Kobieta w klatce - Jussi Adler-Olsen - ebook + audiobook + książka

Kobieta w klatce ebook

Jussi Adler-Olsen

4,5
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W roku 2002 z pokładu promu kursującego między Rødby a Puttgarden znika młoda piękna parlamentarzystka, Merete Lynggaard. Nie ma żadnych świadków zdarzenia ani śladów zaginionej. Policja podejmuje zakrojone na szeroką skalę śledztwo, jednak bez rezultatów. W roku 2007 zostaje utworzony Departamentu Q, specjalny wydział policji zajmujący się nierozwiązanymi sprawami sprzed lat. Na jego czele staje Carl Mørck z kopenhaskiego Wydziału Zabójstw. Mørck wraz ze swoim tajemniczym arabskim asystentem Assadem przejmuje śledztwo w sprawie Merete i szybko orientuje się, że jej zniknięcie nie było nieszczęśliwym wypadkiem. Czy kontrowersyjny policjant wraz z ekscentrycznym pomocnikiem zdołają zakończyć koszmar kobiety, nim sami padną ofiarą szaleńczego planu? „Adler-Olsen potrafi świetnie konstruować fabułę, portretować ludzi, miejsca i środowiska”. Politiken „Powieści Jussiego Adlera-Olsena o Departamencie Q to jedne z najlepszych współczesnych duńskich kryminałów”. Jyllands-Posten

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 510

Oceny
4,5 (1310 ocen)
792
409
100
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasandra870927

Całkiem niezła

Dobrnęłam do końca, fajnie się czyta ale praktycznie od początku wiadomo kto za wszystkim stoi.
00
Taura82

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00
Bartello98

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kryminał
00
justynabartosz2017

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu. Bardzo zgrabna intryga. elementy humorystyczne i lekki brak obecnej poprawności politycznej nadają książce bardzo fajny charakter. Lektor audiobooka fantastyczny. polecam.
00
Idenieide

Nie oderwiesz się od lektury

Sam początek taki sobie, ale potem naprawdę wciągająca.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

Kvinden i buret

Copyright © Jussi Adler-Olsen and JP/Politikens Hus A/S, København 2007

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Jadwiga Malik

Korekta: Aneta Iwan, Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-243-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dedykowane Hanne Adler-Olsen.

Bez niej źródełko by wyschło.

prolog

Palce miała całe we krwi od drapania w gładkie ściany, a od walenia pięściami w grube szyby straciła czucie w dłoniach. Co najmniej dziesięć razy podchodziła po omacku do stalowych drzwi, wsuwała paznokcie w szczelinę i szarpała, ale drzwi były niewzruszone, a ich krawędź ostra.

W końcu, gdy paznokcie zaczęły się odrywać, upadła na lodowatą podłogę, ciężko dysząc. Z walącym sercem i szeroko otwartymi oczami wpatrywała się przez chwilę w przytłaczający mrok, po czym krzyknęła. Krzyczała, aż zaczęło dzwonić jej w uszach i straciła głos.

Odchyliła głowę i znów poczuła powiew świeżego powietrza spod sufitu. Może, jeśli weźmie rozbieg i podskoczy, uda jej się czegoś chwycić. Może to coś da.

Tak, może te gnojki z zewnątrz będą musiały do niej wejść.

Jeśli wceluje rozcapierzonymi palcami w oczy, może zdoła ich oślepić. Jeśli będzie wystarczająco szybka i nie zawaha się, może się udać. Może się wymknie.

Possała krwawiące palce, położyła je na ziemi i się podniosła.

Skierowała wzrok w ciemność pod sufitem. Może było za wysoko, żeby tam dosięgnąć. Może wcale nie było czego się złapać. Ale musiała spróbować. Co innego jej pozostało?

Najpierw zdjęła marynarkę i starannie ułożyła ją w kącie, żeby się o nią nie potknąć. Poderwała się z podłogi i podskoczyła, unosząc wyprostowane ręce tak wysoko, jak tylko mogła, ale na nic nie natrafiła. Powtórzyła to jeszcze kilka razy, po czym wycofała się pod ścianę, gdzie chwilę postała, aby dojść do siebie. Gdy odpoczęła, wzięła rozbieg i z całej siły rzuciła się w ciemność, wyciągając ręce z nadzieją. Przy lądowaniu poślizgnęła się na gładkiej podłodze. Upadła na bok. Zajęczała głośno, uderzywszy barkiem o beton, i wydała z siebie okrzyk, gdy jej głowa po zetknięciu ze ścianą wypełniła się nagłą jasnością.

Przez długi czas leżała zupełnie spokojnie. Chciało jej się płakać, ale się powstrzymała. Ci, którzy ją uwięzili, mogliby to źle zrozumieć. Pomyśleliby, że jest bliska kapitulacji. A było wręcz przeciwnie.

Będzie o siebie dbać. Dla nich jest kobietą w klatce, ale to ona decyduje o odległości między prętami. Będzie przywoływać myśli otwierające na świat i trzymające szaleństwo na dystans. Nigdy nie zmuszą jej do zgięcia karku. Tak postanowiła, leżąc na podłodze z pulsującym od bólu barkiem i okiem tak opuchniętym, że nie było go widać.

Któregoś dnia uda jej się uciec.

1

2007

Carl zrobił krok w stronę lustra i przejechał palcem po skroni, w miejscu, gdzie drasnęła go kula. Rana się zagoiła, ale pod linią włosów rysowała się wyraźna blizna, jeśli ktoś w ogóle zadałby sobie trud, by jej szukać.

Komu, do diabła, by się chciało? – pomyślał, przyglądając się swojej twarzy.

Widać było, że się zmienił. Bruzdy wokół ust się pogłębiły, cienie pod oczami zrobiły się ciemniejsze, a spojrzenie zdradzało głęboką obojętność. Carl Mørck nie był już sobą, doświadczonym śledczym, który żył i oddychał dla swojej pracy. Nie był już tym wysokim, eleganckim Jutlandczykiem, na widok którego unosiły się brwi i rozchylały usta kobiet. Do czego, u diabła, miałoby mu się to przydać?

Zapiął koszulę, założył marynarkę, wypił ostatni łyk kawy i trzasnął za sobą drzwiami wejściowymi, dając do zrozumienia pozostałym mieszkańcom domu, że powinni już wyłazić z wyr. Jego wzrok powędrował ku tabliczce z nazwiskiem. Nadeszła pora ją zmienić. Minęło sporo czasu, odkąd Vigga się wyprowadziła. I choć nie mieli jeszcze rozwodu, ta historia była już zakończona.

Odwrócił się i obrał kurs na Hestestien. Gdyby udało mu się zdążyć na pociąg za dwadzieścia minut, mógłby spędzić dobre pół godziny u Hardy’ego w szpitalu, zanim ruszyłby dalej do Komendy Głównej.

Ujrzał kościół, górujący czerwienią nad nagimi drzewami, i zamyślił się nad tym, ile mimo wszystko miał szczęścia. Tylko dwa centymetry w prawo i Anker nadal by żył. Jeden centymetr w lewo, a sam byłby martwy. Kapryśne centymetry, które uchroniły go od wędrówki wzdłuż zielonych pól i chłodnych płyt nagrobnych leżących kilkaset metrów przed nim.

Carl od dawna usiłował to zrozumieć, ale nie było mu łatwo. Nie wiedział zbyt wiele o samej śmierci. Tylko tyle, że może być nieprzewidywalna jak uderzenie pioruna albo nieskończenie spokojna, gdy już nastąpi.

Wiedział za to wszystko o tym, jak brutalne i bezsensowne może być umieranie. Naprawdę to wiedział.

Zaledwie kilka tygodni po opuszczeniu szkoły policyjnej widok pierwszej ofiary morderstwa wypalił się jak piętno na siatkówce Carla. Niewysoka, szczupła kobieta, uduszona przez męża, leżała z matowymi oczami i wyrazem twarzy, który nawiedzał Carla tygodniami. Od tamtej pory przewinęło się mnóstwo spraw. Każdego ranka przygotowywał się na najgorsze. Na widok zakrwawionych ubrań, woskowo bladych twarzy, ziejących chłodem zdjęć. Codziennie słuchał ludzkich kłamstw i usprawiedliwień. Codziennie przestępstwo w nowej odsłonie, z czasem coraz bardziej nieistotne. Dwadzieścia pięć lat w policji, a dziesięć w Wydziale Zabójstw hartowało.

Tak było do dnia, gdy pojawiła się sprawa, która skruszyła jego pancerz.

Wysłali jego, Ankera i Hardy’ego do gnijącego baraku przy szutrowej drodze w dzielnicy Amager, gdzie leżały zwłoki, czekając, by opowiedzieć swoją historię. Jak wiele razy wcześniej, to smród skłonił sąsiada do interwencji. Można by pomyśleć, że zmarły był zwykłym samotnikiem, który położył się spokojnie w swoim bałaganie i wyzionął ostatnie opary alkoholu, dopóki nie odkryto wystrzelonego z pistoletu gwoździa wbitego do połowy w jego czaszkę. Właśnie z powodu tego gwoździa Wydział Zabójstw Policji w Kopenhadze wkroczył do akcji.

Tego dnia to zespół Carla jeździł do zgłoszeń. Ani on, ani żaden z jego dwóch kolegów nie miał nic przeciwko temu, ale Carl i tak uskarżał się na nawał pracy i ślamazarność pozostałych ekip. Ale kto mógł przewidzieć, jak fatalna będzie ta sprawa? Że w pięć minut od chwili, gdy otoczył ich trupi odór, Anker będzie leżał na podłodze w kałuży krwi, Hardy postawi swoje ostatnie kroki, a w Carlu zgaśnie ten ogień, który był absolutnie niezbędny, by być detektywem w Wydziale Zabójstw Policji w Kopenhadze.

2

2002

Plotkarskie gazety uwielbiały wiceprzewodniczącą Demokratów Merete Lynggaard za wszystko, co sobą reprezentowała. Za cięte riposty z mównicy Folketingu oraz brak szacunku wobec premiera i jego zauszników. Za kobiece atrybuty, figlarne oczy i uwodzicielskie dołeczki. Kochali ją za młodość i sukces, ale nade wszystko za to, jaką pożywkę dawała spekulacjom, dlaczego taka zdolna i ładna kobieta jeszcze nigdy nie pokazała się publicznie z mężczyzną.

