektor banku Teis Snap zwrócił się do głośnika w obudowie z drewna orzechowego, stojącego na imponującym biurku.
– Jens, dobrze nas słychać? – spytał.
Padła odpowiedź twierdząca. Głos był nieco świszczący, ale mimo to bił od niego autorytet.
– Zatem zaczynamy spotkanie – zwrócił się do Renégo. – Przykro mi to mówić wprost, ale po twojej dzisiejszej rozmowie z Mbomem Ziemem Jens i ja doszliśmy do wniosku, że jedynym rozwiązaniem problemu jest powstrzymanie Williama Starka za wszelką cenę. Musisz dopilnować, by projekt Baka już nigdy w przyszłości nie trafił w ręce człowieka tak dociekliwego jak Stark.
– Powstrzymać Starka? – spytał René cicho. – Chodzi wam o to, że ma się to stać w Danii? – ciągnął. Właśnie wobec tego pomysłu miał największe skrupuły.
– Tak, w Danii. To konieczność – kontynuował Teis Snap. – Rozbroimy tykające bomby, tak jak to zrobiliśmy z Louisem Fonem, i wszystko wróci na normalne tory. Urzędnicy ministerstwa w Jaunde nie puszczą pary z ust, bo przecież sami są w to wplątani. A jeśli od tej pory postarasz się o regularne raporty od tamtejszego urzędnika, który do tego będzie gotów przez jakiś czas podpisywać się jako Louis Fon i szczegółowo poinformuje twoje ministerstwo, jak doskonale projekt funkcjonuje, to wszystko będzie w najlepszym porządku. Przecież tak to właśnie jest z afrykańskimi projektami. Trzeba po prostu od czasu do czasu błysnąć jakąś pozytywną wiadomością, nikt niczego więcej nie oczekuje.
René usłyszał chrząknięcie Brage-Schmidta przez głośnik i choć nigdy go nie poznał, pochwycił w jego tonie coś, co przywodziło na myśl człowieka, który przez wiele lat przywykł do komenderowania ludźmi daleko poza granicami kraju. W sposobie, w jaki zaczynał zdanie, brzmiała jakaś twarda nuta. Jak rozkaz, któremu nie sposób się przeciwstawić. Obraz angielskiego imperialisty czy potentata z nieograniczoną władzą nasuwał się sam. René słyszał, że Brage-Schmidt przez wszystkie lata konsekwentnie nazywał swoich służących „boy” i że trudno o kogoś, kto znałby Afrykę lepiej niż on. Wieloletni konsul w paru państwach południowoafrykańskich, biznesmen w Afryce Środkowej o niemal dwukrotnie dłuższym stażu i niekoniecznie z najlepszą opinią.
Nie, René nie miał żadnych wątpliwości, że to on był pomysłodawcą tego przekrętu. Teis Snap mówił, że zakończywszy pełną sukcesów działalność importera drewna z Afryki Równikowej, swoje aktywa umieścił w Banku Karrebæk i że w kolejnych latach był bezdyskusyjnie największym akcjonariuszem tej instytucji. Nic więc dziwnego, że broni swojego majątku pazurami. René rozumiał to doskonale, ale jednak, oprócz dopuszczenia się oszustwa, skazali też na śmierć trzech mężczyzn. Dlaczego René sam nie zaprotestował przeciwko pomysłowi i sposobom jego realizacji?
Pokręcił głową. Prawda niestety jest taka, że nieco zbyt dobrze rozumiał tę szarą eminencję.
Co innego mogli zrobić?
– Cóż – odezwał się prezes zarządu. – Bardzo trudno podejmować tak radykalne decyzje, ale proszę pomyśleć o wszystkich miejscach pracy, które zostaną zlikwidowane, i o drobnych ciułaczach, którzy stracą pieniądze, jeśli w porę nie zainterweniujemy. Oczywiście, to godne ubolewania, że ten William Stark musi za to zapłacić, ale tak po prostu bywa. Jak to się mówi, jednostki muszą poświęcić się dla ogółu, a za parę lat wszystko wróci do normy. Bank będzie skonsolidowany i zabezpieczony, społeczeństwo będzie funkcjonować jak dawniej, nadejdą kolejne inwestycje, miejsca pracy zostaną uratowane, a akcjonariusze nie poniosą strat. A jak pan sądzi, panie Eriksen, kto zechce w międzyczasie tracić energię na kontrole, czy Pigmeje regionu Dja rozkręcili u siebie rolnictwo? Komu się będzie chciało sprawdzać, czy szkolnictwo albo warunki zdrowotne uległy znaczącej zmianie od chwili uruchomienia projektu? Kto w ogóle będzie w stanie to zrobić, skoro tych, którzy ten projekt zainicjowali, już nie będzie na tym świecie? Tak tylko pytam.