Dzięki Merete Lynggaard gazety sprzedawały się doskonale. Lesbijka czy nie, stanowiła naprawdę wdzięczny temat.

O tym wszystkim Merete wiedziała aż nazbyt dobrze.

– Dlaczego nie umówisz się z Tagem Baggesenem? – naciskała sekretarka, gdy dreptały wspólnie do małego niebieskiego audi Merete przez kałuże, ciągnące się aż do parkingu przy Rigsdagsgård. – Wiem, że wielu chciałoby się z tobą gdzieś wybrać, ale on zupełnie zwariował na twoim punkcie. Ile razy próbował cię gdzieś zaprosić? Możesz się doliczyć tych wszystkich liścików, które zostawia ci na biurku? Nie dalej jak dziś zostawił kolejny. Daj mu szansę, Merete.

– Czemu sama go sobie nie weźmiesz? – Merete pochyliła się i wrzuciła stertę teczek na tylne siedzenie. – Co mam robić z ekspertem od ruchu drogowego z Radykalnego Centrum, możesz mi powiedzieć, Marianne? Czy jestem może rondem w Herning?

Merete uniosła wzrok na Muzeum Wojskowe Tøjhus, gdzie stał mężczyzna w białym prochowcu i fotografował budynek. Czy jej też zrobił zdjęcie? Potrząsnęła głową. Uczucie, że jest obserwowana, zaczynało ją powoli irytować. Zupełna paranoja. Teraz powinna odpoczywać.

– Tage Baggesen ma trzydzieści pięć lat, wygląda cholernie dobrze, no, może mógłby zrzucić parę kilo, ale za to ma domek w Vejby. Tak, i kilka, zdaje się, na Jutlandii. Czego więcej ci trzeba?

Merete spojrzała na nią, kręcąc sceptycznie głową.

– Owszem, ma trzydzieści pięć lat i mieszka z matką. Zupełnie oszalałaś. Bierz go, jest twój!

Sięgnęła po stos teczek, które trzymała w objęciach jej sekretarka, i wrzuciła je na siedzenie obok pozostałych. Zegarek na desce rozdzielczej pokazywał siedemnastą trzydzieści. Była już spóźniona.

– Dziś wieczorem zabraknie twojego głosu w sali obrad Folketingu, Merete.

– Ach tak – odparła i wzruszyła ramionami. Odkąd weszła do polityki, między nią a przewodniczącym klubu parlamentarnego Demokratów obowiązywała umowa, że po godzinie osiemnastej czas należy do niej, z wyjątkiem palących, niezbędnych prac w komisjach lub głosowań. „Nie ma problemu”, powiedział wtedy, wiedząc dobrze, ile głosów przyciągała. Teraz więc też nie powinno być problemu.

– Dalej, Merete, powiedz, dokąd się tak spieszysz. – Jej sekretarka przekrzywiła głowę. – Jak on ma na imię?

Merete uśmiechnęła się do niej lekko i zamknęła drzwi. Najwyższy czas pozbyć się Marianne Koch.

3

2007

Szef Wydziału Zabójstw Marcus Jacobsen był bałaganiarzem i nic sobie z tego nie robił. Bałagan przejawiał się przecież tylko na zewnątrz. Wewnątrz czuł się wyjątkowo dobrze zorganizowany. W jego przenikliwym mózgu sprawy ułożone były w największym porządku. Nigdy nie gubił szczegółów. Nawet po dziesięciu latach rysowały się w jego pamięci ostre jak brzytwa.

Tylko w sytuacjach takich jak ta przed chwilą, gdy pokój pękał w szwach od bacznie obserwujących go bliskich współpracowników, którzy musieli tłoczyć się wokół zniszczonych stolików na kółkach i stert akt, spoglądał na armagedon swojego biura z pewną irytacją.

Podniósł wyszczerbiony kubek z Sherlockiem Holmesem i wziął duży łyk zimnej kawy, myśląc po raz dziesiąty tego ranka o paczce papierosów leżącej w kieszeni marynarki. Już nie można było nawet zrobić sobie przerwy na papierosa na prostokątnym dziedzińcu. Cholerne dyrektywy.

– Posłuchaj! – Marcus Jacobsen skierował spojrzenie na swojego zastępcę Larsa Bjørna, który poprosił o spotkanie po wspólnym briefingu. – Sprawa morderstwa rowerzysty w parku Valby wyssie z nas wszystkie siły, jeśli nie będziemy uważać – powiedział.

Lars Bjørn pokiwał głową.

– I na dodatek Carl Mørck właśnie teraz musiał wrócić do swojego zespołu i zacząć komenderować czterema naszymi najlepszymi detektywami. Ludzie skarżą się na niego, a komu? – Wskazał na swoją klatkę piersiową, jakby był jedyną osobą, która musi wysłuchiwać ludzkiego biadolenia. – Przychodzi mocno spóźniony – kontynuował. Pomiata podwładnymi, wprowadza zamęt, nie odbiera telefonów, jego biuro to chaos i jakby tego było mało, dzwonili z Instytutu Medycyny Sądowej i skarżyli się na to, jak rozmawia z nimi przez telefon. Faceci z sądówki, pojmujesz? Trzeba coś, kurwa, na to poradzić. Bez względu na to, ile Carl przeszedł, musimy coś z tym zrobić, Marcus. Inaczej nie wiem, jak wydział będzie dalej funkcjonował.

Marcus uniósł brwi, myśląc o Carlu. Właściwie to nawet go lubił, ale wiedział, że to wiecznie sceptyczne spojrzenie i uszczypliwe uwagi mogły wkurzyć każdego.

– Taak, masz rację. Pewnie tylko Hardy i Anker umieli z nim wytrzymać. Ale oni też pracowali w dziwny sposób.

– Marcus, ludzie nie powiedzą tego wprost, ale facet jest strasznie upierdliwy, zresztą zawsze był. Nie nadaje się do pracy tutaj, jesteśmy od siebie zbyt zależni. Carl był beznadziejnym współpracownikiem już od pierwszego dnia. Dlaczego go w ogóle zabierałeś z posterunku w Bellahøj?

Utkwił spojrzenie w oczach Bjørna.

– Był i jest świetnym detektywem, Lars. Dlatego.

– Tak, tak, wiem, że nie możemy tak po prostu pokazać mu drzwi, a już na pewno nie w tej sytuacji. Ale musimy wymyślić coś innego, Marcus.

– Jest tutaj niewiele ponad tydzień po powrocie z urlopu zdrowotnego, więc musimy dać mu szansę. Co powiesz, żeby go trochę oszczędzać?

– Jesteś pewien? Przez ostatnie tygodnie dostaliśmy więcej spraw, niż możemy udźwignąć. Niektóre z nich to zresztą duże śledztwa, sam wiesz. Pożar na Amerikavej to podpalenie czy jak? Napad na Tomsgårdsvej, w którym zginął klient banku. Sprawa gwałtu i zabójstwa dziewczyny w Tårnby, zadźganie członka gangu młodzieżowego w Sydhavnen, zabójstwo rowerzysty w parku Valby. Mam wymieniać dalej? Do tego dochodzą wszystkie zaległe dochodzenia. W wielu z nich nawet nie mamy przełomu. I w tym wszystkim taki szef zespołu jak Mørck. Leniwy, ponury, gderliwy, zrzędliwy i tak szorstki wobec kolegów, że zespół jest niemal w rozsypce. On jest solą w oku nas wszystkich, Marcus. Wyślij Carla do diabła. Potrzeba nam świeżej krwi. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale tak właśnie uważam.

Szef Wydziału Zabójstw pokiwał głową. Przyjrzał się ludziom jeszcze podczas briefingu. Milczący, zacięci i zmęczeni. Jasna sprawa, że nie życzyli sobie, by ktoś im dopieprzał.

Zastępca stanął przy oknie, spoglądając na budynki po drugiej stronie.

– Myślę, że mam propozycję. Możemy mieć trudności ze związkiem, ale niekoniecznie.

– Lars, do cholery. Nie mam siły podkładać się związkowi. Jeśli chodzi ci o to, żeby pogorszyć mu warunki pracy, to zaraz tu przylecą.

– Damy mu kopa w górę!

– Ach tak. – Marcus zrobił się czujny. Jego zastępca był dobrym detektywem, z dużym doświadczeniem i mnóstwem wyjaśnionych spraw na koncie, ale w kwestii zarządzania zespołem musiał się jeszcze wiele nauczyć. W tym miejscu nie popychało się ludzi w górę czy w dół tak po prostu.

– Proponujesz, żeby popchnąć go wyżej, tak? W jaki sposób? I kto ma mu ustąpić miejsca?

– Wiem, że nie spałeś prawie całą noc i byłeś zajęty przez większość przedpołudnia tym przeklętym morderstwem w Valby, więc pewnie nie jesteś na bieżąco z wiadomościami. Nie słyszałeś, co się wydarzyło w Christiansborgu przed południem?

Szef Wydziału Zabójstw potrząsnął głową. Fakt, miał dużo na głowie, odkąd sprawa zabójstwa rowerzysty w parku Valby przyjęła nowy obrót. Do wczorajszego wieczora mieli dobrego świadka, wiarygodnego. Widać było, że kobieta ma więcej do opowiedzenia. Byli pewni, że są blisko przełomu. I nagle świadek zamknął się w sobie jak ostryga. Komuś z jej otoczenia musiano grozić. Przesłuchiwali ją, aż zupełnie zmiękła, rozmawiali z jej córkami i z matką, ale żadna z nich nie chciała mówić. Po prostu się bały. Nie, Marcus nie spał zbyt dużo. Oprócz nagłówków porannych gazet nie był na bieżąco absolutnie z niczym.

– Znów Partia Danii? – spytał.

– Właśnie. Ich ekspert od polityki prawnej jeszcze raz wystąpiła z tą propozycją porozumienia z policją i tym razem dostała większość. Uchwalą to, Marcus. Piv Vestergård dostanie, czego chciała.

– Niemożliwe!

– Palnęła mowę z trybuny na dwadzieścia minut i oczywiście koalicja ją poparła, choć Prawica, ma się rozumieć, szarpała się jak pies na łańcuchu.

– No i?

– A jak myślisz? Powiedziała o czterech brzydkich sprawach, które odłożono na półkę. Jej zdaniem nie jest w interesie opinii publicznej, by pozostały niewyjaśnione. Powiem ci, że miała znacznie więcej w zanadrzu.

– Cholera jasna, czy ona sobie wyobraża, że policja kryminalna odkłada sprawy ot tak sobie?

– Sugerowała, że tak właśnie może być w niektórych przypadkach.

– Co za brednie! Niby w jakich?

– Wymieniała między innymi przestępstwa, których ofiarami padali członkowie Partii Danii i Liberałów. Mówimy o sprawach na skalę kraju.

– To babsko jest psychiczne!

Zastępca pokręcił głową.

– Tak myślisz? To dopiero początek. Później wymieniła też oczywiście sprawy zaginięcia dzieci, sytuacje zagrożenia organizacji politycznych atakami terrorystycznymi, zbrodnie o bestialskim charakterze.

– Tak, tak, próbuje zdobyć głosy, tylko o to tu chodzi.

– Jasne, że tak. W przeciwnym razie nie robiłaby tego w sali obrad Folketingu. Wszyscy próbują zdobyć głosy, bo wszystkie partie uczestniczą teraz w negocjacjach w ministerstwie sprawiedliwości. Dokumenty zostaną błyskawicznie przesłane do komisji finansów. Według mnie decyzja zapadnie w ciągu czternastu dni.

– I na czym to dokładnie ma polegać?

– Trzeba utworzyć nowy wydział policji kryminalnej. Zaproponowała nawet, żeby się nazywał Departamentem Q na cześć Partii Danii1 – zaśmiał się gorzko.

– A cel? Bez zmian?

– Tak, jedynym celem jest skuteczne i właściwe prowadzenie spraw, które oni nazywają sprawami pod specjalnym nadzorem.

– Prowadzenie spraw pod specjalnym nadzorem. – Pokiwał głową. – Tak, to naprawdę piękne określenie, w stylu Piv Vestergård. Brzmi imponująco. I niby kto ma ocenić, które sprawy na nie zasługują? O tym też mówiła?

Zastępca wzruszył ramionami.

– Okej, prosi nas o zrobienie czegoś, co i tak już robimy. I co z tego? Co to ma wspólnego z nami?

– Wydział ma być stworzony przez Komendę Główną, ale wygląda na to, że administracyjnie będzie podlegać Wydziałowi Zabójstw Policji w Kopenhadze.

Po tych słowach szefowi Wydziału Zabójstw opadła szczęka.

– Nie wierzę! Jak to administracyjnie?

– To my wykładamy budżet i prowadzimy rachunki. My zapewniamy personel. No i lokale.

– Nie rozumiem. Wydział kopenhaski ma teraz dodatkowo rozwiązywać jakieś wiekowe sprawy z okręgu w Hjørring? Ci z okręgów na to nie pójdą. Zażądają reprezentantów w wydziale.

– To wcale nie jest powiedziane. Zaprezentują to jako odciążenie, a nie jako dodatkowy obowiązek dla okręgów.

– Czy to znaczy, że pod tym dachem ma jeszcze być lotna brygada od przypadków beznadziejnych? Z moimi pracownikami w roli wsparcia? Nie, do cholery, to nie może być prawda.

– Marcus, posłuchaj. Chodzi tylko o parę godzin tu i tam i zaledwie kilku pracowników. To pestka!

– To wcale nie brzmi jak pestka.

– Okej, powiem wprost, jak ja to widzę, słuchasz?

Szef potarł dłonią czoło. Miał jakieś wyjście?

– Marcus, za tym idą pieniądze. – Zrobił pauzę i wlepił wzrok w swojego przełożonego. – Niewiele, ale wystarczy, żeby zająć czymś pewnego człowieka, a przy okazji wpompować parę milionów w nasz własny wydział. To jest dodatkowa dotacja, która niczego nie naruszy.

– Okej! Parę milionów? – Pokiwał głową z uwagą. – Dobrze, dobrze!

– Genialne, co? Utworzymy wydział błyskawicznie, Marcus. Oni myślą, że staniemy okoniem, ale tak nie będzie. Złożymy im atrakcyjną propozycję i ustalimy budżet, w którym nie będzie szczegółowo rozpisanych kwot na poszczególne zadania. A Carla Mørcka ustanowimy szefem nowego wydziału, ale nie będzie miał za bardzo czym rządzić, bo znajdzie się w nim sam. I w bezpiecznej odległości od wszystkich innych, to mogę ci obiecać.

– Carl Mørck jako szef Departamentu Q! – szef Wydziału Zabójstw wyobraził to sobie. Taki wydział z łatwością poradziłby sobie z budżetem poniżej miliona koron rocznie. Włączając wyjazdy, badania laboratoryjne i tak dalej. Gdyby wydział zażądał pięciu milionów koron rocznie na utrzymanie, Marcus Jacobsen miałby dodatkowo kilka zespołów dochodzeniowych w Wydziale Zabójstw. Mogliby pracować głównie nad starszymi sprawami. Może nie sprawami dla Departamentu Q, ale coś w tym stylu. Płynne granice to podstawa. Genialne. Nie inaczej.

4

2007

Hardy Henningsen był najwyższym człowiekiem, jaki kiedykolwiek pracował w Komendzie Głównej. W papierach miał wpisane dwa metry siedem centymetrów, ale musiał mierzyć więcej. Podczas zatrzymania to Hardy zawsze mówił – po to, żeby ludzie musieli zadzierać głowy, gdy odczytywano ich prawa. Na większości robiło to trwałe wrażenie.

Obecnie wzrost Hardy’ego nie stanowił zalety. Według Carla jego długie, sparaliżowane nogi nigdy nie były do końca wyprostowane. Carl proponował już pielęgniarce usunięcie przedniej ścianki łóżka, ale najwyraźniej jej kompetencje nie sięgały tak daleko.

Hardy nie odzywał się do nikogo. Jego telewizor włączony był całą dobę, ludzie wchodzili i wychodzili z pomieszczenia, a on nie reagował. Leżał w Klinice Urazów Rdzenia Kręgowego w Hornbæk i usiłował żyć. Przeżuwać jedzenie, poruszać lekko ramieniem – najdalej wysuniętym na południe od szyi miejscem, nad którym miał kontrolę, i pozwalać pielęgniarzom na manewrowanie jego sparaliżowanym, niezbornym ciałem. Patrzył tylko w sufit, gdy myli mu krocze, wkłuwali w niego igły, opróżniali worek na fekalia. Nie, Hardy nie mówił już za wiele.

– Wróciłem na komendę, Hardy – powiedział Carl, wygładzając mu kołdrę. – Pracują nad sprawą pełną parą. Chociaż jeszcze niczego nie doszli, to na pewno znajdą tego, co do nas strzelał.

Ciężkie powieki Hardy’ego nie poruszyły się nawet o milimetr. Nie zaszczycił spojrzeniem ani Carla, ani patetycznego, jałowego reportażu stacji TV2 News o wysiedlaniu młodzieży z Ungdomshuset. Widać było gołym okiem, że jest mu wszystko jedno. Nie było w nim już nawet gniewu. Carl rozumiał go lepiej niż ktokolwiek inny. Choć nie okazywał tego Hardy’emu, jemu też to wszystko zwisało. Nie miało najmniejszego znaczenia, kto ich postrzelił. Co by to mogło zmienić? Nie ten, to inny. Takich śmieci było wśród ludzi wystarczająco dużo.

Skinął pielęgniarce, która przyszła z nową kroplówką. Ostatnim razem usiłowała go wyprosić, kiedy doprowadzała Hardy’ego do porządku. Niewiele wskórała i było jasne, że o tym pamięta.

– O, już pan jest? – spytała kwaśno i spojrzała na zegarek.

– Bardziej mi pasuje przychodzić tu przed pracą. To jakiś problem?

Jeszcze raz spojrzała na zegarek. Całe szczęście zaczynał pracę później niż większość.

Pielęgniarka podniosła ramię Hardy’ego i sprawdziła kroplówkę tkwiącą w grzbiecie dłoni. Po chwili otworzyły się drzwi i weszła pierwsza fizjoterapeutka. Czekała ją ciężka praca.

Carl poklepał prześcieradło w miejscu, pod którym rysował się kontur prawej ręki Hardy’ego.

– Te baby chcą cię teraz mieć tylko dla siebie, więc zmykam, Hardy. Jutro rano przyjdę trochę wcześniej, to pogadamy. Trzymaj się ciepło.

Wyszedł na korytarz otoczony zapachem medykamentów i oparł się o ścianę. Koszula kleiła mu się do ciała, a plamy pod pachami szybko się powiększały. Niewiele było mu trzeba po tamtej strzelaninie.

Hardy, Carl i Anker jak zwykle dotarli na miejsce zabójstwa na Amager przed wszystkimi pozostałymi i stali już w białych jednorazowych kombinezonach, maseczkach chirurgicznych, rękawiczkach i czepkach na głowach, jak przewidywały procedury. Zaledwie pół godziny wcześniej znaleziono starszego człowieka z gwoździem w głowie. Ekipa z Komendy Głównej w Kopenhadze była niezawodna.

Do oględzin zwłok pozostało im sporo czasu. Szef Wydziału Zabójstw był z komendantem policji na jakimś spotkaniu dotyczącym restrukturyzacji, ale nie ulegało wątpliwości, że zjawi się z lekarzem sądowym tak szybko, jak tylko będzie mógł. Żadne biurowe pierdoły nie mogły utrzymać Marcusa Jacobsena z dala od miejsca zbrodni.

– Wokół domu nie ma za dużo roboty dla techników – powiedział Anker, przyciskając butem grunt rozmiękły po nocnych opadach.