„Tak, kto oprócz mnie?” – pomyślał René, kierując wzrok na wysokie, szprosowe okna. Czy to oznaczało, że również i jemu coś grozi?
Ale jego nie zaskoczą, tego był pewien. Wiedział, że ma ich w garści i na szczęście potrafił zachować czujność, kiedy raz na jakiś czas bywał na ulicach i deptakach.
– Mam tylko nadzieję, że wiecie, co robicie i zachowacie to dla siebie, bo ja nie chcę więcej o tym słyszeć, rozumiecie? – oświadczył. – I miejmy nadzieję, że William Stark nie zdążył zdeponować dokumentacji poświadczającej cały ten przekręt w jakiejś skrytce bankowej, tak jak ja.
Spojrzał na Teisa Snapa, wsłuchując się intensywnie w szum głośnika na stole. Byli zszokowani? Czujni?
Chyba nie.
– Okej – ciągnął. – To prawda, co mówicie. Może i nikt nie zauważy, że raportów Louisa Fona nie opracował on sam, ale co ze zniknięciem Williama Starka? Ta sprawa pojawi się na pierwszych stronach wszystkich gazet.
– Owszem, i co w związku z tym…? – Głos prezesa zarządu Banku Karrebæk zrobił się nieco niższy. – Dopóki sprawa nie będzie kojarzona z nami, to przecież zaginięcie Starka niczego nie zmienia, prawda? Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że wyjeżdża do Afryki, nie stawia się na umówione zebranie, bez słowa wraca samolotem do domu i znika. Czy to nie świadczy o pewnym braku stabilności? Można pomyśleć, że sam jest winien swojego zniknięcia, prawda? Takie jest moje zdanie.
Snap i René popatrzyli po sobie. Prezes zarządu nawet się nie zająknął na temat papierów Renégo zdeponowanych w skrytce bankowej, więc nie ulegało wątpliwości, że wzajemne zaufanie nie zostało stracone, choć może nieco nadszarpnięte.
– Niech pan posłucha, panie Eriksen – ciągnął Brage-Schmidt. – Od tej pory będzie tak, jak ustaliliśmy. Pan wciąż będzie dbał o to, by co roku do Kamerunu wysyłano pięćdziesiąt milionów, a co pół roku dokona pan podsumowania tego, jak wspaniale tam się wszystko kręci, opierając się na raportach tak zwanego Louisa Fona.
W tym momencie włączył się Snap.
– Tymczasem w Banku Karrebæk parę tygodni później przejmiemy od naszych sprzymierzeńców w Jaunde poprzez „grupę inwestorów” w Curaçao tyle milionów, ile na tamtą chwilę będzie wymagała sytuacja. – Snap zrobił w powietrzu znak cudzysłowu i kontynuował: – A resztę ulokujemy w akcjach nienotowanych w naszej skrytce bankowej w Curaçao jako bufor na wypadek nieprzewidzianych wydarzeń w sektorze bankowym. W ten sposób portfel akcji w Banku Karrebæk po cichu zmieni właściciela, jednocześnie się poszerzając, choć w rzeczywistości sami będziemy wszystko kontrolować, więc z roku na rok nasz portfel będzie coraz większy. Tak więc nasza trójka ma nadzwyczajny powód do radości, chyba się zgadzamy?
– Tak, „wszyscy” są zadowoleni. – Teraz to René narysował w powietrzu cudzysłów. – Może i wszyscy, nie licząc Louisa Fona, Mboma i Williama…
– Posłuchaj, René – przerwał mu Snap. – Przestań się już przejmować Mbomem i Fonem. Po jakimś czasie wdowy po nich dostaną niezłą sumkę, by mogły jako tako żyć. Tamtejsze władze są tak przyzwyczajone, że ludzie tam giną, że nikt nie zrobi z tego afery. Jeśli zaś chodzi o Starka, to on nie ma rodziny, zgadza się?