Carl się rozejrzał. Oprócz śladów drewniaków sąsiada nie było zbyt wielu odcisków wokół baraku – jednego z tych wyprzedawanych przez wojsko w latach sześćdziesiątych. Wtedy baraki wyglądały ładnie, ale dobre czasy tego tutaj już minęły. Dach był zapadnięty, papa cała poorana, brakowało dwóch desek w fasadzie; wilgoć też zrobiła swoje. Nawet tabliczka z nazwiskiem, na której czarnym flamastrem napisano „Georg Madsen”, była na wpół zgniła. Do tego dochodził trupi odór, sączący się na zewnątrz przez wszystkie szczeliny. Ogólnie rzecz biorąc, dom był w gównianym stanie.

– Porozmawiam z sąsiadem – powiedział Anker i obrócił się ku człowiekowi, który od półgodziny stał i czekał. Do werandy jego małego gospodarstwa było najwyżej pięć metrów. Gdy barak zostanie zburzony, widok z jego domu z pewnością znacznie się poprawi.

Hardy nieźle znosił odór zwłok. Może dlatego, że był wysoki i to, co najgorsze, nie docierało na jego poziom, a może dlatego, że zmysł węchu miał mniej czuły niż inni. Tym razem było wyjątkowo źle.

– Kurwa, co za syf! – burknął Carl, gdy stali w korytarzu, naciągając na buty niebieskie foliowe ochraniacze.

– Otworzę okno – zaproponował Hardy i wszedł do pomieszczenia znajdującego się obok klaustrofobicznego przedsionka.

Carl podszedł do drzwi prowadzących do niedużego pokoju dziennego. Przez zaciągniętą roletę wpadało niewiele światła, ale wystarczająco, by ujrzeć postać siedzącą w przeciwległym kącie pokoju, z szarozieloną skórą i głębokimi pęknięciami w pęcherzach pokrywających całą twarz. Z nosa sączył się rzadki czerwonawy płyn, a zapięta na guziki koszula niemal eksplodowała pod naporem spuchniętego tułowia. Jego oczy przypominały stearynę.

– Gwóźdź w jego głowie został wystrzelony z gazowego pistoletu na gwoździe Paslode – odezwał się z tyłu Hardy, zakładając bawełniane rękawiczki. – Leży na stole w drugim pokoju. Jest też wkrętarka, jeszcze naładowana. Pamiętaj, żebyśmy sprawdzili, jak długo może wytrzymać akumulator.

Gdy tak stali i rozglądali się wokół, wrócił Anker.

– Sąsiad mieszka tu od 16 stycznia – oznajmił. – Czyli od dziesięciu dni, i w tym czasie nie widział, żeby zmarły opuszczał dom.

Wskazał na ciało i rozejrzał się po pokoju.

– Siadywał na werandzie, napawając się globalnym ociepleniem, dlatego zwrócił uwagę na smród. Biedak jest w szoku. Może niech lekarz sądowy rzuci na niego okiem po oględzinach zwłok.

To, co wydarzyło się zaraz potem, Carl potrafił później opisać jedynie ogólnikowo i tym trzeba się było zadowolić. Według opinii większości on sam był nieprzytomny. Ale to nieprawda. Pamiętał wszystko aż zbyt dokładnie. Nie miał po prostu ochoty wdawać się w szczegóły.

Słyszał, jak ktoś wchodzi przez drzwi kuchenne, ale nie zareagował. Może przez ten odór, może myślał, że to technicy.

Kilka sekund później zarejestrował kątem oka postać w czerwonej koszuli w kratę, która wtargnęła do pokoju. Pomyślał o tym, żeby wyciągnąć pistolet, ale tego nie zrobił. Zawiódł go refleks. Poczuł za to, jak ogarnia go fala szoku, gdy pierwszy strzał trafił Hardy’ego w plecy w taki sposób, że upadł na Carla, przygważdżając go do podłogi. Ogromny ciężar przestrzelonego ciała Hardy’ego wygiął kręgosłup Carla w łuk i zmiażdżył mu kolano.

Wtedy padły kolejne strzały, które trafiły Ankera w klatkę piersiową, a Carla w skroń. Pamiętał doskonale, jak leżał pod łapiącym gorączkowo powietrze Hardym i jak krew Hardy’ego przesączała się przez ubranie i mieszała z jego własną na podłodze. I gdy czyjeś nogi poruszały się tuż obok niego, myślał ciągle, że powinien wydobyć pistolet.

Za nim leżał na ziemi Anker, próbując się obrócić, podczas gdy przestępcy rozmawiali w małym pokoju za przedsionkiem. Po kilku sekundach byli z powrotem w salonie. Carl usłyszał, jak Anker rozkazuje im, by się zatrzymali. Później dowiedział się, że Anker wyciągnął pistolet.

Odpowiedzią na rozkaz był kolejny strzał, który trafił Ankera prosto w serce i sprawił, że podłoga zadrżała.

To nie trwało długo. Przestępcy wymknęli się kuchennymi drzwiami. Carl się nie poruszał. Leżał zupełnie spokojnie. Nawet gdy pojawił się lekarz sądowy, nie dawał znaku życia. Później obaj – lekarz sądowy i szef Wydziału Zabójstw – mówili, że myśleli z początku, że Carl nie żyje.

Carl leżał długo niczym w omdleniu, z głową pełną rozpaczliwych myśli. Zmierzyli mu puls i zabrali z pozostałą trójką. Dopiero w szpitalu otworzył oczy. Mówili, że miał martwe spojrzenie.

Myśleli, że to szok, ale to był wstyd.

– Mogę jakoś pomóc? – spytał facet po trzydziestce ubrany w kitel.

Carl oderwał się od ściany.

– Właśnie byłem u Hardy’ego Henningsena.

– Aha, u Hardy’ego. Jest pan członkiem rodziny?

– Nie, jestem jego kolegą. Byłem szefem zespołu Hardy’ego w Wydziale Zabójstw.

– Ach tak!

– Jakie są rokowania Hardy’ego? Będzie mógł chodzić?

Młody lekarz lekko się cofnął. Odpowiedź została udzielona. To nie była sprawa Carla, jak się czuje jego pacjent.

– Niestety nie mogę udzielać informacji osobom spoza rodziny. Na pewno pan to rozumie.

Carl chwycił lekarza za rękaw.

– Byłem z nim, gdy to się stało, rozumie pan? Mnie też postrzelono. Jeden z naszych kolegów został zabity. Byliśmy tam razem i dlatego chcę wiedzieć. Czy on będzie mógł chodzić? Może mi pan to powiedzieć?

– Przykro mi. – Lekarz strząsnął dłoń Carla z rękawa. – Na pewno może się pan dowiedzieć o stanie Hardy’ego Henningsena za pośrednictwem pracodawcy, ale ja nie mogę udzielić panu tej informacji. Każdy z nas musi pilnować swoich obowiązków.

Ledwie wyczuwalny, wyuczony ton lekarskiego autorytetu, wyniosła artykulacja i lekko uniesione brwi z pewnością nie zaskakiwały, ale i tak zadziałały na Carla jak płachta na byka. Mógł walnąć faceta w łeb, ale zdecydował się, by chwycić go za kołnierz i przyciągnąć na wysokość swojej twarzy.

– Pilnuj swoich obowiązków – warknął. – Lepiej zabieraj tę swoją oślizgłą burżujską mordę i spieprzaj, tylko uważaj, żebyś nie dostał zadyszki, zrozumiałeś?

Szarpnął za kołnierz, aż lekarz zaczął się trząść.

– Kiedy twoja córka nie wróci na dwudziestą drugą, jak powinna, to my zasuwamy, żeby ją znaleźć. Kiedy twoja żona zostanie zgwałcona albo kiedy zniknie z parkingu twoje gówniane beżowe bmw, to też się tym zajmiemy. Jesteśmy zawsze do usług, nawet jak trzeba cię pocieszać, rozumiesz, gnojku? Pytam jeszcze raz: czy Hardy będzie mógł chodzić?

Lekarz wciągnął powietrze gwałtownym haustem, gdy Carl puścił jego kołnierz.

– Jeżdżę mercedesem i nie jestem żonaty – wydusił z siebie. Myślał, że rozumie, w jakim stanie znajduje się teraz Carl. Najwyraźniej liznął to i owo na kursie psychologii, upchniętym gdzieś między wykładami z anatomii. Pewnie się nauczył, że odrobina humoru potrafi rozbroić każdego, ale na Carla to nie zadziałało.

– Spadaj do ministra zdrowia i dowiedz się, co to jest arogancja, gówniarzu – powiedział Carl i odepchnął go. – Jesteś niedouczony.

Czekali na niego w jego biurze, obaj – szef Wydziału Zabójstw i mały Lars Bjørn. Niepokojący znak, że lekarskie wołanie o pomoc dotarło poza grube mury kliniki. Przez chwilę mierzył ich wzrokiem. Nie, wyglądało raczej na to, że jakiś kretyński pomysł strzelił im do tych biurokratycznych łbów. Wypatrywał ich porozumiewawczych spojrzeń. A może to wszystko zalatywało interwencją kryzysową? Mieliby go znów zmusić do rozmowy z psychologiem o tym, jak zwalczać traumy pourazowe? Czy można się było spodziewać kolejnego człowieka o przenikliwym wzroku, chcącego przedostać się do najmroczniejszych zakamarków umysłu Carla, żeby odkryć to, co wypowiedziane i niewypowiedziane? Mogli sobie darować, bo Carl i tak wiedział lepiej. Problemu, który miał, nie można było rozwiązać poprzez rozmowę. Miał go od dawna, a epizod na Amager wytrącił go tylko z równowagi.

Mogli się wszyscy wypchać.

– Carl – powiedział szef Wydziału Zabójstw i skinął głową w kierunku jego pustego krzesła. – Dyskutowaliśmy z Larsem o twojej sytuacji i możemy powiedzieć, że pod wieloma względami jesteśmy na rozdrożu.

To zabrzmiało jak zwolnienie. Carl zaczął bębnić palcami o kant stołu, spoglądając ponad głową szefa. Chce go wylać? Nie pójdzie mu tak łatwo.

Carl spojrzał przez okno na park Tivoli, nad którym kłębiły się groźne chmury. Jeśli go wyleją, opuści budynek jeszcze przed ulewą. Nie ma mowy o mediacjach. Pójdzie prosto do siedziby związku zawodowego na bulwarze Andersena. Zwolnić kogoś zaledwie tydzień po jego powrocie z urlopu zdrowotnego i dwa miesiące po tym, jak został postrzelony i stracił dwóch dobrych kumpli z zespołu – to nie może ujść płazem. Najstarszy na świecie związek zawodowy policji pokaże, że jest godzien swojej wiekowej renomy.

– Wiem, że to dla ciebie zaskoczenie, Carl, ale zdecydowaliśmy, że chcemy zaoferować ci małą zmianę klimatu, i to taką, która pozwoli jak najlepiej wykorzystać twoje doskonałe umiejętności detektywistyczne. Mówiąc krótko, chcemy cię awansować na szefa nowego wydziału, Departamentu Q. Jego zadaniem będzie prowadzenie nierozwiązanych spraw o szczególnym znaczeniu dla dobra publicznego. Spraw pod specjalnym nadzorem, można powiedzieć.

A niech mnie! – pomyślał Carl, odchylając się na krześle.

– Tak, będziesz kierował wydziałem sam, a kto się lepiej do tego nadaje od ciebie?

– Ktokolwiek inny! – odparł i utkwił spojrzenie w ścianie.

– Posłuchaj, Carl. Masz za sobą ciężki okres, a ta praca jakby została dla ciebie stworzona! – powiedział zastępca szefa.

A co ty o tym możesz wiedzieć, palancie? – pomyślał Carl.

– Będziesz kierował wydziałem całkowicie samodzielnie. Wybierzemy kilka spraw na obradach komendantów w okręgach, a ty sam ustalisz kolejność i sposób postępowania. Dostaniesz oddzielny budżet na podróże, będziesz tylko musiał składać miesięczny raport – dodał szef.

Carl zmarszczył brwi.

– Komendantów? Tak powiedziałeś?

– Tak, to ma być na skalę kraju. Dlatego już nie będziesz mógł siedzieć ze swoimi starymi kolegami. Utworzyliśmy nowy wydział tu, w komendzie, ale nie będzie on z nami połączony. Twoje biuro jest właśnie urządzane.

Sprytne posunięcie, nie będą musieli słuchać narzekań – pomyślał Carl.

– No dobrze, a gdzie się mieści to biuro, jeśli wolno spytać? – powiedział.

W tym momencie szef uśmiechnął się trochę nerwowo.

– Gdzie mieści się twoje biuro? Chwilowo mieści się w piwnicy, ale to się może później zmienić. Najpierw musimy sprawdzić, jak to będzie funkcjonować. Jeśli odsetek wyjaśnionych spraw okaże się przyzwoity, to nie wiadomo, jak to się dalej rozwinie.

Carl ponownie spojrzał na chmury. W piwnicy, mówią. A więc chodzi o to, żeby go skruszyć. Żeby poczuł się jak wyrzutek, żeby go zbojkotować, odizolować i zdołować. Tak jakby to miało jakieś znaczenie, czy ma się to odbywać na górze, czy na dole. I tak będzie robić, co mu się żywnie podoba, czyli, o ile to możliwe, absolutnie nic.

– A jak się ma Hardy, tak poza tym? – zapytał szef po odpowiednio długiej przerwie.

Carl skierował wzrok na swojego przełożonego. To był pierwszy raz, gdy go o to zapytał.

5

2002

Wieczory należały tylko do Merete Lynggaard. Z każdą linią na jezdni znikającą pod jej pędzącym do domu samochodem pozostawiała w tyle te elementy samej siebie, które nie pasowały do jej życia za szpalerem cisów w Magleby. W chwili gdy wjeżdżała w senne przestrzenie gminy Stevns i pokonywała most nad potokiem Tryggevælde, czuła się, jakby przechodziła transformację.

Uffe siedział jak zwykle z zimną herbatą na brzegu ławy, skąpany w świetle telewizora, z dźwiękiem na pełen regulator. Kiedy zaparkowała samochód w garażu i szła do tylnych drzwi, widziała go wyraźnie przez szybę od strony podwórza. Jak zawsze ten sam Uffe. Cichy i nieruchomy.

Energicznym ruchem ściągnęła w pomieszczeniu gospodarczym buty na wysokim obcasie, wrzuciła teczkę na piec, powiesiła płaszcz w korytarzu i położyła papiery w gabinecie. Następnie zdjęła kostium od Filippy K, ułożyła go na krześle przy pralce, ściągnęła szlafrok z haczyka i wślizgnęła się w domowe pantofle. Było dokładnie tak, jak miało być. Nie musiała zmywać z siebie dnia pod prysznicem zaraz po powrocie do domu.

Następnie pogrzebała w plastikowej paczce i znalazła na jej dnie kilka cukierków kawowych. Kiedy cukierek leżał już na języku, podnosząc szybko poziom cukru we krwi, była gotowa, by zajrzeć do salonu.

Dopiero wtedy krzyczała:

– Cześć, Uffe, już jestem!

Zawsze ten sam rytuał. Wiedziała, że Uffe zauważył światła samochodu w chwili, gdy wjeżdżała na wzgórze, ale żadne z nich nie czuło potrzeby kontaktu, nim nadszedł właściwy czas.

Usiadła przed nim i próbowała pochwycić jego wzrok.

– Hej, kolego! Oglądasz sobie wiadomości i napalasz się na Trine Sick?

Zacisnął usta tak mocno, że zmarszczki wokół oczu sięgnęły niemal włosów, ale wzroku nie oderwał od ekranu.

– Tak, niezły z ciebie numer.

Wzięła go za rękę. Była ciepła i miękka, jak zawsze.

– Ale przecież bardziej ci się podoba Lotte Mejlhede, myślisz, że tego nie wiem?

Zobaczyła, jak jego wargi powoli rozciągają się w uśmiechu. Kontakt został nawiązany. Tak, Uffe nadal był w środku. I Uffe doskonale wiedział, czego w życiu pożąda.

Obróciła się do telewizora i obejrzała dwie ostatnie wiadomości dziennika. Pierwsza dotyczyła inicjatywy Rady do Spraw Żywienia w kwestii wprowadzenia zakazu przemysłowej produkcji tłuszczów trans, druga zaś fatalnej kampanii marketingowej, którą Duńskie Zrzeszenie Drobiarskie prowadziło przy wsparciu państwa. Znała obie sprawy aż za dobrze. Ostatnio zafundowały jej dwie przepracowane noce.

Odwróciła się do Uffego i zwichrzyła mu włosy, odsłaniając bliznę na skórze głowy.

– No, chodź, ty leniuchu, coś sobie zjemy.

Chwyciła wolną ręką jedną z poduszek leżących na kanapie i zaczęła go okładać po karku, aż po chwili kwiczał z uciechy, wymachując rękami i nogami. Wtedy puściła jego czuprynę, przeskoczyła niczym kozica przez sofę i pogalopowała przez salon po schodach na górę. To zawsze działało. Chichocząc i piszcząc z radości i z powodu tłumionej energii, popędził zaraz jej tropem. Niczym dwa wagony ze stalowym łącznikiem pomknęli na pierwsze piętro, z powrotem na dół, na zewnątrz przed garaż, z powrotem do salonu i wreszcie do kuchni. Za chwilę, siedząc przed telewizorem, zjedzą posiłek przygotowany przez opiekunkę. Wczoraj oglądali Jasia Fasolę. Przedwczoraj Chaplina. Dziś znów będzie Jaś Fasola. Wideoteka Merete i Uffego ograniczała się wyłącznie do tego, co Uffe uwielbiał oglądać. Z reguły zasypiał po półgodzinie. Wtedy okrywała go kocem i zostawiała śpiącego na sofie, a w nocy sam trafiał na górę do sypialni. Chwytał ją za rękę i pomrukiwał, zanim ponownie zapadł w sen u jej boku w podwójnym łóżku. Kiedy już spał głęboko, cichutko poświstując, zapalała światło i zaczynała przygotowywać się na kolejny dzień.

Tak właśnie mijały wieczory i noce. Bo tak lubił Uffe – jej słodki, niewinny młodszy braciszek. Uroczy, milczący Uffe.

6

2007

Na drzwiach faktycznie wisiała mosiężna tabliczka z napisem „Departament Q”, tyle że drzwi zostały wyjęte z zawiasów i stały oparte o pęk rur grzewczych, ciągnących się wzdłuż długich piwnicznych korytarzy. Dziesięć wiader wypełnionych do połowy farbą nadal stało na podłodze, wydzielając smród w pomieszczeniu, które miało stanowić jego biuro. Z sufitu zwisało kilka świetlówek – takich, które po jakimś czasie przyprawiają o świdrujący ból głowy. Ale ściany były ładne – nie licząc koloru. Skojarzenia ze szpitalami Europy Wschodniej wydawały się nieuniknione.

– Wiwat Marcus Jacobsen – warknął Carl, próbując odnaleźć się w tej sytuacji.

Na przestrzeni ostatnich stu metrów korytarza nie widział żywego ducha. W jego piwnicznym zaułku nie było ani ludzi, ani światła dziennego, ani powietrza, ani niczego innego, co mogłoby złagodzić skojarzenia z Archipelagiem Gułag. Trudno było nazwać to miejsce inaczej niż zatęchłą dziurą.

Spojrzał na swoje nowiuteńkie komputery i wystające z nich wiązki kabli. Najwyraźniej rozdzielili kanały informacyjne w ten sposób, że intranet podłączyli do jednego komputera, a resztę świata do drugiego. Poklepał komputer numer dwa. Tutaj będzie mógł siedzieć godzinami i surfować do woli po Internecie. Żadnych paraliżujących zasad bezpiecznego użytkowania i brak ochrony centralnych serwerów to już coś. Rozejrzał się za czymś, co mogłoby mu posłużyć za popielniczkę, stuknął w paczkę i wyciągnął jednego zielonego cecila. „Palenie poważnie szkodzi Tobie i osobom w Twoim otoczeniu” – przeczytał napis. Spojrzał wokół siebie. Kilka stonóg, które pomieszkiwały tu na dole, na pewno wytrzyma. Zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. Były jakieś plusy szefowania własnemu wydziałowi.