– Owszem, ma narzeczoną i przybraną córkę, która choruje – spojrzał głęboko w oczy Teisa Snapa. Może oczekiwał jakiegoś współczucia, ale napotkał spojrzenie lodowate i niewzruszone.
– Dobrze – uciął Snap. – Czyli żadnej rodziny, tylko parę słabo powiązanych osób. Obie kobiety na pewno przez jakiś czas będą rozpaczać, ale życie toczy się dalej. Aż taki fascynujący to on chyba nie był, co?
René czuł, jak schodzi z niego powietrze. Co ma powiedzieć? Skoro o Starku mówi się już w czasie przeszłym, to jakie to ma w ogóle znaczenie, czy był on fascynującym człowiekiem?
Może i jakieś miało.
Znów odezwał się głos w głośniku. Prezes zarządu nie skomentował ostatnich wypowiedzi, ale właściwie po co miałby to robić?
– Jeśli chodzi o te dwieście pięćdziesiąt milionów, to można z powodzeniem stwierdzić, że projekt Baka stanowi coś w rodzaju zakamuflowanego wsparcia państwowego dla działalności naszego banku. Czy to nie właściwe i uzasadnione, że aparat państwowy chroni dochodowe, prywatne przedsiębiorstwa jak Bank Karrebæk? Przedsiębiorstwa, które dają ludziom pracę i wpływają korzystnie na bilans płatniczy i standard naszego życia. Nie, bezpośrednio lub pośrednio, nastąpi zastój, jeśli upadną porządne banki jak Bank Karrebæk, a przecież nie o to chodzi nam wszystkim i rządowi, prawda?
Myśli Renégo zajmowała w tej chwili inna kwestia. Jeśli coś pójdzie nie tak, obaj towarzyszący mu mężczyźni z pewnością błyskawicznie czmychną za góry i lasy, a odpowiedzialność i kara przypadną w udziale jemu. Nie może do tego dojść.
– Powtórzę jeszcze raz: nie chcę wiedzieć nic o tym, co od tej pory robicie, okej? Nie chcę wiedzieć nic więcej. Ale jeśli podejmiecie drastyczne kroki, dopilnujcie, bym natychmiast odzyskał laptop Starka, dobrze? Kto wie, co może się tam kryć na temat projektu.
– Dobrze, oczywiście, że go dostaniesz. I owszem, rozumiem doskonale, że trudno ci to wszystko pojąć, René, przecież cię znam. Jesteś uczciwym, porządnym człowiekiem. Ale pomyśl o swojej rodzinie – powiedział Snap. – Pozwól, że Jens Brage-Schmidt i ja się tym zajmiemy, i o nic się nie martw. Skontaktujemy się z naszym pośrednikiem, który potrafi rozwiązywać tego typu problemy i który pośle kogoś, by odebrał Williama Starka z lotniska. A ty możesz się w międzyczasie cieszyć, że wartość twoich akcji rośnie z dnia na dzień. Czeka cię świetlana przyszłość, René.
Jesień 2010
Żółta furgonetka odebrała Marca spod rusztowań na kopenhaskim Placu Ratuszowym dokładnie o piątej po południu, jak zazwyczaj. Tym razem dla pewności czekał już dwadzieścia minut, bo gdyby go nie było, gdy nadjedzie samochód, pojechaliby po prostu bez niego. A gdyby musiał pojechać kolejką i autobusem, dostałby baty. Nie, nie miał ochoty na nic takiego ani też na spędzanie całej nocy w jakimś obskurnym piwnicznym korytarzu, bo na to jednak za zimno.
Dlatego Marco nigdy się nie spóźniał. Po prostu nie miał śmiałości.
Skinął do pozostałych, siedzących w furgonetce pod ścianami, ale nikt nie odwzajemnił skinienia. Przywykł do tego. Tak to wyglądało, kiedy wszyscy są śmiertelnie zmęczeni.
Zmęczeni dniem, życiem, samymi sobą.