– Przyślemy ci sprawy na dół – obiecywał Marcus Jacobsen, ale jedyną zawartością biurka i ziejących pustką półek była kartka formatu A5. Pewnie myśleli, że na razie będzie chciał się tu trochę urządzić. Ale Carlowi było wszystko jedno, nie miał zamiaru niczego porządkować, zanim najdzie go ochota.

Ustawił krzesło obrotowe ukośnie do biurka, wyciągnął nogi i oparł je o blat. W ten sposób siedział w domu przez większą część swojego urlopu zdrowotnego. Palił fajki i próbował przestać myśleć o ciężarze bezwładnego ciała Hardy’ego i rzężeniu Ankera w ostatnich sekundach przed śmiercią. Od tamtej pory surfował po Internecie. Bezcelowo, bez planu, otępiająco. Zamierzał to robić i teraz. Spojrzał na zegarek. Miał pięć godzin do zmitrężenia, zanim będzie mógł pójść do domu.

Carl mieszkał w Allerød. To był wybór jego żony. Przenieśli się tam na kilka lat, zanim od niego czmychnęła do domku na działce w Islev. Po przestudiowaniu mapy Zelandii uznała szybko, że jeśli chce się mieć wszystko, to albo trzeba dysponować pełnym portfelem, albo przeprowadzić się do Allerød. Małe, przyjemne miasteczko, kolejka podmiejska, wszędzie wokół pola, las w tak zwanej odległości spacerowej, wiele sympatycznych sklepików, kino, teatr, życie towarzyskie, no i dzielnica Rønneholtparken. Jego żona była zachwycona. Tutaj mogli kupić w rozsądnej cenie betonowy szeregowiec z wystarczającą ilością miejsca dla nich dwojga i jej syna i w gratisie dostać prawo do korzystania z kortów tenisowych, basenu i świetlicy oraz bliskość pól uprawnych, wrzosowisk i od groma dobrych sąsiadów. Bo w Rønneholtparken wszyscy się o siebie troszczyli – jak przeczytała. Wtedy nie był to dla Carla plus, bo kto, do diabła, wierzy w taką gadaninę, ale z czasem zaczął być. Gdyby nie przyjaciele z Rønneholtparken, Carl wylądowałby w szambie. Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Najpierw zwiała mu żona. Potem jednak nie chciała się rozwodzić, ale pozostać w domku na działce. Następnie miała kilka romansów z młodszymi facetami, o czym niestety opowiadała mu przez telefon. Później jej syn odmówił dalszego mieszkania z nią i w najgorętszym okresie wieku dojrzewania wprowadził się z powrotem do Carla. I w końcu strzelanina na Amager zabiła wszystko, do czego Carl przywykł – życiową rutynę i dwóch dobrych kumpli, którzy mieli w dupie, którą nogą wstał dziś z łóżka. Nie, gdyby nie Rønneholtparken i wszyscy ci ludzie stamtąd, to tkwiłby, szczerze mówiąc, po uszy w gównie.

Gdy Carl dotarł do domu i postawił rower przy komórce obok kuchni, stwierdził, że pozostali mieszkańcy byli już obecni. Sublokator Carla Morten Holland jak zwykle słuchał w piwnicy opery na cały regulator, a ściągnięty z Internetu wrzaskliwy rock dudnił na piętrze z okna jego przyszywanego syna. Trudno było sobie wyobrazić szkaradniejszy kolaż dźwięków.

Wkroczył w to inferno i tupnął parę razy w podłogę, aż dźwięk Rigoletta z dołu stał się bardziej przytłumiony. Gorzej będzie z chłopakiem na górze. Wbiegł na schody, przeskakując po trzy stopnie, i nie zadał sobie trudu, by zapukać do drzwi.

– Jesper, do jasnej cholery! Fale dźwiękowe roztrzaskały dwa okna na Pinjevangen! Będziesz musiał sam za to zapłacić! – wrzasnął najgłośniej, jak umiał.

Chłopak słyszał to już wcześniej, więc jego zgięte nad klawiaturą plecy nie drgnęły nawet o milimetr.

– Hej! – Carl krzyknął mu prosto w ucho. – Ścisz albo przetnę kabel od modemu!

To trochę pomogło.

Na dole w kuchni Morten Holland rozłożył już talerze na stole. Ktoś z dzielnicy przezwał go zastępczą matką spod numeru 73, ale się mylił. Morten nie był zastępstwem, był najlepszą i najprawdziwszą matką, jaką Carl miał kiedykolwiek obok siebie. Zakupy, pranie, gotowanie i sprzątanie z ariami operowymi błąkającymi się po jego wrażliwych ustach. No i płacił za wynajem.

– Byłeś dziś na uniwersytecie, Morten? – spytał, znając odpowiedź. Morten miał trzydzieści trzy lata, a ostatnich trzynaście spędził, ucząc się pilnie wszystkich możliwych przedmiotów, oprócz tych związanych z trzema kierunkami, na które się w tym czasie zapisał. W rezultacie miał porażającą wiedzę na każdy temat, poza tymi, za które dostawał stypendium i które miały mu w przyszłości zapewnić utrzymanie.

Morten odwrócił się do niego swymi ciężkimi, otłuszczonymi plecami i utkwił wzrok w bulgoczącej masie w garnku.

– Zdecydowałem, że będę studiował administrację.

Wspominał już o tym wcześniej, była to tylko kwestia czasu.

– Kurwa, Morten, nie powinieneś najpierw skończyć politologii? – zapytał mimo wszystko Carl.

Morten dosypał trochę soli do garnka i zamieszał.

– Większość na politologii głosuje na koalicję, to do mnie nie pasuje.

– A co ty o tym wiesz? Przecież nigdy cię tam nie ma, Morten.

– Byłem tam wczoraj. Opowiedziałem ludziom z mojej grupy kawał o Karinie Jensen.

– Kawał o polityku, który zaczyna karierę w radykalnej lewicy, a kończy u Liberałów? To chyba nic trudnego.

– Ona jest dowodem na to, że za wysokim czołem może się kryć niski iloraz – tak powiedziałem. I nikt się nie śmiał.

Morten był wyjątkowy. Przerośnięty, sztubacki, androginiczny prawiczek, dla którego relacje społeczne z czasem ograniczyły się do wymiany uwag z przypadkowymi klientami sklepu Kvickly na temat zakupów. Pogawędka przy zamrażarce o tym, czy szpinak podawać z sosem śmietanowym czy bez.

– Nie śmiali się, Morten, ale powodów może być kilka. Ja też się nie śmiałem, a bynajmniej nie głosuję na partie koalicyjne.

Pokręcił głową. To i tak na nic. Dopóki Morten pracował w wypożyczalni wideo, Carlowi było wszystko jedno, co studiuje, a czego nie.

– Administracja, mówisz? To chyba nudne jak flaki z olejem.

Morten wzruszył ramionami i wrzucił kilka marchewek do drugiego garnka. Przez chwilę milczał, co było dla niego nietypowe. Carl już wiedział, co będzie dalej.

– Vigga dzwoniła – powiedział w końcu Morten z pewną troską w głosie i odsunął się nieco. W takich sytuacjach dodawał zwykle: Don’t shoot me, I’m only the piano player. Ale nie tym razem.

Carl nie skomentował. Jeśli Vigga czegoś od niego chciała, to mogła poczekać z telefonem, aż wróci do domu.

– Wydaje mi się, że marznie w tym domku na działce – odważył się dodać Morten, mieszając w garnku.

Carl odwrócił się do niego. To coś na kuchence pachniało diabelnie dobrze. Już od dawna nie miał takiego apetytu.

– Marznie? To niech wsadzi do pieca paru swoich wypasionych kochasiów.

– O czym gadacie? – rozległo się w progu. Drzwi w korytarzu za Jesperem aż się trzęsły od wylewającej się z jego pokoju kakofonii.

To cud, że w ogóle się słyszeli.

Gdy Carl przesiedział w piwnicy trzy dni, gapiąc się na zmianę to w Google’a, to w ścianę, i kiedy znał już na pamięć odległość do prowizorycznej toalety, a w dodatku czuł się wyspany jak nigdy dotąd, udał się czterysta pięćdziesiąt dwa stopnie w górę do Wydziału Zabójstw, na drugie piętro, gdzie rezydowali jego dawni koledzy. Chciał zażądać, żeby wreszcie skończyły się prace w piwnicy i żeby zawieszono drzwi w zawiasach, tak by przynajmniej mógł nimi trzaskać, jeśli najdzie go ochota. Chciał też im ostrożnie przypomnieć, że nie dostał jeszcze teczek ze sprawami. Nie dlatego, że mu się spieszyło, ale żeby nie stracić pracy, nim ją faktycznie dostanie.

Może spodziewał się, że dawni koledzy będą się na niego gapić z zaciekawieniem, gdy wkroczy do wydziału. Czy jest na skraju załamania nerwowego? Czy zrobił się woskowo blady od siedzenia w wiecznych ciemnościach? Spodziewał się zaciekawionych i pogardliwych spojrzeń, ale nie tego, że wszyscy będą wchodzili do swoich gabinetów, trzaskając drzwiami w sposób tak skoordynowany jak teraz.

– Co tu się dzieje? – spytał faceta, którego nigdy wcześniej nie widział, a który stał i wypakowywał kartony w pierwszym gabinecie.

Facet wyciągnął rękę.

– Peter Vestervig, jestem z posterunku City. Mam być w zespole Viggo.

– W zespole Viggo? Viggo Brinka? – spytał. Szef zespołu? Viggo? To chyba musieli mianować go wczoraj.

– Tak. A ty jesteś… – Facet sam chwycił dłoń Carla.

Carl uścisnął ją pospiesznie i rozejrzał się po pomieszczeniu, nie udzieliwszy odpowiedzi. Były jeszcze dwie twarze, których nie znał.

– Też z zespołu Viggo?

– Ten przy oknie nie.

– Widzę nowe meble.

– Tak, właśnie je wniesiono. Czy ty nie jesteś przypadkiem Carl Mørck?

– Kiedyś byłem – odparł i skierował ostatnie kroki do gabinetu Marcusa Jacobsena.

Drzwi były otwarte, ale zamknięte też nie powstrzymałyby go przed wtargnięciem z impetem do środka.

– Przybywa was w wydziale, Marcus? – spytał bez ogródek, przerywając spotkanie.

Szef Wydziału Zabójstw spojrzał z rezygnacją na swojego zastępcę i jedną z dziewczyn z sekretariatu.

– Okej, Carl Mørck wyległ z czeluści. Będziemy kontynuować za pół godziny – oznajmił, zbierając papiery na kupkę.

Carl posłał zastępcy kwaśny uśmiech, gdy ten wychodził z gabinetu, a zastępca nie pozostał mu dłużny. Podinspektor kryminalny Lars Bjørn zawsze dbał o to, by panujący między nimi chłód nie uległ ociepleniu.

– Co tam słychać na dole, Carl? Dajesz radę z ustalaniem priorytetu spraw?

– Z pewnością. W każdym razie w przypadku tych spraw, które jak dotąd dostałem. – Wskazał ręką za siebie. – Co się tam dzieje?

– Tak, nic dziwnego, że pytasz. – Uniósł brwi i wyprostował Krzywą Wieżę w Pizie, jak ludzie nazywali stosik nowych spraw na jego biurku. – Natłok spraw zmusił nas do utworzenia dwóch dodatkowych zespołów dochodzeniowych.

– Na miejsce mojego? – Uśmiechnął się krzywo.

– No, to znaczy dwa zespoły oprócz tego.

Carl zmarszczył brwi.

– Trzy zespoły. Jak, do kurwy nędzy, udało się wam to sfinansować?

– Ponadprogramowa dotacja. Jakieś wyrównanie w związku z reformą, sam wiesz.

– Czy wiem? Za cholerę!

– Życzysz sobie czegoś konkretnego, Carl?

– Tak, ale pomyślałem, że to może poczekać. Muszę najpierw rozwiązać jakąś sprawę. Przyjdę później.

Wiadomo było, że w partii Prawica zasiadało sporo ludzi ze świata biznesu, dobrze się wspólnie bawiąc i spełniając życzenia organizacji biznesowych. Ale ta najbardziej wysztafirowana partia w kraju przyciągała też zawsze policjantów i wojskowych, bogowie raczą wiedzieć dlaczego. Wiedział, że przynajmniej dwóch takich rezyduje w tej chwili w Christiansborgu. Jednym był biedak, który tylko przelotnie znalazł się w strukturach policji, aby pędem się z nich wydostać; drugim zaś sympatyczny, niemłody już podkomisarz do spraw kryminalnych, którego Carl poznał swego czasu w Randers. Nie miał szczególnie konserwatywnych przekonań, ale kandydował z okręgu, z którego pochodził, a praca z pewnością była nieźle płatna. Tak Kurt Hansen z Randers został deputowanym z ramienia Prawicy oraz członkiem komisji ustawodawczej, a dla Carla najlepszym źródłem informacji natury politycznej. Kurt nie mówił wszystkiego, ale łatwo się zapalał do sprawy, jeśli była interesująca. Carl zastanawiał się, czy ta była.

– Pan podkomisarz Kurt Hansen, jak mniemam – powiedział, słysząc głos w telefonie.

W słuchawce rozległ się głęboki śmiech.

– Proszę, proszę, Carl – kopę lat! Miło usłyszeć twój głos. Chodzą słuchy, że zostałeś postrzelony.

– To nic takiego, czuję się dobrze, Kurt.

– Gorzej z twoimi dwoma kolegami. Czy są postępy w śledztwie?

– Posuwa się do przodu.

– Cieszę się, naprawdę. Pracujemy teraz nad projektem ustawy o zaostrzeniu wymiaru kary za napaść na funkcjonariusza na służbie o pięćdziesiąt procent. To powinno pomóc. Musimy was przecież wspierać tam na barykadach.

– Świetnie, Kurt. Wsparliście też Wydział Zabójstw w Kopenhadze jakąś nadprogramową dotacją, jak słyszałem.

– Nie, nie wydaje mi się.

– No to może nie sam Wydział Zabójstw, ale coś innego w Komendzie Głównej. Mam nadzieję, że to nie żadna tajemnica?

– Czy mamy jakieś tajemnice w kwestii nadprogramowych dotacji? – spytał Kurt i roześmiał się tak serdecznie, jak tylko potrafi człowiek, którego czeka w przyszłości pokaźna emerytura.

– To na co daliście dofinansowanie, jeśli mogę spytać? To podlega Komendzie Głównej Policji?

– Tak, wydział podlega właściwie pod Centralne Biuro Dochodzeniowe, ale żeby uniknąć prowadzenia spraw po raz kolejny przez tych samych ludzi, postanowiono założyć samodzielną jednostkę administrowaną przez Wydział Zabójstw. Ma się zajmować tak zwanymi sprawami pod specjalnym nadzorem, ale to już wiesz.

– Mówisz o Departamencie Q?

– Tak go nazwaliście? No, no, doskonała nazwa.

– Jak duże jest to dofinansowanie?

– Nie znam dokładnej kwoty, ale to coś pomiędzy sześcioma a ośmioma milionami rocznie przez najbliższe dziesięć lat.

Carl powiódł wzrokiem po jasnozielonym pokoju w piwnicy. Okej, teraz już rozumiał, dlaczego Marcus Jacobsen i Bjørn musieli deportować go na tę ziemię niczyją. Powiedział, że między sześcioma a ośmioma milionami. Prosto do kieszeni Wydziału Zabójstw.

Niech go diabli, jeśli nie będzie ich to drogo kosztować.

Szef Wydziału Zabójstw spojrzał na niego jeszcze raz, zanim zdjął okulary do czytania. Miał ten sam wyraz twarzy, gdy badał niewyraźne ślady na miejscu przestępstwa.

– Mówisz, że chcesz mieć własny samochód służbowy? Czy muszę ci przypominać, że w kopenhaskiej policji nie mamy służbowych pojazdów? Musisz zwrócić się do biura zawiadującego pojazdami i dostać przydział na wóz, jak będziesz go potrzebował. Tak jak wszyscy inni, Carl, tak to już jest.

– Nie pracuję w kopenhaskiej policji. Sprawujecie nade mną jedynie władzę administracyjną.

– Carl, wiesz przecież dobrze, że ludzie będą się burzyć na taką formę specjalnego traktowania, prawda? I sześciu dodatkowych ludzi w twoim wydziale, mówisz. Upadłeś na głowę?

– Próbuję tylko zorganizować Departament Q zgodnie z założeniami, czy nie to powinienem robić? Mam wziąć całą Danię pod skrzydła. Sam widzisz, że to nie lada rewir. A więc nie chcesz dać mi sześciu ludzi?

– Nie, do diabła.

– Czterech? Trzech?

Szef Wydziału Zabójstw pokręcił głową.

– Czyli sam mam wypełniać wszystkie zadania.

Pokiwał głową.

– Powinieneś więc rozumieć, że nie mogę się obejść bez stałego dostępu do samochodu służbowego. A jeśli będę musiał jechać do Aalborga albo do Næstved? Żyję pod presją. Nie wiem nawet, ile spraw znajdzie się na moim biurku, prawda?

Usiadł naprzeciwko swojego przełożonego i nalał kawy do filiżanki pozostawionej przez zastępcę.

– Ale bez względu na wszystko muszę dostać człowieka do pomocy tam, na dół. Takiego z prawem jazdy, który mi pomoże w załatwianiu spraw. W wysyłaniu faksów i tak dalej. W sprzątaniu. Mam przecież dużo roboty, Marcus. Musimy mieć rezultaty. Folketing będzie chciał sprawdzić, czy dobrze wydał pieniądze, prawda? To było osiem milionów, tak? To naprawdę dużo pieniędzy.

7

2002

Dla wiceprzewodniczącej klubu parlamentarnego Demokratów żaden kalendarz nie był wystarczająco duży. Od siódmej do siedemnastej Merete Lynggaard miała czternaście spotkań z organizacjami pozarządowymi. Przynajmniej czterdzieści twarzy przewinęło się przed nią jako ekspertem do spraw zdrowia, a większość z nich oczekiwała, że będzie znała ich przynależność, dokonania, nadzieje na przyszłość i zaplecze naukowe. Gdyby nadal miała do pomocy Marianne, być może by się jej to udało, ale nowa sekretarka, Søs Norup, nie była taka bystra. Była za to dyskretna. Przez cały miesiąc przepracowany w gabinecie Merete ani razu nie zająknęła się na tematy prywatne. Była świetnym robotem, nawet jeśli jej pamięć RAM trochę szwankowała.

Przedstawiciele organizacji siedzący przed Merete chodzili od Annasza do Kajfasza. Najpierw byli u partii koalicyjnych, potem u największej partii opozycyjnej, wreszcie u Merete. Sprawiali wrażenie naprawdę zdesperowanych, i to nie bez powodu, bo mało kto w rządzie interesował się czymkolwiek innym poza skandalem w Farum i atakiem burmistrza na kilku ministrów.

Delegacja dokładała wszelkich starań, by wprowadzić Merete w tajniki potencjalnie groźnych dla zdrowia nanocząsteczek, magnetycznego sterowania cząsteczkami w organizmie, systemu immunologicznego i badań nad łożyskiem. To ostatnie było dla nich kwestią kluczową.

– Jesteśmy całkowicie świadomi zastrzeżeń natury etycznej, jakie mogą się pojawić – powiedział główny prelegent. – Wiemy też, że zwłaszcza partie koalicyjne reprezentują grupy społeczne, które sprzeciwią się wykorzystywaniu łożysk na szerszą skalę. Mimo to jesteśmy zdecydowani podjąć tę kwestię.

Prelegent był eleganckim mężczyzną po czterdziestce, który już dawno temu dorobił się w swojej branży milionów. Założył znane przedsiębiorstwo farmaceutyczne BasicGen, które przede wszystkim prowadziło badania podstawowe dla innych, większych firm farmaceutycznych. Za każdym razem, gdy miał nowy pomysł, pojawiał się u drzwi ekspertów do spraw zdrowia. Merete nie znała pozostałych osób z grupy, ale zauważyła, że za prelegentem stał młodszy mężczyzna, który się jej przyglądał. Nie podrzucał mówcy zbyt wielu danych, może był tam tylko po to, by obserwować.