Marco rozejrzał się po pasażerach. Kilkoro było wciąż mokrych od deszczu i trzęsło się. Gdyby człowiek nie znał prawdy, mógłby pomyśleć, że wielu z nich jest chorych, tacy byli przygnębieni i wymizerowani. Nie był to wesoły widok, ale czego się spodziewać po wilgotnym listopadowym dniu w Danii.
– Ile dziś dostałeś? – spytał Samuel, zwrócony plecami do szoferki.
Marco się zastanowił.
– Oddawałem pieniądze cztery razy, a już przy drugim razie było tego ponad pięćset koron. Myślę, że razem jakieś tysiąc trzysta, tysiąc czterysta koron, wliczając te trzysta, które mam w kieszeni.
– Ja dostałam około ośmiuset koron – powiedziała najstarsza z nich, Miryam. Ona zawsze miała branie, ale miała też chorą nogę. Takie rzeczy pozytywnie wpływają na obroty.
– Ja mam tylko sześćdziesiąt – powiedział Samuel tak cicho, że wszyscy go usłyszeli. – Nikt już nie chce mi nic dawać.
Dziesięć par oczu spojrzało na niego ze współczuciem. Samuela nie czekało nic miłego po powrocie do domu, do Zoli.
– To weź je – powiedział Marco, podając mu dwa banknoty stukoronowe. Tylko on to zrobił, bo istniało prawdopodobieństwo, że ktoś z nich zakabluje Zoli. Jakby nie zdawał sobie z tego sprawy.
Marco wiedział, co jest nie tak z Samuelem. Kiedy przestajesz wyglądać jak chłopiec, to żebranie już nie jest dla ciebie. Choć Marco miał piętnaście lat, nadal wyglądał jak trzynastolatek, więc było mu łatwo. Duże, dziecięce oczy, niski jak na swój wiek, właściwie to wyjątkowo niski, wciąż z miękką skórą i delikatnymi włosami, w przeciwieństwie do Samuela, Pica i Romea, których szorstka skóra pokryła się zarostem. I choć pozostali mieli już za sobą pierwsze doświadczenia z dziewczynami, wielu z nich zazdrościło Marcowi powolnego rozwoju, nie mówiąc już o bystrej głowie.
Jakby Marco o tym wszystkim nie wiedział.
Może i był niski jak na swój wiek, ale oczy i uszy miał wielkie jak u starego człowieka i potrafił ich używać, nawet zupełnie dobrze.
– Tato, nie mógłbym pójść do szkoły? – błagał, odkąd skończył siedem lat. Wtedy jeszcze mieszkali we Włoszech. Marco kochał swego tatę, ale również i w tej kwestii jego ojciec okazał się zbyt słaby. Powiedział, że stryj Marca, Zola, żąda, by dzieci szły na ulicę i tak już zostało, bo Zola był niekwestionowanym przywódcą klanu, tyranem.
Ale Marco chciał się czegoś nauczyć, a prawie wszystkie miasteczka Umbrii miały nieduże szkoły, przed którymi wystawał, chłonąc je jak bibuła. Więc zanim poranne słońce nabierało mocy, ustawiał się tuż przy oknach miejscowej szkoły i przez godzinę wsłuchiwał się intensywnie, przykładając ucho do okna, po czym wlókł się, by uciułać swój dzienny urobek.
Czasami wychodził nauczyciel i zapraszał go do środka, ale wtedy Marco nawiewał i więcej nie wracał. Gdyby przystał na zaproszenie, w domu zbiliby go na kwaśne jabłko. Pod tym względem ich ciągłe przeprowadzki były zaletą, bo budynki szkolne i nauczyciele się zmieniali.
Ale nadszedł dzień, kiedy jednemu z nauczycieli udało się go mocno chwycić. Jednak zamiast zaciągnąć go do środka, wręczył mu ciężką jak diabli, lnianą torbę.
– Są twoje, zrób z nich użytek – powiedział i puścił go.
W torbie znajdowało się piętnaście podręczników i bez względu na to, gdzie przebywali, Marco zawsze znajdował sekretne miejsce, gdzie mógł je studiować niezauważony.