– To Daniel Hale, nasz najlepszy partner na froncie laboratoryjnym. Brzmi z angielska, ale Daniel to Duńczyk z krwi i kości – przedstawił go później prelegent, gdy witała się z każdym z osobna.

Podała mu rękę, odnotowując przy okazji, jak gorąca była jego dłoń.

– Daniel Hale, zgadza się? – spytała.

Uśmiechnął się. Na chwilę uciekła spojrzeniem. Żenujące.

Popatrzyła na sekretarkę, jeden z neutralnych elementów gabinetu.

Gdyby to była Marianne, kryłaby uśmieszek za papierami, które zawsze trzymała. Ta sekretarka się nie uśmiechała.

– Pracuje pan w laboratorium?

W tym momencie wtrącił się prelegent. Stał na straży swoich cennych sekund. Kolejna organizacja czekała już pod drzwiami Merete Lynggaard. Kiedy będzie kolejna szansa, tego nie wie nikt. Chodziło o pieniądze i drogo zainwestowany czas.

– Daniel jest właścicielem najlepszego niewielkiego laboratorium w Skandynawii. No, może nie jest już takie małe, odkąd masz te nowe budynki – zwrócił się do niego, a on z uśmiechem potrząsał głową. To był przyjemny uśmiech.

– Chcielibyśmy wręczyć ten oto raport – kontynuował prelegent. – Może pani ekspert do spraw zdrowia przeczyta go dokładniej, kiedy znajdzie czas. To niezmiernie ważne dla naszych potomnych, aby tę sprawę potraktować z największą powagą.

Nie sądziła, że zobaczy Daniela Hale’a na dole w restauracji parlamentarnej, nazywanej Sznapstingiem. Najwyraźniej czekał na nią. Przez pozostałe dni tygodnia jadała u siebie w gabinecie, ale w każdy piątek przez ostatni rok zasiadała przy wspólnym stole z pozostałymi ekspertkami do spraw zdrowia z partii Socjaliści i Radykalne Centrum. Wszystkie trzy były nieustraszonymi kobietami, które potrafiły doprowadzić ludzi z Partii Danii do wściekłości. Już to, że zorganizowały swój klub kawowy zupełnie jawnie, było solą w oku wielu z nich.

Siedział sam, zasłonięty częściowo kolumną, na skraju designerskiego krzesła projektu Kaspera Salta, z filiżanką kawy przed sobą. Ich spojrzenia spotkały się w chwili, gdy wchodziła przez szklane drzwi, i odtąd nie myślała już o niczym innym.

Kiedy kobiety podniosły się po rozmowie, podszedł do niej.

Już widziała spekulacje na ich temat, czując, jak zniewalająco działa na nią jego spojrzenie.

8

2007

Carl był dość zadowolony. Robotnicy uwijali się w piwnicy przez cały poranek. On sam stał na korytarzu i parzył kawę na jednym ze stołów na kółkach. Wypalił też prawie całą paczkę papierosów. Obecnie podłoga w gabinecie Departamentu Q przykryta była dywanem, puszki po farbie zniknęły w ogromnych plastikowych worach, drzwi umieszczono w zawiasach, a na ścianach powieszono płaski telewizor, białą tablicę do pisania i tablicę korkową. Regał wypełnił się jego prawniczym księgozbiorem, który inni usiłowali sobie przywłaszczyć. W kieszeni miał kluczyki do granatowego peugeota 607 wymienionego właśnie przez policyjne służby specjalne, które nie chciały konwojować królowej w samochodach z zarysowanym lakierem. Miał zaledwie czterdzieści pięć tysięcy kilometrów na liczniku i należał wyłącznie do Departamentu Q. Jaką chlubą będzie na parkingu przy Magnolievangen! Tylko dwadzieścia metrów od okna jego sypialni.

Za kilka dni miał dostać współpracownika, jak mu obiecali, postarał się także, żeby opróżnili małe pomieszczenie po drugiej stronie piwnicznego korytarza. Lokal, gdzie Wydział Prewencji składował zużyte hełmy i tarcze po awanturze o Ungdomshuset, wyposażono teraz w stół, krzesło, szafę na miotły i świetlówki, których Carl pozbył się ze swojego gabinetu. Marcus Jacobsen potraktował słowa Carla poważnie i zatrudnił człowieka na stanowisku sprzątacza i złotej rączki, ale zażądał, by sprzątał też pozostałe pomieszczenia w piwnicy. Carl spodziewał się to zmienić przy najbliższej okazji; pewnie tego samego spodziewał się też Marcus Jacobsen. Toczyła się rozgrywka o podejmowanie decyzji i ustalanie, czym można handlować, a w szczególności – kiedy. Mimo wszystko to on siedział w mrokach piwnicy, a pozostali na górze z widokiem na park Tivoli. Coś za coś, żeby była równowaga.

O trzynastej tego samego dnia przyszły wreszcie dwie sekretarki z administracji z aktami spraw. Oznajmiły, że to najważniejsze akta, a jeśli chce bardziej szczegółowych materiałów, to może zamawiać je za ich pośrednictwem. W ten sposób zyskał przynajmniej kogoś, dzięki komu mógł podtrzymywać dialog ze swoim dawnym wydziałem. W każdym razie z jedną z nich, Lis, ciepłą jasnowłosą kobietą o ekscytującym uśmiechu, który odsłaniał nieco krzywe zęby, chciałby wymienić coś więcej niż tylko spostrzeżenia.

Poprosił, by położyły papiery po obu stronach biurka.

– Czy to przypadkiem nie zalotny błysk w twoich oczach, czy też zawsze wyglądasz tak zniewalająco pięknie, Lis? – zwrócił się do jasnowłosej.

Ciemnowłosa posłała koleżance spojrzenie, które sprawiłoby, że nawet Einstein poczułby się jak idiota. Pewnie już dawno nie była adresatką takich uwag.

– Carl, przyjacielu – odparła jasnowłosa Lis. – Błysk w moich oczach jest zarezerwowany dla mojego męża i dzieci. Kiedy to do ciebie dotrze?

– W dniu, w którym zgaśnie światło, a wieczny mrok ogarnie mnie i cały świat – odrzekł. Mocno powiedziane.

Ciemnowłosa przechyliła głowę do koleżanki i zaczęła coś mamrotać z oburzeniem, jeszcze zanim odeszły w kierunku schodów.

Przez pierwszych parę godzin nie zerknął do papierów. Zadał sobie natomiast trud, by policzyć teczki, a to przecież też rodzaj pracy. Było ich co najmniej czterdzieści, ale nie otworzył żadnej. Mam dość czasu, przynajmniej dwadzieścia lat do emerytury – pomyślał i ułożył kilka pasjansów pająków. Jeśli kolejny wyjdzie, spojrzy na stos po prawej stronie biurka.

Ponad dwadzieścia pasjansów później zadzwoniła komórka. Spojrzał na wyświetlacz, ale nie rozpoznał numeru. 3545 coś tam, coś tam. To był numer kopenhaski.

– Tak? – powiedział, spodziewając się, że usłyszy egzaltowany głos Viggi. Zawsze znalazła jakąś litościwą duszę, która użyczyła jej telefonu. „Mamo, spraw sobie wreszcie komórkę!”, powtarzał w kółko Jesper. „To jest megawkurzające, jak trzeba dzwonić do sąsiada, żeby z tobą porozmawiać”.

– Dzień dobry – rozległo się w słuchawce; nie była to z pewnością Vigga. – Tu Birte Martinsen, jestem psychologiem w Klinice Urazów Rdzenia Kręgowego. Hardy Henningsen próbował dziś rano wciągnąć szklankę wody podaną przez pielęgniarza prosto do płuc. Nic mu się nie stało, ale jest w kiepskim stanie psychicznym i pytał o pana. Czy mógłby pan tutaj przyjechać? Myślę, że by mu to pomogło.

Pozwolili mu zostać z Hardym sam na sam, choć psycholog wyraźnie chciała być przy rozmowie.

– Masz dość tego wszystkiego, chłopie? – powiedział, ujmując dłoń Hardy’ego. Było w niej trochę życia. Zwrócił na to uwagę już wcześniej. W tej chwili koniuszki środkowego i wskazującego palca poruszały się, jakby próbowały przyciągnąć Carla do siebie.

– Tak, Hardy? – rzekł i przysunął ku niemu głowę.

– Zabij mnie, Carl – wyszeptał.

Carl wyprostował się i spojrzał mu prosto w oczy. Ten wysoki człowiek miał najbardziej niebieskie oczy na całym świecie. Teraz były wypełnione smutkiem, zwątpieniem i żarliwą prośbą.

– Do cholery, Hardy – szepnął. – Przecież nie mogę. Staniesz na nogi. Staniesz i będziesz chodził. Masz syna, który chciałby mieć ojca z powrotem w domu, prawda, Hardy?

– Ma dwadzieścia lat, poradzi sobie – odpowiedział mu szeptem Hardy.

Był sobą. Myślał zupełnie trzeźwo. Mówił poważnie.

– Nie mogę, Hardy, musisz wytrzymać. Wyzdrowiejesz.

– Jestem sparaliżowany i tak już zostanie. Dziś wydali werdykt. Żadnych szans na wyzdrowienie, niech to diabli.

– Sądzę, że Hardy Henningsen prosił pana o pomoc w odebraniu sobie życia – powiedziała psycholog, zachęcając do zwierzeń.

Jej profesjonalne spojrzenie nie wymagało odpowiedzi. Była pewna swego, doświadczyła już tego wcześniej.

– Nie! Ależ skąd!

– Ach tak. Tak wywnioskowałam.

– Hardy?! Nie, chodziło o coś innego.

– Byłabym wdzięczna, gdyby mi pan opowiedział, co panu mówił.

– W zasadzie mógłbym. – Zasznurował wargi i wyjrzał na ulicę. Ani żywej duszy. Cholernie dziwne.

– Ale nie chce pan?

– Zarumieniłaby się pani, gdyby to usłyszała. Nie mogę powtórzyć czegoś podobnego kobiecie.

– Proszę spróbować.

– Wolałbym nie.

9

2002

M