Tak mijały wszystkie wieczory i dni, kiedy dorośli mieli na głowie coś innego niż nadzorowanie. Po dwóch latach nauczył się liczyć i czytać po włosku i angielsku, w rezultacie jego ciekawość zwróciła się ku wszystkiemu na świecie, czego jeszcze się nie nauczył i nie rozumiał.
W ciągu trzech lat ich pobytu w Danii jako jedyny z całej gromady posługiwał się językiem niemal płynnie. Był po prostu jedyną osobą, której wystarczyło ciekawości.
Wszyscy szeregowi członkowie grupy wiedzieli, że kiedy Marco znika z pola widzenia, to siedzi gdzieś zagrzebany w książkach.
– Opowiadaj, opowiadaj – prosiła zwłaszcza Miryam, z którą miał najbliższe relacje.
Zola i jego pomagierzy z pewnością nie podzielali entuzjazmu wobec nauki.
Tego wieczoru leżeli w łóżkach piętrowych, nasłuchując odgłosów bicia i krzyków Samuela, dochodzących przez stropy z salonu Zoli aż na dół do pokoju Marca, niczym echo wszystkich innych niesprawiedliwości, których dopuścił się Zola. Marco nie obawiał się lania, bo zazwyczaj nieco go oszczędzano w porównaniu z pozostałymi; choć taki wpływ posiadał jego tata. A jednak leżał, ściskając kołdrę. Bo przecież Samuel nie cieszył się żadnymi przywilejami.
Kiedy znów zapadła cisza i kara została już Samuelowi wymierzona, Marco usłyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe. Musiał je otworzyć któryś z goryli Zoli, by przebiec wzrokiem obsadzoną ligustrami dzielnicę, zanim zawlókł upokorzonego i pobitego Samuela do sąsiedniego domu, gdzie mieścił się jego pokój. Członkowie klanu potrafili unikać plotek w dzielnicy domków jednorodzinnych i utrzymywać przyjacielskie stosunki z mieszkającymi tu duńskimi rodzinami. Z zewnątrz Zola był przecież po prostu powściągliwym i eleganckim człowiekiem i pod żadnym pozorem nie chciał sobie zepsuć tego wizerunku. Wiedział doskonale, że białego, schludnego i reprezentacyjnego mężczyznę, pochodzącego z USA i mówiącego dwoma językami, które wszyscy rozumieją, pod wieloma względami szufladkowano jako „jednego z nas”. Jednego z tych, których Duńczycy nie muszą się obawiać.
Z tego powodu kary wymierzano zawsze pod osłoną nocy za dźwiękoszczelnymi oknami i zasuniętymi roletami, i dlatego dokładano wszelkich starań, by ślady po uderzeniach nigdy nie były widoczne. To, że nazajutrz Samuel będzie miał trudności z poruszaniem się po deptaku Strøget, było zupełnie inną kwestią, ale tego przecież sąsiedzi nie widzieli. Poza tym jego godny pożałowania wygląd miał pozytywny wpływ na biznes, bo autentyczne grymasy bólu oznaczały grubszą żebraczą sakiewkę niż udawane; to wiadomo było z doświadczenia.
Marco wstał w ciemności, przemknął się koło pokoju swoich kuzynów i zapukał ostrożnie do drzwi salonu. Jeśli odpowiedź następowała od razu, było dobrze. Jeśli pojawiało się wahanie, to nigdy nie było wiadomo, w jakim humorze może być Zola.
Tym razem minęła minuta, zanim wezwano go do środka, więc Marco był gotowy na wszystko.
Zola siedział przy ławie jak król otoczony swoją świtą, a na ogromnym ekranie leciały na cały regulator wiadomości telewizyjne.
Może rozjaśnił się nieco, widząc Marca, ale ręce wciąż mu się trzęsły. Niektóre osoby z grupy twierdziły, że Zola uwielbiał patrzeć, kiedy kogoś bito, ale tata Marca powiedział, że jest wręcz przeciwnie i że Zola kocha swoją gromadkę, jak Jezus kochał apostołów.
Marco nie był tego taki pewien.
– Podkomisarz policji Carl Mørck spędził trzy dni i noce w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu w towarzystwie zmumifikowanych zwłok i miał… – doszło do niego z telewizora.
– Wyłącz to gówno, Chris – rozkazał Zola krótko i skinął w stronę pilota. Po sekundzie rozkaz został wykonany.
Zwracając oczy na Marca, Zola poklepał swój nowy nabytek, zwinnego, cienkonogiego psa myśliwskiego, którego nikomu innemu nie wolno było tknąć.
– Odważnie postąpiłeś, dając dziś Samuelowi pieniądze, Marco, ale jeśli jeszcze raz to zrobisz, oberwiesz tak jak on, zrozumiano?
Marco skinął głową.
Zola się uśmiechnął.
– Ładnie dziś dla nas zarobiłeś, Marco, usiądź – wskazał na krzesło naprzeciwko siebie. – Czego ci potrzeba, mój chłopcze? Rozumiem, że nie przyszedłeś mi powiedzieć, że Samuel sobie na to nie zasłużył, prawda?
Wyraz jego twarzy się zmienił i szybkim ruchem rozkazał swemu nieodstępującemu go na krok pachołkowi, Chrisowi, żeby nalał herbaty do kubka, a gdy ten to zrobił, Zola popchnął kubek na stole w stronę Marca.
– Zola, przepraszam, że nachodzę cię w salonie, ale tak, chciałem powiedzieć coś o Samuelu.
Gdy to mówił, po Zoli nie dało się nic poznać, ale Chris gwałtownie się wyprostował i powoli zwrócił w jego stronę. Był wysoki i bledszy niż większość członków klanu. Kiedy jego biała postać górowała nad całą gromadą, większość się wycofywała, ale Marco nie spuszczał wzroku ze stryja.
– No proszę. Samuel to nie twoja sprawa, Marco, chyba rozumiesz. Dziś nie przyniósł do domu wystarczającej ilości pieniędzy, bo się nie postarał. Nie to co ty. – Zola pokręcił głową i oparł się ciężko o jagnięcą skórę rozścieloną na oparciu fotela. – Nie mieszaj się w to, Marco. Słuchaj stryja.
Marco spoglądał na niego przez chwilę. Zola powiedział: „Samuel się nie postarał, nie to co ty”. Czy twierdził tym samym, że Marco pośrednio przyczynił się, a zatem był winny lania, które dostał Samuel? To nawet jeszcze gorzej.
Marco schylił głowę i powiedział najciszej, jak umiał:
– Wiem. Ale Samuel jest już za stary, żeby żebrać w centrum. Większość ludzi w ogóle nie zwraca na niego uwagi, a ci, co zwracają, chyba się go boją, bo go obchodzą. Właściwie to tylko ci, którzy…
Marco zobaczył, jak Zola podnosi w stronę Chrisa palec w rozkazującym geście i uniósł głowę w tym samym momencie, w którym Chris do niego podszedł i wymierzył mu siarczysty policzek.
– Mówiłem, że to nie twoja sprawa, zrozumiałeś to, Marco?
– Tak, Zola, ale…
Wtedy dostał kolejny policzek i pojął przekaz. Nad takimi rzeczami człowiek się nie rozczula, wzrastając w tym środowisku.
Powoli wstał, skinął Zoli i wycofał się w stronę drzwi, próbując się uśmiechnąć. Dwa uderzenia, audiencja skończona. A jednak zebrał się na odwagę, stojąc w drzwiach.
– Bijesz mnie, w porządku – powiedział, unosząc głowę. – Ale to, że biłeś Samuela, już nie jest okej. A jeśli spróbujesz mnie jeszcze raz uderzyć, to stąd ucieknę.
Widział, jak Chris śle pytające spojrzenie Zoli, ale stryj Marca tylko pokręcił głową bez słowa i gestem pokazał, że Marco ma zniknąć mu z oczu. Natychmiast.
Leżąc na powrót pod kołdrą w pokoju wraz z innymi, roztrząsał wszystkie niewypowiedziane argumenty; zawsze to robił. Gdyby był powiedział to czy tamto, rozmowa potoczyłaby się nieco lepiej. Kiedy leżał tak w półmroku, w tych wewnętrznych dialogach Zola często był uległy. Ba, czasami wręcz poddawał się Marcowi.
Takie rzeczy przynosiły pewne ukojenie.
„Samuel jest w porządku” – mówił Marco do Zoli w swoich wyobrażeniach. „Musi się po prostu czegoś nauczyć. Jeśli go teraz poślesz do szkoły, to może zostanie mechanikiem i będzie dbał o furgonetkę. I tak by nigdy nie został dobrym kieszonkowcem jak ja i Hector, jest zbyt niezdarny, więc może dałbyś mu szansę?”
Rozmowa tocząca się w jego głowie przez chwilę sprawiała mu przyjemność, ale gdy tylko wyłączali lampkę nocną, dopadała go rzeczywistość.
Na zewnątrz wszyscy wyglądali na porządnych ludzi w domach z żółtej cegły, ale tak naprawdę byli kryminalistami na fałszywych paszportach i znajdowali się we wszelkich możliwych tarapatach. Lecz nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że patrząc od środka, klan był jeszcze bardziej tajemniczy, jeśli to w ogóle możliwe. Żadne z dzieci już nie wiedziało, skąd pochodzą, kim są ich prawdziwi rodzice czy co robią dorośli, kiedy młodzież ciuła w mieście na utrzymanie reżimu Zoli. Marco wiedział, że przeszłością klanu nie ma się co chwalić, ale pozostałości tego, co było dobre, uległy zniszczeniu wraz z nowym stylem Zoli, tuż zanim opuścili Włochy. Z ich przeszłości pozostały jedynie wszystkie złe uczynki. Nic nie zmieniło się na lepsze. Wciąż tylko kilkoro z nich potrafiło czytać i pisać, choć wielu było już mocno podrośniętych. Ale kiedy udawali się na łowy, byli stuprocentowymi profesjonalistami, do tego takimi, którzy nie widzą powodów, by chwalić się swoim kunsztem. Żebractwo, kradzieże kieszonkowe, włamania przez okna piwniczne, popychanie starszych pań, by upuściły torebki, szybka jazda na rowerze po ulicach i równie szybkie chwytanie wszystkiego, czego ludzie nie trzymali kurczowo i co dało się łatwo spieniężyć. Umieli to na wyrywki, szczególnie Marco wykazywał wszechstronny mroczny talent. Potrafił żebrać, robiąc wielkie, poważne oczy, i uśmiechać się tak, by wzbudzić współczucie. Potrafił bezszelestnie przepychać się przez małe okienka do ludzkich domów, a na ulicy pośród zabieganych ludzi czuł się w swoim żywiole. Zręcznie i szybko umiał podwędzić swojej ofierze portfel czy zegarek. Nigdy żadnego niewłaściwego ruchu czy dźwięku, żywo gestykulując, by odciągnąć uwagę, ale zawsze budząc sympatię.
Tylko jedna rzecz w Marcu była nieodpowiednia, zarówno dla niego samego, jak i klanu.
Otóż z całego serca nienawidził on swojego życia i wszystkiego, co robił.
Dlatego często leżał w mroku, słuchając oddechów innych dzieci i próbując myśleć o życiu, którego nie miał. Takim, jakie miały inne dzieci, które widywał na ulicach. Dzieci z tatą i mamą, którzy chodzili do pracy, podczas gdy one same chodziły do szkoły, a może od czasu do czasu były przytulane czy dostawały drobne prezenty. Dzieci, które na pewno dostawały codziennie pyszne jedzenie i miały przyjaciół i rodzinę, przychodzących do nich w odwiedziny. Dzieci, które nigdy nie wyglądały na przestraszone.
Leżąc z wszystkimi tymi myślami, przeklinał Zolę. Kiedy mieszkali we Włoszech, żyli przynajmniej w jakiejś wspólnocie. Zabawy po południu, śpiewanie wieczorem. Letnie noce wokół ogniska, przechwałki o dokonaniach za dnia. Kobiety upiększały się dla mężczyzn, mężczyźni stroszyli piórka, czasami też wdawali się ze sobą w bójki, aż wszyscy ryczeli ze śmiechu. Wtedy jeszcze nadal byli Cyganami.
Marcowi trudno było pojąć, jak Zoli udało się mianować ich niekwestionowanym wodzem i światłem ich życia. Jak inni dorośli się w tym odnajdywali? Przecież tylko ich terroryzował, sterował ich życiem i zabierał wszystko, co sobie uskładali. Takie myśli sprawiały, że Marco wstydził się za dorosłych, a już szczególnie za swego tatę.